Bon vivanci
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW reportażu „Kontrasty życia w Łodzi” opublikowanym we lwowskiej Gazecie Porannej i Wieczornej w 1922 roku napotykamy wzmiankę o „domorosłych pabianicko-zgierskich Anglikach”. Są to bon vivanci, czyli ludzie zabawy, którzy przyjeżdżają z prowincji, aby korzystać z łódzkich rozrywek. Owi osobnicy byli na tyle aktywni, że zwrócili na siebie uwagę reportera ze Lwowa.
Wyobraźcie sobie ulicę Legionów rozciągniętą na długość pięciokrotnie a pozbawioną wszelkich plantacji (zieleni) . Przedstawcie sobie, iż zamiast kanałów bokami tej ulicy ciągną się rynsztoki, a nimi sączy się nieokreślona bliżej ciecz.
Dalej, że pomiędzy szeregami gmachów w rodzaju Sprechera lub p. Strojnowskiego stoją chałupki parterowe kryte gontami i papą asfaltową, a będziecie mieli obraz głównej ulicy wielkiego miasta Łodzi.
Oto ulica Piotrkowska: długa, kamienna, licha bez kawałka skweru, bez jednego niemal drzewa zielonego, na którym by oko zmęczone ohydnymi szyldami niezliczonych sklepów i sklepików odpocząć mogło. Na tym tle głównej arterii łódzkiej ciągną się pałace i fabryki, wytworne cukiernie mieniają się (przeplatają) ze sklepikami na „szwarc, mydło i powidło”. Wielkie banki z małymi banczkami. Wszyscy się śpieszą, pędzą, potrącają, krzyczą, tyle czasu zużywając na ”robienie pieniędzy”, że nie ostaje im nic prawie, lub mało na samo życie.
Toteż atmosfera tu jest nieraz całkiem niemożliwa. Wśród tego zgiełku nie ma ani odrobiny miejsca na piękno życia. Wszak Łódź niemal trzy razy większa od Lwowa nie ma jednego możliwego budynku teatralnego. Łodzianie bowiem nie potrzebują teatru. „Stać nas na teatr w Warszawie” – powiadają, ale i do Warszawy nie po to, aby iść do teatru.
Dopiero wieczorem zmienia się trochę wygląd łódzkiej ulicy. Gdy znikają ogromne wozy załadowane „towarem”, gdy zejdą do domów businessmany łódzkie i z innych stron, a w ich miejsce na ulicy zjawią się damy z towarzystwa i do towarzystwa. I teraz przewalają się tłumy przez to łódzkie korso bez końca – zalegają werandy cukierń, zatopione w blasku elektrycznych słońc.
Wszystko tu inne niż we Lwowie. Tramwaje kursują do północy, zaś na linii międzydworcowej przez całą noc. Wówczas : Łódź s’amuse (bawi się). Rozsypuje się więc po ogródkach, w których grają różne damskie i nie-damskie orkiestry lub orkiestrony (szafy grające). Ogródków takich widziałem kilkanaście. Zagnieżdżone w podwórzach i otoczone wielopiętrowymi blokami kamienic składają się z kilku biednych i chorych drzew, kilku lamp łukowych i mniej lub więcej „szczytowego” urządzenia restauracyjnego.
Tutaj się bawią łódzkie „sὕsse Mӓdel” ze swoimi przyjaciółkami, różni kantorzyści i panny sklepowe i w ogóle cały ten dziwny tłum ludzi, którzy robią w różnej manufakturze. High-life natomiast spędza wieczory w Grand Hotelu albo w Etablissement „Manteufel” (diabelski lokal), coś co jest á la lwowski „Bristol” przedwojenny, ale naturalnie na wiele większą skalę.
Tylko żal, że wśród tego wieczornego morza tłumów, powozów i barwnych karoserii wytwornych automobili, wśród uśmiechów i gorących spojrzeń uróżowionych dyskretnie dam, wśród domorosłych Zgiersko-Pabianickich Anglików snują się ludzie o bladych, zmęczonych twarzach i ze wstydem wyciągają dłoń.
Dziwny widok! Zrazu się oburzam. Jak się taki człowiek w sile wieku i zdrów nie wstydzi żebrać, lecz prawie równocześnie przypominam sobie: to bezrobotny. Panie, mówi do mnie: Nie ma roboty. Do fabryki nie można się docisnąć, wszędzie redukują albo robią trzy, cztery dni w tygodniu. I tak jest. Łódź przechodziła i znów przechodzi kryzys. Produkcja mogłaby już dosięgnąć prawie przedwojennej – lecz nie ma zbytu. (Gazeta Poranna i Wieczorna nr 6427/1922 r.)
Autor: Sławomir Saładaj