www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Pabianiczanie

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Według danych Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie czas zagłady mogło przeżyć od 900 do 1200 pabianiczan pochodzenia żydowskiego. W sierpniu 1945 roku do rodzinnego miasta powróciło 136 byłych mieszkańców getta (Lucjan Dobroszycki, Survivors of the Holocaust in Poland, New York, 1994) . W 1947 roku na terenie miasta mieszkało 300 Żydów, którzy utworzyli Spółdzielnię Pracy Tkackiej „Krosno”, mieszczącą się przy ulicy Majdany. Po roku jednak opuścili Pabianice. Osiedlili się głównie w Izraelu, USA i Australii.

Rose Pohl

Rodzina Rose była wyjątkowa wśród milionów ofiar Holokaustu. Stracili ojca, ale przeżyła matka, cztery córki i syn. W większości rodzin zginęli rodzice i rodzeństwo, a w wielu przypadkach ostał się tylko jeden przedstawiciel rodziny.

Rose urodziła się w Pabianicach. Miała 14 lat gdy wybuchła II wojna światowa. Rose ukończyła siódmą klasę, kiedy rozeszły się pogłoski, że Niemcy zamierzają uderzyć na Polskę. 1 września 1939 roku nastąpiła inwazja. W krótkim czasie kraj znalazł się pod okupacją niemiecką. Warunki życia uległy natychmiastowemu pogorszeniu. W centrum miasta Pabianice utworzono getto, które było pod ustawicznym nadzorem Niemców. Rose wraz z rodziną przesiedlono tam pod koniec 1939 roku.

W jednym pokoju musiała pomieścić się cała rodzina. Na początku 1940 r. nastąpiło racjonowanie żywności. Każdego dnia prowadzono ją do pracy poza gettem. Rose sprzątała i prała w domach niemieckich, szorowała podłogi w siedzibie policji. Otrzymywała niewielkie racje żywnościowe. Mieszkała w getcie pabianickim przez dwa lata. W tym czasie widziała kilka selekcji. Selekcje polegały na tym, że młodych mężczyzn i kobiety zabierano do obozów pracy. Młody człowiek, Max Pohl, jej przyszły maż, został zabrany razem z 250 innymi chłopcami. Max i 17 kolegów z tej grupy pabianiczan przetrwali wojnę.

Co pewien czas w trakcie pobytu w getcie Rose była świadkiem jak osaczano na ulicach chorych i słabych. Nikt nie wiedział dokąd ich wywożą. W maju 1942 r. żołnierze przyszli do mieszkania Rose po jej ojca. Nigdy już go nie zobaczyła, do dzisiaj nie wie co się z nim stało. Był młodym, wysokim, przystojnym mężczyzną. Rose wyjaśnia, że nie miała pojęcia dlaczego go zabierają. W miarę upływu lat bardzo brakowało jej ojca. Nie potrafi przywołać jego twarzy i bardzo się z tego powodu denerwuje. Żałuje, ze nie może zbyt wiele o nim powiedzieć, ale wówczas była bardzo młoda.

Trzy dni po zabraniu ojca rozpoczęła się selekcja na stadionie. Ludziom powiedziano, że będą poddani procedurze odliczania. Oczywiście, nie była to prawda. Stali tam przez wiele godzin, aż zrobiło się ciemno i zaczął padać deszcz. Byli głodni i płakali, byli bici. Młodych i silnych ustawiono po jednej stronie, a dzieci i starsze wiekiem osoby po drugiej. Brat Rose, który miał 11 jedenaście lat i pół roku, ale wyróżniał się wysokim wzrostem trafił do grupy mężczyzn. O pierwszej w nocy szczęśliwców załadowano do wagonów tramwajowych. Wśród nich była rodzina Rose. Nie wiedzieli co z nimi się stanie, ale Rosa wraz z matką i siostrami trzymały się razem przez całą wojnę. Rose uważa to za cud. 14 kilometrów od Pabianic znajdowało się getto łódzkie.

Pola Friend

Mając 14 lat, Pola Friend wraz dwoma młodszymi siostrami została pozostawiona w getcie w Pabianicach. Niemcy zabrali jej rodziców. Zapamiętała ostatnie słowa matki: - Opiekuj się siostrami! - Ciągle czuję się winna, że ocalałam – mówi - a one zginęły.

Później siostry zostały wywiezione do Auschwitz. - Kiedy tam dotarłyśmy na ogrodzeniu pod wysokim napięciem znajdowały się ciała porażonych prądem więźniów. Esesman powiedział, ze tak samo skończymy, jeśli spróbujemy uciekać. Polę oddzielono od sióstr i nigdy ich już nie ujrzała. Następnie wywieziono ją do Ravensbrück. Pola nie ma słów wdzięczności dla wyzwolicieli. Szwedzki Czerwony Krzyż zaopiekował się ocalałymi z obozu kobietami, zabierając je do Danii. Kiedy zobaczyliśmy Dunki z bańkami mleka i koszykami chleba oszalałyśmy. Nie mogłyśmy się ujeść. Nigdy nie wyrażę w pełni swojej wdzięczności dla Duńczyków i Szwedów - wspomina.

Zelda Klaiman

Zelda Klaiman (Koplowicz) urodziła się w 1929 roku w Pabianicach, Polska, mieście liczącym 50 tys. mieszkańców, 15 km na południowy-zachód od Łodzi.. Najbliższa rodzina składała się z rodziców, dwóch młodszych braci i babci. Byli to Żydzi religijni. Pani Klaiman uczęszczała do prywatnej szkoły żydowskiej.

Miała tylko dziesięć lat, kiedy Niemcy zajęli Polskę, ale bardzo dobrze pamięta okupację i jej następstwa.. Rodzina została zmuszona do opuszczenia domu w ciągu kwadransa, rodzice musieli zwołać dzieci i zebrać najpotrzebniejsze rzeczy. Przeprowadzono ich do getta w rodzinnych Pabianicach. Mieszkali w trudnych warunkach, w zatłoczonym pomieszczeniu. Wtedy od 6 do 8 osób przypadało na jedną izbę. W 1942 roku rozpoczęła się selekcja. Wszystkich mieszkańców podzielono na dwie kategorie „A” i „B”. Litery odciśnięto niezmywalną pieczątką na czołach.. Pani Klaiman, wówczas już trzynastolatka, jej rodzice i brat otrzymali kategorię „A”. Zostali wywiezieni do getta w Łodzi. Najmłodszy, pięcioletni brat i babcia byli oznaczeni literą „B”. Nigdy ich już nie zobaczyła.

W Łodzi warunki egzystencji były ekstremalnie trudne. Większość ludzi wykonywała prace przymusowe. Pani Klaiman została zatrudniona przy produkcji słomianych ocieplaczy. Latem 1944 r. po likwidacji getta rodzinę Klaimanów przewieziono w bydlęcym wagonie do Auschwitz. Tam została oddzielona od rodziców i brata, i zamknięta na dwa tygodnie w baraku. Nigdy już nie zobaczyła ani rodziców, ani brata, którzy zmarli w obozach koncentracyjnych.

Z Auschwitz pani Klaiman trafiła do Bergen-Belsen. Stamtąd wysłano ją do obozu pracy w kopalni soli. Ponieważ pani Klaiman jest osobą niskiego wzrostu (5 stóp), miała wielkie problemy z nakładaniem soli do wagonów. Była nieustannie karana. Potem kazano jej kopać rowy głębokie na osiem stóp. Tutaj także niewielki wzrost sprawiał, że praca była torturą. Odesłano ją do Bergen-Belsen w marcu 1945 r. Zachorowała na tyfus. Umieszczono ją w szpitalu wraz z kuzynką. Straciła przytomność, którą odzyskała dwa tygodnie po wyzwoleniu obozu przez Brytyjczyków. Zajął się nią troskliwie angielski personel medyczny.

Trafiła do ośrodka dla przesiedleńców. Wyszła za mąż za współwięźnia z Bergen-Belsen. Przyjechała w 1949 roku do Ameryki, spodziewając się dziecka. Nie chciała, żeby dziecko urodziło się w Niemczech. Później na świat przyszło dwoje kolejnych dzieci. Pani Klaiman swoje ocalenie przypisuje starszej o dziesięć lat kuzynce, która była z nią prawie przez całą wojnę. Niezachwiany optymizm i nadzieja trzymały ją przy życiu. Przypuszcza, że ten optymizm wynikał z chęci zobaczenia dwójki dzieci, które jej odebrano w Pabianicach. Niestety, nie spełniły się te oczekiwania. Pani Klaiman nie może zapomnieć o trudnej historii ani przebaczyć zarówno Niemcom, jak i Polakom. Z tego powodu nie mogłaby odwiedzić swojego rodzinnego miasta.

Henry Wolkoff i Sally Abramczyk

W zbiorach komisji gromadzącej świadectwa ocalałych z zagłady mieszkańców stanu Tennessee (Tennessee Holocaust Commission) znajdują się wypowiedzi pabianiczanki Sally Abramczyk oraz urodzonego w Lutomiersku Henry Wolkoffa. Małżonkowie zawarli znajomość przebywając w pabianickim getcie. - Wiemy swoje i to daje nam poczucie komfortu. Nie musimy nic mówić. Doskonale się rozumiemy - mówi Henry, który spotkał po raz pierwszy swoją zonę w Pabianicach. - Chciałem rozmawiać z ludźmi, chciałem wiedzieć co się dzieje poza gettem. Wymienialiśmy się informacjami, głównie jednak plotkami. Powstawały przyjaźnie. Cieszyliśmy się, kiedy udało się nam wymknąć na spacer uliczkami pabianickiego getta.

Gdy w 1942 roku getto uległo likwidacji, młodzi stracili kontakt. Oboje zostali wywiezieni do Łodzi, a następnie do Auschwitz. Sally pamięta ostatnie spotkanie z rodziną. - Czekaliśmy w kolejce na selekcję w obozie. Dwie moje siostry zabrano do fabryki samolotów, ja oraz czwarta siostra trafiłyśmy do pracy w biurze. Zapamiętała polecenie swojego ojca, który powiedział, że jeśli ktokolwiek przetrwa, to powinien wrócić do Polski i czekać na pozostałych członków rodziny. Henry dostał się do Mauthausen i Ebensee. Sally przeżyła Freiburg i Mauthausen. - Nie jestem zdolna – mówiła opisać tego co widziałam w obozach.

W chwili wyzwolenia, w maju 1945 roku, Sally cierpiała z powodu wygłodzenia i tyfusu. Tę ostatnia chorobę spowodowały wszy i brak odpowiednich warunków sanitarnych. Henry też chorował na tyfus. Jednak oboje wrócili do Polski, do Pabianic. Kiedy Sally zobaczyła znowu Henry' ego wiedziała, że wyjdzie za niego. Henry ujmuje jej dłoń. - Nie mówmy o tym. To był trudny dla nas czas. Pochyla głowę jakby chciał uczcić członków rodziny, którzy nie zdołali ocaleć. Henry urodził się w 1914 roku, zmarł w 2009. Wraz z Sally mieszkał w Nashville. Był powszechnie znany jako Mr. Wolk z Belle Meade Plaza, gdzie przez 36 prowadził sklep jubilerski. Małżonkowie mieli dwie córki Debrę Sontag i Ruth Hungeford oraz wnuków: Stephanie, Michael, Julia, Brendan.

Meir Usherovitz

Anna Kessler, uczennica jednej z nowojorskich szkół wzięła udział w projekcie Dziedzictwo Przodków – Słuchajmy Życia. Przedstawiła sylwetkę swojego dziadka .

Mój dziadek – pisała - nazywa się Meir Usherovitz (Mejer Uszerowicz), urodził się 15 września 1928 r. w Pabianicach, Polska. Mieszkał w niewielkiej izbie z mamą, tatą i dwoma braćmi. Mieszkanie nie miało dostępu do energii elektrycznej. Miał bardzo ciężkie życie i musiał pokonać wiele przeciwności. W 1939 r. miał 11 lat, gdy wybuchła wojna. Wtedy jego życie uległo całkowitej zmianie. Niemcy utworzyli getto. Musiał nosić żółtą gwiazdę na ubraniu. Niemcy codziennie zabierali ludzi do pracy. Dwa lata później wywieźli rodzinę do getta w Łodzi, gdzie przebywała do 1944 r. Dziadek był z rodziną do 14 roku życia, wówczas Niemcy przewieźli ich do obozu koncentracyjnego. Tam zostali rozdzieleni na zawsze. Wędrował z obozu do obozu aż do zakończenia wojny. Musiał codziennie pracować bez względu na pogodę. Jadł chleb i jeśli dopisało mu szczęście zupę z łupin ziemniaczanych. Nie wiedział jaki spotka go los, ale miał nadzieję, że przeżyje.

Oswobodzili go żołnierze angielscy. Pojechał do Palestyny, żeby rozpocząć nowe życie. Walczył w wojnie o niepodległość i był jeńcem wojennym. W kibucu spotkał moją babcię. Ostatecznie oboje w 1958 roku przybyli do Ameryki. Dziadek zawsze ciężko pracował i dopisywało mu zdrowie. W czasach Holokaustu miał tylko jedno marzenie – ocaleć. Nauczono go, żeby nigdy się nie poddawać i przetrwać bez względu na okoliczności.

- Pan Uszerowicz – mówi Robert Adamek, historyk z muzeum miasta – odwiedził Pabianice w czerwcu 2007 roku.. Przyjechał z Nowego Jorku wraz z żoną, dwoma córkami i wnukami.. Goście zapoznali się z materiałami dotyczącymi getta w Pabianicach, wykazami nazwisk z cmentarza żydowskiego oraz listą pabianickich Żydów w getcie łódzkim. Informacje te były przydatne dla odtworzenia dziejów rodziny. Pan Uszerowicz urodził się 19 września 1926 roku. Przed wojną mieszkał przy ulicy Kopernika 14. Do Auschwitz przybył 18 sierpnia 1944 roku, a od 23 lutego 1945 przebywał w obozach Mauthausen – nr 133399 i Ebensee. Po wojnie wyjechał do Izraela, gdzie mieszkał w kibucu wraz z innym pabianiczaninem, Bartalem Biczem – bohaterem filmu dokumentalnego Zbigniewa Gajzlera „Sarid”.

Esther Weiss

Wśród ocalałych z zagłady pabianiczan wyróżnia się Esther Weiss, która przeżyła Auschwitz wraz z dwójką dzieci – Pessia (ur. 1934) i Moishe (ur. 1 kwietnia 1944 !). Niebywały splot okoliczności spowodował, że kilkakrotnie przechytrzyła dr. Mengele, unikając komory gazowej. Świadectwo pabianiczanki „Matka z dwójką dzieci w Auschwitz” zostało zapisane już w 1947 roku w Stuttgarcie. Ostatnio opublikowało je pismo Yalkut Moreshet. Holocaust Documentation and Reaseach Periodical, nr 82, 2006.

Oto początek tej opowieści: 29 sierpnia 1944 roku o świcie wyruszyliśmy z Łodzi do Auschwitz- Birkenau. Przybyliśmy na miejsce późnym popołudniem, ale całą noc spędziliśmy w wagonach. Rano zobaczyliśmy gdzie się znajdujemy. Byliśmy otoczeni przez esesmanów i Żydów w pasiakach. Usłyszeliśmy krzyki „Alles runter” (wysiadać) i „Alles ueblerlassen” (zostawić wszystkie rzeczy). Żydzi w „piżamach” powiedzieli: Jeśli chcecie przeżyć musicie pozbyć się dzieci. W żadnym wypadku nie mogłabym rozstać się z dziećmi. Razem wyszliśmy z wagonu. Gdy wysiadałam, zobaczyłam oficerów SS i dostrzegłam wśród nich dr. Mengele oraz dr. Fischera. Dopiero później dowiedziałam się kim są ci oficerowie. To oni właśnie przeprowadzali selekcję: kobiety, dzieci, chorzy – na lewo, reszta – na prawo. Wystarczyło im jedno spojrzenie, aby podjąć decyzję o losie każdej osoby....

Mrs. Kuperberg

W magazynie Mishpacha Jewish Family Weekly z 10.12.2013 r. znaleźliśmy wspomnienia pani Kuperberg z getta w Pabianicach.

Urodziłam się w Pabianicach, Polska, przemysłowym mieście obok Łodzi, znanego z produkcji włókienniczej. Mój tato (tatteh) rabin Chaim Dawid Kuperberg, pochodził z rodziny aleksandrowskich chasydów. Studiował w szkole religijnej (jesziwa) do 25 roku życia Był bardzo wykształconym człowiekiem, który znał księgi żydowskie na pamięć. Moi dziadkowie ze strony matki należeli do osób zamożnych, mogli „kupić” swojej córce Chavie zaszczytny tytuł talmid chacham.

Ludzie uważali, że rodzice są bogaci, ale mój ojciec nie miał głowy do interesów. Gdy zakupił wełnę, to akurat wtedy poszukiwana była bawełna; gdy próbował sprzedawać perły, wzięcie miała szklana biżuteria. Wkrótce stracił pieniądze, które otrzymał od teściów. Z dzieciństwa pamiętam, że zdenerwowana matka uciekła ze mną do swoich rodziców. Któregoś dnia zobaczyłam przez okno idącego do nas ojca. Wszedł, wziął mnie za rękę i powiedział, że pójdziemy do domu. Matka wpadła w furię, ale usłyszała zaraz: - Jeśli chcesz zatrzymać dziecko, to musisz wrócić do domu.

Byłam jeszcze małym dzieckiem, wymagającym opieki, toteż matka nie miała wyboru. Myślę jednak, że wkrótce się pogodzili, bo na świat przyszło jeszcze czworo dzieci, trzy dziewczynki, a na koniec chłopiec. W 1939 r. brat Sholom Hersh miał pięć lat, gdy do Pabianic weszli Niemcy. Niezadługo do naszych drzwi zapukały dwie siostry. Matki nie było w domu. Byłam z ojcem i rodzeństwem. Siostry zaproponowały, że dadzą młodszym dzieciom schronienie w kościele. Nie znosiłam księży i sióstr. Odpowiedziałam, że matki nie ma w domu. I to ona podejmie decyzję, gdy przyjdzie do nas. Ojciec się wahał, ale ja byłam przeciwna oddaniu rodzeństwa siostrom.

Niemcy skupili Żydów w przeludnionej części miasta. Getto było otwarte, mieszkaliśmy tam przez dwa lata, siedem osób w jednej izbie. Płacono nam za wykonywaną pracę, szyliśmy płaszcze dla wojska. Zarobione pieniądze pozwalały na zakup przydziałów żywnościowych. Nie było zbyt wiele mięsa, toteż gdy wynikały problemy ze sposobem uboju zwierząt (shechitach), wzywano mojego ojca , żeby dokonał rytualnego oczyszczenia (pasken).

Matce ciągle brakowało w kuchni mięsa. – Dowiedz się gdzie dokonują uboju, a ja zajmę się resztą – mówił ojciec. Następnego ranka wyszli z domu rano o godzinie 5.30, ale natknęli się na Niemców, którzy oddali kilka strzałów w stronę moich rodziców. Na szczęście udało się im uciec i ukryć. Od tej chwili matka przestała wspominać o mięsie.

W pewnym momencie Niemcy rozpoczęli dystrybucję mięsa, ale poszła plotka, że jest to konina. Rabinat zadecydował, że dzieci powinny jeść mięso, lecz musiało być ugotowane w domu, który nie był koszerny. Mnie, czternastolatce, ojciec zostawił decyzję, czy jeść koninę. Odmówiłam.

Ojciec pięć razy był zagrożony wywózką do obozu. Kiedy włączono go do transportu obejmującego 800 mężczyzn, ubłagałam szefa Judenratu, żeby skreślił ojca z listy. – Nie tylko ty jedna chciałabyś ocalić swojego ojca – powiedział. – Mój ojciec pojedzie tylko razem z ojcem twojego zięcia – krzyknęłam (…)

-Kiedy staniesz pod baldachimem (chuppah) upewnij się, że twój mąż nosi tefilin (pudełeczka z fragmentami Tory przywiązywane rzemykami do czoła i lewego ramienia) – takie było ostatnie życzenie mojego ojca. Gdy nadszedł czas, żeby z popiołów odrodzić życie, wiedziałam, że szukam męża związanego ze Stwórcą za pomocą tefilin.

Ryfka Horowitz

Pearl Benisch w książce „To Vanquish the Dragon” wspomina Ryfkę Horowitz, działaczkę Bnos (żeńska organizacja młodzieżowa), która przebywała często w Pabianicach.

Moja przyjaciółka Ryfka Horowitz znajdowała się daleko od domu, gdy wybuchła wojna. Była w Pabianicach z wizytą u swojego brata rabina Leizera Horowitza i jego żony Ryfki, córki rabina Mendla Altera z Kalisza. Chociaż Pabianice leżą daleko od Krakowa, ale blisko Łodzi, Ryfka zawsze znajdowała środki, żeby spotkać się z ukochaną szwagierką.

Ryfka Horowitz byłą jednym z filarów organizacji Bros. Urodzona liderka, przepełniona energią i pomysłami. Każdą wolną chwilę poświęcała sprawom organizacji. Była marzycielką a zarazem realistką. Na każdym spotkaniu występowała nowym projektem, który był gotowy do realizacji. – Ryfka, budujesz zamki z piasku – mówiliśmy. – Tylko zamki z piasku stają się prawdziwymi pałacami – odpowiadała. Potrafiła urzeczywistniać najbardziej śmiałe pomysły. Udało się zorganizować obóz letni Bnosu, zjazd krajowy oraz wydać własne czasopismo. Była nieco starsza ode mnie, ale traktowałam ją jak swoją mistrzynię i przewodniczkę. Nasze relacje zamieniły się w przyjaźń. Gdy rozpoczęła się wojna przebywała w Pabianicach. Później dowiedzieliśmy się, ze uciekła ze swoimi krewnymi i rodziną rabina z Góry Kalwarii do Warszawy.

Salek Rafael (Richard) Monitz 

Ukazały się wspomnienia Richarda Monitza „The Tears Never Stop”, Washington 2014. Jeden z rozdziałów książki zatytułowany „Moje dzieciństwo w Pabianicach” (ss. 13-25) dotyczy naszego miasta.

Nazywam się Salek Rafael Monitz, jestem polskim Żydem, który dostał się do niemieckiego labiryntu, gdzie Żydzi byli traktowani jak podludzie. Miałem 17 lat, gdy zgodziłem się zająć miejsce mojego ojca. Byłem aresztowany. Opowiadam w jaki sposób przetrwałem cztery lata w niemieckich obozach zagłady i pracy podczas II wojny światowej, a także o moim życiu po wyzwoleniu. Zawdzięczam przetrwanie Bogu i rodzinie, szczególnie wychowaniu, które zapewniła mi matka. W najgorszych chwilach niewoli czułem, że ona czeka na mnie. Zapamiętałem jej słowa: „Nie bój się i nie rezygnuj”. Dodawała mi sił w najcięższych próbach. Jestem ostatnim członkiem rodziny, który ocalał. A to jest moja książka. Żadna książka nie odda moich tragicznych przeżyć. Będąc w obozach niemieckich, nigdy nie wiedziałem jaki los mnie spotka w następnej minucie. Myślałem ciągle o mojej rodzinie, miałem nadzieję, że będąc w obozie oszczędzę im cierpień.

Autor wspomnień przebywał w Będzinie (1941-1943), Auschwitz-Birkenau (1943). Brał udział w porządkowaniu getta w Warszawie (jesień 1943), uczestniczył w marszu śmierci do Kutna (lipiec 1944), skąd trafił do Dachau (1944- kwiecień 1945) i obozu pracy Waldlager.

Mieszkaliśmy w Pabianicach nad rzeką Dobrzynką, około ośmiu mil na południowy-zachód od Łodzi i 127 mil od Warszawy, Polska. Przed drugą wojną światową społeczność żydowska Pabianic liczyła od 7 do 9 tysięcy osób.

Ceglana synagoga stała przy ulicy Bóźnicznej na Starym Mieście. W 1939 r. żydowski Nowy Rok (Rosh Hashnah) rozpoczął się po zachodzie słońca pierwszego dnia miesiąca Tishr, według żydowskiego kalendarza był to rok 5700. Niemcy zniszczyli pabianicką synagogę w samo święto Nowego Roku. Pozostałości po synagodze zamienili w stajnię dla koni.

Cmentarz żydowski w Pabianicach jest położony u zbiegu obecnych ulic Jana Pawła II i J. Śniadeckiego. Cmentarz powstał w połowie XIX wieku, otacza go cementowy plot. Klucz do furtki cmentarnej znajduje się w Muzeum Miasta Pabianic. Na cmentarzu zachowało się około stu nagrobków.

Mój ojciec był właścicielem i zarządcą dużej fabryki tekstylnej założonej przez dziadka – Friedmana Monitza. Fabryka, Wyroby Tekstylne Monitza, produkowała jedwab oraz inne tkaniny na eksport do krajów europejskich.. Ojciec, wysoko ceniony przez społeczność, zatrudniał około 500 pracowników. Kochałem go i chciałem zawsze z nim przebywać. Kiedy dorastałem, w Polsce panował antysemityzm. Wielu spośród katolików (około 91 proc. populacji) obwiniało Żydów za śmierć Jezusa Chrystusa. Zdarzały się częste napaści na Żydów, toteż dla bezpieczeństwa chodziliśmy grupkami. W niedziele Polacy chodzili do kościoła. Po kościele próbowali wyrównywać rachunki z Żydami za śmieć Chrystusa. Bili Żydów i niszczyli ich mienie. Pozycja ekonomiczna rodziny chroniła nas przed atakami.

Miałem dwóch młodszych braci, Szlamka i Beńka. Byłem trzy lata starszy od Szlamka i pięć lat od Beńka. Szlamek był mądrym dzieckiem, ale na nieszczęście wyraźnie kulał. Jednak zawsze włączaliśmy go do wszystkich naszych zabaw. Beniek był najmniejszy, po prostu dziecko, chociaż dzielił się wszystkim co posiadał ze starszymi braćmi. Zwykł był mówić: mam coś dla ciebie i wyciągał z kieszeni połówkę cukierka, którą zachował z myślą o mnie. Młodsi bracia wpatrywali się we mnie jak w obrazek, a ja bardzo się cieszyłem, że jesteśmy jedną rodziną.

Zacząłem pobierać lekcje gry na pianinie w wieku dwóch lat, wcześniej rozpocząłem także naukę w szkole. Wydawało mi się, że jestem strasznie mądry. Po szkole rodzice chcieli usłyszeć ode mnie czego nowego się nauczyłem. Edukacja była dla nich niezwykle ważna, zachęcali mnie do osiągania jak najlepszych wyników. Mieszkaliśmy przy ulicy Kościelnej 18 w Pabianicach. Dom był piętrowy z balkonem, mieszkanie składało się z trzech sypialni, salonu, jadalni, kuchni i piwnicy.

Pamiętam mamę jak stoi na balkonie i wypatruje swoich synów, wracających ze szkoły. Dostrzegała mnie jako pierwszego, kiedy wychodziłem zza rogu, potem młodszego Szlamka i wreszcie najmłodszego Beńka. Gdy szliśmy do domu jej twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Rodzina była pełna ciepła, wzajemnego szacunku i miłości.

Jako dzieci z zamożnej rodziny obowiązywały nas pewne zasady. Na przykład, gdy wychodziłem do szkoły całowałem matkę w rękę, podobnie czyniłem po powrocie do domu. Kochała nas, ale była także wymagającą osobą. Pamiętam, jak pomagała mi w odrabianiu lekcji. Szczególnie naciskała, żebyśmy nauczyli się mówić, pisać i czytać poprawnie po polsku. Żadnego akcentu, żargonu, nieodpowiednich słów. Nawet mało staranne pismo musiało został poprawione. Musieliśmy także dużo czytać. Jako chłopiec przeczytałem takie książki jak „Nędznicy'”V. Hugo i „Hrabiego Monte Christo” Dumasa. Wyobrażałem sobie, że jestem bohaterem tych książek.

Rodzice najęli Stefę, kobietę ze wsi, żeby pomagała w gospodarstwie domowym. Nawet gdy była Stefa, matka sprawdzała czy posłaliśmy nasze łóżka i posprzątaliśmy po sobie, czy się umyliśmy i wyczyściliśmy obuwie. Nasze buty musiały lśnić.

Nie mieliśmy wody bieżącej w mieszkaniu. Na podwórku była pompa, zaopatrująca nas i sąsiadów w wodę. W kuchni stało wiadro z wodą. Kiedy chcieliśmy ciepłą wodę, grzaliśmy ją na piecu. Niekiedy zimą woda w wiadrze zamarzała. My, dzieci mieliliśmy znakomitą zabawę. Ze śmiechem wyjmowaliśmy lodową zawartość – mieliśmy wtedy dwa wiadra.

Matka chciała, żebym został lekarzem. Babcia, Raizel Monitz widziała we mnie uczonego i szanowanego rabina, do którego wszyscy będą przychodzić po radę.

Mama dobrze gotowała, ale będąc młodym chłopcem nie lubiłem jej potraw. Pamiętam, że przyrządzała zupę, której szczególnie nie znosiłem. To była zupa z kaszy jęczmiennej zwana krupnikiem. Pamiętam też, że jedliśmy mnóstwo ziemniaków.

Babcia Raizel miała problemy z poruszaniem się, chodziłem więc z nią na zakupy po Pabianicach. Wspierała się na mnie, a ja pomagałem zanieść sprawunki do domu. Gdy byłem głodny, babcia przygotowywała mi jedzenie, które lubiłem. Bardzo lubiłem jadać w domu dziadków. Sporządzała dla mnie cholent, gotowane ziemniaki z kiszoną kapustą. Cholent to tradycyjna potrawa żydowska, która po uprzednim przygotowaniu, jest spożywana w formie lanczu w sobotę. Jest wiele przepisów na cholent z wykorzystaniem mięsa, grochu, kaszy i ziemniaków. Zwykle praca nad cholentem rozpoczyna się w piątek wieczorem. Potrawę gotuje się powoli przez całą noc i podaje jako ciepły posiłek właśnie w sobotę.

W Polsce zimy bywają długie i mroźne, czasem z wielkimi śniegami. W naszym domu mieliśmy podwójne okna. Zimą między okna wkładaliśmy bawełniane zasłony. Oczywiście mieliśmy zablokowany widok, dlatego gdy nadeszły trochę cieplejsze dni, rodzice wyjmowali te zasłonki i znowu mogliśmy wyglądać na ulicę.

Matka nie opalała pomieszczeń w zimowe noce, ponieważ uważała, iż nadmierne ciepło może zagrozić naszemu zdrowiu. Przebywaliśmy najczęściej w jednym dobrze ogrzanym pokoju. Kiedy przychodziła pora snu, Stefa ogrzewała nasze poduszki przy piecu. Biegliśmy do łóżek, a za nami Stefa z ciepłą poduchą.. Biegliśmy na wyścigi, żeby jak najprędzej znaleźć się w ciepłej pościeli. Wiele radości dawały nam codzienne sytuacje, przede wszystkim liczyło się to, że byliśmy razem. Nigdy nie biłem się z braćmi. Nie wiedziałem, że szczęśliwe dni skończą się niebawem.

W „Seyfer Pabianice” (Tel Awiw 1956) znaleźliśmy wspomnienia osób zaangażowanych, zaraz po wojnie, w tworzenie ziomkostw pabianickich w różnych krajach świata, które służyły pomocą pabianiczanom ocalałym z zagłady.

Jakob Grynsztein (partyzant sowiecki, żołnierz Armii Czerwonej): Listopad 1945. Po wyjściu ze szpitala w Szczecinie przyjechałem do Pabianic. Moje miasto rodzinne przedstawiało smutny widok. Miałem nadzieję, że spotkam kogoś kto przeżył wojnę. To co zobaczyłem uzmysłowiło mi natychmiast rozmiar katastrofy.

Garstka Żydów, którzy powrócili z obozów koncentracyjnych siedziała przy stole w budynku Komitetu Żydowskiego i jadła posiłek przyrządzony w jednym garnku. Ulice były puste. Pogrążony w myślach przemierzałem moje miasto. Towarzyszyły mi wspomnienia z dzieciństwa. Każdy dom opowiadał swoją historię. Każda ulica mówiła: tutaj był mój cheder (szkoła), tutaj się bawiliśmy, później pracowałem w tych zabudowaniach. Tutaj marzyliśmy o lepszej przyszłości. W parku prowadziliśmy dyskusje i czytaliśmy książki. Niemcy po wejściu do miasta zaraz umieścili przy wejściu tabliczkę: Żydom i psom wstęp wzbroniony. Nie było już tej tabliczki, ale nie było też Żydów w parku. Pustka. Wróciłem na żydowskie uliczki – każda budowla, każda ściana informowała, że tutaj znajdowało się getto. Tu - oni, moi bliscy, przymierali głodem i tu, ulicą Warszawską wyruszyli w ostatnią drogę. Pozostawiłem moje rodzinne miasto pełen smutku i bólu. Nigdy już tam nie wrócę.

Dawid Dawidowicz

Do czasu Holokaustu na ziemi izraelskiej nie tworzono żadnych ziomkostw. Przybysze mieli stanowić jeden naród. Kiedy doszło do zagłady europejskich Żydów, pojawiła się konieczność utworzenia nowych form organizacyjnych, które mogły pomóc nielegalnym przybyszom na teren objęty mandatem brytyjskim. Najbardziej optymalną formą działania wydawało się ziomkostwo. W 1944 r. powstał komitet założycielski Stowarzyszenia Pabianiczan pod nazwą Związek Pabianickich Imigrantów na Ziemi Izraela. Składał się z następujących osób: dr Josef Ben-Renan (Szwarcwasser), inż. Dawid Dawidowicz, Uszer Winter, Szulem Edini (Zylberberg), Hinda Szapira-Perlberg, Josef Cymberknop, Gerszon Rajchman.

Pierwsze działania pomocowe zostały podjęte już w czasie wojny. Były one adresowane w przeważającej mierze do pabianiczan odnalezionych w Związku Sowieckim i Azji. Po klęsce nazistów wysyłaliśmy też pomoc dla garstki Żydów w Pabianicach. Pomoc ta obejmowała paczki z żywnością i odzieżą.

Gdy dotarli do nas pierwsi uchodźcy, opublikowaliśmy wykazy ocalałych Żydów z Pabianic. Listy odbiliśmy na powielaczu, zawierały 250 nazwisk. Rozesłaliśmy je do wszystkich ośrodków, gdzie mogli być pabianiczanie. Listy te odegrały istotną rolę w wielu przypadkach, gdyż przynosiły informacje o ocalałych członkach rodzin i osobach znajomych. W owym czasie był to niesamowity komfort.

Oprócz listy ocalałych opublikowaliśmy listę Żydów, którzy wrócili po wojnie do Pabianic. Nazwiska przysłał nam w sierpniu 1945 roku Tymczasowy Komitet Żydów Pabianickich, w skład którego wchodzili: Nosn Goldring, Mojsze Lewkowicz, Majer Rosental, Fiszel Cola, Abram Kopytkowski. Na tej liście znalazło się 291 nazwisk.

16 sierpnia 1945 r. wysłaliśmy pismo do prezydenta Pabianic, aby poznać bliżej losy mieszkańców getta. Chcieliśmy wiedzieć, kto został uratowany i jaka jest potrzebna pomoc. Po dwóch miesiącach otrzymaliśmy lakoniczną odpowiedź na kartce pocztowej. List podpisał w imieniu prezydenta Pabianic jeden z urzędników. Odpowiedź ta stanowi swoisty „znak czasu”.

Pabianice, 7.12.1945 r.

W odpowiedzi na list z 16.10.1945 informujemy, że w marcu 1940 r. Żydzi zostali zamknięci w getcie zlokalizowanym w starej części miasta. W maju 1942 r. wszystkich Żydów zebrano na stadionie Krusche-Endera, skąd po dwóch-trzech dniach wywieziono ich w niewiadomym kierunku. Odtąd wszelki słuch po nich zaginął.

Obecnie według wydziału ewidencji mieszkańców niektórzy wrócili do Pabianic. Zorganizowali się w komitet kierowany przez ob. J. Goldringa.

W imieniu prezydenta dziękuję za przesłane życzenia.

J. Malinowski z up. Prezydenta Miasta Pabianic.

Były to pierwsze powojenne informacje z żydowskich Pabianic.

W miarę jak zmniejszała się liczba Żydów w Pabianicach - wyjazdy, powiększał się Komitet Żydowski. Po pewnym czasie otrzymaliśmy zdjęcia zniszczonej synagogi i zdewastowanego cmentarza, oraz siedziby Żydowskiej Rady, a także nowego komitetu, składającego się z następujących osób: Mordka Hoftka, Majer Rosental, Liber Maroko, Jechel Jabłoński, Abram Rajchart.

Podjęliśmy decyzję, że upamiętnimy naszych bliskich, którzy w maju 1942 r. zostali wywiezieni z Pabianic. Kontakty, które nawiązaliśmy z ziomkostwami poza Izraelem przyniosły także dobre rezultaty. Utrzymujemy relacje z stowarzyszeniami w Buenos Aires, Montrealu i Nowym Jorku. Ziomkostwa te włączyły się w akcję pomocy dla ocalałych oraz zbierania środków na wydanie Księgi Pabianic (Seyfer Pabianice).

Dalsza praca nowo utworzonego Towarzystwa Pabianiczan w Izraelu polegała na docieraniu do ocalałych z wojny w celu zapewnienia im żywności, odzieży i lekarstw. Zapewniliśmy też pomoc osobom przyjeżdżającym do Izraela, zazwyczaj chorym i pozbawionym podstawowych środków do życia. Zbieraliśmy dane o wszystkich pabianiczanach w Izraelu, aby powiększyć naszą organizację.

Jednocześnie rozpoczęliśmy prace nad Księgą pamięci (Seyfer Pabianice), żeby ocalić od zapomnienia naszą pabianicką społeczność. Do każdego pabianiczanina w Izraelu wysłaliśmy list powitalny z zapytaniem jakiej oczekuje pomocy oraz czy zna osoby ocalałe z zagłady.

8 grudnia 1945 r. odbyło się pierwsze spotkanie pabianiczan z Izraela w Tel Awiwie. Uczestniczyło w nim ponad 100 osób. Wtedy poznaliśmy smutną historię pabianickich Żydów. Sprawozdanie przedstawił towarzysz Mojsze Bejrach, jeden z sowieckich partyzantów. Zgromadzenie pabianiczan wyłoniło komitet w składzie: dr Josef Ben-Renan, inż. Dawid Dawidowicz, Uszer Winter, Mojsza Cohen, Mojsza Kaspi, Jisroel Miszur, Szulem Edini, Josef Cymberknop, Michał Kochman, Gerszon Rajchman.

M. W. Kochman

W sobotę 3 stycznia 1915 r. kilku pabianiczan spotkało się w domu naszego przyjaciela Meyera Itzkowitza w Nowym Jorku. Rozmawialiśmy o utworzeniu organizacji skupiającej pabianiczan mieszkających w Nowym Jorku. Na pierwszym spotkaniu wybrany został zarząd: Moishe Smith, Abraham Zimmerman, Alla Keller, Jacob Goldberg.

Utworzyliśmy Postępowe Pabianickie Towarzystwo Męskie. W ten sposób uwieczniliśmy Pabianice. Tak długo jak Towarzystwo skupia przynajmniej siedem osób nazwa nie może ulec zmianie.

Przez 40 lat Postępowe Pabianickie Towarzystwo Męskie w Nowym Jorku zrealizowało wiele przedsięwzięć na rzec osób potrzebujących pomocy w Pabianicach. Towarzystwo czuło organiczną więź z pabianiczanami na całym świecie. Najpierw chodziło o udzielenie pomocy ofiarom I wojny światowej.

Kiedy w 1918 r. wojna się zakończyła szybko wysłaliśmy pierwsze dwieście dolarów Herszlowi Faustowi, Jakobowi Wygodzkiemu i Chanczy Kleparczyk. Oni stanowili komitet rozdzielający pomoc wśród społeczności Pabianic. Potem wysłaliśmy transport odzieży.

W 1920 r. wysłaliśmy za pośrednictwem Gershona Gothelfa 2.500 dolarów do Pabianic. W 1926 r. Devorah Cohen przywiozła 1.500 dolarów na potrzeby ochrony zdrowia.

Aby poszerzyć zakres naszego działania, w 1927 roku założyliśmy Pabianickie Towarzystwo Kobiet. W trakcie II wojny światowej zaczęliśmy zbierać pieniądze dla ocalałych z zagłady Żydów. Wspólnie odkładaliśmy środki dla pabianiczan. Pieniądze wysyłaliśmy do Niemiec i Izraela.

W 1946 r. pabianiccy Żydzi zaczęli napływać z Europy do Ameryki. Pabianickie Towarzystwo Męskie pomagało uchodźcom, którzy zorganizowali Klub Młodych Pabianiczan. W 1953 r. Klub połączył się z Pabianickim Towarzystwem Męskim. Nastąpiło wzmocnienie sił. Nowo przybyli członkowie postanowili wznieść pomnik upamiętniający pomordowanych pabianiczan na „pabianickim” cmentarzu w Nowym Jorku. W 1955 roku kierownictwo Towarzystwa Męskiego to: M. Rosenberg, M. Bialik, A. Greenberg, D. Handelsman, H. Hertzlich, R. Friedman, Bialik, W. Friedman, Tenenbaum, R. Yoskowitz, A. J. Yoskowitz, L. Keller.

Dora Sewush

W 1943 r., w środku wojny, Pabianickie Towarzystwo Żeńskie przewidziało konieczność utworzenia funduszu pomocowego dla pabianiczan, którzy przeżyją zagładę. Wiedzieliśmy z prasy, że Hitler morduje Żydów.

W sierpniu 1944 r. odbyło się pierwsze spotkanie dwóch towarzystw w celu przeprowadzenia wspólnej akcji pomocowej. Przyjęliśmy nazwę: Wspólna Pomoc dla Pabianic. Pod tą nazwą otworzyliśmy rachunek bankowy, na którym znalazło się 1.749 dolarów. Zarząd Wspólnej Pomocy dla Pabianic to: Joshua Bloom, P. Denberg, Bialik, Fanny Bloom, Hershl Britchman, Elsa Cohen, Dora Sewush, Dora Schechtman, Arnold Cohen, Max Dombek, Esther Bloom, Handelsman.

Wspólna Pomoc dla Pabianic działała przez 3 lata, zbierając 7.266 dolarów. Kiedy Wspólna Pomoc zakończyła swoją pracę pozostało 358 dolarów na koncie, które wysłano Pabianickiemu Komitetowi Pomocy w Tel Awiwie.

W 1944 r. do Ameryki zaczęli przybywać uchodźcy. W 1946 r. przyjechali Żydzi z Niemiec. W miarę upływu lat ich liczba rosła. Pomagaliśmy im osiedlić się w Ameryce. Wysyłaliśmy także pieniądze osobom z Pabianic w Szwecji, Australii, Chinach i na Dolnym Śląsku (Polska). Pomagaliśmy też pobratymcom z Pabianic zatrzymanym na Cyprze.

30 listopada 1948 r. Towarzystwo Męskie wycofało się ze Wspólnej Pomocy dla Pabianic, natomiast Towarzystwo Żeńskie kontynuowało swoją aktywność pod znakiem Wspólnej Pomocy dla Pabianic.

W latach 1949-1955 wysłaliśmy 800 dolarów prywatnym osobom. Przekazaliśmy 200 dolarów na zakup lekarstw dla pabianiczan we Francji. 750 dolarów trafiło do nowych emigrantów w Ameryce. Wydaliśmy 135 dolarów na budowę pomnika pabianiczan unicestwionych podczas Holokaustu.

Alter Vilmer (Montreal)

Pamiętam swoje dzieciństwo w Pabianicach. Chodziłem do chederu (szkoła) Mendla Piniesa – człowieka o złym charakterze, który nie szczędził swoim uczniom klapsów i kuksańców. W zimowe wieczory ulice szybko stawały się ciemne, bo Pabianice nie miały oświetlenia, wracaliśmy do domów z małymi lampionami, w których były świeczki.

Niedaleko od domu znajdowała się siedziba policji. Któregoś dnia wyszedł stamtąd dobosz. Dźwięk bębna przyciągnął przechodniów, również nas, uczniów. Dobosz powiedział coś po rosyjsku – nic nie zrozumiałem. Tłum był coraz hałaśliwszy, niektórzy ludzie załamywali ręce. Została ogłoszona mobilizacja do armii carskiej. Wybuchła pierwsza wojna światowa. W ciągu paru tygodni Rosjanie opuścili Pabianice. Weszli Niemcy, ale nie zostali długo. Gdy przyszli Niemcy, nauczyciel wywiesił portret cesarza Wilhelma w miejsce portretu cara Mikołaja. W miarę jak zmieniały się wojska nauczyciel zmieniał portrety władców. Mój ojciec Herszel posiadał piekarnię. Wraz ze swoim wspólnikiem Szlamą Wysockim prowadził pierwszą w Pabianicach piekarnię zmechanizowaną. Miał ustaloną pozycję wśród społeczności żydowskiej. Założył nawet związek żydowskich piekarzy. W 1931 roku wyjechaliśmy z Pabianic.

Nasz dom był zawsze otwarty. Rodzice przyjmowali rabinów i inne osobistości, które przyjeżdżały do Pabianic. Udzielali także pomocy osobom biednym, zapraszając je w każdy piątek do naszego stołu. Codziennie karmiliśmy uczniów jesziwy.

Kiedy dorosłem, uczestniczyłem w pabianickim ruchu syjonistycznym. W 1925 odwiedziłem ziemię Izraela wraz z innymi mieszkańcami Pabianic. Byłem świadkiem powstawania Uniwersytetu Hebrajskiego na Mount Scopus. Po powrocie do Pabianic zaangażowałem się w zbiórkę środków na rzecz Izraela.

W 1931 nasza rodzina wyemigrowała do Montrealu w Kanadzie. Tam utworzyliśmy nasze ziomkostwo – Pabianickie Towarzystwo Pomocy. Organizacja rozwinęła szeroką aktywność. Po zagładzie wysyłaliśmy pomoc Żydom z Pabianic.

Mój ojciec zmarł w wieku 82 lat. Przejąłem jego misję pracy społecznej. Zostałem wybrany prezesem Towarzystwa Pabianiczan w Montrealu. Nasza działalność polega na zbieraniu pieniędzy. Każdego roku organizujemy uroczystość upamiętnienia męczenników z Pabianic. Pozostajemy w łączności z Nowym Jorkiem, Argentyną, Polską i Izraelem.

Na swoich możliwości wspieramy naszych ziomków we wszystkich krajach. Nigdy nie zapomnimy naszych bliskich, naszej całej społeczności pabianickiej, którą unicestwili naziści.

Wspomnienie anonimowe

Po wielkiej tragedii jaka spotkała polskich Żydów, także mieszkańców Pabianic, osoby ocalałe z Holokaustu zaczęły się już organizować na terenie Niemiec. Nie bez problemów udało się nam przybyć do Montrealu w Kanadzie w latach 1948-1951. Było nas 52 rodziny. Zaraz przystąpiliśmy do tamtejszego Towarzystwa Pabianiczan. Potrzebowaliśmy grupy wsparcia. Równocześnie świadczyliśmy pomoc pabianiczanom w Izraelu i Polsce, a także osobom przyjeżdzającym do Kanady.

W 1954 odwiedziła nas pani Sewush ze Wspólnej Pomocy dla Pabianic w Nowym Jorku. Wizyta ta dała nam impuls do wzmożonej działalności. Na ogólnym zgromadzeniu wybraliśmy zarząd na czele z Alterem Vilnerem i Lejbą Papiernikiem. Urządzaliśmy bankiety i inne imprezy kulturalne. Dzięki zebranym pieniądzom mogliśmy pomóc 30 rodzinom w Izraelu, 3 rodzinom w Polsce (Pabianice), a także rodzinom w Montrealu. Otrzymaliśmy wiele podziękowań. Szczególne znaczenie miała doroczna uroczystość upamiętnienia zamordowanych Żydów z Pabianic. Wyjątkową ofiarność przejawiali bracia Fejfer, którzy przekazywali spore sumy na nasze konto. Gdy pabianiczanie z Izraela powiadomili nas o zamiarze opublikowania pamiątkowej Księgi Pabianic zaraz wysłaliśmy im 300 dolarów oraz nasze wspomnienia. Ta niezwykle cenne książka znajdzie się w domu każdego pabianiczanina.

W skład naszego komitetu wchodzą: Bella Kopek, Sam Szmiala, Lola Krall, Szrynberg, Estera Pulwermacher, Zycynowicz, Mani Hampel, B. Heller.

Stowarzyszenie Pabianiczan w Argentynie

Stowarzyszenie powstało 27 października 1940 roku w Argentynie. Spotkanie pabianiczan zagaił Mordka Zylbersztein. Powitał przybyłych i zaproponował wybór prezydium, w którym znaleźli się Mojsza Banet, Jisroel Frydman i Mojsza Branowski. W spotkaniu uczestniczył D. Dawidowicz przedstawiciel Centralnego Związku Żydów Polskich w Argentynie, który wyraził swoje zadowolenie z podjętej inicjatywy przez pabianiczan. Honorowymi prezesami zostali dwaj pabianiczanie – Ruwen Bresler i Jerachmiel Feldman, którzy najdłużej mieszkali w Argentynie. W spotkaniu wzięli udział następujący Żydzi wraz z rodzinami: Jerachmiel Banet, Josef Lypka, Abram Gotthejner, Abram Kriwycki, Jehuda Lejb Lenczynski, Jisroel Federman, Nochem Erlich, Ruwen Bresler, Mojsza Branowski, Josef Fyszer, Abram Fyszer, Mordka Zylbersztein, Herszel Zylberstein, Jisroel Frydman, Wolf Bresler, Chaim Mojsza Orbach, Jehuda Lejb Banet, Jichak Bresler, Gedalja Nejman, Mindel Bresler, Sarah Gotthejner, Felicja Zylbersztein, Herszel Banet, Henech Banet, Abram Hojchbojm, Szaja banet, Rafuel Kac, Mordka Gecel Banet.

Uznano, że po zakończeniu wojny ocaleli z zagłady pabianiczanie będą potrzebowali wielostronnej pomocy. Już na zgromadzeniu założycielskim zebrano sporo pieniędzy na fundusz pomocowy Stowarzyszenia Pabianiczan w Argentynie.

My Tears Never Stop

W 2015 roku ukazało się drugie angielskie wydanie książki „Seyfer Pabianice” uzupełnione o wspomnienia Bronki Eisman (1920-2012), która mieszkała w Pabianicach w latach 1928-1942. Potem przebywała w getcie łódzkim, Auschwitz i Bergen-Belsen. Po oswobodzeniu przybyła do Australii, gdzie wyszła za mąż za wdowca Meyera Lighta. Miała dwoje dzieci Iana i Evę. Wspomnienia z przedwojennych Pabianic oraz z okresu wojny spisała w latach 1993-1994. Po śmierci Bronki Ian i Eva Lightowie doprowadzili do angielskiego wydania książki o mieście ich matki. W 2014 r. odbyła się w Melbourne promocja „Seyfer Pabianice” z udziałem stu osób związanych z Pabianicami. Podczas spotkania Eva Light odczytała wspomnienia swojej matki. Wtedy też postanowiono przygotować drugie wydanie książki i wzbogacić je o dotychczas niepublikowany pamiętnik Bronki Light.

Bronka Eisman – Light wraz z rodzicami i braćmi mieszkała w willi wuja Lidzbarskiego przy ulicy Mariańskiej 3 w Pabianicach.

Przodkowie moich rodziców Menachema Mendla Eismana i Chavy Miriam Lidzbarskiej należeli do najlepszych rodzin żydowskich w Polsce. Mój pra- pra- pra- pradziadek Lidzbarski, jak mówiono, był wielkim przedsiębiorcą – wycinka lasów i budowa dróg. Był szanowanym znawcą prawa (Talmud Hacham) i skutecznym filantropem. W 18. wieku przyjął nazwisko, które pochodzi od miejscowości Lidzbark obok Mławy. Stąd też panieńskie nazwisko mojej matki to Lidzbarska. Już we wczesnej młodości wiedziałam, że jest tylko jedna rodzina Lidzbarskich w Polsce, a wszyscy Lidzbarscy w Prusach, Rosji i Austrii są naszymi krewnymi.

Dziadek był przystojnym, dość wysokim mężczyzną z długą siwą brodą. Czułam przed nim lęk, podobnie jak moi bracia, rodzice, wujkowie, ciotki i kuzyni. Zmarł gdy miał siedemdziesiąt lat, w biblijnym wieku dojrzałości. Jego niepocieszone dzieci, syn i pięć córek, pogrążyły się w żalu i smutku. Pamiętam jak leżał w salonie na podłodze przykryty czarną tkaniną i otoczony płonącymi świecami. Pogrzeb poruszył we mnie strunę melancholii, będącej tęsknotą za tym co przeminęło.

Mój ojciec urodził się w Górze Kalwarii w 1888 roku i miał tylko 17 lat, gdy utracił swojego ojca. Istnieje opowieść, że był chasydem aleksandrowskim, w czasach kiedy aleksandrowianie i górzanie jeszcze razem studiowali, tak więc mój ojciec otrzymał ordynację rabinacką (Smichut Rabbinut) razem z bratem rabina z Góry, Mendlem Alterem, późniejszym rabinem Pabianic. Później zięć Mendla Altera zrobił ordynację rabinacką z moim najstarszym bratem Moszem. Mój ojciec miał na imię także Mendel, Mendel Eisman.

Po ślubie z moją matką w 1906 r. wprowadził się do domu dziadka Lidzbarskiego w Mławie. Przy wsparciu wuja został kupcem w branży skórzanej i szło mu nadzwyczaj dobrze. W przeddzień wybuchu pierwszej wojny światowej, w lipcu 1914 roku, ojciec wyjechał do Rosji wraz z transportem skór przeznaczonych dla odbiorcy w Odessie. Wojna udaremniła powrót do domu. Matka wraz z trzema starszymi braćmi Moszem, Abramem i nowo narodzonym Nachmusem przebywała u swoich rodziców, którzy zajmowali największy dom w Mławie. Przez trzy lata, od 1914 do 1917, była „agunah” – kobietą, która nie wie czy jej mąż jeszcze żyje. Potem mówiła nam, że przetrwała trudny czas dzięki życzliwości rodziców i rodzeństwa. Moi rodzice byli w sobie zakochani, chociaż małżeństwo było zaaranżowane poza ich plecami. Matka cieszyła się opinią prawdziwej „krasawicy”.

Mława była małym miastem pozbawionym fabryk, ale mieszkańcy, w szczególności Żydzi byli wyedukowani zarówno w Talmudzie, jak i w sprawach świeckich. Ta część Polski znajdowała się przez 150 lat pod zaborem rosyjskim i tylko niewiele kilometrów dzieliło ją od granicy z Prusami. Był to znakomity teren dla nielegalnej działalności. Mława stała się rajem dla przemytników – pokusę stanowiło sąsiedztwo dwóch znaczących, a zarazem odmiennych państw: zaawansowane technicznie Prusy i Rosja jako zagłębie żywnościowe.

W Mławie funkcjonowała rosyjska pensja dla dziewcząt. Dzięki tej szkole moja matka i jej siostry zdobyły najlepsze wykształcenie, ucząc się francuskiego i niemieckiego. Uczyła się także gry na pianinie. Dziadek chciał, żeby córki potrafiły raczej obierać ziemniaki niż grać na pianinie . Później musiały także obierać ziemniaki …

W domu moich dziadków odbywało się wiele ślubów. Ceremonia towarzysząca tym uroczystościom była opisana przez kuzyna z Warszawy niejakiego Borenholza o dziennikarskim pseudonimie „Selim”. Starannie sporządzoną przez siebie kopię artykułu matka przechowywała wśród innych pamiątek w „sentymentalnej” szufladzie. Później, gdy mieszkała w Pabianicach, zwykła do niej zaglądać w chwilach gorszego nastroju, gdy tęskniła za pogodnymi i szczęśliwymi dniami jakie spędziła w domu swoich rodziców, otoczona miłością i troską.

Ojciec powracając w 1919 r., po pięciu latach nieobecności, do Mławy zastał dom i firmę w ruinie. Miał tylko 32 lata, był ojcem trzech synów i malutkiej córki, chasydem z Góry, ale otwartym na świat. Pobyt w ogarniętej wojną Rosji – dwa razy groziła mu śmierć przez utopienie podczas rewolucji – wykorzystał na naukę.

Odessa była miastem portowym, mieszkający tam Żydzi reprezentowali całkiem wysoki poziom – znali świetnie Talmud, mówili – jak przystało kupcom- kilkoma językami. Mój ojciec, według relacji matki i krewnych, był uzdolnionym człowiekiem i w Odessie zdobył kwalifikacje księgowego. W latach 20. Prowadził dobrze prosperujący biznes tekstylny w Łodzi i Pabianicach. Wielki kryzys gospodarczy położył kres jego działalności aż do roku 1935, gdy księgowość w Polsce stała się obowiązkowa. Dyplom uzyskany w Odessie został uznany przez polskie władze i umożliwił świadczenie usług w zakresie księgowości. Znowu odbiliśmy się od dna. Podczas kryzysu zastawiliśmy w lombardzie wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Po 1935 wyszliśmy z tarapatów i nasz dom kolejny raz zajaśniał swoistym pięknem.

Od kiedy mój ojciec zapoczątkował swój biznes w regionie łódzkim w latach 20., moja matka i ja kilka razy w roku przyjeżdżałyśmy z Łodzi do Pabianic. Nie pamiętam lat 1922-24, byłam jeszcze zbyt mała, ale utkwiły mi w pamięci filmy z Mary Pickford, a szczególnie jeden z nich „Dziewczyna z Ostendy”, może dlatego, że w Ostendzie studiował inżynierię któryś z wielu moich kuzynów.

Podczas odwiedzin w Pabianicach moi rodzice byli szczęśliwi. Mama nosiła wspaniałą perukę, czuła się swobodnie, była zakochana. Przypominam sobie jak tańczyła z ojcem fokstrota. Grała na pianinie i cudownie śpiewała. Wszyscy członkowie rodziny ze strony matki mieli dobre głosy. Jednak mój jest nieco gorszy wskutek palenia zbyt wielu papierosów. Paliłam bez przerwy od 1946 do 1969 r., zaczęłam palić w Paryżu, oczekując niecierpliwie na wyjazd do Australii.

Od 1928 do 1942 mieszkaliśmy w Pabianicach, gdzie mój ojciec wybudował fabrykę tekstylną oraz biuro i magazyn w Łodzi. Właścicielem wilii był brat matki – milioner. Relacja gospodarz-lokator stanowiła powód wielu rodzinnych nieporozumień.

W Pabianicach tylko trzy rodziny żydowskie mieszkały w willach. Najbardziej nowoczesna należała do mojego wujka Lidzbarskiego. Wybudował ją w trudnym okresie kryzysu gospodarczego. Podczas okupacji niemieckiej willa była siedzibą Gestapo.

Rabin Mendel Alter był swatem mojego brata Moszego, ale małżeństwo to, dość nieoczekiwanie jak na tamten czas – 1932 r. – zakończyło się rozwodem. Moja matka, chasydka, pomagała bratu uzyskać rozwód. Utrzymywała, że wedle prawa żydowskiego ludzie powinni być szczęśliwi w swoim małżeństwie. Z tego związku pochodziło dziecko, Frydele. Jeździłam z bratem do Łodzi, żeby zobaczyć jego córeczkę. Nie zapomnę nigdy, jak w trakcie jednej z wizyt, dziewczynka cisnęła w kąt przepiękną lalkę, którą ją obdarowaliśmy. Na zawsze zapamiętam ból w oczach mojego brata. Na szczęście brat ożenił się później ze wspaniałą Hindą Stahl i miał z nią dwie wspaniałe córeczki.

W ślad za swoimi rodzicami, trzema braćmi, młodszą siostrą przyprowadziła się do Pabianic moja kuzynka Chuma. Był 1934 rok i ich przybycie było błogosławieństwem dla mojej matki i dla nas wszystkich. W przeciwieństwie do siedziby mojego wuja, dom ciotki Sary był koszerny, a my mogliśmy bez przeszkód spotykać się z Abramem, Luzerem, Fischelem i Rachelką.

Chuma była nauczycielką w przedszkolu. Miała bliskiego kolegę w Mławie, ale ze względu na brak posagu młodzi nie mogli się pobrać. Chuma przychodziła do nas w dni świąteczne. Wieczorami siadała przy maszynie do szycia i naprawiała bieliznę pościelową, obszywała firanki. Zmieniała pościel, prała, prasowała, sprzątała w szafach i kredensach, odsuwała meble, żeby mieszkanie wyglądało świeżo i czysto. Mama żartowała, że krasnoludki pomagają Chumie w jej wiosennych i jesiennych porządkach. W naszym domu Chuma spotkała człowieka, którego wkrótce poślubiła. Nie pamiętam jego imienia. Nazywał się Sieradzki i był rozwodnikiem. Mieli córeczkę Szulamit, która została zamordowana w Chełmnie. Po oswobodzeniu Chuma nigdy o niej nie wspominała, nawet w rozmowie ze mną, a ja byłam przy jej narodzinach i wiedziałam w jaki sposób zginęła.

Mój brat Mosze, dużo ode mnie starszy, był świetnym znawcą Talmudu oraz świeckich przedmiotów. Miał nauczyciela, polskiego studenta, który przychodził do naszego domu i dawał chłopcom lekcje języka polskiego, historii, geografii, przyrody. Pamiętam wyjątkowo ostrą zimę 1929 roku, kiedy w październiku rozpoczął się wielki kryzys. Przez pewien czas nie chodziłam do szkoły. W tym okresie moi bracia uczyli się mitologii greckiej. Później, gdy byłam w szkole średniej, celowałam w historii, dobrze przyswoiłam sobie mitologię. Czterej moi bracia znakomicie grali na instrumentach, regularnie pobierali lekcje u dobrych muzyków. Nawet jeśli brakowało pieniędzy na obfity posiłek, to znajdowały się środki na opłacenie nauczycieli.

W salonie wisiało pięć skrzypiec i trzy mandoliny. Gdy Nachum czuł się w miarę dobrze i wystarczało pieniędzy na jedzenie, i inne opłaty, zawsze rozbrzmiewały muzyka, śpiew i radosny śmiech. Najbardziej lubiliśmy piątkowe wieczory. Mama wkładała wtedy białą satynową sukienkę i całą dostępną w domu biżuterię. Całości pięknego obrazu dopełniała peruka z kokiem.

Ojciec, który na co dzień nosił się po europejsku nakładał długi, zgoła dziewiętnastowieczny, satynowy płaszcz z „gartelem” (pas) oraz tak zwaną żydowską czapkę. Moich pięciu braci nosiło ubrania szabatowe. Wokół uszu Moszego wiły się wspaniałe pejsy.

Wydaje się, że ja także musiałam dobrze wyglądać. Matka była bardzo elegancka i z pewnością dbała o mój strój. Kiedy dorastałam, kręciłam nosem na szyte dla mnie ubrania. Nie chciałam tracić cennego czasu, który mogłam wykorzystać na zajęcia domowe, lekturę, kółko literackie. Spośród moich ubrań z lat 30. pamiętam długą granatową sukienkę z tafty uszytą na wesele, na które została zaproszona cała nasza rodzina. Wkrótce potem odbywał się bal klubu Makabi zorganizowany przez Poalej Syjon. Syn mojej kuzynki Heli – Abramek, który studiował medycynę w Grenoble właśnie przyjechał do domu na wakacje i chciał zabrać mnie na bal, ale rodzice nie wyrazili zgody.

1933: szczyt kryzysu finansowego w naszej rodzinie. Ukończyłam szkolę powszechną. Jestem jedyną żydowską dziewczyną przyjętą do gimnazjum (Gimnazjum Żeńskie im. Królowej Jadwigi), której zezwolono na nieobecność w soboty. Po dwóch latach, gdy nazizm szalał już na całego w Niemczech, moi rodzice otrzymali powiadomienie, że jeśli nie będę chodziła do szkoły w soboty, to zostanę relegowana z gimnazjum. Rodzice nie chcieli, żebym chodziła do szkoły w sobotę. Kierownik mojej szkoły powszechnej przyszedł nawet do rodziców i błagał ich, żeby wyrazili zgodę, aby nie łamać mojej „błyskotliwej kariery” jako przyszłego prawnika, literata, uczonego itp. Na nic się to zdało, rodzice byli nieugięci. Byłam dotknięta do żywego. Uważałam, iż tracę szansę na lepszą przyszłość. Miałam żal do rodziców, byłam inspirowana przez wielu krewnych do sprzeciwu, do ucieczki z domu, kontynuowania nauki… Po wybuchu wojny, gdy trwała zagłada Żydów, byłam zadowolona, że posłuchałam rodziców. Jak bym się czuła, będąc nawet przez rok studentką, gdybym ich zraniła?

1938: jestem przygotowana do egzaminów eksternistycznych w Łodzi. Po śmierci Nachuma matka nie opuszcza domu, nie wychodzi przez sześć miesięcy. Tylko ja, jej córka, jestem cały czas obok niej. Żadnych egzaminów. Dopiero na początku wojny słyszę jak mówi, że wyszło na dobre, iż Nachum nie doczekał chwili, gdy Niemiec zatłukłby go bez litości ponieważ nie był zdolny do pracy.

1939: wybuch wojny. Wiedząc co się wydarzyło w Austrii i Czechosłowacji, nie mamy spokoju. Gazety opiewają potęgę polskiej armii. Jakiś bystry dziennikarz napisał : „Gdy niemieckie czołgi, które są zrobione z masła, wjadą do Polski, polskie słońce je rozpuści”. Rząd polski chełpił się potęgą armii, która miała dwa czołgi i prawie żadnych pojazdów opancerzonych. Oficerowie jeździli na koniach, a personel pomocniczy poruszał się chłopskimi furmankami. Gdy Niemcy weszli do Pabianic, zrobili niesamowite wrażenie – siła wozów pancernych i czołgów oraz maszerujących żołnierzy była wprost niewiarygodna. Jednak Polska była jedynym krajem, który wytrzymał niemiecki atak, Warszawa broniła się przez 28 dni. Paryż się poddał. Francuzi skapitulowali, aby zachować swoje historyczne pamiątki. Belgia, Holandia, Dania uległy blitzkriegowi.

Podczas święta Rosh Hashan/Yom Kippur 1939 r. modlitwy odbywały się w naszym mieszkaniu. Przychodzili do nas także sąsiedzi, żeby się modlić. Strach był ogromny ponieważ wszędzie grasowali Niemcy. Mieszkańcy – zwłaszcza Żydzi – otrzymali zakaz gromadzenia się w miejscach publicznych. Byliśmy nieustannie dręczeni przez Niemców na ulicach.

W listopadzie 1939 r., mój brat Abram, który przeżył oblężenie Warszawy zawarł związek małżeński z wybranką swojego serca Salą w obecności jej umierającej matki. Natychmiast wraz z żoną , jej siostrą i bratem wyjechał do rosyjskiej strefy okupacyjnej. Matka zachęcała, aby opuścił Pabianice. Był bardzo odważnym i dumnym młodym człowiekiem. Matkę paraliżowała myśl, że sprowokowany Abram, napluje Niemcowi w twarz.

Podczas bombardowania tłoczyliśmy się w piwnicy zajmowanej przez nas willi. Byliśmy tak przerażeni, że nie pamiętam zbyt dokładnie tamtego czasu. Chleb był rozdzielany w kilku miejscach. Żydzi stali zawsze na końcu kolejki. Niemcy nie potrafili odróżnić Polaków od Żydów, ale znaleźli się Polacy, którzy im pomagali, w rezultacie przychodziliśmy do domu z pustymi rękami. Pewnego dnia ojciec wrócił z ogoloną do polowy brodą. Zgolił resztę, ale był roztrzęsiony. Załamał się kompletnie i nigdy nie odzyskał pełnej równowagi.

W 1940 r. musieliśmy przenieść się na Stare Miasto. Nasz gospodarz, starszy Niemiec, zaproponował, że przechowa porcelanową zastawę stołową, sztućce, perski dywan, srebrne naczynia. Był naprawdę bardzo dobrym człowiekiem (mógł przecież od razu wszystko sobie przywłaszczyć). Mieszkając w otwartym getcie, matka przez rok chłopską chustą zakrywała Gwiazdę Dawida, brała rower i jechała do Niemca. Wracała z gęsią, kurą i innymi produktami żywnościowymi. Za każdym razem mówiła: „to jest za porcelanową zastawę, a to za perski dywan” itd. Pod koniec pierwszego roku nie mieliśmy już nic na wymianę i cierpieliśmy głód.

Sprzedawaliśmy przydziałowy chleb, żeby kupić worek kartofli. Ugotowane w samej wodzie – nie mieliśmy pieniędzy na cukier, mąkę, sól – nie przedstawiały żadnej odżywczej wartości, po krótkim czasie znowu byliśmy głodni. Moja kuzynka Mala czasami przynosiła nam torebkę mąki, cukru lub soli, co było równoznaczne z prawdziwą ucztą.

W 1940 r. mój starszy brat Mosze został zatrzymany w łapance ulicznej i wysłany do Zbąszynia, do pracy przy autostradzie. Wtedy jego żona, dwie córeczki – Fajge Nehumele i Rivkele – przebywały razem z nami. Mieliśmy szczęście, że przydzielono nam dwie izby w budynku należącym do mojego wuja. Dziewczynki chwytały mnie za bluzkę, mówiąc: „ciociu jesteśmy strasznie głodne”.

Pewnego dnia, moja matka, kobieta energiczna, zaradna i odważna kazała mnie, Symkowi oraz Idusowi wysprzątać jedno z pomieszczeń w tym budynku. Był tu składzik węgla, pełen sadzy i brudu. Daliśmy sobie radę, ściany i sufit okleiliśmy papierem, wyszorowaliśmy podłogę. Matka sprzedała resztę biżuterii i kupiła piecyk, worek kartofli, trochę mąki i oleju. Zaczęła komercyjnie piec packi ziemniaczane. Gotowała także zupy, odtąd nie byliśmy głodni aż do likwidacji pabianickiego getta.

Ojciec załamał się całkowicie – był nałogowym palaczem, a my nie mieliśmy pieniędzy na papierosy, bardzo cierpiał. Cieszył się, że jakoś sobie radzimy. Jednak wojna, przeprowadzka, głód, poniżenie zniszczyły go pod względem fizycznym i psychicznym. Tydzień przed likwidacją getta w Pabianicach lekarz poradził nam, żebyśmy oddali go do szpitala. Serce miał w bardzo złym stanie. Został zastrzelony przez Niemców wraz ze 150 pacjentami. To tragiczne wydarzenie dokumentuje Encyklopedia Żydowska, t.16 pod hasłem „Pabianice”. Często myślę z bólem i nie bez wyrzutów sumienia o śmierci mojego ojca. Gdyby nie trafił do szpitala zginąłby w Chełmnie, ale byłby do końca ze swoją rodzina. Być może byłaby to lżejsza śmierć?

Jest jeszcze jeden powód mojego poczucia winy. Gdy opuszczaliśmy getto, Niemcy podzielili nas na dwie grupy – jedna z kartami pracy, druga bez kart pracy. W ten sposób oddzielono młodych i sprawnych od starców, chorych i dzieci. Przypuszczano, że młodzi pojadą do obozu pracy, a pozostali do obozu „opiekuńczego”, gdzie będą mieli lepsze warunki pobytu.

Nie pamiętam, czy była to informacja, którą Niemcy przekazali oficjalnie naszym liderom, czy też jedna z wielu pogłosek krążących w getcie, ale daliśmy temu wiarę. Kiedy nasi bliscy zostali wysłani do gazu w Chełmnie, byliśmy zdruzgotani.

Matka miała wtedy 53 lata i pracowała w uruchomionych przez Niemców warsztatach w getcie. Była prasowaczką i posiadała kartę pracy. Na kilka miesięcy przed likwidacją getta zachorowałam na zapalenie opłucnej. Matka oddała wtedy kartę pracy, aby się mną opiekować. Z trudem o tym myślę, ale w miarę upływającego czasu wiem, że moi rodzice urodzeni w 1888 roku nie dożyliby setki.

Najtrudniej przychodzi mi myśleć o Symusie i Idusie, którzy byli młodsi ode mnie, a ja musiałam ich przeżyć.

W maju 1942 r. my, Żydzi pabianiccy musieliśmy opuścić nasze mieszkania, zabrać węzełek z ubraniem i jedzeniem, i utworzyć dwie grupy: robotników i „próżniaków”- dzieci, starcy. My, młodzi zostaliśmy przewiezieni do getta w Łodzi, natomiast dzieci i starcy pojechali do Chełmna, na śmierć.

(…) Radość z odzyskania wolności szybko minęła i zaczęliśmy szukać naszych bliskich w nadziei, że przetrwali wojnę. Tylko nieliczni odnaleźli rodziców czy rodzeństwo, ale poszukiwania trwały. Komitety żydowskie powstały w Polsce, na Węgrzech, Francji , Czechosłowacji, Grecji, Włoszech i oczywiście w Niemczech, gdzie w obozach dla przesiedleńców gromadzili się ocaleli Żydzi i przedstawiciele innych narodów. Odwiedziłam prawie wszystkie obozy i komitety, przeglądając listy ocalałych. Bez przerwy pytałam o moich rodziców, braci i ich rodziny. Bardzo prędko doszłam do przekonania, że nikt nie ocalał z mojej najbliższej rodziny. Opowiedziano nam o masakrze dokonanej w Chełmnie, gdzie zginęła matka i dwoje dzieci Moszego. Mosze, który przebywał w obozie koncentracyjnym, zmarł na tyfus. Do 1961 r. nie wiedziałam o śmierci Abrama i Sary, poinformowała mnie o tym dopiero siostra Sary. Jednak skoro nie było ich na listach osób wracających z Rosji i Syberii sądziłam, że nie żyją.

Znajomość angielskiego, biegłość w niemieckim, całkiem dobry hebrajski i polski, który umożliwiał rozumienie czeskiego i trochę rosyjskiego pomogły mi w pracy tłumacza dla UNRA w Bergen, a następnie w American Joint Distribution Committee we Frankfurcie. Ta ostatnia organizacja odegrała ważną rolę w emigracji Żydów, tam też pracowałam. Zapisałam się na uniwersytet we Frankfurcie, studiując przez cztery miesiące filozofię i psychologię. Ponieważ pracowałam w Bergen i we Frankfurcie miałam bardzo dobre warunki życiowe. Czułam się niezależna i chociaż miałam 25 lat, i dobrą pracę nie myślałam o zamążpójściu w Niemczech.

Na początku 1946 roku uczestniczyłam w akcji Aliyah Beth (nielegalna emigracja do Palestyny). Dotarłam wraz z innymi do granicy holenderskiej w drodze do Hagi, skąd mieliśmy odpłynąć do Palestyny. Jednakże nie pojawił się statek i musieliśmy wracać do Frankfurtu.

Moja kuzynka Chuma otrzymała pozwolenie na wyjazd do Australii od swojej siostry Mali, aczkolwiek w tamtym okresie nie wpuszczano do Sydney członków dalszej rodziny. Po pewnym czasie krewny jednego z moich kuzynów, były żołnierz, znalazł się w Melbourne, gdzie było łatwiej o pozwolenie. Toteż Henoch korzystając z adresu swojego kolegi wystąpił o zgodę na ściągnięcie narzeczonej. Dostał pozwolenie i dotarło ono do Bergen, akurat wówczas, kiedy wróciłam do Frankfurtu. Krewni z rodziny Eismanów przebywający w Stuttgarcie posiadali wizy do Ameryki i chcieli, żebym z nimi jechała. Byłam nastawiona raczej na wyjazd do Palestyny, ale Chuma ciągle powtarzała: „Spróbuj do Australii. Jeśli ci się nie spodoba zawsze możesz wrócić do Europy i następnie wyjechać do Palestyny.” Cieszę się, że skorzystałam z jej rady.

O próbie odtworzenia historii swojej – urodzonej w Pabianicach (1927 r.) - babci Sali Liberman opowiada nastoletnia Amerykanka Bryent P. z Kolorado, która odwiedziła Pabianice w 2015 roku.

Żałuję, że moja babcia nie opowiedziała swojej historii. Żałuję, że nie opowiedziała o dawnych wydarzeniach. Ale nie opowiedziała. Wszystko co przeżyła pozostało tajemnicą. Latem, dzięki stypendium Wilkinsa, szykowałam się do wyjazdu do Europy śladami babci wraz z ojcem i wujem. Chciałam zapisać wspomnienia babci z czasu Holokaustu opatrzone komentarzami wnuczki. Całe życie słyszałam: „nigdy nie zapomnij”. Zazwyczaj odnosiło się to do Holokaustu. Ale słyszałam także, że nie zapomina się osób kochanych.

Postanowiłam zatem napisać książkę wkrótce po odejściu babci. Mój dziadek, także ocalały z Holokaustu, przygotował już książkę o swoich przeżyciach. Uważałam, że babcia też na nią zasługuje. Zasługiwała na upamiętnienie. Zaczęłam gromadzić materiały. Obdzwoniłam rodzinę z pytaniem, czy pamiętają o czym mówiła babcia. Informacje były skąpe. Babcia była bardziej tajemnicza niż myślałam. Żadne z jej dzieci nie pamiętało, żeby kiedykolwiek wracała wspomnieniami do okresu wojny.

Znalazłam jedno nieocenione źródło informacji: trzydziestominutowy wywiad z babcią na taśmie VHS, schowanej w kącie zakurzonej półki. Dwukrotnie obejrzałam nagranie. Nie dowiedziałam się zbyt wiele. Odpowiedzi na pytania były bardzo krótkie. Ojciec powiedział, że nigdy nie widział tego filmu, który przeleżał u nas 16 lat. Z nagrania wyłuskałam nazwy miejscowości i daty. Dowiedziałam się, gdzie przebywała podczas wojny. Przypuszczałam, że to wystarczy. Tydzień później byłam w drodze do miejsc związanych z babcią. Zamierzałam rozwinąć jej krótkie wypowiedzi do rozmiaru opowieści. Jednak byłam pełna obaw, gdyż moja babcia i jej historia powoli umykała z naszej rodzinnej pamięci. Wydawało się, że zdążam ku czemuś z napisem „nigdy nie zapomnij”, co już odeszło w niepamięć. Moja babcia zamierzała zabrać swoją historię do grobu. Bez mojej determinacji mogłoby się to jej udać.

Warszawa

Pierwszego dnia pobytu zrozumiałam, że przeszłość babci nie była jedyną tajemnicą rodzinną. Zaprosiłam wuja i ojca na wycieczkę, ponieważ ona była ich matką. Myślałam, że będzie to dla nich znaczące wydarzenie. Wszystko zaplanowałam, łącznie z wizytami w muzeach i miejscach pamięci.

Kiedy odwiedziliśmy wujka, zobaczyłam, że jest zbyt chory, aby wyruszyć w świat. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Utrzymywał swoją chorobę w sekrecie. Wyczułam pewien wzór postępowania – nie mówić tego, o czym się powinno powiedzieć.

Następnego dnia umówiłam się z genealożką. Spóźniliśmy się na spotkanie, co ją zdenerwowało. Spotkanie nie było owocne. Nazwiska w bazie danych pozostawały w sprzeczności z wypowiedziami babci zarejestrowanymi na video. Powiedziała, że babcia miała pięcioro rodzeństwa, a nie troje; że spędziła w getcie tylko parę miesięcy, a nie kilka lat; wyjaśniła, że imię jej brata to nie Bernie, ale Hershel.

Zabrakło mi słów. Nie wytłumaczyłam nawet dlaczego przyjechałam do Polski. To jeszcze bardziej ją rozzłościło. Nie mogła pojąć dlaczego przebyłam tak dużą odległość, zaopatrzona w niewystarczające informacje, tylko po to, by za dwa tygodnie powrócić do domu.

- O co chodzi? – zapytała.

Miałam jedną odpowiedź: chcę napisać o mojej babci, chcę zanurzyć się w rodzinnej przeszłości. Ale nic nie powiedziałam. Była na mnie zła. A ja się bałam powiedzieć jak niezwykle istotna jest dla mnie ta wizyta.

Pabianice

Taksówkarz zostawił nas na przedmieściu Pabianic, miejsca urodzin mojej babci. Kiedy wojna się zaczęła dzielnica żydowska została przekształcona w getto. Bubba mieszkała tam przez dwa lata, szyjąc mundury dla nazistów.

Gdy tam dotarliśmy nie dostrzegłam żadnego upamiętnienia getta. Spacerowaliśmy po parku, który przypominał o istnieniu dawnych władców Pabianic. Widzieliśmy pomnik żołnierzy. Nie było jednak żadnego znaku pamięci o społeczności żydowskiej, lub drugiej wojnie światowej.

Miałam nadzieję, że podczas tej wizyty poczuję głębszą więź z moją babcią. Jednak po spotkaniu z genealożką i pobycie w jej rodzinnym mieście, wracałam z pustą ręką. Czułam się bardziej zagubiona niż kiedykolwiek. Zaczęłam powątpiewać czy zrealizuję swój cel.

http://www.zchor.org

http://www.dzienniklodzki.pl

http://www.museumoffamilyhistory.com

Rita Kern Hilton jest autorką wspomnień „My Story”. Wspomnienia były spisane w latach 80. XX wieku  z myślą o utrwaleniu historii rodzinnej, ale obecnie zostały zdeponowane w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Fragmenty wspomnień p. Hilton są cytowane w dziesiątkach różnojęzycznych publikacji.

Jestem córką Flory Klajnert Levin. Moja matka urodziła się w Pabianicach w 1899 roku. Była córką Markusa Klajnerta i Salomei Klajnert. Klajnertowie posiadali troje dzieci Romana, ciocię Różę, matkę Yutta i Rut, oraz waszą babcię Florę.

Mój dziadek, Mayer Klajnert urodził się w 1866 r. i był synem Rachmila Klajnerta. Pradziadek pochodził z dużej rodziny i z zawodu był felczerem. Wtedy rodzina mieszkała w rosyjskiej Polsce, a felczer był praktykantem medycznym. Nie był to lekarz, ani pielęgniarz, niemniej przechodził intensywne szkolenie i praktykował rodzaj medycyny ludowej. Felczer wyrywał zęby, zestawiał złamane kości, przystawiał pijawki i stawiał bańki. Leczył różne rany, ropnie etc. Pradziadek objeżdżał rozległy teren. Tam gdzie mieszkał nie było lekarzy. Dlatego też odwiedzał pacjentów, miał nawet gabinet. Jego syn, a mój dziadek oraz reszta dzieci jeździli razem z nim. Dziadek rozpoczął naukę pod okiem swojego ojca, gdy miał 15 lat. Opowiadał mi, że jednym z jego pierwszych pacjentów był religijny Żyd złożony ciężką chorobą. Wówczas tacy ludzie nie szli do szpitala,  a religijnym Żydem nie mogła się zajmować kobieta. Wymagał pielęgniarza i mój dziadek się nim zaopiekował. Później gdy był starszy poszedł do szkoły, w której  wyuczył się na felczera.

Dziadek został  felczerem w Pabianicach. Przyjmował pacjentów, miał troje dzieci i dobrze się mu wiodło, ale chciał być więcej niż felczerem. Studiował bez przerwy.  W zasadzie był samoukiem, wszechstronnie oczytany i dobrze wyedukowany, prawie filozof. Lata upływały i zawód felczera wychodził z mody ponieważ przybywało lekarzy, dla niego nie oznaczało to nic dobrego. Szybciutko nabył stosowne podręczniki i w chwilach wolnych rozpoczął naukę stomatologii. W rosyjskiej Polsce mógł studiować w domu. Na egzaminy jechał do Kijowa. Zdawał egzamin i wracał do domu, aby dalej zgłębiać podręczniki i znowu przystępował do kolejnego egzaminu. Wreszcie przyszedł dzień, gdy dziadek zrezygnował z felczerstwa a stał się pełnoprawnym dentystą.

Dorastając, aż do początku wojny, nie wiedziałam, że dziadek był nie tylko dentystą. Rozpierała go duma ze swojego tytułu. Wtenczas dentyści wystawiali okazałe szyldy. W rogu naszego balkonu stał szyld z napisem: doktor Marcus Klajnert – dentysta. Dziadek miał wiele pasji; jedną była lektura książek. Pamiętam, że zawsze czytał w swoim gabinecie. Czytał od deski do deski książki, czasopisma, dzienniki.

Wówczas w Polsce Żydzi uznawali tylko ortodoksyjna formę religii. Dziadek nie akceptował zasad wyznawanych przez ortodoksów. Uważał, że pewne reguły postepowania narzucone przez ortodoksyjnych rabinów były dobre i ważne setki lat temu. Były zazwyczaj wprowadzane ze względów zdrowotnych i sanitarnych. Nie mógł ich przyjąć w obecnych czasach. Wierzył, iż tylko reformowany judaizm, który nie był uznawany przez Żydów w Polsce, przetrwa.

W miasteczku dominowali ortodoksi, stąd wiele osób nie mogło przyjść do dentysty, który dystansował się do religii żydowskiej. Dziadek nie prowadził koszernego domu i rzadko chodził do synagogi, jedynie podczas najważniejszych świąt. Pozostawał w sporze z frakcją pabianickich ortodoksów.  Posiadał za  to licznych przyjaciół wśród ludzi poważnie myślących. Większość jego pacjentów stanowili wolnomyśliciele, a między nimi sporo nie żydów. Wiódł bardzo komfortowe życie w miasteczku.

Babcia, mając wiele sióstr i dużą rodzinę, spędzała z nią sporo czasu. Była świetną gospodynią i kucharką. Lubiła kino, do którego dziadek nigdy nie chodził, ale uwielbiał słuchać jej opowieści o filmach. Prowadzili dostatnie życie. Ogromne znaczenie przypisywali edukacji. Ich dzieci – Roman, Róża i moja matka Flora - uczęszczały do rosyjskiego gimnazjum. W rosyjskiej Polsce, osoby, które ukończyły szkolę średnią były traktowane jako dobrze wykształcone. Po ukończeniu szkoły w Pabianicach Roman wyjechał na studia do Szwajcarii. Studiował zarządzanie biznesem. Po wojnie pozostał we Francji. Ciocia Róża ukończyła konserwatorium i grała na fortepianie. Flora postanowiła iść w ślady ojca. Poszła na Uniwersytet Warszawski i została dentystką. Wówczas było to dość niezwykłe, żeby młoda dziewczyna opuściła dom i zamieszkała poza swoim miastem. W Polsce nie istniały akademiki i należało wynająć mieszkanie tam, gdzie się studiowało. Matka była młodą i niedoświadczoną kobietą. Mieszkała w bardzo małym mieście, a przeprowadziła się nagle do metropolii.

Zamieszkała u rodziny, w której pani domu zapadła na  terminalną chorobę. W tej rodzinie była czternastoletnia córka Zenia. Jej matka wkrótce umarła. Flora zaprzyjaźniła się z Zenią. Niebawem nawiązał się romans między matką a Mosesem Levinem, ojcem Zeni. Był od niej znacznie starszy. Pobrali się i ja niedługo potem przyszłam na świat. Urodziłam się w 1926 roku w Warszawie. Kiedy się urodziłam ojciec miał 40 lat, a matka 27. Ojciec był dobrze prosperującym biznesmenem, który kochał muzykę i potrafił grać na fortepianie. Mógł zagrać każdy utwór, jaki usłyszał, chociaż nigdy nie studiował w konserwatorium. Uwielbiał operę, teatr i podróże. Pamiętam jego zdjęcie z Egiptu na wielbłądzie pod piramidami. Kiedy się urodziłam mieliśmy cudowne mieszkanie w Warszawie. Mieliśmy gosposię o imieniu Julia, za którą przepadałam. Miałam także nianię, a później guwernantkę.

Rodzice wiele podróżowali, posiadali przepiękny dom letniskowy w Radości pod Warszawą. Była to jedna z tych obszernych wiktoriańskich, drewnianych willi z dużymi werandami. Razem z nami mieszkał wspólnik ojca. Rodzice wynajmowali także pokoje swoim przyjaciołom. (...)

Wszystko układało się nadzwyczaj pomyślnie. Odwiedzałam swoich dziadków w Pabianicach. Ciocia Róża mieszkała wtedy w Niemczech, a wuj pozostawał we Francji. Dziadkowie zatem mieli moją matkę i mnie. Często przyjeżdżali do Warszawy – cztery godziny pociągiem. Zabierali mnie też do siebie. Pamiętam, że jedna z gazet lokalnych publikowała historyjki obrazkowe dla dzieci. Dziadek je wycinał i po przyjeździe do Warszawy razem je oglądaliśmy.   Bawiliśmy się na podłodze. Uwielbiałam dziadka. Byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi. Wywarł na mnie olbrzymi wpływ. Pewnego razu rodzice wybrali się w podróż po Europie. Pojechali do Francji i Wiednia, a ja przebywałam z dziadkami przez sześć tygodni, tak więc bywałam u nich, jeszcze zanim na stałe przeprowadziłyśmy się do Pabianic.

Ojciec był utalentowanym biznesmenem. Jeździł na targi do Poznania i podpisywał umowy z Anglikami dotyczące sprzedaży damskich sweterków. Zajmował się hurtowym handlem przędzą i wełną. Drobni wytwórcy wykonywali swetry, które były następnie pokrywane haftami, pakowane do skrzyń i wysyłane do Anglii. Złoty interes, funty płynęły wartko do Polski. Aż nadszedł kryzys 1929 roku. Funt uległ dewaluacji i zabrakło pieniędzy na spłatę licznych zobowiązań. Ojciec nie mógł się pogodzić z bankructwem i uciekł do Francji.

Zaczął się trudny okres w naszym życiu. Do tej pory matka nie pracowała, chociaż miała zawód. Teraz podjęła pracę jako asystentka dentysty. Meble zajął komornik a willa została zlicytowana. Matka postanowiła wracać do Pabianic.

Praktyka mojego dziadka uległa wtedy pewnemu spowolnieniu, jak to często bywa. Człowiek osiąga szczyt rozwoju, a do miasta napływa nowa krew. Po powrocie do Pabianic wstawiła swój fotel dentystyczny do gabinetu dziadka i ożywiła działalność. Obsługiwała młodych, wykształconych pabianiczan. Zachowana została ciągłość świadczonych usług stomatologicznych. Zawsze ktoś z nich był w gabinecie. Ponadto matka wzięła zlecenia z ubezpieczalni społecznej na opiekę dentystyczną w Widawie.

Ojciec pozostał we Francji. Matka nakłaniała go do powrotu i kontynuacji aktywności zawodowej. Bał się powrotu, gdyż nie był w stanie odbudować dawnej  pozycji społecznej i materialnej. Wierzył, że fortuna uśmiechnie się doń we Francji. Matka uzyskując niezależność finansową, oddalała się coraz bardziej  się od swojego męża. Czułam się niezręcznie, gdyż po jego powrocie do kraju na krótko przed wojną, prosił mnie, żebym wpłynęła na matkę, aby przyjęła go pod swój dach. Obwiniał także moich dziadków o tę separację. Odwiedziłam ojca w Łodzi, ale nasze relacje uległy istotnej zmianie. Wiele mi obiecywał, lecz nie mógł już spełnić swoich obietnic. Matka mieszkając z dziadkami, mogła poświęcić mi więcej czasu.

Kiedy chodziłam do szkoły, dzieci z zamożniejszych rodzin nie bawiły się po szkole na ulicach. Matka zaangażowała guwernantkę, która wychodziła ze mną na spacery, czytała mi, sprawdzała prace domowe itd. Miałam  ekskluzywną opiekę. Letnie miesiące spędzałam z babcią na wsi.

Gdy mieszkaliśmy w Warszawie męczył mnie ustawiczny kaszel. Wyglądało to na koklusz. Jednak zdiagnozowano u mnie początek astmy, która mogła być wynikiem alergii albo stresu, ponieważ przeżyłam gwałtowną zmianę w życiu rodzinnym. Cały czas kichałam i kaszlałam. Ciągnęli mnie do różnych lekarzy. Wreszcie doktorzy powiedzieli, że brakuje mi czystego powietrza. Myślę, że to był dodatkowy powód, który skłonił matkę do przyjazdu do Pabianic. Tutaj miałam babcię, która mogła zająć się mną podczas lata. Matka musiała zarabiać. Byłam więc w wielu miejscowościach wiejskich. Babcię wspomagała pokojówka. Wtedy zaczęłam przybierać na wadze, bo babcia postanowiła, że muszę przytyć. Byłam wówczas bardzo wymizerowanym dzieckiem, a babcia nie miała nikogo innego do karmienia. Kaszlałam, a to kojarzyło się jej z niebezpieczeństwem gruźlicy. Toteż doszła do wniosku, że otyłe dzieci są zdrowsze. Karmiła mnie, ku mojemu zadowoleniu, samymi przysmakami i cieszyła się kiedy pochłaniałam je z apetytem.

Uczęszczałam do przedszkola w Warszawie, gdzie osoby tam zatrudnione mówiły po polsku lepiej i czyściej niż w Pabianicach. W Pabianicach mieszkało bardzo dużo ludzi o niemieckich korzeniach, toteż w codziennym języku pojawiały się obce słowa. Kiedy przyjechałam do Pabianic byłam już dużą i wysoką jak na swój wiek dziewczynką.

W Polsce istniały szkoły powszechne polskie i żydowskie, żeby jednak dostać się do szkoły średniej, lepiej było ukończyć szkołę polską. Był to nie lada wyczyn, żeby zostać uczniem gimnazjum. W szkole powszechnej numer jeden w Pabianicach uczyły się dzieci żydowskie z najlepszych rodzin, także dzieci miejscowych prominentów – prezydenta miasta, lekarzy, komendanta policji. Mój dziadek wykorzystał swoje znajomości, żeby przyjęli mnie w poczet uczniów tej szkoły.

Przez pierwsze tygodnie dzieci wołały na mnie: „Ty wstrętna Żydówico”. Pobiłam nienawistników, a nauczycielka o liberalnych poglądach i w dodatku socjalistka, mnie nie wydała. Powiedziała o tym innym rodzicom, ale nie wezwała matki do szkoły. Chodziłam do szkoły sześć lat i miałam spokój. Dzieci nie zaczynały ze mną, nie dokuczały mi i całkiem dobrze ułożyły się nasze stosunki. Nieźle radziłam sobie w szkole, ale w klasie czwartej czy piątej pojawiły się trudności z matematyką. Aby zdać egzamin do szkoły średniej musiałam pobierać korepetycje. Właściwie każdy musiał mieć dodatkowe lekcje i powtarzać przyswojony materiał, żeby podejść do egzaminu wstępnego. Pani, która mi pomagała była staroświecką nauczycielką, ale znakomitą matematyczką. Dała mi taką szkołę, że odtąd byłam najlepsza z matematyki.

Byłam samotnym dzieckiem, ale posiadałam grono koleżanek. Jedną z nich była Nina. Wiecie, teraz Nina Jackson. Jej dziadek był bogatym przedsiębiorcą, a ona mieszkała w przepięknym domu. Rodzice Niny zajmowali jedno niewielkie mieszkanie, ale w tym domu był basen i wiele innych luksusów. Posiadali powóz zaprzężony w konie oraz samochód z szoferem. Nina żyła jak mała księżniczka. Guwernantki wprost ją rozpieszczały.

Moją koleżanką była także Alina. Lubiłyśmy się, ale nasze relacje nie były bezkonfliktowe. Alina zmarła przed laty we Francji. Była znaną polską rzeźbiarką. Chodziłyśmy do tej samej szkoły. W miarę upływu lat zdałyśmy sobie sprawę, że jesteśmy żydowskimi dziećmi z tej samej klasy i bez względu na okoliczności pozostajemy w bliskim pokrewieństwie, o którym inne dzieci mogą tylko pomarzyć. Nasza przyjaźń pozostała niezrównana.

Wychowałam się wśród dorosłych. Nie miałam sióstr ani braci. Ciocia Róża co parę lat przyjeżdżała ze swoimi dziećmi. Wtedy razem spędzaliśmy wakacje. Wszakże większość czasu przebywałam w zacisznym domu. (…)

W 1937 r. pojechałam na obóz, który prowadziły nauczycielki z gimnazjum żeńskiego, chociaż jeszcze nie byłam uczennicą tej szkoły. Matka wysłała mnie tam dzięki swoim znajomościom. Przebywaliśmy w górach i było wspaniale. To nie był typowy obóz wakacyjny. Po prostu grupa dziewcząt i nauczycielek wynajęła dom w górach. Nie mieliśmy ściśle zorganizowanego czasu, ale było cudownie.

W następnym roku matka wyszła za mąż za Ludwika Kernera. Nie byłam ani wystraszona, ani szczęśliwa ponieważ go  nie lubiłam.

Wtedy też musiałam podjąć naukę w szkole średniej. Przyjęcie do gimnazjum wiązało się z bardzo, ale to bardzo trudnymi egzaminami. Najpierw były egzaminy pisemne, a następnie ustne. Każdy uczeń stawał przed komisja, która odpytywała z różnych przedmiotów. Zdawałam z polskiego, matematyki, geografii i historii. Z roku na rok przyjmowano mniej uczennic żydowskich. Rok przede mną przyjęto pięć Żydówek. W mojej klasie znalazły się trzy. W następnym roku przyjęto dwie. Dzieci żydowskie, aby dostać się do gimnazjum musiały przez parę lat ciężko pracować nad powtórką materiału.

W mieście znajdowało się tylko jedno gimnazjum żeńskie. Jeśli komuś powinęła się noga, to musiał iść do prywatnej szkoły średniej w Łodzi. Po pierwsze, było to kosztowne przedsięwzięcie; po drugie, jazda tramwajem do Łodzi trwała 40 minut. Najwygodniej było uczęszczać do gimnazjum w Pabianicach. Zdałam egzaminy, dałam radę.

Poradziła sobie również Alina. Zaakceptowano także dziewczynę, która zdała egzaminy w roku poprzednim, ale wtedy stwierdzono, że nie ma dla niej miejsca i musi poczekać jeszcze rok. Ostatecznie została przyjęta.

Do szkoły chodziłyśmy tylko przez rok, bo wybuchła wojna. Polubiłam szkołę chociaż obowiązywały ścisłe rygory. Nosiłyśmy mundurki i zakładałyśmy miękkie pantofle. Podłogi lśniły czystością. Był to urokliwy budynek. Kiedy ostatnio odwiedziłam Polskę przyszłam także do szkoły powszechnej i do gimnazjum. Spotkałam się też z moją pierwszą nauczycielką Zofią Ponińską, która miała 82 lata. Gdy powiedziałam jej, że wywarła na mnie wieli wpływ, rozpłakała się. Podkreśliła, że jeśli ciągle o niej pamiętam, to ona czuje się  spełnionym pedagogiem. Przez  sześć lat była moim jedynym domowym nauczycielem.

Gimnazjum do którego uczęszczałam było piękne. Było prowadzone jak prywatna szkoła dla dziewcząt. Dyrektorka kierowała prywatną szkołą za czasów mojej matki. Za moich czasów była już dyrektorką państwowej szkoły średniej. Gdy matka chodziła do szkoły, to ona rządziła twardą ręką.  Mogła mieć nastawienie antysemickie, ale  szkołę prowadziła bardzo rzetelnie i bezstronnie. Przynajmniej tak to wyglądało. Panował  wyjątkowy porządek, a uczennice miały zapewnioną edukację i opiekę na najwyższym poziomie. Szkoda, że mogłam tylko przez rok korzystać z tych dobrodziejstw.

Na rok przed wojną atmosfera uległa pewnej zmianie. Nasze miasto, Pabianice zamieszkiwało wielu Niemców. Zazwyczaj nie byli to katolicy, chodzili do  szkoły niemieckiej i niemieckiego kościoła. Uczęszczali także do gimnazjum niemieckiego. Istniała nawet niemiecka szkoła powszechna. Niewiele dzieci niemieckich chodziło do polskiego powszechniaka. Uczennicą naszej szkoły była dziewczyna pochodzenia niemieckiego, podobnie jak my nie brała udziału w lekcjach religii. Szłyśmy wtedy do stołówki.

Gdy przybliżało się widmo wojny polskie uczennice zaczęły dokuczać tej dziewczynie. Zamiast atakować nas, swoją uwagę skierowały na osoby o rodowodzie niemieckim, były nieznośne. Wiedząc co oznacza dyskryminacja, ja i koleżanka Betina poświęciłyśmy jej sporo czasu. Spotkałam ją raz podczas okupacji, a wtedy Niemcy ignorowali Żydów i  ona rozpoczęła rozmowę. Nawet mnie pocałowała, gdy stałyśmy na ulicy. Było to coś nadzwyczajnego, lecz ona pragnęła odwzajemnić okazaną jej życzliwość.    

Doktor Bibrowski, kolega matki miał młodszego ode mnie o dwa lata syna, chodziliśmy do tego samego powszechniaka. Był trochę maminsynkiem i słabeuszem, stał  się celem prześladowania ze strony uczniów, co doprowadziło go do rozstroju nerwowego. Koledzy wyrywali mu kępki włosów z głowy. W końcu trafił do szkoły żydowskiej, bo jego sytuacja była nie do zniesienia. W gimnazjum męskim chłopcy byli także podli. Na przykład synowie doktora Szenkera włożyli penis kolegi do kałamarza.

Widzimy zatem, że uczęszczanie do szkoły w Polsce wiązało się nie tylko z pokonywaniem trudności w nauce i przyswajaniem wiedzy, ale także z przemocą. I nie chodziło o to, że byłeś nielubianym, złym czy dobrym uczniem. Kiedy odnosiłeś sukcesy pojawiała się zazdrość, jeśli źle się uczyłeś – śmiech i szyderstwo. Cokolwiek się wydarzyło oni byli podli. Zawsze znaleźli powód do złośliwej uwagi, a jeśli okazałeś strach, to wtedy atakowali.  Im było bliżej wojny coraz mniej dzieci żydowskich chodziło do szkół polskich. Uczęszczały  do prywatnych placówek i najczęściej trafiały do gimnazjum żydowskiego w Łodzi.

Jeśli czasem czuję się zniesmaczona Polakami i ich krajem, to za sprawą zranień jakich od nich doznałam przed wojną i po wojnie. Nie mam do nich zaufania i będąc ostatnio w Polsce mam o nich jeszcze bardziej negatywne zdanie.

Mogłoby się wydawać, że miałam bardzo smutne życie, ale to nieprawda. Byłam szczęśliwym dzieckiem.

Byłabym zapomniała opowiedzieć o paru miłych wydarzeniach. Kiedyś matka zabrała mnie podczas  świąt Bożego Narodzenia do Zakopanego. Podobało mi się tam. Spotkałam moje kuzynostwo. Babcia miała brata o nazwisku Michael Hirshon, który mieszkał w Katowicach. Jego córką była Karen, która nazywa się teraz Blonder i mieszka w Los Angeles. Posiada córkę Michelle, która jest zamężna. Ostatnio gdy byłam w Los Angeles rozmawiałam z nią. Wyjazd, który zorganizowała matka, przyczynił się do umocnienia więzów rodzinnych. (…)

Wrzesień 1939. Którejś nocy matka obudziła mnie i powiedziała, żebym się ubierała. Ona, Ludwik i ja postanowiliśmy iść do Łodzi, żeby znaleźć tam środek transportu, który ułatwiłby nam ucieczkę do Rosji. Wtedy Żydzi uważali, że Rosjanie są bardziej przyjacielscy niż Niemcy. Zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i rozpoczęliśmy marsz. Łódź znajduje się w odległości 40 minut jazdy tramwajem  albo 20 minut samochodem. Zadecydowaliśmy iść pieszo.

Szliśmy poboczem drogi zatłoczonej tysiącami uciekinierów. Polska armia też poruszała się pieszo. Sprzęt wojskowy ciągnęły zmęczone konie. Niektórzy żołnierze wsiadali na wozy konne. Drogi były zakorkowane przez ludzi ze wszystkich sfer. Polscy chłopi przewozili wozami cały swój dobytek. Niektórzy ciągnęli wózki ręczne, inni pchali wózki dziecięce wypełnione dobytkiem.  Raz po raz przelatywał nad nami samolot niemiecki, puszczając serię pocisków. Wszyscy uciekali z drogi i kryli się w rowach. Prawie  całą noc szliśmy do Łodzi. Babcia miała tam kuzynów, a my zmierzaliśmy do ich domu. Wtedy też odbyliśmy rodzinną naradę. Nie było dla nas ucieczki, nie byliśmy w stanie wystarczająco szybko dotrzeć do granicy rosyjskiej. Mogliśmy tylko wrócić do domu. Ludwik poszedł dalej z mężczyznami w nadziei, że bez obciążenia jakie stanowiły kobieta i dziecko osiągnie upragniony cel. Tak więc ruszyłyśmy, pod prąd przemieszczającej się masy, do Pabianic.

Natrafiłyśmy na gospodarza, który także zdecydował się wracać. Matka dała mu pieniądze, żeby podwiózł nas do Pabianic. Ludzie patrzyli na nas jak na szaleńców ponieważ wszyscy łącznie z wojskiem szli na wschód, a my wracaliśmy. Uważam, że był to mądry wybór. Popołudniu byliśmy w naszym domu. Dziadkowie ciągle tam przebywali.

Postanowiliśmy przygotować się na przyjście Niemców. Zaczęliśmy od przeglądu książek i gazet. Było sporo materiałów antyniemieckich, które uzbierały się podczas lata, a w czasopismach znajdowały się rysunki przedstawiające Niemców w negatywnym ujęciu. Postanowiliśmy przejrzeć te publikacje i je po prostu zniszczyć. Zostały spalone w piecach kaflowych pomimo panującego upału. Spokój zakłócała walka niemieckiego samolotu z polskimi myśliwcami. Niemiecki samolot zestrzelono. Odzywała się też broń przeciwlotnicza. Wtedy wychodziliśmy na korytarz. W Europie w wielu kamienicach jest długi korytarz i on był najbezpieczniejszym miejscem w budynku. Korytarz nie miał okien, natomiast był zaopatrzony w dwa wąskie wejścia  - od ulicy i od podwórka. Lokatorzy tam się gromadzili w chwili zagrożenia. Posiadaliśmy dość śmieszne maseczki przeciwgazowe, wykonane ze zwykłej gazy, podobne do tych jakie noszą lekarze podczas operacji w szpitalu. Mówiono, że po nasyceniu jakimś płynem chroniły przed zatruciem. W pewnej chwili, ktoś powiedział, że została zrzucona bomba gazowa. Każdy nałożył maseczkę, ale i tak wszyscy byli przerażeni. Oczywiście była to tylko złośliwa pogłoska.

Naloty i alarmy przeciwlotnicze trwały przez parę dni. Niemcy wreszcie wkroczyli do naszego miasta. Wjechały czołgi, usłyszeliśmy kilka wystrzałów, ale nie widzieliśmy oporu polskiej armii. Żołnierze, którzy nie zdołali uciec stali się jeńcami wojennymi. 

Prawie od zaraz Niemcy zaczęli wprowadzać restrykcje wobec Żydów. Nie pamiętam już kiedy, ale rozlepili w różnych częściach miasta obwieszczenia. Żydzi nie mogą poruszać się nocą, przebywać w parkach,  w restauracjach, kawiarniach, korzystać z tramwaju. Szkoły pozostały zamknięte, więc nie mieliśmy zajęć, bo dzieciom żydowskim zabroniono edukacji szkolnej.

Naprzeciwko naszej kamienicy stał duży pałac Enderów. Byli to Niemcy, ale niektórzy z młodych Enderów czuli się Polakami, pozostali uważali się za Niemców. Pałac stoi po dziś dzień i zajmuje spory plac. Pałac został przejęty przez Niemców. Z okna naszego mieszkania przyglądałam się żołnierzom niemieckim. Jak już wspominałam mieszkaliśmy w najlepszej części miasta. Na parterze kamienicy (ul. Zamkowa 7)  funkcjonowała luksusowa  kawiarnia. Niemcy bez przerwy przebywali w naszym sąsiedztwie i na naszej ulicy.

Każdy z nas poruszał się po mieście z widocznym lękiem. Żydzi byli popychani przez żołnierzy. Ogólnie rzecz biorąc pierwsze dni przejmowania przez Niemców administracji przebiegały spokojnie. Nie słyszeliśmy jeszcze o wysiedleniach, zatrzymaniach, morderstwach.

Na początku wojny Ludwik, drugi mąż matki, kontynuował drogę na wschód. Nie zaszedł jednak daleko i po krótkim okresie ukrywania się wrócił do domu. Przed wojną  pracował na stanowisku głównego inżyniera  w fabryce tekstylnej. Właściciele fabryk uciekli, a Niemcy postanowili  otworzyć wszystkie fabryki w regionie ponieważ potrzebowali tekstyliów dla armii i ludności.

Przypadek zrządził, iż mężczyzna, który został kierownikiem fabryki był Niemcem, właścicielem naszej kamienicy. Kupił budynek parę lat przed wojną. Potrzebował Ludwika, który mógł pomóc w uruchomieniu przedsiębiorstwa. Żydom zabroniono pracy w jakichkolwiek zespołach kierowniczych, aczkolwiek człowiek ten uzyskał specjalne pozwolenie dla Ludwika.

Ludwik znał wyposażenie i sposób działania fabryki. Był to koniec października. 10 listopada, w środku nocy, rozległo się pukanie do drzwi. Nie reagowaliśmy, ale Niemka z parteru powiedziała im, że mamy drugie wejście. Żołnierze przyszli z nakazem aresztowania Ludwika. Później dowiedzieliśmy się, że była to akcja zatrzymywania polskiej inteligencji. Nie tylko Żydów, chociaż było wśród niej wielu Żydów, ale zasadniczo chodziło o wyeliminowanie wyedukowanej grupy Polaków, mogących kierować w przyszłości działaniami antyniemieckimi. Wśród zatrzymanych znaleźli się inżynierowie, nauczyciele, prawnicy, oraz ci wszyscy, którzy przed wojną zajmowali stanowiska kierownicze. Trzymano ich przez kilkanaście dni w budynku kina, a następnie zostali przewiezieni do więzienia w Łodzi.

Po aresztowaniu Ludwika Niemcy nasilili represje wobec mieszkańców. Oczywiście szkoły były zamknięte, coraz więcej ludzi usuwano z mieszkań, było coraz więcej aresztowań. Żydom pozwalano na mniej i mniej. Ograniczano im możliwości działania. Wielu mężów przyjaciółek mojej mamy zniknęło. Jednym z nich był doktor Midler – dentysta. Był jeńcem wojennym i oficerem. Doktor Bibrowski z rodziną, który mieszkał na piętrze wyjechał do Rosji i ślad po nim zaginął. Ojciec Niny został aresztowany, a one musiały się wyprowadzić. Mieli stangreta, którego żona pracowała u nich jako pokojówka. Był Niemcem, więc natychmiast wprowadził się do ich mieszkania, a Nina z matką musiały zamieszkać w domku dozorcy. Niemiec je po prostu wyrzucił i zaczął  ustawicznie nękać, toteż w końcu matka uciekła do Łodzi. Gdy organizowała życie na nowo, Nina przebywała z nami przez parę tygodni.

Wystąpiły braki żywności i powoli zaczęliśmy myśleć o zmianie miejsca zamieszkania. Wiedzieliśmy, że wkrótce Niemcy wyrzucą nas na bruk. Zajmowaliśmy przecież najlepszy apartament w mieście. Na zapleczu mieszkania znajdowały się dwa małe pokoiki, które kiedyś zajmowali dziadkowie, ale gdy dzieci podrosły zrezygnowali z nich. Prawo podnajmu tych pomieszczeń należało do Niemki, która prowadziła kawiarnię na parterze   kamienicy.

Pokrótce wyjaśnię kim byli ludzie pochodzenia niemieckiego. Tworzyli społeczność, która mieszkała tu od dziesiątków lat. Posiadali rodowód niemiecki, a gdy wojna wybuchła określili się jako Niemcy. Otrzymali wszelkie możliwe przywileje.

Nagle Niemka powiedziała, że chce  zająć pokoiki. W tym czasie Żydzi nie mogli się przeprowadzać bez specjalnego zezwolenia. Jednak matka otrzymała zgodę ze względu na żądania Niemki. Przyszedł do nas majster z fabryki Ludwika, który posiadał dom na przedmieściu i zaproponował, że nas z chęcią przyjmie, bo darzył sympatią Ludwika. Połowa domu należała do jego córki i mogliśmy tam zamieszkać. Wówczas matka załatwiła pozwolenie na przewóz mebli i wyposażenia oraz porcelany, kryształów, ubrań do tego domu na przedmieściu. Matka posiadała zapasowy fotel dentystyczny i dodatkowy sprzęt, który trafił do innego pomieszczenia w kamienicy i przygotowała gabinet, wiedząc że dni dotychczasowego są policzone.

Tak jak się spodziewaliśmy przyszedł nakaz opuszczenia mieszkania w ciągu dwudziestu czterech godzin i pozostawienia całego dobytku z wyjątkiem odzieży osobistej. Pozostawiliśmy pościel na dwanaście łóżek. Gabinet też musiał pozostać nienaruszony. Zostawiliśmy także talerze, garnki, patelnie etc. Gdyby nie wcześniejszy ruch, to nic byśmy nie mieli. Na szczęście w porę zdążyliśmy przewieźć dobytek w nowe miejsce.

Przeprowadziliśmy się do domu na peryferiach i dostaliśmy jeden pokój na ustawienie mebli z sypialni. Reszta mebli i wyposażenia została umieszczona na strychu. W pokoju frontowym mieszkała córka gospodarza wraz ze swoją dorosłą córką i przyjacielem. Pierwsze tygodnie upłynęły w serdecznej atmosferze. Córka Zawady, bo tak się nazywał majster, pomagała nawet babci w sprzątaniu. Matka natomiast wracała do kamienicy, gdzie miała, nierzucający się w oczy, gabinet i przyjmowała pacjentów.

W międzyczasie, rodzina Ludwika z Warszawy, zaczęła przysyłać wiadomości, że powinniśmy przenieść się do Warszawy. Wówczas ta część Polski nie była przyłączona do trzeciej rzeszy. Był to tak zwany protektorat. Pisali, że mają ludzi, którzy przeprowadzą nas przez zieloną granicę i dotrzemy do Warszawy.  Pewnego dnia matka powiedziała, iż zamierza pojechać tam i sprawdzić jak się mają sprawy, a potem być może spróbujemy wydostać się z Pabianic. Rzecz została postanowiona. Zapłaciła sporą sumę szmuglerom i było pewne, że przedostanie się do Warszawy. Posiadała bardzo kosztowne futro, które kazała obszyć materiałem. Myślała, że będzie to wartościowa rzecz, którą pozostawi w Warszawie, a później spienięży. Zabrała także bele tkanin i coś tam jeszcze, co miało pozostać w Warszawie do czasu naszego przyjazdu.

Zdarzyło się to, co zazwyczaj ma miejsce. Nielegalna eskapada, przy udziale przemytników bywa drogą donikąd. Auto pojechało wprost na policję. Wszystko zostało skonfiskowane, ale im pozwolono jechać dalej. Matka zachowała swoje „palto”, nikt nie odkrył podstępu, lecz bele materiałów uległy konfiskacie. Spotkała się z rodziną i zostały poczynione przygotowania do naszego wyjazdu do Warszawy.

Przysłali do nas przemytnika, który spojrzał na dziadka i powiedział, że widzi pewną trudność, gdyż granicę musimy przejść pieszo. Matka po pierwszym okropnym doświadczeniu, jakie miała, obawiała się, że nas nie zobaczy. My też mieliśmy obawy, gdyż doszły nas słuchy o zatrzymaniu samochodu. Przypuszczaliśmy, że nie ujrzymy matki. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, iż ów incydent z policją był zręczną kradzieżą dokonana pod pozorem legalnego zatrzymania. Przemytnicy współpracowali z policją w ograbianiu Żydów.  

Mieszkaliśmy na przedmieściu przez kilka miesięcy aż do zimy. Wtedy wydano nakaz, że wszyscy Żydzi musza się przenieść do getta. Była to część Starego Miasta zamieszkiwana niegdyś głównie  przez samych Żydów, a nawet wtedy mieszkało tam wielu biednych Żydów. Teraz ci, którzy nie byli Żydami musieli się wyprowadzić. Dostaliśmy tylko parę dni na przeprowadzkę.

Wtenczas, a może nieco wcześniej, nasz uroczy gospodarz, z uprzedzającą grzecznością (było to krótko po tym jak matkę ujęto na granicy) przekonywał dziadka, że jego dobytek jest bezpieczny. Powiedział, iż możemy u niego zostawić wszystkie pieniądze, które bezpiecznie przechowa. Dodał, że ma srebro oraz inne kosztowności pozostawione u niego przez osoby opuszczające miasto. Zastrzegał się, że niezwykle wysoko ceni dziadka i naszą rodzinę, i będzie strzegł naszej własności jak oka w głowie. Zapewniał dziadka, że w każdej chwili, jeśli będzie potrzeba, zwróci pozostawione pieniądze. Byłby to bowiem wielki wstyd, gdyby miały się dostać w ręce Niemców.

Nie wiedzieliśmy gdzie się przeprowadzimy. Pierwsze miejsce do którego poszliśmy, to było mieszkanie siostry babki – Runi. Miała czteropokojowe mieszkanie. Dwa pokoje zajmowała inna duża rodzina. Moja ciotka mieszkała tam z mężem i córką Dla naszej czwórki pozostał jeden pokój. Była jeszcze druga siostra babki – Flora. Wprowadziła się z mężem, bratem i jego żoną oraz dwójką dzieci. Gnieździliśmy się przez kilkanaście dni w jednym pomieszczeniu. Kuchnia była wspólna i gotowaliśmy na zmianę. Nie było żadnych wygód, musieliśmy korzystać z wychodka na podwórku. Wodę przynosiliśmy na górę z pompy na podwórku.

W ciągu paru dni matka odkryła, że w domu, który należał do polskiego farmaceuty znajduje się wolne miejsce. Polacy musieli się wynieść i zamieszkał tam adwokat, który wówczas stał na czele administracji getta. Nazywał się Szapiro. Dysponował pokojem z kuchnią, inna rodzina zajęła dalsze pomieszczenia, ale mogła nam podnająć dwa pokoje. Potrzebowaliśmy oddzielnego lokalu na gabinet. Dlatego przegrodziliśmy większy pokój, uzyskując jednocześnie miejsce do spania dla matki i dla mnie. W drugim pokoju zamieszkali dziadkowie. Mieliśmy dzielić kuchnię z adwokatem, ale doszło między nami do różnicy zdań, więc zajęliśmy nieużywaną łazienkę, bo nie działał wodociąg i urządziliśmy tam prowizoryczną kuchenkę. Położyliśmy na wannie blat stołu, na którym stanął malutki piecyk opalany drewnem – to była nasza kuchnia.

Dziadek wiedząc o zbliżającej się przeprowadzce poszedł do naszego gospodarza pana Zawady i poprosił o zwrot pieniędzy. Człowiek ten zaprzeczył, że brał jakieś pieniądze od dziadka i zagroził donosem do Niemców. Chciał nawet pobić dziadka. Później, gdy mieszkaliśmy w getcie, próbowaliśmy odzyskać pieniądze od Polaka. Znaleźliśmy przyjaznego żołnierza niemieckiego, który był skłonny przycisnąć Polaka do muru, żeby oddał pieniądze, ale nic z tego nie wyszło. Dziadek był wstrząśnięty, aż ciężko zachorował.

Wszystkie oszczędności dziadka trzymane w postaci złotych monet, a było i trochę, przepadły. Kiedy wspominam, to myślę, że przyczyną nadzwyczajnej gościnności Polaka były te pieniądze. Czekał na okazję, aby pozbawić zamożnych Żydów ich własności i pieniędzy. Oni mają to we krwi, wszyscy tacy sami. Jeśli pomagali to tylko dla zysku Parę rzeczy schowaliśmy też u innych ludzi – pelisy Ludwika i dziadka, ale nawet nie próbowaliśmy tego odzyskać.

Właściwie  tylko jedna Polka okazała się uczciwa. Była to dawna szkolna koleżanka matki. Zaprzyjaźniły się w gimnazjum. Posiadała rodowód niemiecki i pochodziła z prominentnej rodziny. Zakochała się w Polaku, ale jej rodzina nie wyrażała zgody na małżeństwo. Zaszła w ciążę i wyszła za niego za mąż. Byli przez lata  pacjentami matki mimo panującego antysemityzmu, a on stał się przyjacielem naszej rodziny. Kiedy wojna się rozpoczęła pracował w przemyśle tekstylnym i matka poprosiła go, aby kupił kilkanaście bel tkanin wełnianych. Wiedzieliśmy, że podczas wojny takie artykuły będą miały swoją cenę.  Zawsze można to sprzedać i kupić żywność albo inne niezbędne produkty. Trzymał bele u siebie w fabryce oraz w swoim domu, nie wiemy gdzie dokładnie. Ale była to nasza inwestycja warta kilkanaście tysięcy złotych. Matka wzięła parę bel do Warszawy, a następnie poprosiła go, żeby sprzedał resztę i przekazał jej pieniądze. Nie było najmniejszego problemu. W ciągu paru dni otrzymaliśmy pieniądze i to z dużym zyskiem. Nie oszukał nas, nie przywłaszczył ani grosza. Jednak pozostali Polacy byli podli i najczęściej szukali sposobu, żeby okraść Żyda.

Życie w getcie pabianickim popadło w pewną rutynę. Matka miała sporo pacjentów. Nie było polskich dentystów w mieście tylko niemieccy. Getto było otwarte, bez ogrodzenia z drutu kolczastego. Jednak nie mogliśmy wychodzić poza jego obręb. Policjanci żydowscy stali na rogach i skrzyżowaniach ulic. Żyjąc w małym mieście, byliśmy powszechnie znani. Dlatego nikt z nas nie miał odwagi  opuścić getta, z obawy, że będziemy łatwo rozpoznani, a Polacy chętnie wskazywali każdego Żyda policji niemieckiej. Polacy mogli wchodzić do getta, toteż szła ożywiona wymiana. Jak już mówiłam, nie było dentystów polskich, stąd też matka miała szeroką klientelę. Polacy posiadali pieniądze, a także zaopatrywali nas we wszelkie artykuły dostępne na czarnym rynku. W rezultacie matka pomagała całej rodzinie, łącznie z wujem Benem, który miał żonę i dwoje dzieci. Wszyscy zginęli podczas wojny.

Matka zatrudniła dla mnie dwie nauczycielki. Były to siostry, absolwentki gimnazjum. Uczyły mnie  przedmiotów, których nie miałam w szkole.  Jedna uczyła wszystkiego oprócz języków obcych, a druga przychodziła raz w tygodniu i uczyła francuskiego. Dziewczyny mieszkały z matką i zarabiały udzielając lekcji mnie i mojej przyjaciółce Alinie. Matka dobrze im płaciła, a ponieważ brakowało im jedzenia, zawsze serwowała kanapki. W ten sposób dumne dziewczyny, zbyt dumne, żeby wyciągać rękę po jałmużnę, miały dodatkowy posiłek w naszym domu. Dzięki temu mogły część swoich racji żywnościowych oddawać matce lub trzeciej siostrze. Nigdy nie potrzebowaliśmy przydziałów żywnościowych otrzymywanych w getcie ponieważ kupowaliśmy świeże produkty od Polaków. Swoje racje oddawaliśmy członkom rodziny plus inne artykuły żywnościowe, pieniądze itd.

Życie w getcie posiadało swój szczególny posmak. Była grupa młodych, których rodzice pracowali i posiadali środki finansowe, dzięki czemu nieźle się ubierali. Moja matka nie sprawiała sobie nowych ciuchów, ale dla mnie, ponieważ dorastałam, kazała szyć nowe. Pracowałam z dziadkiem, który prowadził prowizoryczną „przychodnię” dla mieszkańców getta. W owym czasie nie mieliśmy żadnych lekarzy, toteż przychodzili do nas pacjenci z prostymi dolegliwościami – przeziębienie, ropnie, zranienia. Dziadek w młodości był felczerem i potrafił świadczyć elementarną pomoc, przy moim udziale. Matka pracowała w swoim gabinecie.

Główna ulica dzieliła getto na dwie części. Tylko w określonych porach dnia mogliśmy przechodzić przez ulicę, aby znaleźć się po drugiej stronie getta. My - z „przychodni” mieliśmy pozwolenie na przechodzenie ulicy o dowolnej porze.

W getcie powstała szczególna sytuacja. Jak już mówiłam, pierwszym liderem społeczności żydowskiej był adwokat o nazwisku Szapiro. Znalazła się klika, która postanowiła go zniszczyć. Zaczęli intrygować za jego plecami. Szapiro nie był pabianiczaninem z urodzenia, ale mieszkał tu od kilkunastu lat. Posiadał lepsze wykształcenie niż większość intrygantów. Jeden z nich był sklepikarzem, a drugi przemysłowcem. Dążyli do władzy i drogą manipulacji, przy pomocy Niemców, Szapiro został zrzucony ze stołka. Pojawił się nowy figurant, który starał się o przyjacielskie relacje z naszą rodziną.

Nowy lider – Rubinstein zajmował się przed wojną kupiectwem. Szefem policji został Koopervassef. Miał długie nazwisko, a nie potrafił pisać. Uczyli go jak się ma podpisywać na różnych dokumentach. Nowe władze miały wysokie mniemanie o sobie. Chociaż wszyscy byli żonaci, to jednak chętnie  zaczepiali młodsze pięknotki. Byli niesłychanie skorumpowani. Koleżanka matki została przyjaciółką Koopervassefa. Kiedyś przyszli do nas w odwiedziny, a później przysłali duży cebrzyk dżemu. Nikt nie widywał czegoś takiego w getcie. Dowiedzieliśmy się potem, że nadchodziły setki dżemów dla ludności getta, ale trafiały na czarny rynek. Nigdy nie pozostawały w normalnej dystrybucji.

Pamiętam, że kiedyś poszłam do pana Rubinsteina, który znał mnie od dziecka, gdyż przychodziłam do jego sklepu. Poszłam, aby uzyskać dodatkowy przydział mleka dla mojej chorej babci. Byłam przekonana, że potrafię to załatwić. Tak, kazał mi wejść do biura i zaczął mnie źle dotykać. Ponieważ głośno protestowałam  zostawił mnie w spokoju. Miał ciągle respekt dla naszej rodziny i trochę się wystraszył. Jednak później zobaczyłam, że cały ten gang molestował młode kobiety. Jeśli ktoś chciał względów, musiał za nie płacić.  Zabawne, ale jedna z ich córek była moją przyjaciółką i spędzałyśmy razem wiele czasu. Dlatego też wiem, że oni  bardzo, ale to bardzo dbali o swoje interesy.

Jak to bywa zazwyczaj z ludźmi ich pokroju, zostali zastąpieni przez grupę, która postanowiła walczyć z nadużyciami władzy w getcie. Dotychczasowi figuranci trafili do aresztu. Nowa frakcja okazała się równie zła jak poprzednia. Przez dłuższy czas nasi „przyjaciele” pan Rubinstein i pan Koopervassef oraz inni członkowie zarządu siedzieli w więzieniu. Gdy dostaliśmy się do łódzkiego getta, zostali powieszeni w publicznej egzekucji.

Wspominam o tym, ponieważ nawet Żydzi, choć nie wszyscy, nie mają czystych rąk, jeśli idzie o ich postępowanie podczas wojny. Każdy pilnował swojego interesu.

Wracając do naszego życia w getcie, mieliśmy godzinę policyjną i nie mogliśmy wychodzić z domu po zapadnięciu zmroku. Niemcy bali się ewentualnych nalotów i oszczędzali prąd. Elektryczność wyłączali z nastaniem zmroku i nie mieliśmy żadnego światła. Nie zezwalano nam na używanie świec czy lamp naftowych, a okna były zaciemnione. Gdy najmniejsze światełko zamigotało w oknie, Niemcy natychmiast  stosowali represje wobec mieszkańców. Wieczorami siedzieliśmy pogrążeni w ciemności. Dom był niewielki i wszystkie rodziny gromadziły się wokół pana Szapiro i jego żony. Później ta rodzina się wyprowadziła i przybył jakiś doktor z żoną i dzieckiem z Łodzi. Wieczorami przebywaliśmy razem. Na parterze mieszkała rodzina z dorosłym synem. Utrzymywali kontakty w Łodzi z Żydami, którzy posiadali zagraniczne paszporty. W Łodzi poza gettem mieszkali Żydzi zaopatrzeni w papiery państw południowoamerykańskich. Nasz sąsiad pozostawał z nimi w łączności, handlowali diamentami, złotem,  itd.

Pewnego dnia przyszedł z wizytą młody człowiek. Okazało się, że pochodził z Łodzi i przebywał w getcie, ale nie mógł tam wytrzymać. Wykupił się z getta i przebywał parę dni z Żydami, którzy posiadali paszporty zagraniczne, ale bardzo się bał. Nie miał dokumentów, jednak zamieszkał na dole z Podemskimi. Nazywał się Hans Rosenbloom. Miał 24 lata, a jego rodzina mieszkała w Warszawie. Rodzina ta zatrudniała paru Niemców, którzy przemycali diamenty, bransolety diamentowe, złote dolary. Imponował, miał głowę do interesów i był całkiem nieźle sytuowany.

Wieczorami wszyscy się spotykaliśmy. Syn Podemskich był policjantem w getcie i mógł wychodzić nocą, ale reszta była skazana na siebie. Siedzieliśmy razem w ciasnym kręgu, słuchając żartów i opowieści. Nie muszę  mówić, że wkrótce wywiązał się gorący romans między mną a Hansem.

Już wcześniej, zanim utworzono getto, miałam kolegę. Był to piętnastoletni Józek. Mieszkał po sąsiedzku i strasznie się we mnie zakochał. Początkowo chodziliśmy razem, ale niebawem zerwałam z nim i zaczęłam randkować ze starszymi chłopcami. Miałam wielu chłopaków, z którymi raz po raz się widywałam. Najdłużej jednak trwał romans z Hansem Rosenbloomem, bo aż do likwidacji getta.

Powiem coś o Józku. Pewnego razu dałam mu swoje zdjęcie, a niedługo straciłam z nim kontakt. Po ewakuacji getta nie wiedziałam co się z nim stało.  Parę lat później usłyszałam, że znalazł się wśród  uciekinierów z obozu koncentracyjnego. Wszyscy zostali ujęci i powieszeni. Niemcy lubili dawać odstraszający przykład. Dowiedziałam się, że przy Józku z Pabianic znaleźli zdjęcie dziewczyny. Każdy chciał wiedzieć co to za jedna. Postanowiłam odzyskać to zdjęcie. Krok po kroku wytropiłam osobę, która widziała zdjęcie, a następnie osobę, która je zatrzymała. Wreszcie zdjęcie wróciło do mnie. Chłopak musiał być wciąż  za mną, bo umierał z moim zdjęciem w kieszeni.

Chodziłam też z braćmi. Zaczęłam od spotkań z młodszym – Berkiem, a dalej spotykałam się  ze starszym – Maxem. Po wyzwoleniu Belsen przez Anglików poszłam do sekcji męskiej obozu i spotkałam młodszego Abramczyka. Miał paskudną infekcję oka i lekarze musieli je usunąć. Odtąd nosił czarną opaskę. Słyszałam, że mieszkał potem  gdzieś w Kalifornii. Nigdy więcej go nie widziałam. To był kolejny mój chłopak z pabianickiego getta.

Ostatni mój chłopak z którym byłam prawie dwa lata to Hans. Spotykaliśmy się w każdej dogodnej chwili. Przechodziliśmy na drugą stronę getta, bo tam mieszkała większość naszych przyjaciół i obijaliśmy się trochę. Nie mieliśmy dokąd pójść. Nie było kawiarni ani restauracji.

Przez pewien czas istniała amatorska grupa teatralna. Pieniądze ze spektakli przeznaczone były na wsparcie szpitala, który staraliśmy się zorganizować i wyposażyć. Widzimy przeto, że nawet w okresie biedy, głodu, lęku, utraty bliskich udawało się zachować nieco humoru i radości (glee). Były romanse, intrygi, mężowie zdradzali żony a żony mężów. Życie do pewnego stopnia toczyło się zwykłym trybem.

W 1942 r. Niemcy rozpoczęli likwidację małych gett. Co parę tygodni mieliśmy przybyszów z pobliskich miejscowości. Dowiadywaliśmy się, że getta są likwidowane, a ludność sprowadzana do Łodzi. Baliśmy się łódzkiego getta ponieważ było ono otoczone drutem kolczastym i nikt nie mógł  swobodnie wchodzić ani wychodzić. Panowały tam bardzo złe warunki. Jak już wspominałam osoby nie będące Żydami wchodziły bez przeszkód na teren naszego getta w Pabianicach, a pewien pacjent co parę dni przynosił mojej mamie świeże róże. Stawiała je na parapecie. (…)

Rita Hilton

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij