www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Loth

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Stanisław Loth to operator i reżyser filmowy, wynalazca i pisarz, ulubiony konsultant Stevena Spielberga.

Przedstawiamy   początek wojny 1939 roku  utrwalony w pamięci Stanisława Lotha. Te unikalne wspomnienia  pisane są z perspektywy  dziesięcioletniego dziecka. Stanisław Loth urodził się w Pabianicach, był synem Emiliana Lotha, dyrektora fabryki Kindlera oraz Zofii Kindler, córki fabrykanta.  Miał brata Andrzeja (1923-1949). Wychował się w pałacu przy ulicy Zamkowej  (obecnie Urząd Skarbowy). Lato 1939 roku spędzał w rezydencji Heleny Herse (siostra Zofii Kindler) na Widzewie (Ksawerów).  31 sierpnia, pod koniec dnia, na  lotnisko polowe w Ksawerowie przybył  Lwowski Dywizjon Myśliwski – 21 samolotów. 


Zarechotałem i natychmiast zerwałem się z łóżka. Garstkami dłoni przecierałem oczy zmazując resztki snu.

- Mam dla ciebie niespodziankę – powiedziała ciocia  tajemniczo.

- Jedziemy gdzieś? -  zapytałem – Ale ja będę siedział na koźle – z góry zastrzegłem się.

- Nie… mam dla ciebie coś lepszego –powiedziała ciocia. – Ubierz się szybko, to zobaczysz.

-Tajemnica… Tajemnica! –wołałem podskakując z radości z jednej nogi na drugą.

Ciocia szła pierwsza. Wymachiwała laską i od czasu do czasu  szukała czegoś w ziemi. Nie była to właściwie laska do chodzenia a raczej motyka zaopatrzona w ostry kolec na końcu, który służył do wygrzebywania perzu z ziemi. Ciocia jak zwykle szła bardzo szybko, a ja ledwo nadążałem za nią. Więcej biegłem niż szedłem.

Za nami pozostał park ze stuletnimi drzewami. Przed nami, okolona rozrośniętymi grabami, była dwuczęściowa metalowa brama. Brama ta była teraz szeroko otwarta, co wprawiło mnie w zdumienie.

- Ktoś przyjechał? – powiedziałem i spojrzałem pytająco na ciocię.

- Zamknij oczy i poczekaj – powiedziała ciocia.

Posłusznie zamknąłem oczy i bez oporu dałem się prowadzić za rękę. Minęliśmy bramę i wtedy ciocia zatrzymała się.

- Teraz możesz otworzyć oczy  - powiedziała.

Otworzyłem oczy i zamarłem z zachwytu. Przede mną, wzdłuż drogi, w cieniu drzew, stało sześć samolotów, dwupłatowców.

- Je …j – zawołałem wciągając głęboko powietrze do płuc.

- Ci lotnicy zostaną tu z nami przez całe wakacje – wyjaśniła ciocia. – Oni przyjechali tu na manewry.

- Co to za manewry? – zapytałem.

- Będą ćwiczyć latanie i walki powietrzne. To bardzo mili młodzi ludzie. Będą mieszkać razem z nami na górze.

Zaledwie zdążyłem ochłonąć z pierwszego wrażenia, nie oglądając się na ciocię, pobiegłem co sił w stronę samolotów.

- Stasiu…! Stasiu! Tak nie można. Wracaj! – ciocia na próżno usiłowała mnie zatrzymać.

Nie zwracałem uwagi na wołania cioci, aż zatrzymałem się dopiero pod drzewami.

- Czy mogę popatrzeć troszeczkę – powiedziałem do jednego z lotników, który właśnie wyjmował coś z samolotu. – Ja nic nie będę ruszał – zapewniłem, zbliżając się jeszcze bardziej.

Młody pilot, o jasnych niebieskich oczach, zauważył mnie, gdy właśnie zatrzymałem się przy wielkich kołach samolotu. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się przyjaźnie. Widząc moje zaskoczenie zapytał: - Kto ty jesteś.

Zbliżyłem się jeszcze bardziej i przedstawiłem się.

-  Jestem Staś i mam siedem lat. Ja już wiem dużo o samolotach. Mój brat Andrzej mi o tym mówił.

- To bardzo dobrze – powiedział pilot i wyciągnął na powitanie rękę: - Ja jestem Pietia i mam dwadzieścia lat. Trochę więcej od ciebie – zaśmiał się.

- To jest … - skrzywiłem się i szybko policzyłem na palcach. – Już wiem, to jest trzy razy więcej bez jednego.

- Stasiu! Stasiu! Nie przeszkadzaj! – zawołała ciocia, podchodząc bliżej.

-To jest Pietia – wyjaśniłem wskazując na pilota.

- Bardzo miło zobaczyć panią po raz  drugi – powiedział Pietia do cioci. – Proszę się o niego nie martwić, odprowadzę go potem do dworu.

- Och … dziękuję. To będzie dla niego wielką radością. Ciocia uśmiechnęła się do Pieti. – Tylko bądź grzeczny – upomniała mnie i ruszyła dziarskim krokiem na obchód majątku.

Tymczasem zdążyłem już znaleźć się przy ogonie samolotu. Nagle coś poruszyło się tuż koło mojego nosa. Odskoczyłem i sprawdziłem palcem, czy mój nos ciągle jest jeszcze w tym samym miejscu.

Pietia zaśmiał się. – To jest ster wysokości – tłumaczył. – Jak chcesz lecieć do góry, to ster wysokości wychyla się do góry.

- Już wiem – zawołałem. – A jak leci się na dół, to wychyla się na dół.

- Doskonale – potwierdził Pietia. – Ale pamiętaj … latać trzeba zawsze do góry i to jak najwyżej.

Pietia podszedł do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. – Chciałbyś polecieć – zapytał.

- Uhu – kiwnąłem głową. Byłem cały podniecony propozycją Pietii.

- To zestaw nogi i rozstaw szeroko ręce – Pietia złapał mnie w pół, przekręcił poziomo i uniósł wysoko w górę.

- Lecę! Lecę! – wołałem trzymając szeroko rozpostarte ręce, tak jakby to były skrzydła samolotu.

Gdy znów stanąłem na ziemi przyjrzałem się uważnie Pietii i powiedziałem: - Ty wyglądasz jak anioł.

- Skąd ci to przyszło do głowy – zaśmiał się Pietia.

- Ty jesteś aniołem bo latasz – powiedziałem poważnie.

- To prawda, że latam – zgodził się Pietia – ale ja nie mam skrzydeł, przynajmniej takich, które wyrastałyby mi z pleców.

Po południu Pietia odprowadził mnie do dworu. Ciocia właśnie wróciła z obchodu majątku, więc była ku temu okazja, żeby zamęczać ciocię pytaniami o lataniu.

- Ciociu, anioły latają, bo mają skrzydła. Czy tak?

- Oczywiście – zgodziła się ciocia.

- Pietia też lata a on nie ma skrzydeł. Zakręcił mną w koło tak, że ja latałem.

- Latałeś na niby, nie naprawdę – wyjaśniła ciocia.

- Ale samoloty mają naprawdę skrzydła?

- Samoloty mają skrzydła, żeby piloci, którzy nimi kierują mogli latać.

- Wszyscy ludzie?

- Wszyscy, którzy latają samolotami.

- Nawet dzieci?

- Nawet dzieci.

- Ciociu – ucieszyłem się – Pozwól mi polecieć z Pietią.

- Ty nie możesz latać, bo nie masz spadochronu – ciocia próbowała zakończyć rozmowę, która przeciągała się już i tak zbyt długo.

- Spadochron, to jest coś takiego jak parasol, tylko dużo większy. Pietia mi pokazał – pochwaliłem się – Gdyby się coś złego stało samolotowi, to pilot wyskakuje z samolotu, otwiera spadochron i ląduje na ziemi. Czy tak?

- Ty jesteś za mały, żeby mieć taki spadochron. Wiatr mógłby cię porwać nie wiadomo gdzie.

- Do nieba?

- Jak będziesz mnie dalej zamęczał, to do piekła. – Ciotka stała się stanowcza. – Możesz odwiedzać Pietię, oczywiście od czasu do czasu, ale zapomnij o lataniu.

Wiedziałem, że ilekroć ciocia mówi coś stanowczo, to znaczyło, ze nie było już żadnych dalszych rozmów. Pobiegłem do swojego pokoju i tam długo zwierzałem się z moich marzeń o lataniu przed moim misiem Kubusiem.

- Ty też nie masz spadochronu – powiedziałem – Może Pietia będzie potrafił ci zrobić taki spadochron?

Wieczorem, gdy zauważyłem, że Pietia wrócił do swojego pokoju na górze, trzymając Kubusia w rękach zapukałem do drzwi. Pietia otworzył je. Mył się, bo twarz miał mokrą, a przez ramię miał przewieszony ręcznik. – A to ty? – powiedział. – Wejdź- zaprosił mnie do środka.

- Ciotunia powiedziała, że nie mogę latać z tobą, bo nie mam spadochronu – powiedziałem z żalem. - Czy mógłbyś zrobić taki mały spadochron dla Kubusia – zapytałem.

- Hmm – zamyślił się Pietia. Wziął z moich rak Kubusia i podnosząc go do góry ważył jego ciężar. Potem wyciągnął z walizki dużą chustkę, zawiązał do czterech rogów chustki, a z resztek nitki zrobił uprząż, która zamocował do ramion misia.

- No, gotowe – zawołał Pietia.  – Teraz biegnij szybko na dół, a ja spuszczę misia przez okno.

- I nic mu się nie stanie? –zapytałem.

- Nic mu się nie stanie – zapewnił mnie Pietia. – Cały i zdrów wyląduje na ziemi.

- Naprawdę?

- Naprawdę – uśmiechnął się Pietia.

- Dziękuję, dziękuję – zawołałem i jak wicher wypadłem  z pokoju. Biegłem na dół, swoim sposobem ześlizgując się ze schodów po kilka stopni.. Minąłem ganek, pobiegłem na drugą stronę domu i zadarłem głowę do góry, patrząc w okno, w którym stał już Pietia z Kubusiem.

- Gotowe – zawołał Pietia.

Skinąłem głową, ale czułem jak serce biło mi głośno. Pietia zamachnął się i Kubuś zaczął spadać. Najpierw koziołkował przez chwilę w powietrzu, ale zaraz potem wyprostował się i zaczął opadać powoli na spadochronie.

- Leci, leci! – wołałem podskakując z radości z nogi na nogę. Jeszcze chwila i Kubuś wylądował na ziemi. Podbiegłem do misia, obmacałem jego nogi i ręce, upewniając się, że istotnie nic mu się nie stało.

- Nic mu się nie stało! Nic mu się nie stało!   - wołałem uradowany. Zaraz  znów pobiegłem na górę. Wpadłem do pokoju Pietii, złapałem go za rękę i pociągnąłem za sobą na dół, do pokoju gdzie mieszkała ciocia. Wpadliśmy tam razem . Gdy tylko otworzyłem drzwi, zacząłem wołać: - Ciociu, ciociu, Pietia zrobił spadochron dla Kubusia. Kubuś poleciał i wylądował na spadochronie i nic mu się nie stało. Czy mogę polecieć z Pietią w jego samolocie?

Ciocia  spojrzała na mnie z troską. Powiedziała: - Już ci mówiłam, jesteś za mały, żeby lecieć na spadochronie.

- Ależ ciociu, Kubusiowi się nic nie stało – ściągnąłem usta jakbym już miał się rozpłakać. Wtedy do rozmowy włączył się Pietia.

- Przepraszam panią najmocniej za ten nalot. Staś zaciągnął mnie tutaj bez pozwolenia, ale jeśli pani pozwoli może wspólnie zastanowimy się jak to zrobić.

- Stasiu zostaw nas samych – zadecydowała ciocia. Ociągając się opuściłem pokój, zostawiając tam ciocię i Pietię. Gdy zamknąłem za sobą drzwi usiłowałem usłyszeć coś przez dziurkę od klucza, ale żaden dźwięk nie dochodził stamtąd na zewnątrz. Trwało to dość długo, aż poszedłem do swojego pokoju, położyłem się na kanapce i zaraz zasnąłem.

