Johnke
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW 1938 roku w prasie polskiej – Kurier Wileński, Nowogródzki, Suwalski, Poleski i Wołyński, Dzień Pomorza, Dzień Bydgoski, ABC – drukowana była w odcinkach powieść Jerzego Mariusza Taylora „Czciciele Wotana”, której bohaterem jest Zygfryd Johnke z Pabianic – nauczyciel. W 1939 r. powieść ukazała się w formie książkowej. Taylor opublikował m. in. „Ostatni lot Firleya” (1927),„Zamek nad jeziorem”(1932),”Oaza księżyca” (1933),„Miesiąc na czerwonej przełęczy” (1934), „Kamienne róże”(1936), „Czarny szyb znów działa” (1936),”Ostatni faraon”, „Jad słońca” (1938).
W Kolonii na Grobli
(…) Nie narzekał i Ernin. Żył w dobrej zgodzie ze wszystkimi, ale przyjaźnił się naprawdę tylko z pastorem, no i z tamtym dawnym nauczycielem. Szczególnie po śmierci nieodżałowanej „Mὕtterchen” prawie co wieczór szedł Wilhelm Ernin na plebanię. W ślad za nim zjawiał się nauczyciel i we czworo z pastorem i pastorową, dwojgiem wesołych, bezdzietnych staruszków, gawędzili całymi godzinami przy kominku w zimie albo na ganku w lecie. Często też pastorowa zapalała dużą lampę z pięknym abażurem, wyjmowała karty i towarzystwo ucinało sobie partyjkę. Grali w „sechs und sechzig”, w wista albo w preferansa, takie stare, poczciwe, dobre gry.
Teraz to się rozwiało, bo tamtego dawnego nauczyciela już nie było. No, stary już był – trzy pokolenia uczył przecież, a to nie fraszka. Ubiegłego roku właśnie, tak jakoś na Boże Narodzenie dostał zapalenie płuc i umarł, nieborak. Nie wiedzieli skąd wziąć nowego, więc po namyśle rozpisali konkurs i ogłosili to w łódzkiej gazecie niemieckiej, którą abonował Ernin, no i zjawił się jeden taki, przedstawił papiery, z których wynikało niezbicie, że nazywa się Zygfryd Johnke, że urodził się w Pabianicach i że ukończył gimnazjum i uniwersytet w Warszawie, a potem jeszcze studiował w Berlinie, gdzie uzyskał doktorat z literatury.
Wszyscy aż usta rozdziawili z podziwu nad tymi kwalifikacjami, ale na ogół cieszyli się, że się taki trafił. Ba! – mówili nawet, że ten dawny ani mógł się równać z nowym. Jemu wysokie kwalifikacje kandydata wydały się po prostu podejrzane. Taki uczony mógł przecież zarabiać dobrze, gdzie chciał. Po co się pchać na taką nędzną posadę. Coś w tym chyba musiało być. Pod wpływem opinii jednak, głównie zaś kierując się zdaniem pastora, który nie wiedząc dlaczego od razu jakoś nabrał sympatii do nikomu nieznanego przybysza, młynarz ustąpił i nowy nauczyciel po dopełnieniu wszelkich formalności urzędowych przystąpił do pełnienia swoich obowiązków, ale przedtem jeszcze sprawił wszystkim taką niespodziankę, która podejrzliwemu młynarzowi dała jeszcze więcej do myślenia.
Otóż kiedy miano mu wypłacić pierwsze pobory, nowy nauczyciel spojrzał na pieniądze, wzruszył ramionami i uśmiechnął się pogardliwie.
- Nie wezmę tego – powiedział odsuwając ciężki rulon srebra i parę banknotów. – W Berlinie przyznano mi niezłe stypendium na uzupełnienie moich studiów, mogę więc uczyć wasze dzieci zupełnie bezpłatnie. Te pieniądze proszę przeznaczyć na jakiś inny cel związany ze szkołą. Brakuje tam bardzo wiele rzeczy. Trzeba je kupić.
