Obrazek
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW 1937 roku Stanisław Statkiewicz opublikował niewielki „obrazek” z życia pabianickich rzemieślników, którzy spotykali się w chwilach wolnych od pracy w barze przy Starym Rynku, żeby miło sobie pogawędzić.
Siedzimy w „Barze pod lipą”. Koledzy od lat dziecinnych. Pijacy – nie, bo żaden sam się nie upijał. Płocha bez Rygla się nie obył. Osnówka bez Wałka się nie ruszył. Razem tworzyli zgraną kompanię przyjaciół, nie lubiących wylewać za kołnierz. Do tej spółki dochodzi jeszcze dwóch murarzy i jeden cieśla.
Mieszkali wszyscy na Starym Mieście. Płocha, Rygiel, Osnówka i Wałek wypłatę brali w piątek jako ręczni tkacze, murarze i cieśla – w sobotę. W piątek wieczorem stawiali kolejki ręczni tkacze, w sobotę zaś murarz i cieśla. W niedzielę wysypiali się do południa. Po południu żony naszej siódemki wyganiały śmirusów do starego kościoła na nieszpory, a w poniedziałek znowu się szło do roboty.
Tak było od wielu, wielu lat. Stali bywalcy w „Barze pod lipą” mieli swoje zwyczaje, swoje kąty, stoliki, ba nawet zaprawę do wódki. Kto wszedł pierwszy raz do tej knajpy, to goście patrzyli na niego jak na dziwoląga. Jak ktoś przyszedł w piątek zaraz po południu i zajął „ciupkę” naszej siódemki, to nic. Ale jak goście zajęli ją w tym czasie, kiedy mieli nadejść stali bywalcy, to biada. Dziady sierdziły się okropnie.
A, szynkareczko, intruzów do ciupki nam wpuściłaś. Nie było to ich posadzić przy szewskim stole albo fryzjerskim. Fryzjerzy najpóźniej przychodzą. Szynkareczka nie ma względów dla starych bywalców. Nowe czasy nastały. Nowych ludzi do knajpy się wpuszcza. Zajmują nam miejsca. A szynkareczkę to nie obchodzi.
Nie lada trzeba było wtedy sprytu, żeby gościom dogodzić i nie urazić ich, broń Boże. Szynkareczka z ujmującym uśmiechem na ustach musiała w takich razach stawać na wysokości zadania. Knajpy tego rodzaju, z takimi gośćmi należą już do przeszłości.
Salki z wielkimi bilardami ustępują dziś miejsca małym stolikom z urządzeniami do picia wody sodowej. Gości wysiadujących całymi godzinami też już nie ma. Zmechanizowane życie toczy się wartko naprzód wyboistą drogą. Ten, co stoi przed biurem pracy w milowym ogonku, do knajpy nie wejdzie. Nie ma za co. Ten, kto zaś pracuje też nie ma czasu.
Pracuj, dokąd możesz – mówi pracodawca – szybko, tanio i dużo, a nie… to na ulicę. Na twoje miejsce przyjdą inni.
I dlatego też typy starych bywalców jeszcze starszych knajp przechodzą do przeszłości.
Ręczny tkacz Płocha ostatnią nalał kolejkę. Murarz Kalfas zaraz się ożywił i drzemiącemu cieśli nad uchem zaśpiewał: „Św. Antoni Padewski rżnął na górze grube deski. Przyszedł diabeł, piły zabrał i zaszczekały niebieskie pieski.
Panie Kalfas, niech pan przestanie pić do św. Antoniego, pij pan do mnie, bo patron od zagubionych rzeczy gorzałki nie lubi i na złość mi pan nie rób, bo jak cię, murarzu, pod dachem przytrzymam, to ci się św. Marcin przyśni, a wapno ci w kalfasie zamarznie na amen! (kalfas-skrzynia do mieszania i transportu zaprawy murarskiej).
A panu roboki belkę stoczą od zbyt długiej roboty – odciął się murarz.
Panowie, nie kłóćcie się, proszę o spokój. Jakem Płocha, tak nie mogę znieść kłótni ani docinków, bo mi na stare lata się dowcip gdzieś zawieruszył i nie mogę go nijak znaleźć. Stare my graty, na naszym Starym Mieście w Pabianicach. Nie długo nas będą usuwać jak niepotrzebne śmiecie. A przecież pamiętam, że ulica księdza Skargi nazywała się za moich czasów Bracka-Księżowieska. Tak, jak o tych dawnych nazwach ulic czy placów nikt nie wspomni, tak i o nas, panowie, towarzysze młodzieńczych lat, zapomną wkrótce.
Wzruszenie odbiło się w oczach starego tkacza. Trzęsącą się ręką podchwycił kieliszek.
- Panowie! Zdrowie nasze i najstarszego pokolenia Pabianic.
Starzy przyjaciele przechylili głowę w tył i aż zagrało im w gardłach.
Panowie! Jakem Płocha, obywatel z obywateli staromiejskich, teraz ja stawiam ostatnią kolejkę. Szynkareczko, proszę o butelkę orzechówki, ale bez pieniędzy, zaznaczam. Oddam na drugi tydzień, a jeżeli bym umarł, co się każdemu może zdarzyć, to obecny tu pan Kalfas za mnie zapłaci.
Przyjaciele wybuchnęli wesołym i niefrasobliwym śmiechem. Staremu tkaczowi dowcip się udał nadspodziewanie, bo człek był czerstwy jak dąb i gdzie mu tam było myśleć o śmierci. Szynkareczka z uśmiechem na ustach postawiła na stół butelkę. Cieśla kazał podać zakąski, a że to był dzień piątkowy, więc nasi przyjaciele zajadali śledziami. Tkacz Płocha wolał ser.
Późno już było, gdy przyjaciele się rozeszli. W poniedziałek rano pierwszym klientem w „Barze pod lipą” był murarz Kalfas. Murarzysko był jakoś dziwnie blady jakby zapłakany. Szynkareczka podskoczyła ku niemu.
- Czym mogę służyć, halbeczką na wzmocnienie?
- Nie!
- Papierosika?
- Nie!
- No, więc co?
- Przyniosłem dług tkacza Płochy. Pan Płocha już nie przyjdzie zapłacić. Szanuję słowo i kolegę, płacę rachunek, jakem się zobowiązał.
Szynkareczka zgarnęła pieniądze do szuflady.
- Ach, to Płocha nie przyjdzie, a dlaczego? Nie wie pan – zapytała niespokojnie.
- Dlatego, że umarł – odpowiedział cicho murarz.
Szynkareczka zakręciła się na miejscu i runęła jak kłoda pod bufet. Tego dnia już nie mogla pracować. Musiał ją zastąpić sam właściciel baru.
Starzy przyjaciele przez jakiś czas wcale nie zaglądali do knajpy. Przyszli dopiero po dwóch miesiącach. Ale obrali sobie już inny pokoik. Przychodzą teraz nadal, ale już w sobotę, nie w piątek i sera nie każą sobie podawać na stół. Jeno na pamiątkę ostatniej kolejki dostawiają do stołu siódme krzesło i siódmy kieliszek. A pijących jest tylko sześciu, więcej nie. (Stanisław Statkiewicz)
Autor: Sławomir Saładaj