Następnego dnia obudziłem się ubrany w piżamę w swoim łóżku. Ciocia położyła mnie do łózka, gdy spałem – domyśliłem się. Ubrałem się błyskawicznie. Złapałem Kubusia i jego spadochron, i pobiegłem w stronę samolotów. Pietia był już przy swoim samolocie i coś robił wewnątrz kabiny.

- Dzień dobry Pietia – zawołałem wymachując Kubusiem. Kubuś bardzo by chciał polecieć samolotem – powiedziałem oględnie.

Pietia wyjrzał z kabiny i odezwał się przyjacielsko.  – Dzień dobry Stasiu, dzień mamy naprawdę wspaniały – spojrzał na bezchmurne niebo, a potem  znów skierował się ku mnie.  – Powiedz Kubusiowi, że może da się coś zrobić.

Nie mogłem uwierzyć w to co usłyszałem. – Ciocia się zgodziła? – krzyknąłem

Pietia bez słowa wziął  mnie do kabiny samolotu, założył mi na głowę prawdziwą pilotkę, która od razu opadła, zasłaniając moje oczy. Silnik zaskoczył i w samolocie wszystko zaczęło warczeć i drżeć. Szum wiatru od śmigła  zdawał mi się urywać głowę. Pietia krzyknął nad uchem, żebym zamknął oczy.  Zacisnąłem powieki jak tylko mogłem najmocniej. Bałem się trochę. Szum wiatru stał się jeszcze silniejszy i wtedy wyraźnie odczułem, że ziemia gwałtownie opada, a ja pochylam się do tyłu.

Był to sen na jawie: dwór… stary park… ogród… pola … wydawało mi się, że mogę wszystko to objąć jednym spojrzeniem. Wszystkie radosne przeżycia połączyły się naraz w jedno. Nie wiedziałem jak długo to trwało, ale tak naprawdę to zdecydowałem się otworzyć oczy dopiero wtedy, gdy wiatr od śmigła ustał i samolot przestał warczeć i trząść się.

- No, jak było? – zawołał Pietia wyłączając silnik.

Otworzyłem oczy jeszcze szerzej i zdziwiłem się, że już jesteśmy na ziemi. Byłem trochę zawiedziony, ale  dopiero teraz poczułem się bezpieczny.

- Nie mam spadochronu! – zawołałem spoglądając na siebie.

- Ale ja miałem – Pietia pokazał na spadochron przypięty do jego pleców. – Ty  byłeś przypięty do mnie pasami.  Gdyby się coś złego stało skakalibyśmy razem.

- I nic się nie stało – zawołałem wybuchając śmiechem.

Potem Pietia złapał mnie za ramiona, wyciągnął z kabiny i oddał w ręce stojącego obok mechanika.

- Teraz muszę znów lecieć – zawołał Pietia. – Grzegorz odprowadzi cię do dworu. Pietia kiwnął  mi ręką  i usiadł z powrotem w kabinie. Trzymałem się mocno kurtki Grzegorza. Powiał wiatr od śmigła, zawarczał silnik i samolot zaczął się toczyć po ziemi. Koła samolotu podskakiwały na grudkach wyschniętej ziemi. Skrzydła przechylały się z boku na bok, aż samolot z Pietią oderwał się od ziemi i poszybował w niebo. Machałem ręką za Pietią i nie mogłem oderwać oczu od samolotu, który wkrótce wyglądał jak ptak z rozłożonymi  szeroko skrzydłami. – Do widzenia Pietia. Do widzenia – nagle pomyślałem, że to miejsce w którym mieszkam nazywa się Widzew…. – Widzę cię Pietia, widzę! – wołałem.       

Od ostatniego wydarzenia nie było problemów, gdy przychodził mój czas na spanie. – Co się z tobą stało? – zdziwiła się ciocia. – Będą mogła cię pochwalić, jak tylko rodzice i twój brat wrócą z kuracji.

Ubrany w piżamę szybko odmawiałem pacierz i dodawałem na końcu: Proszę cię Panie Boże daj  zdrowie tatusiowi, mamusi, Andrzejowi, ciotuni Basi i … Pietii, kończyłem na tym modlitwę.

- No śpij spokojnie – ciocia całowała mnie na dobranoc i gasiła światło zostawiając szparkę w uchylonych drzwiach.

Zaledwie zdążyłem zamknąć oczy, zaczynały się dziać ze mną dziwne rzeczy. Rozkładałem szeroko ręce  i wydawało mi się, że unoszę się w powietrzu. Czułem jakby jakaś siła, miękka jak poduszka, unosiła mnie w górę. Wylatywałem przez okno mojego pokoju, leciałem w gorę pod okno Pietii i zaglądałem z zewnątrz do jego pokoju. – Pietia! Pietia! – wołałem, starając się obudzić go ze snu. – Wstawaj prędzej! Lecimy!.

Zaraz potem Pietia przecierał oczy, rozkładał jak ja ręce i obaj lecieliśmy w górę. Gdy byliśmy już wysoko, nagle robiło się jasno i pokazywałem Pietii miejsca moich zabaw. – Tam jest drzewo, a na jego szczycie jest gniazdo do mieszkania. To mój brat Andrzej  zbudował je a ja mu w tym pomagałem. … A tu jest staw , w którym można łowić ryby. Widzisz po środku tę wyspę, zbudował ją mój brat Andrzej. Pietia i ja unosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, aż nagle poczułem, że coś zabiera mi siłę latania … i spadam.  Serce zamarło mi z przerażenia. Czułem nieuchronnie, ze za chwilę uderzę1) w ziemię. Wtedy gdy już miało się to stać przychodziło nagle uczucie bezpieczeństwa. Pietia wyciągał do mnie ręce, łapał mnie w powietrzu, otwierał spadochron i już razem lądowaliśmy szczęśliwie na ziemi.

Rano ciocia weszła do mojego pokoju i znalazła mnie skulonego, leżącego obok łóżka na podłodze. – Znowu śpisz na ziemi – zawołała. – Chyba będę musiała przywiązywać cię do łóżka – kręciła głową z niedowierzaniem. Budząc się dygotałem z zimna i gdy otworzyłem oczy nie wiedziałem co się ze mną dzieje.

- Ojej – zawołałem – znów zaspałem.

Błyskawicznie ubrałem się. W biegu popijałem mleko i nadgryzałem  kanapkę. – Będę przy samolotach – zawołałem, wybiegając i już mnie nie było.