Kiedy zapytano go, co ma na myśli, bo w przekonaniu kółka, które opiekowało się szkołą, uczniowie mieli wszystko, co potrzeba do nauki, odpowiedział:
- Żyjecie tu trochę poza światem moi państwo, nie wiecie więc nic o nowych metodach pedagogicznych. Dzisiejsza szkoła już nie może być taka, jak dawniej, kiedy to nauczyciel trzymał się stricte zakreślonych ram programu i nie odważył się pójść choćby o krok dalej. Metoda nowoczesna polega na, że tak powiem uruchomieniu szkoły. Nie wolno więzić dzieci ciągle w czterech ścianach. Część lekcji przynajmniej powinna odbywać się poza szkołą.
- No, to chyba nie wymaga żadnych osobnych wydatków. Na tym można jeszcze zaoszczędzić, bo szkoły nie trzeba będzie opalać – zauważył ktoś nieśmiało.
Doktor Zygfryd Johnke wzruszył ramionami i przyjrzał się mówiącemu tak bacznie, jakby chciał dobrze zapamiętać sobie jego twarz.
Zygfryd „spotyka” Wotana
(…) Tak! To był tylko przypadek, że biedny, stale zapracowany tkacz Johnke z Pabianic, odwiózłszy raz przy pomocy syna do Łodzi partię wyprodukowanych własnoręcznie kompletów bielizny jeagerowskiej, zabrał dziesięcioletniego Zygfrydka do teatru, gdzie właśnie przyjezdna grupa niemiecka dawała operę niejakiego pana Wagnera pod tytułem „Walkiria” . Tkacz Johnke na muzyce się nie znał, a był strudzony więc podczas przedstawienia chrapnął sobie rzetelnie.
Za to mały Zygfryd był w siódmym niebie. Zachwyt jego doszedł do zenitu, kiedy na scenie pojawił się Wotan, odziany w skóry, wsparty na olbrzymim toporze i kiedy sąsiad, gruby Niemiec – rzeźnik, siedzący w towarzystwie nie mniej grubej żony, powtarzającej co chwila w ekstazie: „Das ist aber Kolossal, dast ist aber grossartig” - wytłumaczył mu, że dieser Wilder Kerl – ten dziki facet to jest główny bóg starogermański .
A kiedy jeszcze na scenę w szaleńczych podskokach wybiegły walkirie i potem zniknęły za kulisami, skąd niebawem rozległ się nieźle imitowany galop ich rozpędzonych rumaków, chłopiec zupełnie stracił głowę i, naśladując zwycięskie zawołanie Brunhildy wykrzyknął kilka razy donośnie: - Hejaha! Hajatoho! Hejaha!
Za takie niestosowne zachowanie się został natychmiast doraźnie skarcony silnym pociągnięciem za ucho przez ojca, który obudził się w tej chwili dostatecznie trzeźwy, aby zrozumieć od razu, dlaczego na całej widowni rozlegają się głośne psykania oburzonych melomanów.
Mały Zygfryd szybko zapomniał o bólu, ale ucieleśniająca potęgę Niemiec potężna postać Wotana i dziko cwałujące za kulisami walkirie pozostały w jego pamięci już na zawsze. I – mój Boże- aktorowi, który grał germańskiego boga, a po skończonym przedstawieniu wraz z tęgimi, piersiastymi walkiriami popijał sobie przy bufecie cienkie piwo łódzkie, zagryzając je parówkami z chlebem, nawet się nie śniło, że swoją więcej niż przeciętną kreacją potrafił na długie lata rozpalić wyobraźnię pewnego chłopaczka – ba! – zmienić jego los, wysłać na naukę do Berlina i wreszcie przyczynić się do utworzenia w Kolonii na Grobli Związku Czcicieli Wotana.
Ten związek, którego założenie wywołało uznanie Berlina, był chlubą doktora Johnkego, jego ukochanym dzieckiem, prawdziwym oczkiem w głowie. I, oczywiście, tkwiło tu pewne nieporozumienie. Amt do spraw Niemców Wschodnich uważał zrzeszenie powołane do życia przez młodego nauczyciela, tylko za jeden z wielu środków swej polityki. Środek odbiegał nieco od zwykłego szablonu, ale Amt berliński patrzył na to przez palce. Cóż to mogło szkodzić sprawie, że chłopcy poznają trochę gruntowniej mitologię starogermańską? W Berlinie wiedziano dobrze o słabostce dra Johnkego i uznano go po trochu za dziwaka, ale dziwaka pożytecznego. (…)
Szymon Janik
Pamiętał dobrze, że jego babka w Pabianicach, z której ust nie padło nigdy ani jedno polskie słowo, która w swym pokoiku, na ścianie nad komodą, a więc w miejscu najbardziej honorowym miała portrety dwóch cesarzy niemieckich i kanclerza Bismarcka, raz do roku wyjmowała z szuflady jakąś małą książeczkę, oprawną w zniszczoną skórę, zaopatrzoną w pozłacane klamerki. Siadała potem z tą książką w fotelu, przewracała jej kartki, patrząc na nie zaczerwienionymi oczami, uzbrojonymi w staroświeckie żelazne okulary i mruczała coś dziwnie.
Mały Zygfryd z ciekawości wykradł kiedyś babce tę książeczkę i zdziwił się bardzo, bo była to … polska książka do nabożeństwa. Babka za to rozgniewała się na niego ogromnie, naskarżyła ojcu, a ten gniewał się jeszcze więcej i na babkę i na syna. Wykrzykiwał coś, że przez te polskie książki wymówi mu pracę fabrykant, a potem za karę kazał synowi odśpiewać głośno, jak najgłośniej „Die Wacht am Rheim” i to odśpiewać klęcząc na rozsypanym grochu.
I jeszcze jedno wspomnienie. Oto, wertując tę książkę babciną, ciekawy chłopak zobaczył i zapamiętał napis wyblakły, ale wystarczające wyraźny, aby go można było odcyfrować:
- Szymon Janik.
W dniu śmierci babki dopiero, kiedy ojciec załatwiał formalności pogrzebowe, młody Zygfryd dowiedział się, że tak nazywał się jego pradziadek, ale większego znaczenia temu nie przypisywał. (…)
Mapa
Mimo woli zwrócili wszyscy oczy na mapę, która wisiała na ścianie kancelarii. Dr Johnke opracował ją na podstawie statystyki, zaznaczając brązową farbą wszystkie skupienia niemieckie. Najwięcej tych plamek widniało na Pomorzu, na Śląsku i w Poznańskiem, na Wołyniu i w Małopolsce, ale i w województwach centralnych też ich nie brakowało. Brązowiły się Łódź, Pabianice i Ozorków, a i dwa brzegi Wisły wzdłuż całego jej biegu i linia dawnej granicy rosyjskiej też pstrzyły się brązowymi punktami. Było tego pełno. Dr Johnke nie mało mozołu włożył w opracowanie tej mapy. Gdzie siedziało bodaj tylko kilku kolonistów, już ciemniał tam punkt brązowy. Nic dziwnego, że serca tych młodych Niemczyków, którzy na to patrzyli przepełniły się pychą.
- Patrzcie no! Jacy jesteśmy liczni – mruknął Otto Ernin.
- Ciekawe, kogo oni tam upatrzyli na dyrektora tego niemieckiego departamentu w polskim ministerstwie – zauważył Wilhelm Ernin.
- Dlaczego cię to interesuje? –uśmiechnął się dr Johnke.
- Bo oni wcale nie potrzebują szukać – wybuchnął chłopak, patrząc nań roziskrzonymi oczami. – My mamy już kandydata na ten urząd. POan doktor Johnke jest jedynym, który będzie go sprawować ku pożytkowi wszystkich Niemców w Polsce. (…)
Autor: Sławomir Saładaj