Sonia
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW 2012 r. ukazały się wspomnienia Sonii Korn-Grimani „Sonia's Song”. Doktor Sonia była lingwistką i piosenkarką, pracownikiem ONZ i gwiazdą telewizji australijskiej w latach 50. i 60. Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej odwiedziła swojego dziadka i bliskich krewnych w Pabianicach. Wizyta w naszym mieście zapisała się bardzo wyraziście w jej pamięci.
Moja mama, Chawa Kupferwasser pochodziła z bardzo religijnej rodziny. Urodziła się w 1909 r. w Zelowie. Jej ojciec, Zalma i matka, Milka osiedlili się w Pabianicach, pięknym mieście- ogrodzie, a jednocześnie ośrodku włókienniczym,około 15 kilometrów od Łodzi.
Zalma Kupferwasser był głową bardzo tradycyjnej rodziny chasydzkiej. Był dystyngowanym i przystojnym mężczyzną, podporą pabianickiej synagogi. Jako dobrze prosperujący właściciel fabryki cieszył się szacunkiem zarówno Polaków, jak i Żydów. Młodość mojej matki upłynęła we względnym spokoju i dobrobycie. Podobnie jak czworo jej rodzeństwa, uczęszczała do prywatnej szkoły. Miała dwóch braci i dwie siostry. Obie siostry były przywiązane do tradycji i poślubiły mężczyzn wskazanych przez ojca.
Moja matka opowiadała mi często, że miała cudownego, mądrego ojca. - Gdyby tylko zrezygnował z wydania mnie za dużo starszego człowieka, nigdy bym nie wyjechała z Polski – mówiła. Polska była tradycyjna, zarówno jeśli chodzi o Żydów, jak i nie- Żydów . Mężczyzna miał utrzymać dom, a kobiecie zapewniano jedynie podstawową edukację i oczekiwano od niej uległości.. Już w dzieciństwie, młoda dziewczyna wiedziała kto będzie jej życiowym partnerem, wybranym przez ojca, zgodnie z potrzebami i aspiracjami rodziny Nie miały sensu jakiekolwiek protesty czy prośby, nawet jeśli dziewczyna była jeszcze bardzo młoda i niezbyt dojrzała do życia rodzinnego. Miłość czy nawet wzajemna atrakcyjność między przyszłymi partnerami nie odgrywały żadnej roli. Na szczęście moja matka nie musiała uciekać z domu w środku nocy. Nie chcąc zakładać rodziny w wieku 15 lat z mężczyzną wskazanym przez ojca, poprosiła ciotkę, Temmę Ostrowską, żeby zaprosiła ją do siebie, do Niemiec, gdzie mogłaby kontynuować naukę księgowości, handlu i szycia. W Wuppertalu spotkała Żyda z Łasku, Jakuba Korna. Młodzi wkrótce zawarli związek małżeński.
Sonia urodziła się w 1931 r. w Wuppertalu, wtedy Hitler szedł po władzę, a światu groził prawdziwy horror. Rodzina Kornów uciekła z Niemiec do Belgii i dalej do Francji. Ostatecznie powrócili do Brukseli. Matka Soni postanowiła, pod zmienionymi nazwiskami, oddać dzieci do katolickiego sierocińca. Przez ponad dwa lata Sonia wraz ze starszym bratem Heinim oraz 20 innych dzieci żydowskich ukrywała się w belgijskim sierocińcu. Jak na ironię ośrodek nazywał się Le Joli Coin – Przyjemne Miejsce.
Muzyka była dla Sonii ucieczką przed niebezpieczeństwami dnia powszedniego. Śpiewała wraz z pozostałymi dziećmi w chórze kościelnym. - Codzienny śpiew dodawał mi pewności siebie … gdy głosy tworzyły harmonijną całość, nie czułam się osamotniona, ani przerażona – wspominała. Po wojnie rozpoczęła studia w konserwatorium, gdzie doskonaliła swój głos i uczyła się gry na fortepianie. Studiowała także filologię romańską i lingwistykę stosowaną.
Rodzina Kornów wyemigrowała do Australii. Sonia podjęła pracę i kontynuowała edukację Pracowała w radio, telewizji, filmie, wykorzystując zarówno talenty muzyczne, jak i językowe. Była najmłodszą prezenterką Australia Broadcasting Corporation. Zajmowała się obsługą translatorską Igrzysk Olimpijskich w 1956 r. w Melbourne. Jeździła po świecie jako tłumacz i wykładowca. Z ramienia ONZ pracowała na Filipinach, w Singapurze i Tajlandii. Swoimi programami radiowymi i telewizyjnymi w latach 60. podbiła publiczność. Królowa Malezji poprosiła ją, żeby została jej osobistą nauczycielką francuskiego. Przebywając w Kuala Lumpur regularnie pojawiała się w telewizji i radio, śpiewając i opowiadając o prawach kobiet. Sonia dawała koncerty na całym świecie. Najnowszy jej album „Chansons de ma Vie”zawiera piosenki, które wykonuje w 16 językach.
Mimo zaawansowanego wieku dr Sonia bierze udział w imprezach organizowanych przez UNESCO oraz uczestniczy w spotkaniach na temat Holokaustu w szkołach średnich, synagogach i kościołach. W 1989 r. Sonia Korn-Grimani otrzymała tytuł Chevalier dans l'Ordre des Palmes Academiques, a w 1996 r. odznaczenie Officier des Palmes Academiques. Francja w ten sposób wyraziła uznanie dla długoletniej promocji kultury i języka francuskiego w świecie.
A oto jak Sonia opisuje swój pobyt w Pabianicach:
Mama coraz bardziej nabiera przekonania, że powinniśmy opuścić Niemcy, dopóki jest to jeszcze możliwe. Ale przed podjęciem próby ucieczki dalej na Zachód, czuje się w obowiązku ostrzec rodzinę w Polsce przed zagrożeniem jaki stanowi reżim nazistowski. Ma nadzieję, że uda się wszystkim uciec do jednego kraju.
- Jakubie – mówi do swojego męża - jutro rano wyjeżdżamy do Pabianic. Zabieram dzieci. Przyjedziemy w następną sobotę. Napiszę list do ojca, ale poczta działa opieszale, więc nie będę czekała na odpowiedź przed wyjazdem.
Pisze tego wieczoru list do swojego ojca i prosi, żeby powiadomił o naszym przyjeździe całą rodzinę w Pabianicach. Następnego ranka, matka, Heini i ja wyruszamy na dworzec kolejowy. Mój ojciec zostaje w domu ponieważ utracił obywatelstwo niemieckie i nie ma paszportu. Obawia się, że nie mógłby wrócić do Niemiec. Od samego początku podróży matka ma mieszane uczucia. Radość ze spotkania z rodziną mąci konieczność uświadomienia bliskim zagrożenia jakie przedstawiają zbrojące się i zaborcze Niemcy. Ponadto przejawy otwartego antysemityzmu w jej przybranym kraju wywołują obawy o to, co czeka Polskę.
W pociągu mama mówi do nas po niemiecku zamiast w jidysz, do którego się przyzwyczailiśmy w domu. Wydaje się mocno przejęta i prosi żebyśmy siedzieli cicho, nie wzbudzając zainteresowania. Gdy zapada noc nuci nam „Kołysankę” Brahmsa i łagodnie zachęca do snu. Następnego ranka pociąg zatrzymuje się na dworcu w Pabianicach. Czekają na nas Goldie, najmłodsza siostra matki, wraz ze swoim mężem.
- Jak cudownie, że jesteście. Minęły cztery lata od waszej ostatniej wizyty. Jak wspaniale oboje wyrośliście! Ciocia Goldie obejmuje nas mocno i obsypuje pocałunkami. Niedaleko od dworca w Pabianicach znajduje się dom moich dziadków. Idziemy. Drzwi otwiera dziadek. Szczęśliwy, że może nas widzieć, ale jego twarz jest wydłużona i bardzo zmęczona. Sympatyczny, pełen szlachetności mężczyzna przytula nas ciepło i powtarza raz po raz w jidysz: - Moje drogie dzieci, jak dobrze, ze jesteście tutaj w takiej chwili. Wtedy też przekazuje nam straszną wiadomość i śmierci babci. - Dzisiaj mijają właśnie dwa tygodnie – mówi.
Zasmucona mama pyta dlaczego nie została powiadomiona o tym wydarzeniu. - Nie chcieliśmy się kontaktować z wami w Niemczech – mówi dziadek – Wiemy, że sytuacja Żydów pogarsza się tam z dnia na dzień. Rozmawiamy o tym często w synagodze. Rodzina nie chciała was narażać na nieprzyjemności.
- Tato, proszę, musimy zaplanować wyjazd was wszystkich, jak najdalej od Polski. Macie wystarczające środki. Wyjeżdżajcie, a my do was dołączymy – mówi mama. - I co, mam wszystko zostawić, lata ciężkiej pracy. Twoi bracia i siostry mają rodziny, tutaj też pracują – odpowiada zdesperowany dziadek, a po twarzy płyną mu łzy. Widzi beznadziejność sytuacji w jakiej się znajdują. - Gdzie będziemy zaczynać wszystko od początku? - dodaje.
Matka nie daje rady swoim emocjom, czuje się fatalnie. Przez kilka tygodni pogrążona w depresji zamyka się w pokoju, nie ma na tle energii, żeby wstać z łóżka. Podczas jej niedyspozycji, dziadek powtarza nam tylko : - Cicho... sza, pozwólcie mamie spać. Ona musi odzyskać siły.
W tym czasie zajmują się nami dwie siostry mamy, ciocia Goldie i ciocia Sara. Ciocia Sara mieszka ze swoim o wiele starszym od siebie mężem na obrzeżach Pabianic, w odległości kilku przystanków tramwajowych. Nie mają dzieci, więc ciocia Sara wprost nas rozpieszcza.
Jeszcze dzisiaj pamiętam smak jej pysznych ciasteczek z jagodami. Cieszę się, obserwując proces powstawania wypieków. Najpierw przygotowuje ciasto, rozwałkowuje je, nucąc melodie żydowskie. Następnie przy pomocy odwróconej filiżanki wykrawa okrągłe ciasteczka i układa je na papierze. Chociaż dom ma instalację elektryczną i wodę bieżącą, to brakuje piekarnika. Tak więc idziemy do pobliskiej piekarni. Wracamy do domu , a ciocia Sara ozdabia okrągłe ciasteczka jagodami posypanymi obficie cukrem. Deser jest wspaniałym finałem obiadu, składającego się z gotowanych ziemniaków, marchwi i wołowiny. Jestem zachwycona tym jedzeniem i wykrzykuję: - dziękuję, ciociu! Jestem tutaj szczęśliwa i chciałabym zostać u ciebie na zawsze!
Cieszę się, ze mogę przebywać u krewnych, którzy pod pewnymi względami wydają się ludźmi z innej planety. Ubierają się skromnie, zgodnie z ortodoksyjnymi zasadami religijnymi. Zamężne kobiety ukrywają swoje włosy pod prostymi perukami. W przeciwieństwie do peruk noszonych przez kobiety dla uatrakcyjnienia wyglądu, pabianickie peruki są zwykłymi nakryciami głowy, oznaczającymi pobożność i oddanie mężom, którzy jako jedyni mogą oglądać naturalne fryzury swoich małżonek.
Ciocia Goldie jest najmłodsza w rodzinie. Wyszła za mąż tuż przed śmiercią swojej matki. Młodzi małżonkowie mieszkają teraz z dziadkiem, a mąż Goldie pracuje w firmie tekstylnej dziadka. Spędzamy wiele czasu z Goldie, kochaną, spokojną, życzliwą kobietą, która ciągle powtarza : - Meine liebe kinderled … jak ja was kocham.
Pozwala nam bawić się na ulicach, gdzie szybko znajdujemy przyjaciół wśród miejscowych dzieci. Porozumiewamy się za pomocą gestów i min, które nie wymagają znajomości języka. Heini i ja czujemy się wolni. Czujemy smak prawdziwej zabawy dziecięcej. Nie obawiamy się, że komuś przeszkadza hałas jaki wywołujemy albo że będziemy celem niewybrednych żartów lub agresji. Jesteśmy szczęśliwi, że akceptują nas nasi nowi przyjaciele, aż do chwili, kiedy zaczynają dokuczać niepełnosprawnej staruszce.
- Maryśka, Maryśka! - krzyczą. - Tam idzie Maryśka!. Przyzwyczajona do tego rodzaju udręki, zbyt słaba, żeby przeciwdziałać, bezbronna kobieta wygląda na zmęczoną i zrezygnowaną. Godzi się na odwieczne zaczepki dzieci, które żerują na słabości tych, którzy nie mogą się obronić.
- Chodźcie, chodźcie – nalegają – Gońmy Maryśkę. Nikt nie biegnie na pomoc. To co polskie dzieci traktują jako zabawę, nam jest zbyt dobrze znane, nie możemy iść z nimi.
Wujek Pinchas, najmłodszy brat mojego ojca, przyjeżdża do nas z Łodzi. Dzięki wujkowi Pinchasowi mama zaczyna przychodzić do siebie. Powoli opuszcza ją przygnębienie. - Dość smutków- łagodnie przekonuje mamę. - Twoja matka nie chciałaby, żebyś się dręczyła. Pozwól, że zabiorę was do Łodzi. Pogoda jest piękna. Pojeździmy dorożką po parku. Dzieci będą zadowolone. Zjemy lody. Wuj Pinchas, wysoki, postawny .blondyn wyratował mamę znad przepaści swoją subtelną delikatnością. On jest w jej wieku, a ona lepiej się czuje w jego obecności niż w towarzystwie pozostałej rodziny Kornów, która wydaje się jej krzykliwa, głośna i skora do kłótni.
Ukazało się wiele wywiadów z Sonią Korn Grimani. Jeden z nich przeprowadziła Sarah Beth Goncarova.
Rozmawiamy dzisiaj z Sonią Korn-Grimani, uznaną piosenkarką i autorką. Ostatnio jej wspomnienia „Sonia's Song” z czasów dzieciństwa w Niemczech i Belgii podczas II wojny światowej zostały opublikowane w języku angielskim w wydawnictwie Clay Grouse Press. Sonia wydała także wspaniały album „Chansones da ma Vie”, który zawiera ponad 20 piosenek ilustrujących jej karierę artystyczną.
Sarah Beth: Sonia, dziękujemy, że zechciałaś z nami rozmawiać. W książce opisujesz, jak po raz pierwszy śpiewałaś mszę łacińską w kościele. Czy wtedy zaśpiewałaś po raz pierwszy?
Sonia: Jako dziecko śpiewałam wraz z mamą niemieckie piosenki, śpiewałyśmy Kołysankę Brahmsa, Serenadę i Ave Maria Schuberta. Mama śpiewała wspaniałym mezzosopranem. Zawsze mówiła: - Muzyka to pokarm dla ducha. Później, gdy wydostaliśmy się z Niemiec i ukrywałam się w sierocińcu, śpiewałam codziennie w kościele.
Sarah Beth: W jaki sposób śpiew pomagał przetrwać wszelkie przeciwności tamtego czasu?
Sonia: Kiedy byłam w sierocińcu trudno znosiłam rozłąkę z rodzicami i zmianę tożsamości. Jednak miałam szczęście, gdyż mogłam śpiewać każdego dnia. Mogłam pogrążyć się w pięknie muzyki kościelnej. Wydawało się mi, że za pośrednictwem śpiewu dotrę do Boga i uproszę Go o miłosierdzie dla mojego narodu. Wiem, że to dziecinada, ale wówczas czułam się pełna siły i nadziei, oczywiście na miarę 11 -letniego dziecka w świecie, który wymknął się spod kontroli.
Sarah Beth: Po wojnie nadal śpiewałaś?
Sonia: Po wojnie studiowałam śpiew i fortepian w Konserwatorium Brukselskim. Spotkałam się z olbrzymią pomocą nauczycieli i kolegów. Chociaż byłam bardzo nieśmiała, to jednak wykorzystywałam każdą okazję, żeby śpiewać. Po wyjeździe do Australii zapisałam się do Konserwatorium Uniwersytetu w Melbourne. Studia muzyczne zdominowały moje życie. Pragnęłam powrócić do świata z moimi piosenkami. Chciałam dawać ludziom radość, tę samą radość, którą zapewnia mi muzyka.
Sarah Beth: Wygląda na to, że mimo rozlicznych przeciwności muzyka byłą zawsze obecna w twoim życiu?
Sonia: Dokładnie tak
Sarah Beth: Krótko po przybyciu do Melbourne otrzymałaś prace prezenterki wiadomości bieżących w języku francuskim w Radio Australie Kiedy po raz pierwszy zaśpiewałaś w radio?
Sonia: W 1953 r. szczęśliwie przeszłam nabór, prowadzony pod egidą Australia Broadcasting Commisssion, do programu „Młoda Australia śpiewa”. Regularnie występowałam w tym programie.
Sarah Beth: Czy miałaś tremę występując w mediach i na koncertach?
Sonia: Tak, byłam nieśmiała, trema przyprawiała mnie o bicie serca przed każdym występem. Mój narzeczony John, obecnie od 56 lat mąż oraz nieoceniona mama tworzyli system wsparcia.
Z kolei na stronie „Addicted to Novels” (Uzależnieni od czytania) znajdujemy rozmowę na temat „Sonia's Song”.
- Jak długo powstawała książka „Sonia's Song”?
- Napisałam książkę w trzech wersjach językowych, najpierw po niemiecku, potem po francusku i na koniec po angielsku. Zajęło mi to osiem lat.
- Dlaczego napisałaś książkę?
- Chciałam na zawsze zachować pamięć o moim życiu.
- Jak przebiegał proces pisania? Czy było trudno przywołać wszystkie wspomnienia?
- Przeżycia z dzieciństwa nie dawały mi spokoju. Wreszcie przemogłam się i usiadłam do pisania. Zamknęłam się w pokoju na kilka tygodni i pisałam. Nie łatwo było mi przelać wszystkie wspomnienia na czystą kartkę papieru, a nie chciałam niczego pominąć. Był to bolesny proces.
- Skąd czerpałaś inspiracje?
- Byłam pod wrażeniem Dziennika Anny Frank, a ostatnio książki francuskiej autorki Tatiany de Rosnay „Klucz Sary”.
Niemiecka wersja wspomnień Sonii Korn to „Verolorene Kindheit”, Münster 2004.
Wspomnienia z dwukrotnej wizyty w Pabianicach w latach 30. znajdują się także w książce brata Soni – Henri Korn „Saviours: The Story of a Jewish Alter Boy” („Wybawiciele: wspomnienia żydowskiego ministranta”), Melbourne 2004.
http://soniassong.claygrouse.com/
http://arts.monash.edu.au/jewish-civilisation/resources/holocaust-memoirs/link.php?id=328
Przedstawiamy fragment wspomnień H. Korna z pobytu w Pabianicach.
(…) Gdy pociąg zbliżał się do Pabianic, mama była coraz bardziej poddenerwowana. W końcu dotarliśmy do celu naszej podróży. Wyjrzała przez okno, szukając znajomych twarzy. Wypatrzyła swoją siostrę Goldę i energicznie pomachała jej dłonią. Poprawiła mi fryzurę i wygładziła sukienkę mojej siostrze. Chwyciła walizki i wysiedliśmy na peron.
- To jest wasza ciocia Golda – powiedziała wzruszona. Golda była atrakcyjną kobietą o mocno umalowanych ustach, które przycisnęła do moich policzków. Szybko starła ślady szminki, miała cynobrowe paznokcie. Teraz jej mąż Pinchas wyszedł do przodu i podniósł walizki. Mamę przywitał oficjalnie, a do nas się uśmiechnął.
Wujek Pinchas był wysoki i szczupły, nosił dziwne ubranie, jakiego nigdy nie widziałem. Miał okrągłą czapkę z króciutkim daszkiem. Spod czapki, po obu stronach głowy, wysuwały się splecione włosy w kształcie kiełbasek. Krótka broda okalała jego uśmiechniętą twarz. Nosił długi czarny płaszcz z jedwabiście futrzanym kołnierzem.
Troje dorosłych zaczęło mówić w obcym języku. Niektóre słowa zdołałem rozpoznać, ale wydały mi się nieco okaleczone. Był to jidysz, język polskich Żydów.
Poszliśmy w kierunku postoju dorożek. Pojazd miał iście królewski wygląd, z dwoma naprzeciwległymi, wyściełanymi ławkami. Dorożkarz miał cylinder, siedział wysoko na koźle, czekając aż zajmiemy dogodne miejsca.
Nieśpieszna przejażdżka ukazała niezbyt okazałe miasto. Jedynie ważniejsze ulice miały wybrukowane jezdnie. Wokół roiło się od wozów konnych, ale nie spostrzegłem żadnego samochodu. Zauważyłem dwa autobusy, które pamiętały lepsze czasy i wagony tramwaju sunącego po szynach.
Przybyliśmy na miejsce. Wuj Pinchas wziął mamę na stronę i powiedział, że jej matka – Malka zmarła niedawno na raka płuc. Mama była w szoku, wybuchła płaczem. – Dlaczego mnie nie zawiadomiliście – krzyczała.
Wspinaliśmy się po skrzypiących schodach, które prowadziły do mieszkania owdowiałego dziadka. Mama z płaczem padła w jego ramiona, żądając wyjaśnień. Nie zrozumiałem dalszego ciągu tej rozmowy.
Po kolei, moja siostra i ja, witaliśmy się z krewnymi. Mój dziadek, Zalman Kupferwasser, zajmował się dwiema córeczkami cioci Goldy. Przyszedł zaraz Avram Moishe, kantor, młodszy brat naszej mamy, który jeszcze się nie ożenił. Następni w kolejce byli: Wolf – starszy brat z żoną, jego młodszy syn i dwie córki. Na koniec zjawiła się Sara Tanzer, starsza siostra, która przyprowadziła dwie dziewczynki. Było to ożywione spotkanie. Łzy cisnęły się do oczu, padały wymówki i przeprosiny. Tak czy inaczej, było to bardzo emocjonalne powitanie, a ja miałem przedsmak polskiego życia.
Dziadka musiało irytować, że zarówno córka Ewa oraz jego wnuczęta nie byli religijnymi Żydami. Pierwsze co zrobił, to kupił mi rodzaj podkoszulka zwanego tzitzes (talit katan), który miałem nosić pod ubraniem z wychodzącymi na wierzch czterema frędzelkami.
- Śmieszne – pomyślałem i tylko raz go założyłem.
Następnie w piątkowy wieczór zabrał mnie do synagogi. Znalazłem się w centrum totalnego zamieszania. Pozwólcie, że opiszę zapamiętaną wtedy sytuację.
Wyobraźcie sobie dużą salę pozbawioną mebli, z wyjątkiem kilku ławek pod ścianą. Pośrodku stoi podest, na którym ośmiu wyznawców tłoczy się obok rabina. Niżej, wokół podwyższenia stoi gęsty tłum, liczący stu albo więcej mężczyzn, którzy kołyszą się i wyginają. Hałas jest nie do zniesienia. Każdy wyznawca próbuje przekrzyczeć swojego sąsiada, powstaje kakofonia dźwięków, która mnie przeraża. Być może Bóg, do którego się modlą jest głuchy, albo przynajmniej ma problemy ze słuchem. Czyżby wysłuchiwał tylko tych, którzy krzyczą najgłośniej? Na ławkach siedzi garstka sędziwych mężczyzn, którzy próbują rozmawiać.
Dziadek wyciąga mnie z tego piekła. Przechodzimy do przyległego pomieszczenia zwanego shtibl. Jest to mniejsza salka, gdzie pobożni chasydzi modlą się we względnej ciszy. Kantor, który śpiewa modlitwy i błogosławieństwa, to nie kto inny, jak mój wujek Avram Moishe. Wygląda bardzo młodo w porównaniu z wielu siwobrodymi mężczyznami w tym pokoju.
Dziadek, także uczony chasyd, zaczyna po chwili kiwać się w przód i tył, zupełnie pogrążony w swojej modlitwie. Zostawiam dziadka i cichutko wymykam się bocznymi drzwiami na ulicę. Spokój piątkowej nocy tworzy niesamowity kontrast z harmidrem panującym w synagodze. Dziadek mieszka w pobliżu, toteż w niecałą minutę wchodzę na schody prowadzące do naszego „domu”.
Mieszkanie dziadka obejmuje reprezentacyjny pokój, do którego wchodzi się prosto z korytarza. Za pomocą cieniutkiej ścianki wydzielona została kuchnia z przyległościami, które służą jako jadalnia. Dalej przechodzi się do dwóch sypialni. Nie ma łazienki ani toalety.
Ubikacje znajdowały się na końcu długiego podwórka. Gdy przypiliła potrzeba pod ręką były nocniki i wiadra. Podwórko tworzyło prostokąt z piętrowymi oficynami, w których mieszkało około 16 rodzin. Wodę czerpano ze studni na środku podwórka.
Podwórko zamykał ciąg ośmiu kabin ustępowych. Występował ustawiczny ruch ludzi wylewających nieczystości oraz pobierających wodę pitną.
Powiedziałem mamie, że nie podobało mi się tam, dokąd zabrał mnie dziadek i dlatego wróciłem do domu bez jego wiedzy. Zapytałem ją czemu służą te wszystkie krzyki w synagodze. Odpowiedziała, że oni modlą się o lepsze życie. Postanowiłem nie chodzić tam więcej. Miałem przecież dobre życie.
Opisuję pabianickie obrazy ponieważ mam je jak żywe przed oczami.
Rabin
Rabin to mężczyzna o znakomitej prezencji, wysoki i postawny. Ma niebieskie oczy, a między nimi wydatny nos. Gęsta, biała broda przypomina okrągłą serwetę, która zakrywa znaczny fragment klatki piersiowej. Bujny zarost nad górną wargą zasłania czubek nosa. Nosi duży kapelusz, który dodatkowe jeszcze go podwyższa.
Kiedy opuszcza synagogę w sobotę po porannych modłach, otoczony jest zewsząd przez adorujących go zwolenników, którzy są podobni do płatków olbrzymiego, mobilnego kwiatu. Górując nad oddanym sobie tłumem, życzliwie rozdziela pozdrowienia. Ściska wyciągnięte dłonie i powtarza: gitten shabbes (dobrej soboty).
Stoję po drugiej stronie ulicy. Dziadek podchodzi do mnie, bierze za rękę i przepycha się przez tłum otaczający rabina. Już z daleka przedstawia mnie jako swojego wnuka. Rabin kładzie rękę na moich włosach i błogosławi, chociaż nie mam nakrycia głowy.
Strzelać Żyda
Nie mam kolegów. Nie brakuje mi kuzynek, z czego cieszy się Sonia, ale ja żałuję, że nie mam kuzynów. Jest jeden, ale zbyt mały, aby mógł mi towarzyszyć.
Mamy sierpień, panuje skwar. Suche, kontynentalne powietrze doskwiera, dni są bezwietrzne. Ubrany w krótkie spodnie i sandałki szukam kolegów. Chciałbym biegać, wspinać się, skakać, rozpiera mnie energia. Żydowscy chłopcy w moim wieku nie nadają się do wspólnej zabawy. Spójrzmy na nich! Przy uszach powiewają im loki, na głowach noszą mocno osadzone czapki, które po zdjęciu, zostawiają na czole wyraźną, czerwoną pręgę. Chodzą w ciemnoszarych płaszczach i długich spodniach wpuszczonych w sznurowane buty. Twarze są blade, a duże oczy przeraźliwie smutne. Nie widzę, żeby biegali swobodnie po ulicach, tak jak ja robię u siebie w domu.
Jedynymi dziećmi, które spędzają czas w podobny do mnie sposób są blondyni, sprawni, gibcy, chodzą boso. Tak jak ja noszą krótkie spodnie. Zrzucam sandałki i nie wiadomo kiedy staję się członkiem ich grupy. Mówią do mnie, ale początkowo nie rozumiem ani słowa. Jednak w ciągu tygodnia mogą paplać na tyle, że moi nowi koledzy rozumieją mnie.
Gramy w kulki, wspinamy się na drzewa, biegamy po podwórkach, ciągniemy dziewczynki za warkocze. Czasami, gdy widzimy żydowskich chłopców popychamy ich, obrzucamy rzepami i strzelamy do nich z procy. Zabawa ta odbywa się w sobotę pod hasłem „strzelać Żyda”. Gdy wyznawcy opuszczają synagogę, leżymy na dachach zabudowań, które otaczają podwórko, na którym gromadzą się Żydzi.
Strzelamy rzepami, celując w ich brody. Jeśli pocisk trafi w cel, mamy nadzieję, że będzie trudno go usunąć. Groźne reakcje naszych ofiar wywołują śmiech. Potrząsają pięściami w naszym kierunku i klną. Nie są w stanie nas złapać. Jeśli grozi niebezpieczeństwo podrywamy się i skaczemy po dachach jak kozice.
Matka dowiaduje się o wszystkim i zakazuje zabaw z nowo poznanymi przyjaciółmi. Jestem strasznie wściekły. Miałem tyle wspaniałej radości. Nie spotkałem już więcej moich Polaków.
Urodziny
Na tym samym piętrze, naprzeciwko mieszkania dziadka żyje małżeństwo, które posiada ośmioro dzieci w wieku od 2 do 12 lat. Nigdy nie widziałem bardziej zaniedbanych dzieci. Zostałem wraz z siostrą zaproszony na urodziny chłopca, który skończył właśnie osiem lat. W jaki sposób 10 osób może pomieścić się w małym mieszkaniu?
Potrzeba matką wynalazków. Wystarczy ustawić dwa krzesła siedzeniami do siebie i mamy lóżko. Zestawiając 6 krzeseł otrzymamy miejsce do spania dla czworga młodszych dzieci. Rodzice zajmują pierwszą sypialnię. W drugiej stoi duże łóżko, w którym zmieści się czworo starszego rodzeństwa w układzie : głowa – stopy, stopy – głowa. Rodzice tej gromadki są wymizerowani i mają podkrążone oczy.
Dzisiaj ustawiono długi stół. Usiadło przy nim dwanaścioro dzieci, łącznie ze mną i moją siostrą oraz dwójką rodzeństwa z parteru. Na każdym talerzu leży sucharek, twardy jak kamień. Trudno go ugryźć. Napięcie rośnie. Na owalnej tacy znajduje się solony śledź podzielony na 12 porcji. Radość nie zna granic.
Każde dziecko dostaje płat i połyka go w ekstazie. – Fuj! –myślę sobie, ale smakuje mi za to chałka, którą jemy ze śledziem. Następnie otrzymujemy po małym kawałku ciasta, które ma konsystencję gąbki, ale smakuje znakomicie. Słaba herbata jest podana w szklankach z dwiema kostkami cukru.
Dzieci wraz z rodzicami chłopca śpiewają zapadającą w pamięć melodię: „kiedy rabin śpiewa, wszyscy chasydzi śpiewają razem z nim …. Kiedy rabin śmieje się, wszyscy chasydzi śmieją się wraz z nim”.
Przyjęcie urodzinowe dobiega końca, a ja wracam do mamy, która przygotowała dla mnie solidny posiłek. (…)
Autor: Sławomir Saładaj