Pietia ćwiczył strzelanie z pistoletu. Strzelał do tarczy przyczepionej do muru na tyłach oranżerii. Stałem obok i gdy tylko Pietia pociągnął za cyngiel zatykałem uszy.

- Dlaczego musisz strzelać – zapytałem w przerwie, gdy Pietia ładował magazynek.

- Dlaczego? – zastanowił się Pietia . – Bo muszę umieć strzelać.

- Ja też chciałbym się tego nauczyć – zawołałem.

Pietia podszedł do mnie i pokazał  pistolet.

- Jesteś za mały, żeby trzymać broń w ręku, ale jeżeli chcesz możemy strzelić razem.

Z wrażenia zabłyszczały mi oczy. PietIi włożył pistolet do mojej ręki i swoją dłonią objął moją dłoń. - Patrz uważnie. Tu jest szczerbinka i celownik – tłumaczył. – szczerbinka i celownik muszą się pokrywać na celu. Zmruż oko, wtedy będziesz widział wyraźniej.

Zmrużyłem oko i od razu serce zaczęło mi  bić mocno. Balem się trochę, więc oparłem się mocno o Pietię. Wycelowałem w wielką cyfrę, która znalazła się w środku szczerbinki i celownika.

- Mam – zawołałem.

- Ciągnij za cyngiel.

Musiałem użyć całej siły, żeby pokonać opór sprężyny. Huknęło. Byłem tym zamroczony, ale szczęśliwy, że nic złego mi się nie stało. Pietia wyjął pistolet z mojej ręki i podszedł do muru.

- Stasiu! – krzyknął niedowierzająco. –Trafiłeś w dziesiątkę.

Zacząłem radośnie podskakiwać. – Umiem strzelać, umiem strzelać! – powtarzałem w kółko.

Później Pietia poprowadził mnie wzdłuż namiotów naziemnej obsługi. Przy końcu, już blisko grabowego   płotu, stała platforma na kółkach a na niej umocowane były klatki z gołębiami. Gołębie gruchały, gdy tylko Pietia zbliżył się do nich.

- To twoje gołębie? – zapytałem.

- Mój jest tylko jeden – powiedział Pietia otwierając jedną z wielu klatek. Szary gołąb z jaśniejszym brzuszkiem wskoczył na wyciągnięty palec Pietii i pozwolił przybliżyć się w moją stronę.

- Fibi, to jest Staś – powiedział Pietia podsuwając gołębia do bliżej moich oczu.

- Ooo … on ma białą plamkę pod szyją – zauważyłem patrząc na gołębia od dołu.

- Fibi nie jest zwykłym gołębiem – Pietia rozłożył jego skrzydła i delikatnie pogładził go po głowie. – To jest gołąb pocztowy. On potrafi zanosić listy.

- Przecież listy zabiera pan listonosz – zdziwiłem się.

- Tak, to prawda – powiedział Pietia – ale czasami potrzebna jest nagła pomoc. Wtedy do jego nóżki można przyczepić zwinięty rulonik i on potrafi zanieść tę wiadomość tam gdzie trzeba.

- Chciałbym mieć takiego gołębia – powiedziałem, patrząc z podziwem na Fibiego.

- No, Fibi, pokaż co potrafisz – zawołał Pietia.  Gołąb zatrzepotał skrzydłami i poderwał się z palca w górę. Szybko wzbił się w powietrze i zaczął zataczać kręgi. Zadarłem głowę do góry, ręką osłaniając oczy.

-Dobrze Fibi, bardzo dobrze – wołał Pietia . – A teraz wracaj z powrotem.

Pietia gwizdnął i gołąb wrócił znowu na jego palec.

- Ale on mądry –zauważyłem.

- Daj mu w nagrodę grochu – powiedział Pietia wyjmując z kieszeni kurtki parę ziarenek grochu i kładąc je na mojej dłoni. Podsunąłem otwartą dłoń, na której leżały ziarenka i Fibi zaczął szybko zbierać je z moich palców.

- Dziobie mnie – zawołałem, śmiejąc się, a gdy cały groch był już zjedzony poprosiłem: - Czy mogę potrzymać go chwileczkę.

- Możesz – powiedział Pietia – wziął delikatnie gołębia w obie ręce i podał mi go do potrzymania.

Aż trząsłem się z radości. Gładziłem gołębia delikatnie po skrzydłach, a potem przyłożyłem jego dzióbek do mojego policzka. – Pilnuj Pietii – wyszeptałem do gołębia. – Pilnuj go, żeby mu się nic złego nie stało.

Powiedziałem to tak cicho, że Pietia nie mógł usłyszeć.

Innym razem Pietia doglądał prac na lotnisku. Jeździł  motocyklem od jednego miejsca  w drugie. Ja siedziałem obok niego w koszu i miałem na głowie lotniczą czapkę nasuniętą aż na uszy.   Pietia zajechał na skraj pola, gdzie rosły głogi. Był to teren mało mi znany, musiałbym iść tutaj z  godzinę i łatwo mógłbym się zgubić. Domu z tego miejsca już w ogóle nie było widać. Gdy Pietia zatrzymał motocykl, to co zobaczyłem odebrało mi oddech ze zdziwienia. Stały tam trzy drewniane samoloty – zabawki. Były one zbite z desek pomalowanych na kolor prawdziwych samolotów. Dwóch żołnierzy kończyło budować czwarty.

- Po co to? – zawołałem.

- To są atrapy – wyjaśnił Pietia. – To są samoloty takie na niby. Na wypadek wojny nasze samoloty będą stały ukryte pod drzewami i tam ich nikt nie zobaczy, a te atrapy będą wydawały się jak prawdziwe.

Przytaknąłem głową i nie pytałem już o nic więcej. Dla mnie te samoloty „na niby” wydawały się wspaniałe. Podbiegłem bliżej i zacząłem dotykać ich palcami. Samoloty miały podwójne skrzydła, ogon i nawet śmigło, które dało się obracać. Wdrapałem się do środka i udawałem, że lecę w powietrzu. Moje wargi wydawały głuchy, warczący dźwięk, który wspinał się do góry, to znów przechodził w  wysoki wibrujący ton, jak gdyby samolot opadał na dół. Lecąc tak na niby, pochylałem się coraz bardziej do przodu, aż nagle atrapa przechyliła się i zaryła nosem w ziemię.  Krzyknąłem i uderzyłem głową  w krawędź deski. Miałem przeciętą skórę na czole i z rany zaczęła się sączyć krew.  Pietia podbiegł do mnie i wyciągnął mnie ze środka  „rozbitego samolotu”.

- To prawdziwa katastrofa – zażartował. – Najważniejsze, że pilot jest cały.

Piekło mnie czoło i łzy cisnęły mi się do oczu. Czułem jak drgał mój podbródek, ale powstrzymałem się od płaczu. Pietia wydobył z motocykla podręczną apteczkę, oczyścił ranę i zakleił plastrem.

- Teraz już wszystko będzie dobrze – powiedział i poklepał mnie delikatnie po plecach. Gdy Pietia opatrzył już ranę moje oczy zaszkliły się jeszcze bardziej.

- No, teraz już wszystko będzie dobrze – powiedział Pietia i znów poklepał mnie delikatnie po plecach.  Wtedy nagle wyciągnąłem ręce przed siebie, zarzuciłem je Pietii na szyję i przycisnąłem go bardzo mocno do siebie.

Lato miało się ku końcowi. Jak zwykle spałem w swoim pokoju, gdy nagle obudziłem się w środku nocy. Za oknami szumiał deszcz. Z sąsiedniego pokoju słychać było głośno odkręcone radio. Padały jakieś nazwy i ostrzeżenia. Wyślizgnąłem się z łóżka i na palcach podszedłem do na wpół  przymkniętych drzwi. Przez szparę zobaczyłem ciocię siedzącą w cieniu lampy. Słuchała wiadomości, które płynęły z głośnika. Widziałem wyraźnie, że ciocia miała zaczerwienione oczy. Nie czekając już dłużej wbiegłem do pokoju.

- Ciociu, ciotuniu, co ci jest? – zawołałem i dotknąłem delikatnie jej ręki.

Ciocia przycisnęła mnie mocno do siebie. Trwała w tym uścisku nieruchomo przez chwilę, a potem odchyliła do tyłu moją głowę, odgarnęła włosy z czoła i spojrzała mi prosto w oczy.

- Stasiu, Stasieczku … moje dziecko – powiedziała czule. – Jest wojna …. I co teraz z nami będzie?  - spojrzała  załzawionymi oczami przed siebie.

Patrzyłem na ciotunię, ale nie wiedziałem co powiedzieć. Przytuliłem się do niej i zasnąłem.

Był już dzień. Dopiero co obudziłem się, leżałem jeszcze w łóżku. Wydawało mi się, że słyszę warkot samolotów.  Warkot ten był jednak inny, groźniejszy niż zwykle.

Ciocia gwałtownie wpadła do mego pokoju, wyrwała mnie z łóżka i zgarnęła z krzesła moje ubranie.

- Weź to wszystko i prędko leć do piwnicy. Nigdzie się nie ruszaj – przykazała.

Nie czekając ani chwili, zebrałem pod pachę swoje rzeczy i pobiegłem schodami w dół. Jeszcze chwila i zio0nał na mnie chłód grubych murów i niskich sklepień piwnicy. Tutaj warkot samolotów był stłumiony, zaledwie go było słychać. Zadarłem głowę do góry i nagle uświadomiłem sobie, że może Pietia jest w niebezpieczeństwie. Ubrałem się błyskawicznie, sandałki zakładałem biegnąc już schodami w górę. Wpadłem do pokoju Pietii, ale  go tam nie było. Przeskakując po trzy stopnie, zamiast wracać do piwnicy wybiegłem przez taras do ogrodu.

Powietrze wibrowało od warkotu samolotów. Dźwięki krzyżowały się, wydawało się jakby nagle coś spadało i podrywało się w ostatniej chwili do góry. Zadarłem głowę i usiłowałem zobaczyć coś na niebie. Patrzyłem pomiędzy drzewami, ale rozłożyste gałęzie zasłaniały mi widok. Wtem coś błysnęło w górze i potem warkot samolotów oddalił się. 

Nagle potknąłem się o coś co leżało na ziemi. Były to błyszczące łuski z karabinów. Schyliłem się i wziąłem jedną do ręki. Była jeszcze ciepła. Teraz zauważyłem, że łusek takich  jakie trzymałem w ręce było dużo więcej. Posuwając się na kolanach zbierałem je pospiesznie i napychałem sobie nimi kieszenie. Wreszcie nie mogłem już więcej ich zmieścić, poderwałem się i pobiegłem przed siebie.

Minąłem kępy kwiatowego klombu, przebiegłem obok samotnie stojącej altanki i wpadłem w grabowy szpaler. Szpaler był tak gęsty, ze panował tu cień. Gałęzie zasłaniały widok na sąsiadujące po drugiej stronie płotu pole.

Przedarłem się przez gąszcz gałęzi i zacząłem wspinać się po plocie. Moje sandałki uwięzły w zardzewiałych okach płotu. Wreszcie uwolniłem nogi i mogłem przerzucić   ręce ponad górną krawędź. Przede mną otworzył się rozległy widok.

Tuż za płotem ciągnęło się  pole słoneczników. Główki kwiatów sterczały na długich łodygach, tworzyły zielono-żółtą ścianę. Daleko w głębi, pole się kończyło. To stamtąd buchał ogień i dym.  Instynktownie poczułem, ze nie mam ani chwili do stracenia. Szybko przerzuciłem nogi przez plot i opuściłem się niżej. Skoczyłem. Przewróciłem się, ale zaraz podniosłem i ruszyłem w pole.

Glowy słoneczników były dużo wyższe ode mnie, toteż brnąłem przed siebie prawie na oślep. Rozgarniałem dłońmi szorstkie łodygi. Starałem posuwać się z głową zwróconą ku górze. Rozpalone od słońca niebo oślepiało moje oczy. Wtedy usłyszałem, że huk wystrzałów i warkot samolotów znów zaczął się zbliżać. Obejrzałem się. Dwa cienie samolotów przesuwały się szybko tuż obok mnie.

Padłem na ziemię i zasłoniłem oczy. Zaterkotał karabin maszynowy a potem nagle ten dźwięk urwał się. Uniosłem się na kolanach i usiłowałem dostrzec coś poprzez kołyszące się nade mną liście. Było cicho. Znów ruszyłem do przodu.    Ściana słoneczników wyraźnie kończyła się. Przeświecało przez nią otwarte pole. Nagle zauważyłem jakiś biały obłok, który szybko przesuwał się po niebie. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Skoczyłem do przodu i znalazłem się na otwartej przestrzeni. Widziałem teraz zupełnie wyraźnie, że ten biały obłok był spadochronem.

Spadochron kołysał się tam i z powrotem, szybko zbliżał się ku ziemi. Patrzyłem na ten spadochron, gdy nagle krzyknąłem: - Pietia!!! Pietia !!! – po chwili już biegłem w tamtą stronę. Opadający spadochron zniżał się wyraźnie. Dopiero teraz zdążyłem zauważyć płonący opodal stóg siana. Opadający spadochron coraz bardziej krył się za kłębami dymu. Co sił pobiegłem w tamtą stronę. Spadochron raz jeszcze mignął bielą i zniknął za bijącymi w górę płomieniami stogu siana.

- Pie…tia! .. – zawołałem głosem, który ugrzązł mi w gardle. Żar z płonącego stogu buchnął w moją twarz. Odwróciłem się od ognia i przesłoniłem rękoma oczy. Rozdmuchiwane przez wiatr iskry parzyły mnie w ręce i nogi. Musiałem cofnąć się parę kroków , żeby półkolem obejść płomienie. Jeszcze dwa kroki i dostrzegłem rozciągnięty na ziemi spadochron. Znów rzuciłem się do przodu, ale żar płomieni  odrzucił mnie z powrotem.

- Pietia…Pietia – powtarzałem drżącym głosem.

Rozejrzałem się, ale nikogo oprócz mnie tu nie było. Tu i tam unosiły się nad ziemią czarne chmury dymu.. Gdzieś daleko wyły syreny alarmowe. Było tak gorąco, że z ledwością mogłem oddychać. Żar i dym wciskały się mi do nosa i do płuc. Trzęsąc się cały na ciele przyklęknąłem. Wtedy zauważyłem, że bliżej ziemi żar mniej dopiekał. Położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać w kierunku spadochronu. Byłem już bardzo blisko i nadal mogłem oddychać. Jeszcze chwila i złapałem się płótna białej czaszy. Teraz odetchnąłem głębiej i znów ruszyłem do przodu. Pełzłem   po białej tkaninie, która falowała lekko na wietrze.

Uniosłem się na rękach i wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Pietię. Leżał rozciągnięty na ziemi i nie ruszał się. Nad nim fruwały iskry, a w głębi falowały płomienie stogu.

- Pietia … to ja. Nie bój się… Idę do ciebie – wyszeptałem.

Chwyciłem się oburącz tkaniny spadochronu i podciągnąłem się do przodu. Po chwili byłem już wystarczająco blisko, że mogłem złapać się pierwszych linek, ale gdy podsunąłem się bliżej , żar buchający ze stogu zatrzymał mnie.

-Pietia … spalisz się – krzyknąłem przerażony.

Nie mogłem posuwać się dalej, owinąłem linkę spadochronu wokół dłoni, usiłowałem odciągnąć Pietię od płomieni. Byłem za słaby, żeby to zrobić. Ciało Pietii nawet nie drgnęło. Zaparłem się nogami i żeby lepiej widzieć uniosłem się na rękach. Musiałem zaraz paść na ziemię bo żar przypiekał mi plecy. Wtedy nagle silny podmuch wiatru wypełnił czaszę spadochronu. Zacząłem odpychać się nogami, starając się poruszyć spadochron z miejsca. Wiatr szarpnął jeszcze silniej i spadochron wspomagany przeze mnie posunął się kilka kroków do przodu. Wtedy czasza spadochronu znów opadła na ziemię, ale płomienie ze stogu już nie dopiekały  moich pleców, aż tak mocno. Podskoczyłem do Pietii i przyklęknąłem przy jego twarzy.

- Pietia… Pietia – mówiłem drżącym głosem. – Co się z tobą stało?

Oczy Pietii były zamknięte. Twarz była ściągnięta w ledwo zauważalnym uśmiechu, jakby przepraszała mnie za to co się stało. Usiłowałem rozpiąć kombinezon. Wielokrotnie szarpałem za błyskawiczny zamek, aż wreszcie udało mi się rozluźnić Pietii kurtkę. Wsunąłem rękę do środka, żeby rozpiąć guziki  i nagle poczułem coś gorącego. Szybko cofnąłem dłoń. Na moich palcach  błyszczały krople krwi. Moje oczy otworzyły się szerzej. Podbródek zadrgał  w płaczu, a moje usta ściągnęły się jakby ich  wcale nie było.

Znów zawarczały silniki. Dwie ciemne sylwetki samolotów leciały nisko w poprzek pola. Poderwałem się z klęczek, wyciągnąłem garstkę łusek z kieszeni i zacząłem ciskać nimi w stronę samolotów. Wydawało mi się, że strzelam nimi, tak jak uczył mnie tego Pietia. Nie zdawałem sobie sprawy, że byłem za mały, żeby bronić Pietii, byłem przekonany, że strzelam naprawdę.

Samoloty gdzieś zniknęły i wtedy zauważyłem jak przez pola pędziła wojskowa karetka pogotowia. Była już blisko. Wybiegłem jej naprzeciw , wskazując miejsce gdzie leżał Pietia.

- Tam, tam on jest – wołałem z całych sił.

Sanitariusze nadbiegli z noszami. Ktoś zwijał spadochron. Ktoś inny odczepiał linki od pasów wokół ciała Pietii. Wtem samoloty znów pojawiły się nad polem. Zaraz potem zaterkotał karabin maszynowy.

Zdążyłem zauważyć jak grudki ziemi zaczęły poskakiwać do góry i zaraz opadały. Uskoczyłem w bok i zacząłem biec w stronę słoneczników. Jeszcze chwila i skryłem się wśród zielonych liści. Przewróciłem się i upadłem na ziemię. Wydawało mi się, że zapadam w ciemność. Moja głowa zsunęła się w dół aż oparła się na ręce.

Gdy ocknąłem się, wokół panowała cisza. Przetarłem ręką usta, otrzepałem włosy z ziemi. Ostrożnie wychyliłem się spoza zielonych liści słoneczników. Pole było puste. Nie było spadochronu i Pietii. Nie było karetki pogotowia ani sanitariuszy. Wydawało mi się przez chwilę, że to co się wydarzyło, nie było prawdą. A jednak stóg siana palił się i nadal rozrzucał wokół snopy iskier.

Zacząłem biec w stronę drogi. Biegnąc zgubiłem gdzieś sandałek, kulałem na klującym ściernisku.

- Pietia … Pietia -  powtarzałem bezradnie.

Nagle coś zatrzepotało nad moją głową. Spojrzałem w górę i zobaczyłem gołębia z jasną plamką na szyi.

- Fibi… Fibi – zawołałem z nadzieją.

Gołąb zniżył lot i osiadł na mojej wyciągniętej ręce. Przyglądał mi się jakby poznawał, że to ja do niego mówię.

- Pietia … jest bardzo chory… zabrali go… Nie wiem gdzie jest? Szukaj go, szukaj .

Zauważyłem, że gołąb miał przyczepiony do nóżki rulonik papieru. Dotknąłem go palcem chcąc upewnić się, że ten rulonik jest tam naprawdę.

- List? – wyszeptałem. – Fibi leć prędko aż znajdziesz Pietię.

Poruszyłem ręką i gołąb poderwał się w gorę. Bił mocno skrzydłami wzbijając się coraz wyżej i wyżej.

Ukląkłem na polu i złożyłem ręce. – Andrzej, proszę cię módl się – mówiłem patrząc w niebo. – Poproś, żeby Pan Bóg nie dał Pietii umrzeć. Ty jesteś dużo starszy ode mnie. Pan Bóg na pewno ciebie wysłucha. Zabrakło mi słów i łzy zaczęły ciurkiem kapać mi z oczu.

Przed dworem stał zaparkowany samochód do którego pospiesznie ładowano walizki. Ciocia doglądała wszystkiego osobiście. Kucharka Walerka podbiegła do cioci trzymając w ręku chusteczkę.

- Proszę pani – zawołała. – Patrzyłam wszędzie, nigdzie go nie ma. Ale proszę zobaczyć co znalazłam w piwnicy. To jest jego chusteczka.

- Więc musi tam być – zadecydowała ciocia. – Sprawdź jeszcze raz wszystkie kąty.

Stojąc za rogiem domu zdecydowałem się wysunąć moją głowę. Przedstawiałem żałosny widok. Miałem podrapane nogi i ręce. Naddarta koszula zwisała z mojego boku. Rozpalona od biegu twarz była mokra od potu i umorusana błotem. Zbliżając się kulałem na jedną nogę. Wreszcie, gdy byłem już blisko, podbiegłem i objąłem ciocię mocnym uściskiem.

- Stasiu, dziecko moje – martwiłam się o ciebie tak bardzo – mówiła ciocia tuląc mnie do siebie. Potem przyjrzała mi się. Wzięła moją głowę w swoje dłonie i zapytała: - Co się z tobą stało?

- Pietia … Pietia … oni strzelali do niego – zawołałem. On spadł na spadochronie. O mało co się nie spalił! Jest ranny, ale już go zabrali – tłumaczyłem jak tylko potrafiłem, a potem wyciągnąłem palec i pokazywałem jak oni strzelali do Pietii.

-Paf… paf…paf…

- Ciotuniu… ciotuniu – lamentowałem. – Pietia był cały we krwi

- Pietia? O mój Boże – glos cioci załamał się. – Niech Pan Bóg ma go w swojej opiece – westchnęła.

- Nie możemy mu teraz pomoc. Ani jemu, ani tym wszystkim młodym dzielnym pilotom.

Ciocia wzięła mnie za rękę i podprowadziła do samochodu.

- Nie ma ani chwili do stracenia. Pojedziesz z wujkiem Edwardem w bezpieczne miejsce. Tam jest już twój tatuś, mama, Andrzej i Basia. Ja przyjadę jak tylko wszystko załatwię – mówiąc to ciocia otarła mi twarz chusteczką i posadziła na tylnym siedzeniu samochodu.

- A Pietia? -    zapytałem.

- Módl się za niego, żeby wyzdrowiał, to jest wszystko co możesz dla niego zrobić.

Ciocia ucałowała mnie i zamknęła drzwi. Zaraz potem samochód ruszył.

Przycisnąłem twarz do tylnej szyby, patrzyłem na oddalający się widok tego wielkiego domu. Po raz pierwszy w życiu poczułem głęboką żałość, że to wszystko co się zdarzyło, że Pietia, ze nikt … nawet ciotunia … nie mogła tego zmienić.

Dwór otoczony kwiatowymi klombami i starymi drzewami oddalał się coraz bardziej. Z przyciśniętym do szyby nosem patrzyłem przed siebie. W moich oczach szkliły się łzy. Dom, w którym zostawiłem tyle pięknych wspomnień wkrótce znikł moi z oczu. Pozostała tylko pusta uciekająca zakurzona droga.

- Andrzeju! Nasze gniazdo … nasza wyspa – zawołałem.


W tekście S. Lotha występuje lotnik o imieniu „Pietia”. Tożsamość pilota próbował ustalić Robert Adamek (1969-2014), pracownik  Muzeum Miasta Pabianic, który  pozostawał w bliskim kontakcie z  autorem wspomnień. W  2002 roku otrzymał od  Stanisława Lotha list o następującej treści:

Bardzo dziękuję Ci za przesłane materiały, które wiążą się ze wspomnieniami z mojego dzieciństwa. Oczywiście to, co najmocniej utrwaliło się w mojej pamięci to było lotnisko wojskowe w Widzewie i z tym związane moje przeżycia. Dziękuję CI za materiały z tego okresu. Nigdy nie sądziłem, że będę miał okazję zapoznać się z faktami, których nie znałem i które nie mogły utrwalić się w mojej dziecięcej wyobraźni.

Czy Piotr Ruszel był „Pietią”? Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, ale wiele wskazuje na to, że tak było. Wpatrując się w jego zdjęcie coś tam drgnęło w moim sercu jak gdyby odezwały się we mnie dawno zapomniane obrazy. Pietia zawsze nosił czapkę na głowie, był też trochę podobny do mojego brata Andrzeja. Pamiętam jak opowiadał o Wileńszczyźnie jaka to jest piękna kraina … chyba pochodził z tamtych stron? Zawsze wierzyłem, że żyje – w tym duchu napisałem zakończenie do mich wspomnień o Widzewie. Cześć jego pamięci!

Musiałem przejść przez całe moje życie, żeby się o tym dowiedzieć, że Pietia nie żyje. Pietia nigdy nie opędzał się ode mnie, chociaż na pewno narzucałem się jemu swoją obecnością. Gdy odpoczywał w swoim pokoju biegłem do niego na górę, żeby  tylko pozwolił mi być z nim razem. Wierzyłem, że pod palącym się stogiem Pietia jest tylko ranny i że wróci do zdrowia.

Przesłane przez ciebie relacje pozwoliły przypomnieć sobie obrazy, które już nigdy by nie ożyły w mojej pamięci. Przypominam sobie radiooperatora radiostacji – byłem zafascynowany jego urządzeniami. Nie mogłem sobie wyobrazić, że można słyszeć jego głos nawet w samolocie. Pamiętam, jak na stole w jadalni rozłożony był spadochron i Ciocia z Basią  cerowały w nim dziury. Pamiętam, jak w ogrodzie stały samochody wojskowe pomalowane na kolor ciemnozielony. Pamiętam  też wojskowych z karabinami, którzy stali przy bramie wjazdowej. Stali też  koło samolotów i przy namiotach obsługi naziemnej. 


Tymczasem  według ustaleń badaczy dziejów Lwowskiego Dywizjonu Myśliwskiego Piotr Ruszel zginął podczas  podchodzenia do lądowania w Orchowie (obok Łasku) 2 września 1939 roku. Został omyłkowo ostrzelany przez żołnierzy 4. Pułku Piechoty Legionów. Jednak Gazeta Rzgowska (2/2012) utrzymuje, że P. Ruszel  poległ w Rzgowie 2 września 1939 r. Łukasz Łydżba i Ryszard Poradowski  w artykule „Myśliwiec ze Rzgowa: dopisujemy ciąg dalszy wrześniowej epopei” informowali o tragicznej walce Ruszela: Jak wyglądał jego ostatni lot? Przed godziną 10 z lotniska głównego w Pabianicach wystartowała grupa myśliwców PZL P. 7 i związała się walką z grupą dziesięciu myśliwców Messerschmitt Bf 110 z pierwszego dywizjonu 76. Dywizjonu Myśliwskiego, które przyleciały z lotniska w dzisiejszej Oławie.

Messerschmitty Bf 110 były ciężkimi dwusilnikowymi myśliwcami, które osiągały prędkość 525 km/h, były uzbrojone w dwa działka 20 mm i cztery karabiny maszynowe. Jednosilnikowy PZL P. 7, na którym zapewne leciał ppor. Ruszel, osiągał prędkość 320 km/h i był uzbrojony w dwa karabiny maszynowe. W trakcie walki, która rozegrała się kilka minut po godzinie 10 w rejonie Pabianic, niemieccy lotnicy zameldowali zestrzelenie trzech polskich samolotów.

W rzeczywistości został najpewniej trafiony myśliwiec ppor. pil. Ruszela, a inny myśliwiec wrócił na lotnisko Ksawerów-Widzew uszkodzony niemieckimi pociskami. Celna seria jednego z hitlerowskich Messerschmittów odstrzeliła polskiej maszynie silnik, co zdarzało się dość rzadko. Piotr Ruszel, prawdopodobnie ranny, zdołał wylądować bez silnika na lace, dziś w rejonie ul. Literackiej i ul. Kamiennej w Rzgowie. Zmarły pilot został gdzieś zabrany, a ostatecznie trafił do szpitala w Pabianicach. Tam wieczorem 4 września inni piloci dywizjonu pożegnali ppor. Piotra Ruszela oraz dwóch innych poległych kolegów - por. pil. Tadeusza Jeziorowskiego i ppr. pil. Edwarda Kramarskiego – na mszy w kaplicy szpitalnej. Tak opisał to zdarzenie ppor. pil. Tadeusz Główczyński: Wieczorem mieliśmy w kaplicy szpitalnej pożegnanie z Jeziorowskim, Ruszelem i Kramarskim. Leżeli cicho, nie czuli już poparzonych nóg, nie widzieli poszarpanych od kul mundurów.

Na lotnisku w Widzewie zginął 4 września 1939 r. por. Tadeusz Jeziorowski. Podjął walkę z czterema Messerschmittami. Spłonął wraz z maszyną.  Będące na lotnisku samoloty zostały zniszczone. Piloci i obsługa schronili się w rowie melioracyjnym. Niemieckie samoloty ostrzeliwał  radiotelegrafista Franciszek Falukiewicz.

Dziesięcioletni  Stanisław Loth był świadkiem tych dramatycznych wydarzeń, które rozegrały się nieopodal pałacu rodziny Herse.


Stanisław Jerzy Loth

Born Jan. 21, 1929, Pabianice, Poland; came to U.S., 1981; son of Emilian and Zofia (Kindler); married Lidia (Cichocka) ; child: Anna. Master of Arts (M.A.), State Higher School of Film, TV and Theater, Lodz (Poland), 1954. Cameraman, director of photography, Poland, 1955-80; special projects manager, Arriflex Corporation of America, Blauveit (NY), 1981-; consultant, Jaws III, 1983. Director of photography, Świadectwo urodzenia, 1964, Poznańskie Słowiki, 1971, Perła w koronie (prize at London Film Festival), 1973, Noce i Dnie (Oscar Academy Award nominee), 1976, The Wall, 1980; scriptwriter, The Purple Symphony, The Cloud Symphony, The Trace Symphony, Crumbs of Life (short films); author, This Body and Lili (books), 1993; 4 patents related to new fim techniques; articles in: American Cinematographer, Society of Motion Picture and Television Engineers Journal. 1st prize for photography, Cannes Film Festival (France), and Venice Film Festival (Italy), 1971.  (Who’s Who in Polish America, NY, 1996).


http://www.filmpolski.pl



Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij