www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Labno

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W 2011 roku ukazała się w Anglii i Stanach Zjednoczonych książka Jeannie J. Labno „Commemorating the Polish Renaissance Child: Funeral Monuments and their European Context” („Upamiętniając dziecko polskiego renesansu: pogrzebowe pomniki w kontekście europejskim”). Autorka przedstawia formy upamiętnienia dzieci w renesansowych obiektach architektonicznych. Przedmiotem jej zainteresowania (strona 270) stał się również nagrobek, zmarłej w 1613 roku, Anny Sułowskiej, córki dzierżawcy dóbr pabianickich Krzysztofa Sułowskiego. Pomnik ten umieszczono na ścianie po prawej stronie transeptu między ołtarzami św. Trójcy i św. Anny w kościele św. Mateusza w Pabianicach.

Nagrobek został wykonany z czerwonego marmuru Ukazuje wyrzeźbioną postać leżącej kobiety. Uwagę zwraca bogata ornamentyka nagrobku, którą tworzą ozdoby obramowania i tablicy z napisem. W górnej części widzimy herb rodu Sułowskich (Strzemię), natomiast u dołu znajduje się emblemat śmierci. Postać kobiety spoczywa na poduszce z głową wspartą na lewej ręce, w prawej trzyma modlitewnik. Napis głosi:

D.O.M.

Wdzięcznej rozkosznej wielce wszystkim

ukochanej dziecine Annie Sułowskiej, która

wielkiej pociechy dzecne pewna uczyniwszy

nadzieę, żałosne po sobie zostawiła, smutni

serca rodzicy pamiątkę położyli dnia 20

marca roku pana. MDCXIII.

Świata nie zaznawszy ucieka od niego.

Bi sto lat zyła nic tu statecznego tam wnet pokwapiła

y zyc z anioły wiecznie dostąpiła

Wielu badaczy doszukiwało się w treści epitafium wpływów „Trenów” (1580) Jana Kochanowskiego, napisanych po śmierci córki, Urszuli. Nagrobek był wzorowany na podobnych upamiętnieniach na terenie Krakowa. Prawdopodobnie wykonał go artysta krakowski. W 1616 r. Krzysztof Sułowski, przyszły wojewoda rawski, dla upamiętnienia córki założył także konfraternię św. Anny, czyli bractwo literackie ponieważ jego członkowie potrafili odmawiać modlitwy z tekstów, a więc posiadali przynajmniej elementarne wykształcenie. Do zadań bractwa należała opieka nad ubogimi oraz przestrzeganie praktyk religijnych. Mieszczanie pabianiccy zapisywali bractwu w swoich testamentach ziemie i pieniądze.

Doktor Jeannie Labno jest historykiem sztuki związanym z Uniwersytetem Sussex w Anglii. Zajmuje się epoką renesansu – recepcja sztuki i kultury, ceremonie pogrzebowe, mnemotechnika, genderowe uwarunkowania mecenatu. Prowadzi badania dotyczące genezy portretu trumiennego w Polsce oraz teatralnych i architektonicznych aspektów spektakli pogrzebowych na tle innych krajów europejskich. Jest autorką książek „The Renaissance. Art in Detail”, New York 2008, „East Meets West at the Crossroads of Early Modern Europe”, Warszawa 2009, „The Monumental Body and Sarmatian Ideology in Renaissance Poland”, Donnington 2013.

Historia tragicznie zmarłej córki Krzysztofa Sułowskiego zainspirowała Aurelię Janke (Życie Pabianic 1959) do napisania tekstu „O Anusi Sułowskiej co się w miodzie utopiła”.

Historia dawna Pabianic wypisana jest na murach dwóch zabytków, kościoła parafialnego św. Mateusza i zamku – siedzibie tenutariuszy krakowskich. W czasie budowy tych gmachów włościami zarządzał starosta Krzysztof Sułowski. Starosta utraciwszy córkę pięknym nagrobkiem kazał ozdobić świątynię. O tragicznej śmierci jego córki przekazała tradycja legendę. Mówi ona, że maleńka Anusia utopiła się w miodzie.

Anusia Sułowska osóbka wielce stateczna, bo aż czteroletnia ma zmartwienie. Niania ani rusz jej dorosłości uznać nie chce i ciągle czegoś zakazuje. Teraz pada deszcz, Anusia chce biegać po ogrodzie, a tymczasem niedobra niania prowadzi „poważną” osóbkę do dziecinnej komnatki i przykazuje bawić się grzecznie. Nawet do imć pani matki pobiec nie wolno.

- Wielmożna pani starościna słabuje – mówi niania. – Nie można jej przysparzać frasunku. Anusia zostaje sama. W niebieskich oczkach pokazują się łezki.

Nagle do komnatki wbiega niania, szuka czegoś w ogromnej komodzie i wybiega po chwili zostawiając niedomknięte drzwi. Anusia aż klaszcze w ręce z uciechy. Schowa się przed nianią do piwnicy za beczki. Nie znajdzie jej prędko.

Dziewczynka już biegnie do drzwi, lecz zatrzymuje się naraz. W beczkach jest miód… Anusia wypije dzisiaj dużo, dużo miodu… Z misternie rżniętym kubeczkiem w rączce wymyka się dziecinka z komnaty. Maleńkie nóżki zbiegają szybko po kamiennych schodach. Oto już mroczny korytarz prowadzący do piwnic.

Z piwnic dobiega odgłos ciężkich kroków. Anusia chowa się za otwarte drzwi. A nuż pachołek drzwi nie zamknie…

- Nie zamknął – cieszy się Anusia – Trzeba wypić miodu nim wróci.

Piwnica, jedna z wielu piwnic pabiańskiego zamku jest bardzo obszerna. Oświecają ją teraz łuczywa zatknięte przy drzwiach przez pachołka. Pod ścianami stoją duże i małe beczki. Jedna z nich tuż przy wejściu, jest świeżo odkryta. Anusia stojąc na stopniach schodów może swobodnie zajrzeć do wnętrza. Beczka jest niepełna. Dziewczynka wspina się na paluszki, mocno przechyla się w głąb beczki i już, już dosięga miodu …

Nagle gdzieś z głębi zamku dobiega naraz przenikliwy ostry głos piastunki.

- Anusiu!

Dziewczynka prostuje się gwałtownie, traci równowagę i wpada do beczki.

Mijały minuty. Niedbały pachoł nie wracał. Gdy wrócił by ponownie zaczerpnąć miodu, już było za późno ….

W bocznej nawie kościoła Św. Mateusza w bliskości ołtarza Św. Anny, zagraniczny mistrz wykończa nagrobek Anny Sułowskiej. Nie szczędząc kosztów i zabiegów udało się Imci panu Krzysztofowi Sułowskiemu sprowadzić onego artystę z Krakowa, gdzie utrwalał w marmurze postaci możnych co odeszli na zawsze. Mistrz przed chwilą ukończył dzieło, teraz słudzy uprzątają posadzkę.

Imć pan Krzysztof Sułowski wchodzi do kościoła i kieruje swe kroki w stronę nagrobku. Pacholik brzęcząc kluczami oddala się śpiesznie. Starosta zostaje sam. Świadkami jego boleści będą jeno mury świątyni, której tak hojnym jest opiekunem.

Nagrobek jest piękny, wyrzeźbiony w czerwonym marmurze, ramy ornamentacyjne zrobione z szarego piaskowca. Dziewczynka spoczywa w postaci półleżącej, lewą rączką podpiera główkę, w prawej trzyma modlitewnik. Szatki jej ułożone są w misterne fałdy i zagięcia, łagodnie spływające włosy zdobi dziewiczy wianuszek.

Łzy wielkie stoczyły się z oczu pana starosty. Otarł je wierzchem dłoni, przeżegnał się i począł dalsze szczegóły nagrobka oglądać


Legenda o „dziecku utopionym w miodzie” powróciła w 49. numerze Życia Pabianic z 1961 roku.

Może to prawda, co długie lata, a może nawet wieki przetrwało w legendzie. Otóż, powiadano, że czteroletnia córeczka wojewody rawskiego, imć pana Krzysztofa Sułowskiego, w kadzi pełnej miodu utonęła. Ta legenda utrzymywała się jeszcze pod koniec ubiegłego wieku, a kto wie czy jeszcze i teraz nie pokutuje w opowieściach starych pabianiczan.

Do tej legendy dał być może powód kolor pomnika znajdującego się w kościele parafialnym, postawionym dla uczczenia pamięci zmarłej w roku 1613 Anny Sułowskiej.

Pomnik ten, z czerwonego marmuru, takiego samego jak pomniki wystawione w katedrze krakowskiej, wzniósł po śmierci córki Sułowski, dzierżawca dóbr pabianickich w onym czasie. Pomnik wystawiono poważnym sumptem i przedstawiał dużą wartość artystyczną.

Wiktor Czajewski tak pisał o tym zabytku w swoich „Przechadzkach artystycznych”, drukowanych w „Rozwoju” w roku 1898: „W kościele pabianickim znajduje się jeden grobowiec z czerwonego marmuru wyśmienicie wycięty. Materiał na nim jest ten sam, co na pomnikach w katedrze krakowskiej. Ozdoby dookoła, sam środek przedstawia w leżącej pozycji postać kobiety, wyrzeźbioną z czerwonego marmuru. Robota wykończona i wysokiej artystycznej wartości. Spod czyjego wyszła dłuta trudno zdecydować. Jest to grobowiec młodej, a raczej maleńkiej Anny Sułowskiej , zmarłej w 1613 roku”.

W górnej ornamentacji pomiędzy inicjałami Anny rzeźbiarz umieścił herb rodziny Sułowskich - strzemię, zaś ozdoby dookoła wykonał z piaskowca. Bolejący ojciec kazał umieścić pod podobizną dziewczęcia marmurową tablicę, na której wyryto słowa pełne miłości i ubolewania z powodu tak dotkliwej straty. Dzięki temu napisowi stwierdzić można, jak żywy był w tym czasie wpływ twórczości Jana Kochanowskiego na kulturę warstw oświeconych, do której z pewnością zaliczyć można było Krzysztofa Sułowskiego.

Przypomnieć wypada, że pierwsze wydanie „Trenów” Jana Kochanowskiego ukazało się w roku 1580, były więc utworem współczesnym i na pewno znanym Sułowskiemu, bowiem tekst umieszczony na tablicy pomnikowej żywo przypomina układ i treść zarówno wstępu jak i wiersze poszczególnych trenów. Po prostu zapożyczono i przetransponowano szereg zdań na użytek małej Sułowskiej. Czterowiersz umieszczony na tablicy nagrobkowej jest więc swego rodzaju parafrazą urywków trenów.

Potomnych nie powinno oburzać takie zapożyczenie. Przeciwnie – powinni dopatrywać się w tym ciekawej rzeczy: Jan Kochanowski, poeta z Czarnolasu, w niewiele lat po napisaniu trenów znalazł taką aprobatę, że parafrazowano jego dzieło, przyswajano je sobie i wykorzystywano. Piękna wzruszająca liryka przypadła do serc strapionych. Dowodem tego był chociażby napis na tablicy pod pomniczkiem Anny Sułowskiej, dziewczynki, która jak niesie legenda utopiła się w kadzi z miodem.

Aurelia Janke, autorka opowieści o córce Krzysztofa Sułowskiego, która utopiła się w miodzie zebrała także inne miejscowe historie i opublikowała je w Łódzkich Studiach Etnograficznych (tom XI/1970) pod tytułem „Pabianice w legendzie”. Oto one:

Początki Pabianic sięgają w odległe wieki i to sprawiło, że historii miasta zaczęła towarzyszyć legenda i na swój sposób dzieje ubarwiać. Zajęła się ona przede wszystkim nazwą miasta.

Dawnymi czasy stał tu ponoć grodek myśliwski dawnych książąt, którzy w okolicznych puszczach „bawili” i „zwierzynę pobijali”. Z grania ich rogów i pokrzykiwań polujących wywiodła legenda nazwę osady – późniejszego miasteczka i pierwotną nazwę Słupiec na Pabianice przemieniła. Pobawianice – Pobijanice – Pabianice – oto legendarny wywód etymologiczny. Wywód językoznawczy jest bardziej prozaiczny. Nazwa Pabianice jest wyprowadzona od imienia Fabiana głowy rodu – założyciela osady służebnej.

Pabianice leżały w Kasztelanii Chropskiej. Historia powiada, że królowa Judyta, żona Władysława Hermana podarowała swą kasztelanię Kapitule Krakowskiej. Kronikarz Gal w swym nieocenionym dziele podaje, że królowa długi czas bezpłodna idąc za radą biskupa Lamberta, poleciła złotnikom odlać ze szczerego złota figurkę maleńkiego dziecka i posłała ją jako wotum błagalne do Prowansji, do klasztoru św. Idziego. Mnisi wdzięczni za dar przez trzy dni odprawiali modły dla uproszenia macierzyństwa królowej. Modły ich według Gala, okazały się, skuteczne. Przyszedł na świat upragniony syn.

Gal ani jego następcy nie łączą tego faktu z darowizną Kasztelanii Chropskiej Kapitule Krakowskiej. Czyni to legenda. Według niej, ten akt wdzięczności odzwierciedlony został również w nazwie folwarku przy Pabianicach leżącego – Młodzieniaszek.

W zapiskach pabianickiego archiwisty z pierwszych dziesiątków XX w. sędziwego Teofila Jankowskiego znalazłam notatkę: „W 1085 r. królowa Judyta porodziła oczekiwanego dość długo, syna Bolesława zwanego Krzywoustym. Z tego też wzmiankować należy, że w tym czasie zamek zamieszkiwany był przez Władysława Hermana”.

Ponieważ nie ma żadnych danych historycznych zapiskę ową musimy uznawać za odbicie legendy tradycją w Pabianicach przekazywaną.

Położenie ludności w kasztelanii nie było obojętne sercu litościwej królowej Judyty, bo jak legenda powiada, ufundowała ona na Folwarku Młodzieniaszek przytułek dla bezdomnych starców.. Miała to być sadyba, rzecz jasna, drewniana z potrzebnymi budynkami gospodarczymi, otoczona pewna ilością ziemi uprawnej, z której dochód pokrywał koszty utrzymania staruszków. Ale zwierz dziki nie zna litości. I oto w pewną mroźną zimę stada wilków z pobliskich lasów zaatakowały sadybę stojącą z dala od siedzib ludzkich. Wszyscy starcy padli ofiarą zgłodniałych drapieżników. Zarząd włości dowiedziawszy się o strasznym wypadku siedzibę dla starców w obręb Pabianic przeniósł.

Istnieje jeszcze jedna legenda o początkach miasta, już żadnych punktów stycznych z historią nie mająca. Według tej legendy, Pabianice stanowiły ongiś własność Księżniczki Pabianki. Pabianka mimo wysokiego rodu i dużego majątku była nieszczęśliwą kobietą. Twarz jej zniekształcało trwałe skrzywienie ust. Księżniczka cierpiała bardzo z powodu brzydoty i nie chcąc pokazywać jej światu między swą rezydencją a kościołem kazała przekopać głęboki tunel, którym na nabożeństwa przechodziła, by tam modlić się w ukryciu. Dramat, który owa Pabianka przeżywała, jest tak głęboko ludzki, i tak dla wszystkich zrozumiały, że Pabianiczanie rozkochali się w swej księżniczce i nie chcą uwierzyć, ze ona naprawdę nie istniała. Nieufnemu słuchaczowi jako dowód przytaczają fakt, że w czasie robót ziemnych przy ul. Zamkowej dokopano się ceglanych resztek, ze w dolnej części zamku są drzwiczki, które donikąd prowadzą. Rozumują: są drzwiczki, są resztki tunelu, więc dlaczego nie mogło być Pabianki?

Człowiek bez wyobraźni, nie trudząc się zbytnio zdobędzie informacje, że między zamkiem a kościołem stały murowane oficyny z głębokimi piwnicami i że owymi „resztkami tunelu” były resztki fundamentów tych oficyn, że teren przyzamkowy leżał ongiś niżej niż obecnie i dlatego dawne drzwiczki były po prostu drzwiczkami nad powierzchnią ziemi.

Co do mnie, wysuwam przypuszczenie, że źródłem legendy jest tablica Judyty w kościele św. Mateusza, na której twarz królowej jest nieco zniekształcona. Ludność miasteczka i okolic nie umiejąca odczytać tekstu na tablicy i nie znając dziejów miasta, do płaskorzeźby dorobiła swój własny komentarz. Ponieważ dotknęliśmy spraw kościoła, zatrzymajmy się na chwilę w bocznej nawie. Tutaj znajduje się przepiękny nagrobek Anusi Sułowskiej, ukochanej córeczki starosty Krzysztofa Sułowskiego, który objął dzierżawę włości w końcu XVI w. Owej Anusi przypisuje legenda tragiczną śmierć w ogromnej beczce miodu. M. Baruch przypuszcza, że na powstanie tej legendy wpłynęła miodowa barwa nagrobka.

Wśród legend osnutych wokół Pabianic są legendy mówiące o ucisku klasowym. Taka jest legenda o chorobie „darcia w nogach” u sławnych i uczciwych mieszczan pabianickich spowodowanej klątwą kanoników.

Okoliczności rzucenia klątwy były następujące: pewnego razu, kiedy czasy były szczególnie ciężkie, a rządy regensów – kanoników nad wyraz srogie, wyczerpała się cierpliwość mieszczan. Rzucili się gromadą na zamek i obezwładniwszy straż powiązali kanoników i ułożyli ich na wielkim drabiniastym wozie. Po zwycięstwie pokrzykując mściwie wywieźli swych niedawnych panów w rozległe tuszyńskie lasy, gdzie zdjąwszy im pęta w leśnej głuszy zostawili. Porzuceni dygnitarze musieli pieszo do swej zwierzchności ze skargą wędrować. Od tej wędrówki rozbolały ich nogi, więc chcąc się zemścić, rzucili klątwę na nogi nieszczęsnych mieszczan.

Od tej pory reumatyzm panuje w Pabianicach i tylko ludziom nie wierzącym w legendy wydaje się, że chorobę powoduje położenie miasta na bagnistym ongiś gruncie. Na motywie walki klasowej opiera się również legenda o kradzieży pieczęci. Legendę tę dokładnie opracowaną w szczegółach podał nam M. Baruch w cytowanej już monografii.

Oto ona w brzmieniu dosłownym według Barucha. W 1746 r. zaraza tak wyniszczyła miasto, że pozostała w nim niewielka garstka mieszkańców. Chcąc je na nowo zaludnić kanonicy sprowadzili do Pabianic osadników, których mieć chcieli na prawach pańszczyźnianych. Osadnicy domagali się równouprawnienia z pozostałą ludnością, lecz na to potrzeba było przywileju z pieczęcią Kapituły i podpisem króla. Jednemu z mieszczan nazwiskiem Tuzikiewicz udało się przekupić służbę i wykraść pieczęć. Ukrywał się on przez trzy tygodnie w zbożach, dokąd zanoszono mu żywność. Inny osobnik nazwiskiem Młodzikowski umknął z pieczęcią do Warszawy.

Kanonicy spostrzegłszy kradzież, co rychlej za zbiegiem wysłali pogoń, jednakże na próżno. Młodzikowski dotarł z pieczęcią do stolicy i tam jako dobry skrzypek grywał u dworu. Bliskim będąc osoby króla, podstępem uzyskał jego podpis na przywileju potwierdzającym dawne prawa dla wszystkich bez wyjątku mieszkańców miasta. Sługa, który wydał pieczęć, skazany przez kanoników na chłostę, wyzionął ducha pod batogiem. Pieczęci kanonicy jednak nie odzyskali. Już na zawsze pozostała w posiadaniu mieszczan. Baruch zaznacza, że w cechu piwowarskim znajdowała się pieczęć związana z tą legendą. Pieczęć mosiężna przedstawiała trzy korony i głowę anioła nad nimi – data przy napisie 1646.

Z walką klasową i to zbrojną chłopów z okolic Pabianic łączy się legenda o powstaniu nazwy Dobroń (wieś przylegająca do Pabianic). W czasie buntu oddziały chłopskie ukryły się za wzgórzami. W odpowiednim momencie jeden z czołowych przywódców wraz ze swym oddziałem uderzył na wroga z gromkim okrzykiem: Do broni! Tereny walki otrzymały nazwę od tego bojowego okrzyku.

W związku z nazwiskami mieszczan pabianickich tradycja przekazała dwie legendy o pochodzeniu Tuzikiewiczów i Durajskich. Pierwszy Tuzikiewicz osiedlił się w Pabianicach za panowania Zygmunta Augusta. Był on synem bogatego mieszczanina krakowskiego. Poznał on dwórkę z orszaku królowej. Panna poczuła do pięknego kawalera tak gorący afekt, że nie bacząc na własne szlachectwo do ołtarza z nim poszła. Młodzi obdarowani przez królewską parę, osiedlili się na stałe w Pabianicach. Na marginesie można zaznaczyć, że rodzina Tuzikiewiczów należała do wpływowych rodzin w mieście. W księgach miejskich występują nazwiska Tuzikiewiczów bardzo często.

Legenda związana z rodem Durajskich jest bardzo sensacyjna. Pierwszy Durajski był osobą tajemniczą nie tylko dla nas, ale i dla ówczesnych „łyków” pabianickich. Przybył on z dalekich stron (podobno również spod Krakowa) należał do „urodzonych” przepisał się na prawo miejskie, kupił dom i ożenił się z najpiękniejszą mieszczką z Pabianic.

Pewnego razu wybrał się imć pan Durajski z kompanią na coroczną pielgrzymkę do Jasnej Góry. I oto na ulicach Częstochowy zaszedł wypadek, który poruszył wszystkich pątników. Kiedy kompania przechodziła obok wspaniałej karocy zaprzężonej w czwórkę koni, ten i ów z pątników zerknął ciekawie za szybę. Zerknął i Durajski, ale jego ciekawość miała nieoczekiwany skutek. Poważny mieszczanin nie bacząc na mrowie ludu wokoło krzyknął rozdzierającym głosem: Siostro! I drzwiczki karocy uchylił. A wtedy, jak mówi legenda, ukazała się maleńka nóżka w atłasowym trzewiczku i silnym kopnięciem odtrąciła natręta. Durajski jęknął jak człowiek ugodzony w serce i nie mogąc despektu przeboleć zachorzał srodze.

Długie godziny lamentowały mieszczki nad chorym, aż wreszcie wymyśliły sposób ratunku. Oto wybiorą spomiędzy siebie najznakomitsze i najbardziej wymowne białogłowy. Owa delegacja uda się do pięknej nieznajomej, której adres już dawno sprytne wyrostki wyśledziły. Nie wątpiły mieszczki, że siostrze serce ulituje się nad cierpieniem brata i słodki dyskurs rodzeństwa do równowagi chorego przyprowadzi. Niestety omyliły się. Piękna pani na wszystkie prośby miała tylko jedną odpowiedź: Nie chcemy go znać.

Ponieważ stan chorego nie ulegał poprawie, a sam chory w malignie ustawicznie widzenia siostry się domagał, ksiądz proboszcz, który kompanię prowadził, postanowił udać się osobiście do zatwardziałej w uporze niewiasty. Niestety i jego spotkała odmowa. Durajski po ciężkiej chorobie powrócił do Pabianic, ale już sił dawnych nie odzyskał. Wkrótce zmarł z tajemnego smutku, z którego ani miłość rodziny, ani poważanie mieszczan uleczyć go nie mogły.

A teraz legendy o ludziach bawiących przelotem w Pabianicach. Miasto nasze odwiedzali różni znakomici goście, niektórzy naprawdę, niektórzy tylko w legendzie. Do faktów historycznych należy pobyt królów polskich: Władysława Jagiełły i Kazimierza Jagiellończyka, no i wizyty Długosza jako lustratora z ramienia Kapituły. Legenda niezadowolona ze skąpej liczby tych odwiedzin, dodała nowe. Tradycja podaje, że w drewnianym zameczku (na jego miejscu stoi obecny zamek) urodziła syna Judyta, odpoczywała Jadwiga w uciążliwej drodze do Sieradza, że jakiś czas mieszkała królowa Bona i że we włości przebywał Kopernik.

Do gości zagranicznych, co prawda uciążliwych, należał sam wielki Napoleon ciągnąc na Moskwę. I teraz mamy dwie wersje. Jedna każe Napoleonowi nocować na zamku, druga umieszcza go w świeżo ponoć wybudowanym, żywicą pachnącym domu przy ulicy Świętojańskiej pod numerem dwudziestym!

Wizyta cesarza, jak wieść głosi, była bardzo krótka, ale pobyt armii francuskiej tak długi, że zrozpaczeni mieszczanie aż petycję wysłać do cesarskiej kancelarii musieli, aby się wojska przetoczyły w inne okolice, bo Pabianice zostały już objedzone ze wszelkich zapasów. Jedna z napoleońskich legend powiada, że dwaj oficerowie pokonanej armii w drodze do ojczyzny zawitali przypadkiem do Pabianic. Śmierć nie pozwoliła im wyjechać w dalszą drogę. Czując jej tchnienie zdołali zakopać w ziemi wielki skarb nazbierany w czasie wojennej tułaczki.

Zmarły w pierwszych latach Polski Ludowej prof. F. Koziara opowiadał mi, że w czasach jego młodości pewien pagórek na ulicy Leśnej (obecnie 20 Stycznia) za mogiłę owych oficerów uważano. Profesor poinformował mnie również, że w soboty po tzw. fajrancie pabianiccy terminatorzy urządzali wyprawy w poszukiwaniu skarbów (nie tylko „francuskich”). Przekopywali oni dokładnie wszystkie pagórki na rozstajnych drogach, kopali pod przydrożnymi krzyżami i w innych miejscach, w których fantazja ludzka najchętniej skarby chowa.

W swych wędrówkach po Pabianicach napotkałam niespodzianie człowieka z czasów owych poszukiwań. Radowałam się godziną cennej z nim rozmowy. Dla przekazania jej treści wybieram formę ścisłej relacji.

Szukanie skarbów było dla Pawła N. po prostu dodatkowym zajęciem po godzinach pracy w fabryce. Oddawał się poszukiwaniom z wielką pasją. Pracował zawsze w zespole składającym się z czterech lub pięciu mężczyzn uczciwych i umiejących dochować tajemnicy. Taki zespół był angażowany przez szczęśliwych posiadaczy różnych dokumentów czyli „przepisów”. Tymi przepisami były najczęściej listy od zesłańców z Sybiru, którzy umówionym szyfrem dawali znać rodzinom pozostałym w kraju, gdzie zakopali kosztowności lub pieniądze ukryte przed władzami carskimi.

Przy poszukiwaniach posługiwano się „aparatem” zawieszonym na łańcuszku. Podobno ów tajemniczy przyrząd poruszał się wahadłowym ruchem nad metalami zakopanymi w ziemi. W pracy występowały czasem zakłócenia. Powodem ich miał być niekiedy sam diabeł. Mój rozmówca nie tylko wierzył w diabły, ale jak oświadczył z powagą, uczestniczył w rozmowie z nim.

Diabeł przemówił w następujących okolicznościach: zespół dowiedział się, że pewnych skarbów pilnuje diabeł. Ponieważ mężczyźni nie czuli się na siłach, aby pertraktować z takim strażnikiem, zabrali ze sobą kobietę, która takie rozmowy prowadzić potrafiła. Kiedy rozpoczęto kopanie, w pobliskich krzakach rozległy się świsty. Kobieta przedstawiła poszukiwaczy. „Diabeł” uspokoił się i odpowiedział z wielką uprzejmością: Już nic nie ma! Wykopane!

Powstanie w 1863 r. objęło swym zasięgiem i nasze Pabianice. Tragiczne wypadki znalazły odbicie w wielu dokumentach i pamiętnikach powstańców. Jeden z dokumentów posiadany przeze mnie opowiada o napadzie powstańców na zamek pabianicki (miejsce urzędowania władz miejskich) w dniu piętnastym września. Partia powstańców sprowadziła siłą kasjera do zamku i nakazała mu wydanie wszystkich pieniędzy. Pokwitowawszy odbiór odjechała w stronę Łasku. Legenda i ten epizod ubarwia po swojemu. Podobno tuż przed napadem, do miejscowych władz wpłynęło fałszywe doniesienie o pobycie w rydzyńskich lasach dużej złodziejskiej bandy. Władze zarządziwszy obławę, ogołociły Pabianice z żandarmerii. Wtedy nastąpiła akcja powstańców.

Klęski moru spadały bardzo często na nasze miasto. Tradycyjna nazwa terenów pod lasem (idąc w kierunku – Pabianice-Sereczyn-Uciechowo), jak głosi wieść, powstała w tych właśnie czasach, gdy ludzie w ucieczce szukali ratunku przed zarazą. Klęski epidemiczne znalazły również odbicie w nazwiskach niektórych mieszkańców. Dość często spotykane nazwisko Morzyszków wywodzi się, według tradycji, od przezwiska szczęśliwca, który pozostał w mieście a przecież nie dał się morowi. Inne nazwy dzielnic mają różne pochodzenie. Najbardziej patyną wieku okryta jest, rzecz jasna, nazwa ulicy Bugaj, na którą nawet archeologowie patrzą z racji bogatych wykopalisk. Że pabianiczan cieszy ta starodawność świadczy notatka archiwariusza Jankowskiego (zmarłego w trzecim dziesiątku dwudziestego wieku), którą podaję w dosłownym brzmieniu: „Wielu z żyjących mieszczan pabianickich pamięta okazywaną im przez ludzi starszych sosnę nad rzeką Dobrzynką już na gruntach folwarku bugajowego, a do miejscowego probostwa należącego, jako szczątek gaju pogańskiego, do którego z miasta prowadzi ulica Bugaj, miejscowość i folwark zwano kiedyś – Poświętnicą”.

O tym, że grunta dawnej Kasztelanii Chropskiej były bardzo wilgocią nasycone świadczy nazwa dzielnicy – Rakowiec. Podobno w strudze w okolicy obecnej ulicy Brackiej żyły ogromne ilości raków i stąd wywiodła się ta nazwa.

Powstanie dzielnicy Młodzieniaszek ma dwie wersje. Pierwsza, o której już pisałam, łączy się z darowizną królowej Judyty, druga tłumaczy ją zapotrzebowaniem okolicy na … cegły. Po wielkim pożarze w początkach XIX wieku do pracy w cegielni (obecnie koniec ulicy Szpitalnej) zgłosiło się wielu młodzieniaszków z pobliskich Pabianicom wsi i stąd nazwa terenu, na którym była cegielnia.

Tuż pod Pabianicami leży wieś – Potażnia. Na jej terenie krąży legenda o dwóch stawach, oparta na starym jak ludzkość motywie – męskiej zazdrości o miłość kobiety. Dwaj bracia chcieli w Potażni postawić młyn. Zgoda między nimi nie trwała długo, bo pokochali jedną kobietę. Starszy brat zamordował młodszego, a zwłoki wrzucił do jednego ze stawów. Woda w stawie nie chciała okryć zbrodni tajemnicą. Odsłonięte dno oddało ludziom z wioski zwłoki ofiary. Oburzeni chłopi w drugim stawie utopili zabójcę.

Gospody w dawnych czasach nie cieszyły się dobrą opinią. Tradycja czyni je siedliskiem zła, a właścicielom gospód nadaje rysy wprost odrażające. Mieliśmy i my podobno taką gospodę tuż pod Pabianicami. Mieściła się w okolicach obecnego Dużego Skrętu a zwała się Gospodą pod Kurakiem. Właściciel jej chcąc się wzbogacić zabijał podróżnych, a z ich ciał … robił mięsne dania. Jeden z podróżnych poznał odmienny(!) smak i dał znać władzom. W czasie rewizji znaleziono dowody zbrodni – ubrania ofiar. Przestępcę stracono.

Na legendę wielu ludzi spogląda niechętnym okiem. Oto wyrodna siostra Historii, opowiadając o dziejach zniekształca prawdę faktów, a nawet często zmyślenia podaje! Ale są i obrońcy legendy. Widza w niej wierzenia ludu, który w legendzie pewne zjawiska komentował, karał zło, skarżył się na niedole, a nawet marzył. Tym obrońcom legendy artykuł ten poświęcam.


Aurelia Janke pełną wersję opowieści o protoplaście rodu Durajskich zamieściła w Życiu Pabianic nr nr 43, 44/1959 r.

Aurelia Janke „Jak diabeł w imć pana Durajskiego zmienił się”

Sławetny Bartłomiej Paciula od lat pięciu burmistrz Pabianic patrzy ze zdumieniem na swoją córkę Katarzynę. On, który jednym groźnym chrząknięciem rozgadaną ławę rajców ucisza, który samemu panu staroście ośmiela się przeciwiać, tu we własnym domu opór znajduje! Ten fakt wydaje się burmistrzowi tak nieprawdopodobny, że raz po raz zastanawia się poważnie, czy aby mu wypite na ratuszu wino psikusa nie płata. Ale nie pomaga przecieranie oczu. Katarzyna naprawdę stoi przed nim, rozbeczana jak małe dziecko i na przykazanie karności nie dbając piskliwym głosikiem wykrzykuje.

- Wolę, żeby rogaty diabeł po mnie przybieżał niż iść do ślubu z Wojciechem Markowiczem.

Na takie dictum tchu braknie burmistrzowi ze srogiej alteracji, a jego małżonka Kunegunda wykrzykuje:

- Boże mniej nas w swojej opiece!

Nie wiadomo czy lekkomyślne bluźnierstwo, czy czysty przypadek sprawiły, że w chwil kilka po opisanej scenie u zamknionej furty silne kołatanie słyszeć się dało. Niewiasty siedząc w izbie pobladły ze strachu, a i samemu burmistrzowi zrobiło się nieswojo. Opanował się przecież na swoją godność wspomniawszy, z szyderstwem jawnym do struchlałej dziewki zawołał:

- Wyjdźże teraz do swego konkurenta – diabła rogatego, kiedy ci ten z mojej ręki nieczuły!

Nagle błysk rozpaczliwej determinacji przeleciał po twarzy Katarzyny i nim kto przeszkodzić jej zdołał, rzuciła się do drzwi. W izbie zapanowała cisza tak wielka, że cykanie świerszcza głośną muzyką się wydało. W ciszy tej dobiegały tym wyraźniej głosy z zewnątrz, najpierw stukot chodaków Kasi, potem jakowaś pogwarka u furty, zgrzyt odsuwanych rygli i wreszcie ciężkie kroki mężczyzny przygłuszające lekki chód towarzyszki.

- Ki diabeł? – chciał zapytać pan burmistrz, ale się w porę w gębę uderzył, bo nieznajomy już za zatyczkę ode drzwi chwytał.

- Pochwalony! – zabrzmiało u progu. Westchnienie ulgi poprzedziło odpowiedź na powitanie, bowiem dla wszystkich jasnym się stało, że żaden piekielnik w gościnę nie zawitał.

- Do waszmości burmistrza ze sprawą – rzucił krótko młody o pięknej twarzy mężczyzna ze szlachecka ubrany. Paciula bardzo uradowany ludzkim wyglądem niespodziewanego gościa, wprowadził go do sąsiedniej izby, na spóźnioną porę narzekając.

Tajemna rozmowa trwała tak długo, że zniecierpliwiona burmistrzowa raz po raz od kądzieli wstawała i pode drzwi podchodziła, chcąc męża do jej zakończenia przynaglić, wejść jednak nie odważyła się onieśmielona pańskim wyglądem przybysza. Otwarły się wreszcie drzwi izby. Na progu stanął Paciuk i gromko na żonę huknął.

- A wyszykujże naszemu gościowi godny nocleg, żeby się o północku po gospodach nie tułał.

Paciulina z niezadowolenia już chciała rękoma po zapasce prasnąć, ale ją srogie spojrzenie męża powstrzymało, więc nachmurzywszy się jeno służebnej dziewce rozkazy wydała.

Kasia siedziała nadal nieruchoma niby świątek, ale jej twarz aż jasną się stała od radości i taką jasną ujrzał ją nieznajomy, gdy wychodził z izby.

Minęło zaledwie kilka dni, a już po całym miasteczku rozeszła się wieść, że tajemniczy przybysz na stałe w domu Paciuli zamieszkał. Kim był, skąd przybył – najciekawsi dociec nie mogli. Wiedziano tylko, że nazywa się Durajski i że na prawo miejskie zamierza się przepisać. Dziwowali się głośno pabianiccy mieszczanie, że burmistrz zawsze roztropny i przewidujący niepewnego człowieka pod dach wpuścił, mając dorastającą córkę w domu, ale w cichości serc przyznawali, że młodzian na byle chmyza nie wygląda i chyba trzosik pełny posiada, bo górnie na ludzi patrzy. Młodsze niewiasty, a dziewki przede wszystkim, cudowały bardzo, że taki mężczyzna do karczmy nie zagląda i zawsze ponurość oblicza pokazuje. Ale owe wady widocznie miłe były Katarzynie Paciulance, bo już po kilku miesiącach jejmość Durajską została.

Tak rozpoczęły się dzieje rodu Durajskich, mieszczan pabianickich, szanowanych przez obywateli i przez zwierzchność z Zamku.

Durajski raz jeszcze swoim losem miasto zamęcił. Stało się to dziesięć lat po jego przybyciu, kiedy już kilkoro dziatek małżonka jego Katarzyna w zdrowiu mu powiła, a i majątek jego pod troskliwym okiem teścia znacznie się pomnożył. Nieszczęście przyszło nagle niczym nie zapowiedziane i przez nikogo nieprzeczute. Durajski, jak to w zwyczaju bywało, wybrał się z kompanią na Jasną Górę, żonę zostawiając w domu, aby drobiazgu pilnowała.

Kompania tuż pod Częstochową natknęła się na karocę w czwórkę białych koni zaprzęgniętą. Siedziała w niej strojna niewiasta o pięknym obliczu. Durajski, który szedł w pierwszym rzędzie pątników, na widok białogłowy zatrzymał się na moment, a potem z głośnym okrzykiem:

- Siostro! – do drzwi karocy się rzucił.

Spotkał go jednak srogi zawód. Piękna pani nie raczyła się wychylić, jeno przez niedomknięte drzwiczki wysunęła stopę w atłasowym trzewiczku i na znak wzgardy dotknęła nią pochylonej głowy mężczyzny. Ruszyły podcięte przez stangreta konie. Na drodze zostali osłupiali pątnicy i nieszczęsny Durajski z twarzą bladą jak płótno.

Pierwsze oprzytomniały mieszczki i dotknięte do żywego nieludzkim postępkiem właścicielki karocy, jęły głośno wyrażać swoje oburzenie. Uciszył je sam Durajski oświadczając, że w swoje sprawy nikomu się mieszać nie pozwala. Cios zadany był jednak tak celny, ze ugiął żelazny organizm mężczyzny. Durajski po kilku godzinach w silna gorączkę popadł, w której ustawicznie siostrę do siebie przyzywał. Z choroby już nie wyszedł. Na wymoszczonym sianem wozie przywieziono go do Pabianic, gdzie wkrótce zmarł nie wyjawiwszy nikomu tajemnicy swego pochodzenia.


Aurelia Janke zaprezentowała „Legendę o księżniczce Pabiance” w Życiu Pabianic nr nr 12, 13, 14/1959. Autorka zdawała się sugerować, iż to zniekształcona twarz Judyty żony Władysława Hermana legła u podstaw legendy o Pabiance. Również Bolesław syn Judyty był dotknięty szpetotą i nie przypadkiem otrzymał przydomek – Krzywousty.

Są legendy, na które historia spogląda pobłażliwym okiem, zawierają bowiem prawdopodobieństwo zdarzeń opiewanych. Są jednak i takie, które wyraźnie faktom historycznym przeczą. Od tych legend historia odwraca się obrażona, ale ludzie powtarzają je uparcie i dają im życie w tradycji. Miasto Pabianice ma również legendę, którą historia nie lubi a bardzo lubią Pabianiczanie. Legenda ta dotyczy początków miasta i jest rzecz jasna bardziej romantyczna niż fakty rzeczywiste.

Oto opowieść faktów.

Judyta żona Władysława Hermana podarowała tereny obecnych Pabianic i ich okolic jako tzw. Kasztelanię Chropską, Kapitule Krakowskiej. Wdzięczni kanonicy w podzięce dla Judyty umieścili okazałą tablicę w murach kościoła św. Mateusza. Na tablicy tej, czy to z przyczyn nieopanowania zagadnień perspektywy przez artystę, czy z innych. Które teraz trudno odgadnąć, królowa ma z jednej strony zniekształconą twarz.

I może właśnie ta tablica z nieudaną płaskorzeźbą stała się źródłem legendy o właścicielce Pabianic, księżniczce Pabiance, która miała krzywą twarz i nie chcąc jej pospólstwu pokazywać podziemnym tunelem między kościołem i zamkiem na nabożeństwo przechodziła.

Są jeszcze i teraz w Pabianicach ludzie, którzy w taki tunel wierzą i przekonać ich niepodobna, że resztki różnych gruzów napotykanych przy kopaniu na terenach przyzamkowych są tylko pozostałością fundamentów dworskich oficyn, które aż pod kościół podchodziły. Księżniczka Pabianka żyje nadal w tradycji Pabianic – szczególnie w sercach młodzieży. Nic dziwnego zresztą. Milej jest młodej wyobraźni przerywać ciszę komnat zamkowych krokami księżniczki i jej dworek niż szeptami modlitw poważnych kanoników.

A oto sama legenda ubarwiona fikcją literacką.

Drogi kasztelani Chropskiej były nad wyraz uciążliwe dla podróżujących. Bagnisty teren w czasie niepogody zamieniał przejazdy w topiele, z których niekiedy z wielkim trudem wyciągano ugrzęzłe kolaski. Taka przygoda zdarzyła się właśnie dziś wieczorem Jej wysokości księżniczce Pabiance, która do swego zamku z dalekiej podróży wracała. Księżniczka wtulona w róg pojazdu zdawała się drzemać, obojętnie przyjmując wszystkie wypadki, które się poza oknami kolaski wydarzały.

Towarzyszka jej innego była jednak usposobienia, bo nie bacząc na powagę swej pani, co trochę głowę z pojazdu wystawiała i cienkim głosikiem relację o wszystkim zdawała.

- Aj! – pisnęła nagle wysokim dyszkantem a potem rękaw salopy księżniczki jakby z przestrachem chwyciła.

- Nieznajomy rycerz – wyszeptała.

Pabianka drgnęła i szczelniej twarz grubą zasłoną otuliła.

- Powiedz ja zawsze, że na oczy słabuję i że światło pochodni bolesność sprowadza – rzuciła stłumionym głosem.

Towarzyszka wymówkę swej pani natychmiast powtórzyła mężczyźnie, który zginając się dwornie przed kolaską czekał.

- Nie chciałbym Jej Wysokości żadnych cierpień przysporzyć – brzmiała pełna powagi odpowiedź – niemniej suplikować muszę aby do mojej kolaski przesiąść się raczyła i w niej podróż do zamku odbyła. Kolaska Jej Wysokości mocno jest uszkodzona.

- Osłonię twarz Jej Wysokości bardzo szczelnie – uspokajała dworka.

Silne ramiona mężczyzny uniosły delikatnie drobny kobiecy kształt owinięty szczelnie w welony. W kilka chwil później Pabianka przytulona znowu do obić kolasy wysłuchiwała wytwornych sentencji, które jej rycerz prawił.

Późno w nocy w zamkowej komnacie imć Kunegunda pani swojej łoże do snu szykowała. Pabianka przy kominku siedziała, grzejąc w wesołym blasku zziębnięte ręce. Oczy jej tak niedawno woalami okryte nie bały się teraz światła i szeroko rozwarte patrzyły w czerwone języki liżące smolne szczapy.

- Powiadasz Kunegundo, że twarzy na pewno nie widział? – pytała księżniczka pełnym smutku głosem.

- Baczyłam pilnie – uspokajała dworka – Aby ino pukiel włosów na moment wysunął.

- Włosy są piękne – szepnęła uspokojona Pabianka – Ino tego mojego nieszczęsnego oblicza pokazywać nie śmiem.

Na twarzy Kunegundy ukazało się głębokie współczucie. Dworka wahała się przez chwilę a potem pobiegła do kominka i przy kolanach swej pani przykucnęła niby kot, który o pieszczotę się przymawia.

- Pani moja najmilejsza – szepnęła żałośnie – obym ci moje usta oddać mogła. – Moje i tak nikomu nie są potrzebne.

Na zniekształconych trwałym grymasem wargach księżniczki przesunął się leciutki uśmiech rozrzewnienia, a biała ręka łagodnie pogłaskała jasne włosy klęczącej.

W komnatach zamkowych zapanowała cisza przerywana tylko dalekim pokrzykiwaniem straży.

- Jaki on ładny – szepnęła z bólem księżniczka. – Przez szparę w welonie dobrzem widziała.

- A wasza wysokość niezwykle uczenie dyskurs prowadziła – dopowiedziała żywo Kunegunda.

- Ów rycerz podobno po obcych krajach wędrował i należycie mądrość waszej wysokości oceni.

Pabianka milczała.

- On na pewno z odwiedzinami do zamku przybędzie – podjęła znowu ostrożnie dworka. Księżniczka zerwała się nagłym ruchem.

- Nie przyjmę go ani razu – oświadczyła twardo. – Pamiętaj żem zawsze chora dla niego. Jego oczy twarzy mojej nigdy nie ujrzą. – Od litości w tych oczach pękłoby moje serce!

I piękny rycerz nie uzyskał audiencji na zamku. Odjechał na wędrówkę po obcych krajach sądząc, że serce księżniczki tak pełne jest pychy jak jej umysł mądrości. Ale w pamięci jego tkwiły zawsze wspomnienia owych chwil, w których księżniczkę na swych rękach do swej kolasy przenosił.

Minęły lata.

Pewnej niedzieli, gdy Kunegunda wysłuchawszy rannej mszy z kościoła wychodziła w jednej z bocznych ław znaną sobie twarz mężczyzny ujrzała. Był to rycerz, który zdołał serce Pabianki pozyskać.

Zadyszana dworka natychmiast wiadomość o tym fakcie swojej pani przekazała.

- Ani chybi, na widok waszej wysokości on czatuje – zakończyła z przejęciem.

Pabianka załamała ręce w bezsilnej żałości, ale już po chwili powzięła twarda decyzję.

- Wołaj burgrabiego – rzuciła krótko.

Zaufany sługa, jeden z niewielu sług, których Pabianka przed swe oblicze dopuszczała, zjawił się w komnacie.

- Rozkazuję waszmości od jutra kopanie tunelu między zamkiem a kościołem zarządzić i w kościele zakryte stalle wyszykować. Dopóki woli mej nie wypełnicie, niech ksiądz proboszcz w kaplicy zamkowej nabożeństwo odprawuje.

I połączył głęboki tunel pabiański zamek z kościołem.

Postać z legendy jest wciąż żywa. Oprócz dopływu Dobrzynki zwanego Pabianką mamy także osiedle mieszkaniowe – Dolina Pabianki. Pabianka patronowała również Festiwalowi Filmów Nienudnych Miejskiego Ośrodka Kultury oraz aptece przy ulicy Partyzanckiej. Pabianka wróciła także w pracy Salomei Mandat „Pabianickie legendy”, Przegląd Edukacyjny, 2003 r. Rafał Frankiewicz, artysta wyróżniony tytułem: Ikona Kultury Pabianic wykonał rzeźbę przedstawiającą Pabiankę. Niewielka figurka stoi od paru lat na strzelistym postumencie przypominającym komin fabryczny na posesji przy ulicy Piotra Skargi 61.

W Pab Arcie: Pabianickim Informatorze Kulturalnym, marzec 2001 r. ukazał się „Sen o Pabiance” Zbigniewa Krygiera. Autor „tłumaczy” skąd się wzięła nazwa rzeczki Pabianki.

W dzień jesienny, pogodny nieco czasu miałem,

Więc na spacer do parku pieszo się wybrałem.

Szedłem z biegiem kanału, niegdyś pięknej rzeki,

Spoglądając z odrazą na płynące ścieki.

Kiedyś była tu woda czysta i głęboka.

Kąpałem się w niej często, jako młody chłopak.

W oddali majaczyła fabryka wiekowa,

Naprzeciw niej po prawo wieżyca kościoła.

Już po chwili na lewo zwróciłem swe oczy,

Tam gdzie kanał z kolejnym kanałem się łączy.

W tym to onegdaj miejscu, enklawie przyrody.

Dobrzynka i Pabianka łączyły swe wody.

Jak bezmyślnie okrutna bywa ludzka nacja,

Wszystko to zniszczył postęp i cywilizacja.

Snując te rozważania wciąż szedłem przed siebie,

Spoglądając na drzewa i chmury na niebie.

Wnet dotarłem do parku, stanąłem na moście.

Obok mnie grupka dzieci wrzeszczała radośnie,

Rzucając dzikim kaczkom kawałeczki chleba,

Pośród nich była także jedna biała mewa.

Oglądając wyścigi wodnych akrobatów,

Moje myśli odeszły od smutnych tematów.

A, że nogi od marszu strudzone już miałem,

Nic przeto dziwnego, że odpocząć chciałem.

Usiadłem więc na ławce, nieopodal zamku,

Wsłuchując się w muzykę kościelnych kurantów.

Październikowe słońce mocno jeszcze grzało,

Pieszcząc błogo, do krótkiej drzemki zachęcało.

Namawiały też liście cichutko szeleszcząc.

Choć nie miałem zamiaru, przysnąłem, chcąc nie chcąc

I znalazłem się nagle na trzech dróg rozstaju,

W lesie starym i dzikim opodal ruczaju.

Był tam kamień, a na nim dziwny starzec siedział,

Z siwą brodą, odziany był w skórę niedźwiedzia.

I rzekł do mnie te słowa, siądź obok człowieku,

Wiem, że chciałbyś posłuchać historii sprzed wieków.

To co powiem słowami godzi się zapisać,

By przyszłe pokolenia mogły ją przeczytać.

Ta droga wprost – prowadzi w piękną okolice,

Gdzie leży gród niewielki, zwie się Pabianice.

Stoi tam stary kościół oraz piękny zamek,

Rządzi w nim książę Fabian, królewski bratanek.


Mieszkańcy tej osady zwą się Dobrzanami,

Starych, pogańskich plemion będąc potomkami.

Taką też nazwę rzece tutejszej nadali.

Która płynie wśród olszyn, widocznych w oddali.

Uprawiają tu role oraz rybołówstwo,

Bo ziemia urodzajna, a w rzece ryb mnóstwo.

Sam tez król w odwiedziny dość często przybywa,

Okolica w bogactwo zwierzyny opływa.

Jest więc tur, żubr i niedźwiedź, jest mnóstwo jelenia,

W strumieniach tłustych bobrów rozliczne żeremia.

Król nasz, w dobrym zdrowiu, zachowaj go Panie,

Z uciech wszystkich najbardziej wielbi polowanie.

Życząc zdrowia królowi, krzyżem się przeżegnał,

Po czym ciągnął opowieść, co na czas ten przerwał.

Książę Fabian, nasz władca, pan nasz miłościwy,

Szlachetny jest i prawy, mądry, sprawiedliwy.

Lecz okrutnie przez los ślepy został doświadczony.

Przeżył bowiem niedawno śmierć córki i żony.

Włosy sobie rwie z głowy, omal nie oszalał,

Chciał się w rzece utopić, lecz cudem ocalał,

Odratowany w porę, przez giermka wiernego,

całą duszą i sercem panu oddanego.

Straszną boleść rodzicom córka uczyniła,

Gdy się w głębinach rzeki sama utopiła.

Matka w rozpaczy wielkiej, zmysły postradała,

Pękło rozdarte serce, wnet ducha oddała.

Książę tragedią wielką doszczętnie złamany,

Przez służbę dzień i noc stale pilnowany.

Zamknął się w jednej izbie i płacze, miota, krzyczy.

Nawet największym wrogom tego bym nie życzył.

Tu przerwał, dłonią wody źródlanej zaczerpnął,

Napił się i z odzienia resztki wody strzepnął i rzekł do mnie:

„Przybyszu z odległej przyszłości, napij się i ty także,

Zechciej się ugościć.

Ręczę Ci, że w życiu takiej nie wypijesz,

Bo nie ma jej w tych czasach, w których teraz żyjesz”.

Skosztowałem więc wody z leśnego źródełka,

I czułem, jak wstępuje we mnie siła wielka.

Rozkoszując się smakiem leśnego ruczaju,

Miałem wizję, że jestem w samym sercu Raju.

Przez chwilę starzec jeszcze brodę w palcach pieścił,

Po czym wątek przerwanej podjął opowieści.

Nie ma sprawiedliwości na ziemskim padole,

Wiele krzywdy widziały stare oczy moje.

Czemu ludzi, tak prawych Bóg dotkliwie karze,

Zabierając, co niegdyś dał wspaniale w darze.


Nie mnie jednak rozsądzać jest boskie wyroki,

Jam prostak, lecz wiem, że sens ich jest głęboki.

Człowiek, boża istota, to stworzenie marne,

Swoim ludzkim rozumem sensu nie ogarnie.

Istniała też na zamku tajemnica wielka,

Wiedziała o niej tylko osób garść niewielka.

Otóż młoda księżniczka, już od urodzenia,

Była brzydka, wręcz szpetna, stąd wszystkie zmartwienia.

Tak więc codziennie suknie czarne oblekała,

Twarz obszerną woalką szczelnie zasłaniała.

Niesłychanie pobożna, dużo się modliła,

Do kościoła przy zamku codziennie chodziła.

Książę wiedząc, że ludzi ciekawi zbyt wiele,

Rozkazał kościół z zamkiem połączyć tunelem.

Sądząc zatem po faktach powszechnie wierzono,

Że księżniczkę po prostu Bogu przeznaczono.

Była niezmiernie dobra, więc naród ją kochał,

Traktowała na równi pana oraz chłopa.

Gdy się komuś z poddanych krzywda jakaś stała,

Zawsze pierwsza w potrzebie ludzi wspomagała.

Był wśród zamkowej służby, pewien chłopak młody,

Smukły, silny, barczysty, niezwykłej urody.

Grzeczny, miły, dowcipny, zawsze uśmiechnięty,

Posiadał także inne rozliczne talenty.

Księżniczka go kilkakroć dziennie widywała,

I na różne tematy z nim dyskutowała.

Podczas rozmów tych rosła nić porozumienia,

Bo na wiele spraw mieli ten sam punkt widzenia.

Jak stal w oręż się zmienia, poprzez długie kucie,

Tak przyjaźń przeistacza w prawdziwe uczucie.

Zanim się więc spostrzegli, już ich coś łączyło,

Lecz nie zdawali sobie sprawy, co to było.

Tak rodziła się miłość namiętna, gorąca,

rozkwitając, jak kwiat karmiony promieniami słońca.

Choć temat ten celowo bywał omijany,

Każdy z osobna wiedział, że jest zakochany.

Było więc kwestią czasu, gdy cos się wydarzy,

Jak długo można milczeć, czekać, cierpieć, marzyć.

Prawdziwa miłość nie zna barier ani granic,

Wierzą w siłę swych uczuć młodzi zakochani.

Jak ptaki wśród obłoków myślami bujają,

Świat dokoła inaczej całkiem postrzegają.

Podświadomie wyczuwał, kiedy z nią rozmawiał,

Że księżniczka go kocha i jest mu łaskawa.

Nie rozumiał, dlaczego ciągle twarz zasłania,

Może ojciec bez zasłony chodzić jej zabrania?


Skąd ten dziwny obyczaj, iście muzułmański,

Żyli przecież w Europie, kraju chrześcijańskim.

Przeżywając w udrękach mieszane nastroje.

Czekał, chcąc ujrzeć lico ukochanej swojej.

Pora przedstawić bliżej kim był młodzian,

Przyjechał on z Krakowa, na imię miał Gracjan.

Rodzice pochodzili z rodów szanowanych,

Z dynastią królów naszych od dawna związanych.

W owych czasach młodzieńców dobrze urodzonych,

Posyłano do dworów im zaprzyjaźnionych.

Mieli się tam nauczyć sztuki zarządzania,

Walki orężem zbrojnym oraz polowania.

Tak to bywa, że życie z przypadków się składa,

I scenariusz przedziwny czasami układa.

Przybył nagle z wieściami królewski posłaniec,

Że król pragnie urządzić wielkie polowanie.

Prosi księcia Fabiana, by wszystkim się zajął.

Bo za tydzień przybędzie, z całym swoim dworem,

I na czas polowania stanie tu taborem.

Pod wpływem owych wieści , ożył cały zamek,

Roboty było mnóstwo, każdy miał zadanie,

Przydzielone zgodnie z profesją i służbą.

Krzątano się w pośpiechu, pracy było mnóstwo.

A nim tydzień upłynął, przybył król ze świtą,

Książę ucztę wyprawił, tańcowano, pito.

Zwyczajem dawnym było, że szlachetnych gości,

Wypadało, czym chata bogata, ugościć.

Rankiem zbudziło wszystkich głośne rogów granie,

Był to znak wymarszu, czas na polowanie.

Księżniczka, jak wiadomo miękkie serce miała,

Stanowczo się rozrywkom krwawym sprzeciwiała.

Miłość do wszystkich stworzeń była u niej taka,

Że nigdy nie skrzywdziła muchy ni robaka.

Zawsze w takich przypadkach, w gronie swych przyjaciół,

Ruszała na wycieczkę do pobliskich lasów.

Podziwiać wspaniałości tutejszej przyrody,

Wsłuchiwać w śpiewy ptaków i szemranie wody.

Szczególnie jedno miejsce bardzo polubiła,

Gdzie Dobrzynka, z drugą rzeką się łączyła.

Tam przy ich rozwidleniu leżała polana,

Trawami i kwiatami polnymi utkana.

Jak zwykle w owo miejsce wszyscy się wybrali,

Idąc śmiali się głośno i dowcipkowali.

Pośród grupki przyjaciół był również nasz Gracjan,

Już od pewnego czasu miał on pewien plan.

Trafiała się okazja, żeby się rozmówić,

Będą wreszcie sam na sam, bez ciekawskich ludzi.

Przeprosił, ze rozmawiać chce na osobności.

Udali się więc na bok, na chwilę szczerości.

Stanęli tuż nad rzeką, niepewni, zmieszani.

Padł jej do nóg i szepnął: Ty mną wzgardzisz Pani.

Ona łkając odrzekła, nieszczęsna ma dola.

Choć kocham Cię nad życie, nie mogę być twoja.

Mój najsłodszy kochanku, co mam biedna robić?

Muszę Ci całą prawdę o sobie wyjawić.

Tu o nieszczęściu swoim mu opowiedziała,

A skończywszy zamilkła i cicho płakała.

Uniósł głowę kochanek, zadziwiony wielce,

Nie kocham ja urody Pani, lecz twe serce.

Gdybyś nawet potworem mi się objawiła

I tak będę Cię kochał, bo mych uczuć siła,

Jest wielka i prawdziwa, każdy cios wytrzyma.

To mówiąc powstał szybko i zerwał zasłonę,

Przez moment widział tylko oczy przerażone.

Więcej nie zdążył ujrzeć, gdyż się odwróciła,

I z brzegu wysokiego do rzeki skoczyła.

Przez krótką chwile Gracjan stał, jak skamieniały.

Patrząc jak rzeczne wiry Pabiankę porwały.

Skoczył w ciemne głębiny, aby ją ratować,

Lecz ona już pod wodą zdążyła się schować.

Pływał, krzyczał, nurkował, miotał się w rozpaczy,

Lecz swojej ukochanej więcej nie zobaczył,

I choć poszukiwania do wieczora trwały,

Były jednak daremne, na nic się nie zdały.

Dopiero po dniach czterech, nieopodal młyna,

Wypłynęła z kipieli nieszczęsna dziewczyna.

Załamany młodzieniec nie wrócił do dworu

Oblekł habit zakonny, wstąpił do klasztoru.

Rzeka, w której tragicznie zginęła kochanka

Na jej cześć nazywana jest odtąd Pabianka.

Starzec przerwał, by dłonią usunąć pot z czoła,

Tylko las było słychać, jak szumi dokoła i znów zaczął:

Wkrótce Panie z letargu tego się obudzisz

I powrócisz do świata swego między ludzi.

Wiem, że potrafisz piórem wszystko wyrazić,

Po czym skłonił się nisko, nie chcąc mnie urazić – rzekł:

„Żegnam Cię” i zniknął tak, jak się pojawił, pogrążonego w myślach

Samego zostawił. Poczułem na mej twarzy lekki wiatru powiew, i uniosłem do góry ciężkie wieka powiek.

Obok mnie siedział starzec z długą, siwą brodą, ubrany całkiem zgodnie z panującą modą. W ręku trzymał butelkę napełnioną wodą, i małymi łykami popijał miarowo. Dobra kryniczna woda z małego źródełka. Jest poza miastem las, polanka niewielka, kamień duży tam leży, porośnięty mchami, kiedy dobrze się czuję, chodzę tam czasami. Gdy go słońce nagrzeje, wtedy na nim siadam, popijam sobie wodę i z ptakami gadam. Może i pan skosztuje łyczek dla ochłody, nie ma tu nas w mieście, tak wspaniałej wody. Milczałem, jak idiota, nie wiedząc, co odrzec, ten głos znajomy, broda, czyżby tamten starzec? Nie przejąwszy się wcale, że nie odpowiadam, w dalszym ciągu do siebie, czy też do mnie gadał. Zdrzemnąłeś się Pan trochę, dłuższą chwilę spałeś, a przez sen różne dziwne słowa wymawiałeś. W staropolskim języku, dziś nie używanym, początkowo myślałem, że jesteś pijany. Gdy się nieraz bez przerwy długo o czymś myśli, nie dziwota, że potem wszystko to się przyśni. Wracałem zagubiony, jak człowiek kaleki, który w daleką drogę ruszył bez opieki. W głowie tysiąc myśli bez ładu i składu, szedłem patrząc na ziemię, jakbym szukał śladu. A wróciwszy do domu, do pracy się wziąłem, przywołując snu strofy, pisałem z mozołem: „W dzień jesienny, pogodny… (Z. Krygier)

Opowieści o szpetnej Pabiance zainspirowały dzieci przedszkolne oraz ich nauczycielki do twórczości własnej. Rezultaty wytężonej pracy zostały ogłoszone w publikacji „Pabianickie mity i legendy” (bez roku wydania).

Legenda o księżniczce

Mój kochany przedszkolaczaku,

Chodź do mnie pręciutko,

Opowiem Ci piękna bajkę,

Więc usiądź cichutko.

Dawno temu przed wiekami

Tu gdzie dziś są Pabianice

Obrastały bory, lasy

Wszystkie wkoło okolice.

A, ze w lasach zwierząt dużo

Więc królowie i książęta

Tu polować przyjeżdżali,

Bo historia to pamięta.

Gdzieś od lasu niedaleko

Stał dwór wielce okazały,

Obok kościół – cały z cegły,

Murowany – też nie mały.

W zamku książę mieszkał z żoną,

Miał służbę, rycerzy,

Dobry był i sprawiedliwy

Możecie mi wierzyć.

Dnia pewnego radość wielka

We dworze nastała,

Księżna córkę urodziła

Na imię jej dała – Pabianka.

Dziewczynka rosła zdrowo

I choć grzeczna była,

To urodą swoją szpetną

Rodziców martwiła.

Brzydka była to Pabianka,

Oj brzydka okropnie,

Zamku więc nie opuszczała,

Tylko stała w oknie.

Żyła biedna w samotności,

Ludzi unikała,

Serce miała bardzo dobre,

Służba ją kochała.

Czas nie stoi jednak w miejscu,

Szybko płyną lata,

A księżniczka coraz bardziej

Stroniła od świata.

Więc martwili się rodzice

Z nimi służba cała,

Bo Pabianka do kościoła

Chodzić bardzo chciała.

Jednak bardzo się wstydziła

Swej szpetnej urody,

Chciała nawet się utopić

W nurcie bystrej wody.

Wszystkim żal było Pabianki,

Długo rozmyślali,

Wreszcie tunel bardzo długi

Wspólnie wykopali.

Z zamku prosto do kościoła

Ten tunel prowadzi,

Panna co dzień nim chodziła,

Wszyscy byli radzi.

Tunel ten do dziś pozostał

Tak jak pamięć o księżniczce.

Został zamek, został kościół,

Dumne z nich są Pabianice.

(Katarzyna Zawadzka, Przedszkole Miejskie nr 16, ul. Bugaj 58)


Pabianice

Pabianice dziś poznamy,

Kilka legend Wam podamy.

Przyjeżdżali doń książęta,

By pobijać tu zwierzęta.

Pabianicami zwali miejsce,

Gdzie bawili się zawzięcie.

Na te ziemie przybył Pabian

Albo może to był Fabian,

Osiedlił się wraz ze swoja krewną

I założył wieś służebną.

Żyła tutaj też księżniczka,

Szpetna była jak rosiczka.

Na imię miała Pabianka,

Zamku była to mieszkanka.

Tunel pod ziemia dla niej wykopano,

By do kościoła mogła chodzić rano.

Smutek na jej twarzy często gościł,

A w gardle zamarł okrzyk radości.

Nie wiadomo skąd to miasto

Nosi nazwę Pabianice,

Ale jedno jest wiadome

Miało nam tu płynąć życie.

(Przedszkole Miejskie nr 15, ul. Piotra Skargi. Opracowanie pod kierunkiem Anny Mikołajczyk i Kamili Chałady dzieci z grupy Śmieszki)

O dziewczynie, która na imię miała Pabianka

Dawno, dawno temu w naszym mieście żyła sobie kobieta, która na imię miała Pabianka. Była bogata, więc mieszkała w zamku. Bardzo lubiła chodzić do pobliskiego kościoła. Ludzie mijając ją mówili: - O idzie ta czarownica, brzydula, paskuda.

Dziewczynie było bardzo smutno, gdy słyszała te przezwiska. Nie miała chęci, aby spacerować po mieście. Chciała jak najszybciej zniknąć ludziom z widoku. Rozkazała zbudować tunel, który prowadził z zamku do kościoła. Jej życie było smutne i nudne. Aż pewnego dnia wpadła na pomysł, aby zmienić swój wygląd, w tym styl ubierania się. W najelegantszym butiku kupiła parę pantofelków na obcasach. Następnie zmieniła fryzurę. Uszczęśliwiona swoim nowym wyglądem pobiegła do kościoła. Nie kryła się więcej przed ludźmi. Wtedy pierwszy raz zwrócił na nią uwagę przystojny mężczyzna. Spojrzeli sobie głęboko w oczy i wiedzieli, że resztę życia spędzą razem. A tunel, który nikomu nie był już potrzebny zakopali. Ich miłość była tak wielka, ze do dziś udziela się mieszkańcom Pabianic. To ona czuwa nad naszym miastem.

(Przedszkole Miejskie nr 15, ul. Piotra Skargi. Opracowanie: pod kierunkiem Doroty Błoch dzieci z grupy Gwiazdeczki)

Legenda o Pabiance

Dawno, dawno temu w Pabianicach Pabianka żyła

Lecz ulicami nie chodziła.

Przez swą brzydotę kryć się musiała,

Więc podziemiami podążała.

Młoda królewna w zamku mieszkała

I często w lustrze się przeglądała.

Nie lubiła, gdy inni na nią patrzyli

I strasznie jej twarzy się dziwili.

Kazała zbudować podziemne tunele,

Którymi samotnie nocami chadzała.

Z zamku do kościoła ją droga wodziła,

Gdzie rozmyślania swe prowadziła.

Nad losem swoim często płakała,

Aż nasza rzeka Dobrzynka powstała.

Przepiękne kaczki po niej pływają

I los Pabianki po dziś wspominają.

Książę i księżna też rozpaczali,

Że swojej córki za mąż nie wydali.

Samotne noce Pabianka w dworze spędzała,

I ciągle o księciu myślała.

Który na rączym koniu przybędzie

I z dworu w daleki świat ją zabierze.

Niestety marzenia z niej zadrwiły i starą panną pozostawiły.

Taki żywot brzydula miała, lecz po niej nazwa Pabianic pozostała.

A zamek, w którym panna mieszkała

I swej rozpaczy się poddawała,

Do dziś urodą swą zachwyca

Wie o tym cała okolica.

(Przedszkole Miejskie nr 13, ul. Mokra 19. Nauczycielki: Alicja Kozłowska, Maria Szczecińska. Przedszkolaki: Kacper Seroczyński, Natalia Mikołajczyk, Gabrysia nakielska, Kuba Krajewski)

Opowieść o księżniczce Pabiance

Dawno, dawno temu w zamku, który mieści się w Pabianicach, mieszkała księżniczka Pabianka. Była tak brzydka, że nie chciała nikomu pokazywać swojej twarzy. Miała skrzywione usta i to jej przeszkadzało w mówieniu. Była osobą dobrą i bardzo pobożną, jednak ze względu na swoja twarz nie mogła chodzić ulicami do kościoła, bo po prostu się wstydziła. Niedaleko zamku stał kościół św. Mateusza. Pabianka kazała wykopać tunel między kościołem a swoim zamkiem. Codziennie tym tunelem przechodziła do kościoła i modliła się po kilka godzin. Zawsze przykrywała twarz ciemną chusteczką. Pewnego dnia przechodząc tunelem zobaczyła wielkiego szczura. Była bardzo dobrą osoba, dlatego nic nie zrobiła zwierzakowi. Podeszła do szczura i rozpoczęła z nim rozmowę. Zapytała go: „Czego chcesz ode mnie? Dlaczego chodzisz moim tunelem?” Szczur na to: „Nie chciałem ci przeszkadzać, ale dowiedziałem się od innych szczurów, że jesteś pani bardzo smutna i przygnębiona. Jestem tu po to, aby cię rozweselić”. Księżniczka Pabianka zabrała szczura ze sobą do zamku. Zaprowadziła go do swojej sypialni, tam zrobiła mu posłanie, dała mu jeść i poszła spać. Nagle do sypialni wszedł zły kocur. Szczur bardzo się przestraszył i zaczął wołać księżniczkę na pomoc. „Księżniczko, ratunku, pomóż mi, zły kocur zaraz mnie zje!”

Pabianka obudziła się i przepędziła złego kocura. Szczur bardzo dziękował księżniczce za uratowanie życia. Dał jej buziaka. I nagle stał się cud, księżniczce wyprostowały się usta. Tak się cieszyła, że z radości pocałowała szczura. W tym momencie przed księżniczką stanął piękny książę. Radości było co nie miara. Książę opowiedział Pabiance, jak zła czarownica zamieniła go w szczura. Księżniczka od pierwszego wejrzenia zakochała się w księciu i bardzo szybko pobrali się w kościele św. Mateusza. Pabianka nie musiała już chodzić tunelem, mogła pokazać się ludziom, bo stała się piękną kobietą. Jak człowiek jest miły i dobry dla innych, to ma przyjaciół, a dobre uczynki są zawsze nagradzane.

(Przedszkole Miejskie nr 2, ul. Cicha 26. Legendę napisali: Kinga Rogalewicz, Zuzia Leske, Roksana Wilichowska pod kierunkiem Elżbiety Dzionek)


Aurelia Janke napisała także „Historię pabianickiego ZAMKU z XVI wieku.: Sztuka ich pogodziła” (Życie Pabianic nr nr 3,4,5/1959 r.)

Ponieważ babskie języki z sąsiedniej izby pracować przeszkadzały, murator Gregorius wyniósł się ze swymi karteluszkami do ogródka i usiadł na ławeczce za stołem z prostych desek skleconych. To była jego najmilsza pracownia, do której rad uciekał od ludzi. Ludzi mistrz Gregorius nie lubił choćby za to, że przekładali interes ponad piękno i plany zabudowań tak przeinaczali, że zawsze zęby zaciskał w alteracji, kiedy się do roboty zabierał. Rozpoczęte dzieło nie będzie obrazem marzeń z ogródka. Skąpi mieszczuchy policzą każdy grosz, zmniejszą ilość belek, drzwi, okien, na żadną ozdobność się nie zgodzą. Nawet rodzona żona nie pozwala przebudować domu odziedziczonego po rodzicach.

A przecież widział nieraz w imaginacji ten swój dom. Był jasny, wysoki, z ganeczkiem, niczym dworek szlachecki zbudowany na godzinę jedenastą, żeby słonko swobodnie po wszystkich izbach chodziło. Mimo ciszy w ogródku robota muratorowi nie idzie. Wieści, które mieszczanie lutomierscy przywieźli z Pabianic, rozjątrzyły na nowo nie zagojoną ranę.

- Rośnie kamienica pabiańska jak na drożdżach – opowiadali.

- Dachu co prawda nie widać, bo go zęby jakoweś zakrywają, ale wszyscy wiedzą, że cieśla Jan Miera już ostatnie płachty blachy rozkłada.

- Rośnie kamienica pabiańska jak na drożdżach – powtarza z goryczą murator – ino nie on był tym piekarzem, który ciasto rozczyniał. Znany na okolicę mistrz Jerzy z Lutomierska ustąpił miejsca nie artyście spod włoskiego nieba, ale zwykłemu muratorowi Wawrzyńcowi Lorkowi, którego kanonik z rodzinnej Dąbrowy sprowadził. Od pewnego czerwcowego dnia roku pańskiego 1565, w którym pobrał zapłatę za zbadanie gruntu, czy się pod budowę kamienicy nadaje, noga jego już w Pabianicach nie stanęła, w tym dniu bowiem wszystkie jego plany zburzyła jedna krótka wypowiedź regensa.

- Murator Laurentius Lorek zjeżdża za tydzień z Dąbrowy. Starajże się waszeć jego przychylność pozyskać, to was za pomocnika weźmie. Zmiął wtedy czapkę w ręku i w milczeniu wyszedł. Paliły go zazdrość i wstyd, więc już po kilku godzinach w karczmie „Pod kurem” pijany leżał.

Skrzypnięcie furtki przerwało te gorzkie wspomnienia. Do ogrodu wszedł Tomasz Konewka, stały dostawca przeróżnego żelastwa do budowy potrzebnego. Na widok gościa rozjaśniło się chmurne oblicze gospodarza. Prosty rzemieślnik z Pabianic umiał wydobyć z żelaznych kształtów prawdziwe tchnienie sztuki, rozumiał więc i wysiłki muratora, który to samo piękno w swoich budowlach chciał zamknąć.

Przybycie pabianiczanina spostrzeżono z izby, bo już po chwili do ogrodu wbiegła dziewczyna od posług, niosąc dzban piwa i kubki. Przy piwie rozmowa potoczyła się wartko. Konewka był człowiekiem, który szeroko otwartymi oczyma po świecie się rozglądał i zawsze przywoził moc nowinek ze świata, co prawda często z plotkami pomieszanych.

Murator pobłażliwie słuchał owych gadek przyglądając się jednak bacznie przybyłemu i próbując odgadnąć cel odwiedzin. Gdy zszarzało już dobrze, wstał i ruchem ręki wskazał na domostwo, do izby tym gestem zapraszając.

Konewka nie podniósł się jednak.

- Darujcie kumie, ale w izbie przy białogłowach rozmowa niesporo idzie, a ja tu nie dla krotochwili przyjechałem.

I potoczyła się opowieść o tym, że niedługo już jacyś sławni goście z Krakowa do Pabianic zjadą, może nawet sam król jegomość, a tu kamienica nie gotowa. Mury dopiero stoją i dach ledwo co założony. Kanonik frasuje się bardzo i przynagla, ale ludzi przy robocie za mało.

Opowiadający umilkł na chwilę i zezem spojrzał na gospodarza.

- Nic mi do tego – rzucił gniewnie murator – Nawet o tym słuchać nie ciekawie.

Gdybyście słuchać chcieli, może by i dla was coś ciekawego się znalazło – brzmiała odpowiedź.

Gospodarz milczał.

- Ano widzicie … - wyrzucił wreszcie z determinacją Konewka. – Sama wielebność kanonik mnie tu przysłał z zapytaniem, czy byście obramowań z kamienia do okien nie zrobili. Owe okna muszą być piękne, bo i kamienica bardzo piękna – dorzucił z zachwytem w głosie.

Murator uparcie milczał.

- No i co kumie – zaniepokoił się Konewka – przecie chyba kanonikowi nie odmówicie. Robota dobra i sporo grosza do kalety nadgoni.

Zapytany wstał nagle i pięścią uderzył w stół tak silnie, że cynowe kubki zadźwięczały jękliwie.

- Powiedzcie kanonikowi i owemu tam Lorkowi, że murator Gregorius z Lutomierska cudzych chałup wykończać nie potrzebuje i o owej kamienicy nigdy już w domu moim nie wspominajcie.

- Wasza wola – mruknął markotnie Konewka.

Dawno już umilkły kroki odchodzącego gościa, a przecie mistrz nie chronił się do ciepłej izby przed wieczornym chłodem. Stara rana rozjątrzyła się na nowo i wzbudziła nienawiść do zwycięskiego rywala. Toć żeby nie ten przybłęda Lorek, on budowałby pabiańską kamienicę! Byłoby to największe dzieło jego życia!

- Podobno piękna – powtarzał z udręczeniem raz po raz.

I nagle w rozgorączkowanym mózgu pojawiła się myśl.

- A może prostaczkowie mylą się w sądzie? Może budowla Lorka w ocenie artysty okaże się dziełem chybionym?

Ponieważ ta myśl pewną otuchę wlewała mu do serca, pokonany murator własnymi oczami zapragnął obejrzeć kamienicę.

Był ranek, kiedy mistrz Gregorius do miasteczka wchodził. Tętniło ono już pełnym życiem roboczego dnia. Niskie drewniane domki kryły za bielonymi ścianami nieciekawe sprawy żywotów ludzkich. Jednostajność w wyglądzie tych domków i szpetota ich otoczenia raziła dziś szczególnie serce muratora. Tęsknił do piękna i idąc drogą z Lutomierska do Pabianic wiodącą smęcił się, że gdzieś daleko nie przy drogach z jego życia rozłożyły się miasta, w których wielcy wielmoże lub bogaci rajcy cudne domy u artystów zamawiali. A może kamienica pabiańska do owych cudowności jest podobna?

I przez moment ku zdziwieniu samego mistrza przebiegło mu przez serce gwałtowne pragnienie, aby taką była, ale zaraz ponura zazdrość przesłoniła je ciemną chmurą i już tej zazdrości pełen pod obwarowaniami pabiańskiej fortalicji stanął.

Ponieważ pachołkowie miejscy znali go z niedawnych lat, kiedy u kanonika bywał, więc mu nikt wejścia w obręb zabudowań dworu nie bronił. Minąwszy most i samborzę bramną wyszukał sobie co prędzej w rozległym dziedzińcu ustronny kat, skąd mógł objąć wzrokiem całość budowy. Oczy jego padły najpierw na górne szczegóły i rozszerzyły się zachwytem od widoku bogatych attyk niby delikatna koronka rysujących się na niebieskościach firmamentu. Oderwały się wreszcie od owych wspaniałości i zsunęły się niżej przebijając rusztowania, które nie zdołały w zupełności zasłonić ścian w cudownej proporcji rozłożonych.

Murator stał długo, wrośnięty w ziemię, nie widząc, co się wokół niego dzieje, ani nie słysząc gwaru. Z tego zapamiętania obudziło go dopiero dotknięcie ręki. Wtedy drgnął i z gniewem na natręta spojrzał. Człowiek ów był ubrany w zwykły roboczy strój czeladzi murarskiej. Miał na sobie samodziałowy kaftan z zakasanymi rękawami, obcisłe nogawice i płytkie skórznie.

- Czego waść chcesz – warknął Gregorius.

- Laurentius Lorek do usług waszmości – odpowiedział z uśmiechem ofuknięty.

Murator zastygł w bezruchu, a po twarzy jego przebiegały chmury przeróżnych uczuć czci, niechęci, ciekawości, pomieszania.

Lorek udając, że nie spostrzega wrażenia, jakie wywarł, uprzejmym gestem wskazał na budujący się dwór.

- Pełen ciekawości oczekuję zdania waszmości o moim dziele.

- Musieli mu pachołkowie szepnąć, com zacz – pomyślał Gregorius i nie chcąc uchodzić za grubianina wysiłkiem woli starał się nad pomieszaniem zapanować.

- Piękna, nad podziw piękna – wyjąkał.

Przeciwnik skłonił się w podzięce, a potem chwyciwszy lekko ramię muratora zaczął mówić półgłosem.

- Piękna, powiadasz, a przecie we mnie od niepokoju ciągle serce zastyga. Są godziny, w których wydaje mi się, żem nie artysta, ale zwykły czeladnik do noszenia cegieł tylko zdatny. A czasem znowu…

Nie dokończył zdania i pełnymi pytań oczami obrzucił rozmówcę.

Murator Gregorius pojął od razu, z jakim człowiekiem zetknął go los. Przed nim stał oto prawdziwy artysta, wiecznie niesyty piękna i za niedoścignionym ideałem goniący.

Lorek nie doczekawszy się odpowiedzi skarżył się dalej.

- A ludzie? Zali nas artystów rozumieją? Kanonik pogania i pogania, o tych swoich gościach przypominając, a nie myśli, że przecie najmniejsza cząstka tej budowli z miłością wykonana być musi. Jest li kto w onych okolicach, kto miłuje sztukę ponad prywatę?

- Ja wam owe obramowania do okien wykuję, ino piaskowiec dajcie przedni, ten z chęcińskich kamieniołomów – odpowiedział cicho Gregorius.

- Sam po niego pojadę z podstarościm! – wykrzyknął z radością budowniczy.

Podali sobie ręce na znak zgody.

A kanonik Dąbrowski, który z okien drewnianej oficyny muratorom od dłuższej chwili się przyglądał, mruknął z zadowoleniem:

- Teraz mogę gości oczekiwać. Ars concordiam fecit!

Aurelia Janke – polonistka, pisarka, autorka m. in. wspomnień „Między życiem a śmiercią” (Więź, nr 11i12/1970 r.).



Zbigniew Niedzielski jest autorem humoreski „A.D. 1086”, która opowiada o tym w jaki sposób wysłannicy Kapituły Krakowskiej  przejęli władzę w Chropach. Najpierw przegonili skorumpowanego kasztelana Wojciecha, a potem skorzystali z pomocy włodarza Pużyny i leśniczego Sobiesława. Podczas tego doniosłego wydarzenia wystąpiły zabawne problemy natury językowej, gdyż Saksończyk, Prowansalczyk i Skandynaw, czyli przybysze z Krakowa, poznawali dopiero tajniki mowy tutejszej.


Przyjechało ich trzech.

Konno, z małym dwukołowym wozem i dwojgiem pachołków.

Wszyscy dojrzałych już lat, z głowami wygolonymi w mnisie tonsury, w jednakowych szarych habitach. Szybko się okazało, ze byli to cudzoziemcy, osiadli w Polsce. Podobnie jak większa część ówczesnych zakonników i księży w państwie Władysława Hermana. Towarzyszył im człowiek w książęcej barwie, również konno i również prowadzący ze sobą wóz z pachołkiem.

Przybyli dla przejęcia kasztelani Chropy wraz z dworską osadą Pobijanice. Te, dopiero co, w sierpniu, podarowała im książęca małżonka. Księżna Judyta chorowała ciężko i pobożnymi darami dla Kościoła  przygotowywała się na najtrudniejsze. Był wczesny wrzesień i liście dopiero zaczynały dostawać kolory, gdy trzej zakonnicy przybyli do Pobijanic. A przysłała ich Kapituła Krakowska.

- Witajcie, słowny kasztelanie!

Kasztelan Wojciech zastygł na chwilę na szczycie schodków prowadzących do Leśnego Dworca, zwanego Pobijanice.

„Słowny kasztelanie?” powtórzył w myślach. Dotrzymywanie słowa czyli owa „słowność” nie była najmocniejszą stroną Wojciecha, który może raz w życiu spełnił daną obietnicę. I to zagrożony sądem książęcym. Braciszek zakonny, wypowiadający dziwne słowa powitania, patrzył jednak na niego parą ufnych oczu, w których nie znalazłoby się śladu szyderstwa. Ani innego koloru niż błękitny.

- Słowa twoych czinów dotarla asz do nasz w Krakowi – uzupełnił wypowiedź niebieskooki. ”Sława”- błysnęło w głowie kasztelana. On mówi: „Sława twoich czynów”, a przedtem było „Sławny kasztelanie”. Rozwiązanie zagadki powitania nie uspokoiło Wojciecha. Pośród czynów jego życia niewiele było takich, które chciałby przedstawić w Krakowie. W jednym z głównych grodów („sedes principales”) księstwa. „Może najważniejszym …” – myślał kasztelan – „Chociaż książę Władysław Herman ponad wszystko lubi przesiadywać w swoim mazowieckim Płocku. Stamtąd pewnie przyjechali goście, traktem przez Łęczycę …”

- Bóg wam zapłać za dobre słowo, bracie – odpowiedział Wojciech, zdejmując nogę z ostatniego schodka i podchodząc do przybyłych. Ubiór jego, z cienkiej tkaniny, kaftan szyty nowym wzorem, buty podkowane i szłyk lekki, futrzany, odbijały od prostych habitów zakonnych. Ale to właśnie owi, biednie ubrani księża, mieli tu być nowymi panami.

Stojący obok trzech mnichów człowiek w książęcej barwie – przewodnik i tłumacz – wszedł teraz w swoje obowiązki. I to dosłownie – przepychając się do przodu nadepnął na sandał drugiego z zakonników. Wysokiego i chudego, z oczyma żółtawej barwy i długimi palcami, przykurczonymi jakby coś chwytał. Co czyniło go podobnym do krogulca czy jastrzębia. Głos też miał wysoki i ostry.

- Merde! A uważajcie trocha, panie Wymysł, na mój zadnia noga!

- Przemysł – poprawił złym głosem tłumacz, obrażony pomyłką.

- Bydźcie sobie Przemys, a nie deptujcie po kciuku. – Krogulcopodobny zakonnik też widocznie (jak jego poprzednik) dopiero uczył się polskiej mowy.

- Świętobliwi bracia Otto, Baldwin i Swen. Z Kapituły Krakowskiej – doszedł wreszcie do głosu urzędnik książęcy. – A jam jest Przemysł z Kłopocic.

- Kłopoci, kłopoci, same kłopoci z Przemysłem – przerwał mu chudy Krogulec, który okazał się mieć na imię Baldwin.

- E, nie gadajcie, bracie – poskoczył z pomocą niebieskooki Otto. Jego głos był, w kontraście z poprzednim, łagodny a nawet dziecinny w swoim cieple. Stwierdzenie też było łagodzące.

- Z Przemysła jeszcze dobre czchłowieki będom.

- Ludzie – poprawił ze złością Przemysł, nie pozwalając załagodzić sporu.

- O, to to. – Pokiwał wskazującym palcem karcąco brat Baldwin – Przechmysł się tylcho mądrzyczy… mędrzy … tfu … mądrali, a w puszczy zaraz się złupił za Płockiem.

- Zgubił – wycedził Przemysł, przez zaciśnięte zęby.

- No, schubił. Schubił czy złupił – wszystko jechno. Homary nas żywcem zjedchli.

W tym momencie kasztelan Wojciech, z trudem utrzymujący powagę na twarzy skłonił się dwornie.

- Prosimy na wieczerzę. Chciałem najpierw rzec „Gość w dom, Bóg w dom”, ale przecież świętobliwi bracia właśnie jakby przybyli do własnego domu. Jako do swego majątku, dopiero co podarowanego Kapitule Krakowskiej przez księcia Władysława Hermana i jego małżonkę Judytę.

Chudy, wysoki Baldwin nie zwrócił uwagi na grzeczne powitanie. Skrzywił się tylko i wykrzyknął:

- Ale, ale! Najpierw – co mamy z nachszymi ludźchmi zrobycz? Jest u nas pachołki, razem z Przemyschłowym, trzech i wazów dobrych dwie!

W głowie Wojciecha chwilę dłuższą krążyły najróżniejsze wazy, miski i naczynia, nim jego bystry umysł nie przestawił dźwięków.

- Wozy do wozowni – podkreślił pierwsze słowo – Pachołek jeden nich pilnuje, gdyż tu u nas okolica dzika i ludzie też dzicy. Dwaj do izby czeladnej. Najedzą się, to się w pilnowaniu zmienią.

- Słyszici, chłopcy, wazy do wazowni! – powtórzył Krogulec.

- Tfu – splunął z cicha w bok tłumacz, w którym, dzięki obcowaniu z braciszkami, obudziła się miłość do czystości ojczystego języka.  

- A kuny gdzie? – dopytywał się dalej Baldwin.

- Kuuuny? – Wojciech przeciągnął słowo, znowu nie rozumiejąc. ”Kuny” to był ważny termin dla zarządcy majątku. ”Czy braciszek Krogulec od razu na dworze przystępuje do sprawy spisu dóbr i powinności?” Tego spisu i relacji o stanie majątku bał się Wojciech tak samo jak Sieciecha, wojewody książęcego. „Dla uszu Sieciecha te rachunki. Za mniejsze zaś rzeczy (niż niezgodności w książęcym inwentarzu) kazał Sieciech winowajcom oczy wyłupiać…”

- Brat Baldwin pyta: „A  k u n i e gdzie?” – poprawił najważniejsze słowo braciszek Otto. Jak zwykle spiesząc potrzebującym z pomocą.

Wesoły Saksończyk zawsze spieszył wszystkim z pomocą. Czy było to oczekiwane czy nie. Tym razem było. Wojciech tak został przytłoczony przypuszczeniem o natychmiastowej lustracji, że dalej nic nie rozumiał. Patrzył na obu zakonników z otwartymi ustami. Trzeci, brat Swen, ciągle zachowywał kamienne milczenie. Brat Swen cały był jakoś w sobie zamknięty, skurczony, z twarzą bladą i prawie białymi włosami Skandynawa. Do tego niewysoki, chudy i o zapadniętej piersi. Właściwie wyglądał na chorego.

Braciszek Otto dalej wyjaśniał zagadkę „kun”, czy też „kuni”.

- No, kunie, kuniki … romaki … wieżowce… I – ha-ha! Ta-da-da! Ta-da-da!

Malutki i grubiutki braciszek Otto zarżał i przegalopował kawałek po wyłożonej drewnem ulicy leśnego gródka. Wybijał przy tym drewnianymi chodakami głośny stukot kopyt.

Z właściwego sobie rozpędu, widocznego we wszystkim co mówił i robił, machnął lewym sandałem tak mocno, że ten poleciał niczym jaskółka w stronę okienka nad gankiem dworu.

Brzdęk! – skończyła się przejażdżka.

- Jedyna szyba w grodzie! – jęknął Wojciech – Wszędzie tylko rybie błony i mechery. A tu szyba była prawdziwa. Niewielka, ale w ołów pięknie oprawiona.

Tłumacz, uśmiechając się złośliwie, podszedł blisko do kasztelana.

- Zgodnie z rozkazem księcia pana i wojewody Sieciecha, tobie mości kasztelanie zakonników pozostawiam. Wojewoda przykazuje wam we wszystkim ich słuchać, jako nowych panów Chropów i Pobijanic. Ja zaś zaraz wracam do Płocka.

- Już jedziecie? A wieczerza? – jęknął Wojciech ciągle patrząc na stłuczoną szybę.

- Wybaczcie, wielmożny Wojciechu, ale wolę w lesie nocować niż tych braciszków pilnować. – I dodał szeptem – Najgorszy ten ostatni. – I głośno – No, bywajcie!

- Niech bogi prowadzą! – krzyknął za nim Wojciech. Zapominając, że teraz powinien być szczególnie dobrym chrześcijaninem.

Jak wielu na półpogańskim jeszcze Mazowszu, kasztelan Wojciech wolał starą wiarę przodków od nowej. Choć sto dwadzieścia lat minęło od chrztu Polski, dawne bogi trzymały się ludzkich serc. Choćby Warcisława – pierwsza żona Władysława Hermana z rodu Prawdziców – nie chciała chrześcijańskiego ślubu z księciem. Przez to jego pierwszy syn, Zbigniew, mniej się teraz liczył do następstwa tronu, niż zaledwie w sierpniu urodzony Bolesław. Ten miał bowiem matkę chrześcijankę, księżniczkę czeską Judytę. Drugą, choć według Kościoła, pierwszą żonę księcia. A Warcisława, przed jego chrześcijańskim ślubem z Judytą, musiała odejść z płockiego dworu. Czasy się zmieniały i nawet wspominanie starych bogów mogło się okazać niebezpieczne. Szczególnie przy duchownych.

- Niech Bóg prowadzi – poprawił się kasztelan – Szczęśliwej drogi!

- Ja już szczęśliwy. Teraz wy się martwcie – odkrzyknął Przemysł z Kłopocic wskakując na konia. – A mają bracia dla was niespodziankę. Jazda1 – wrzasnął. Jeden z dwóch wozów z powożącym nim pachołkiem, który nawet nie zdążył z niego zejść, ruszył teraz za swoim panem. Z powrotem przez bramę i mostek nad rowem.

Wojciech odwrócił się ku gościom, czy raczej gospodarzom. Brat Baldwin-Krogulec patrzył na niego surowo. Może nawet usłyszał nieszczęsne słowo ”bogi” a może wciąż oczekiwał odpowiedzi na swoje pytanie w sprawie „kun” czy też „kuni”. Winowajca rozbicia szyby, Otto, spuścił głowę i wiercił bosą pietą dziurę w brudnej desce uliczki. Kasztelan przejął na siebie ciężkie zadanie prostowania licznych zakrętów rodzimej mowy.

- Co do waszych „kuni” – to konie – podkreślił – nocują w stajni. Ludzie nocują we dworze. Majątek wasz o tę szybę mniejszy, ale przecież płakać nie będziecie. Otto podniósł głowę, lecz, dla odmiany, brat Krogulec walną go pięścią w plecy.

- Zapchlacisz. Machsz z czecho – stwierdził. Uśmiechając się po raz pierwszy. Wojciech pomyślał, że Krogulec Baldwin należy do ludzi, którym humor zaczyna dopisywać dopiero wtedy, kiedy inni mają kłopoty…

Weszli wreszcie.

Jeszcze tylko kasztelan zgarnął po drodze Ottona, gdy ten (boso i z jednym chodakiem w ręku) rzucił się przed gankiem na kolana zbierać rozbite szkło. Wojciech wręczył mu drugi chodak.

W znajomych ścianach dworu kasztelan nabrał otuchy. „Głupków mi tu jakichś przysłali. Łatwo ich będzie okpić” – pomyślał. Niepokoiła go jednak zapowiedziana niespodzianka i milczący Swen …

***

Goście, czy też raczej nowi właściciele, rozglądali się ciekawie. Sień leśnego Dworu Pobijanice była pełna poroży i całych czaszek jelenich. Wokół wisiały też wypchane łby łosie i dzicze nadzwyczajnej wielkości. W kącie, na drewnianym berle, siedział ulubiony sokół kasztelana. Na ścianach zawieszono rogowe uchwyty na łuczywo i broń: lekkie oszczepy zakończone żeleźcami, prażone w ogniu łuk, okrągłe tarcze z żelaznymi umbami. A także oręż dawno nieużywany – z kamiennymi ostrzami, po pradziadach. Na ziemi stały drewniane beczki i kamienne żarna. Zgromadzono tu razem sprzęt myśliwski i gospodarski.

Goście stanęli patrząc dokoła. Pachołek dworski zapalił łuczywo. W jego świetle na belkach sufitu pokazały się wiązki ziół i grzybów oraz wypchany jastrząb z rozpostartymi skrzydłami wiszący w samym środku.

- Pobijanice – królewski to dwór myśliwski, od prapradziadów – wyjaśnił braciom, nie bez dumy, kasztelan. – Jeszcze za prapradziada książęcego Pierwszego Mieszka i syna jego Bolesława Chrobrego myśliwych tu osadzono dobrych. Ci sobie służbę i osaczników dobrali, przeważnie ze smolarzy i bartników. Ptaszników zaś -  Rusinów – król Bolesław Śmiały podesłał. Jest tu ich trzy rodziny. Nagle z dalszej, ciemniejszej części sieni dobiegł inny głos. Cichy, wysilony, świszczący. Świadczący o kłopotach z oddechem. Nieprzyjemny …

Wojciech wzdrygnął się.

- Relację z majątku zdacie nam od razu, kasztelanie Wojciechu z Pobijanic. Kasztelanie, który rodem pochwalić się możesz, bo cię wojewoda Sieciech na urząd wyniósł z pospólstwa. Wieczerza wasza poczeka. Każcie służbie naczynia zabrać i miejsce na stole uczynić.

W ciemności, skąd dotarły słowa, skrzypnęły otwierane drzwi i światło z gościnnej izby dworu oświetliło mówiącego. Brat Swen tak dobrze sobie poradził w nieoświetlonym końcu sieni, jakby widział w ciemnościach.

Wojciech wzdrygnął się raz jeszcze. „Może ten Swen niesamowity? Przez drzwi patrzy! Księża rzymscy – czarownicy …” Zimny pot oblał kasztelana. „Dziać się zaczęło jak mogło najgorzej” – pomyślał. – „Gdyby po wieczerzy przy miodzie i piwie… Ale teraz, zaraz, o majątku gadać? O zarządzie, o dochodach, powinnościach, dziesięcinach, o pieniądzach? I to z takim, co najpierw tylko milczy, a jak już coś po swojemu wysyczy, to dusza człowiekowi w pięty ucieka…”

- To jakże będzie, sławny i słowny kasztelanie Wojciechu? – wyświszczał znowu Swen.

Stał już na środku gościnnej izby.

Pomijając świszczenie, zamorski braciszek doskonale znał polską mowę. Pozostali dwaj skurczyli się przy drzwiach i nie odzywali się wcale.

- No, przecież, przecież! Rozliczyć się zaraz mogę! – wybuchnął Wojciech – Chłopi uciekają, niedźwiedzie ule psują, wydry bobry wybiły, kuny jajka biorą …

- Krowy nie dają mleka, woły osłabły a konie wszystkie narowiste – zadrwił Swen – Tylko kasztelan Wojciech majątku książęcego pilnuje, a jak trzeba – ze swojego dołoży.

- A żebyście wiedzieli, diabli nadali!

Było to największe kłamstwo w życiu Wojciecha, który marnego denara nie dołożył do książęcych Chropów.

„A ile odłożył?”

Ta myśl poprawiła mu na chwilę humor.

„Nic nie udowodnią – pomyślał. – Zresztą jeden Gostek, pokojowiec, który coś wiedział – na znak zniknie. Razem ze mną”.

I kasztelan postanowił trzymać złość na wodzy.

- To nie usiądziemy? – zaczął – Na stojaka o majątku będziemy gadać? – wykrzywił się złośliwie.

- My usiądziemy – rzekł krótko Swen i gestem zaprosił braci na ławę. Ława była z oparciem i okryta ozdobną kapą tkaną na Rusi. Tak usiedli, że świszczący zakonnik tkwił w samym środku, niczym sędzia między pomocnikami.

- Kasztelanem jestem! – poczerwieniał na obrazę Wojciech.

- Już nie – Brat Swen odpiął torbę wiszącą na rzemykach i wyjął z niej kartę pergaminu.

- Pieczęć książęcą poznajecie? Wojewoda Sieciech mnie władzę nad wami oddał. Miejscowi ludzie skargi na was wnieśli do książęcej sprawiedliwości. A on nam, jako nowym właścicielom, sprawę kazał rozsądzić. Co czynimy. Zarzuty ciężkie. O mężobójstwo i nastawanie na niewiasty. Są i świadkowie… I cóż wy na to, Wojciechu z Pobijanic? – Brat Swen zakończył oskarżenie.

Milczenie, które zapadło w izbie gościnnej pobijanickiego dworu przerywane było skrzypieniem desek. Wojciech już od samego początku przemowy brata Swena zaczął niespokojnie krążyć po pomieszczeniu.

- Chodzi jako dziki zwirz w klitce – szepnął Otto Baldwinowi. Nie mogli się obaj braciszkowie rozmówić w ojczystych językach, gdyż jeden pochodził z niemieckiej Saksonii a drugi z francuskiej Prowansji. Obydwaj zaś tyle tylko umieli łaciny, ile jej się na pamięć wyuczyli, dla służby Bożej.

- Nie jak w klitce chodzi. Chodzi jak w klaczce. Chodzi jak dziki zwirz w klaczce – odszepnął Krogulec ponad ramieniem Swena.

- Nie. Klaczka to przecież kabała, samica kuń – sprzeciwił się Otto.

- To kobyla. A on chodzi jak dziki zwirz w klaczce – upierał się Baldwin. Zamilkł, gdyż Swen spojrzał na niego ostro i zwrócił się do oskarżonego zarządcy Pobijanic.

- Chyba – wyświszczał – że majątek zagrabiony oddacie (co już pewnie schowany jest w ziemi) i pokutę wielką uczynicie. Do końca życia darmo dla Kapituły pracując. – Przerwał i podjął po chwili. – Nadacie się na włodarza, kiedy nowy rządca z naszej ręki na oku was będzie miał…

Skrzypiały deski pod nogami Wojciecha. On sam ciągle milczał.

- Ucieczka na nic. W kraju się nie schowacie. Na nas gdybyście się porwali, reka by wam uschła. – Swen przypomniał sobie nagle, że (zbytnio ufając w powagę Kościoła i książęcego rozkazu) znaleźli się w leśnym dworze sami z człowiekiem, którego posądzono o zabójstwo. Niechby nawet po pijanemu i o babę, ale zawsze…

Skrzypiała podłoga. Wojciech chodził w tę i z powrotem.

- To jakże będzie, Wojciechu z Pobijanic? – powtórzył zniecierpliwiony Swen – Co wy powiecie na to?

- Co ja na to? Co ja na to? – odezwał się wreszcie Wojciech i stanął pod obwieszona bronią ścianą.

Broni było jeszcze więcej niż w sieni.

Brat Swen zauważył to dopiero teraz. I niespokojnie popatrzył na drzwi, skąd w każdej chwili mogli wypaść ludzie kasztelana.

„Źle to rozegrał… On – brat Swen. Miał poczekać z oskarżeniem aż Kapituła podeśle zbrojnych ludzi. Miał się najpierw  rozmówić z włodarzem i leśniczym. A przecież nie wytrzymał i wyrzucił z siebie wszystko jeszcze w sieni. Jak głupi.

To już ci dwaj żałośni błaźni – Otto i Baldwin – mądrzejsi są od niego. A teraz on – brat Swen – miłe życie może stracić, przez niecierpliwość. Cała nadzieja, ze tamten się przestraszy …”

  ***

Wojciech wydawał się nieprzytomny pod gradem bezlitosnych zarzutów. Tarł rękami spocone czoło i, jakby z przejęcia, szurał nogą po podłodze sposobem ludzi niewidomych.

Nagle odwrócił się i chwycił ze ściany miecz i tarczę. Zakonnicy porwali się z ławy. Wojciech trzy razy uderzył mieczem o tarczę i krzyknął – Ratuj!

Brat Swen także porwał miecz ze ściany i popatrzył na drzwi. Dlatego nie zobaczył, tak dobrze jak pozostali, co się stało. Na oczach zdumionych Ottona i Baldwina, kasztelan z całej siły kopnął krótką deskę odchodzącą od ściany. Kawałek podłogi, mierzący około trzy na trzy łokcie, podskoczył do góry i przed oskarżonym otworzyła się czeluść.

Wskoczył w nią natychmiast.

Klapa zatrzasnęła się za nim a spod podłogi dobiegł zgrzyt zasuwy.

- Ucik! – wrzasnął Otto – Stróż!

- Strasz! – zawtórował  mu Baldwin.

- Straż! – wyświszczał Swen – nie przyjdzie. A jeśli to po nas. Ale myślę, że nikt nie przyjdzie. Skoro uciekł. Krzyk znakiem był. Służba, ze złodziejem zmówiona pewnie tez uszła.

- Uschła. Niekocho ni ma – potwierdził Krogulec Baldwin wyglądając ostrożnie do sieni. Swen stanął nad klapą, która była tak dopasowana, że ledwie można było odróżnić miejsce gdzie deski zostały przecięte. Braciszek Otto podszedł tam do niego, ale na klapę patrzył z obawą. Z pomocną radą jednak się nie zawahał.

- Klupę trzeba przecisnąć – stwierdził.

Brat Swen znalazł kogoś na kim mógł wyładować złość.

- Nauczycie się kiedy, Otto, polskiego? Zamiast, w koło Macieju, głupoty wygadywać? – zaświszczał – „Klupa” w Małopolsce i na Śląsku „nos” znaczy. A to jest „klapa”. Chcecie klupę przecisnąć przez te deski czy co?

To co za chwilę odegrał Otto przypominało dziecięcą zabawę w wyliczanki.

- To jest klupa. – Brat Otto dotknął nosa. – To jest klapa – pokazał na podłogę – A to jest klepa – pokazał na Swena. – Tak, tak – oświadczył zdumionemu. – Klepa. Jesteście klepa. Boście wyklepali wszystko przed Wojciechem. Całą tajemnicę. Klepa.

Swena zapowietrzyło.

Po pierwsze – zawsze miał kłopoty z oddechem.

Po drugie – poraziła go słuszność zarzutu Ottona.

Po trzecie – brat Otto po raz pierwszy w życiu wypowiedział się czysto po polsku, bez choćby jednego błędu…

Nagle całe powietrze uszło ze Swena.

- Rację macie, bracie Otto – stwierdził pojednawczo. – A klapę rzeczywiście trzeba czymś przycisnąć.

  ***

We trzech ledwie wciągnęli na klapę ciężką dębową ławę, na której wcześniej siedzieli przy zastawionym stole.

Chętnie by coś zjedli, ale wiedzieli, że byłoby to głupotą większą niż nieudana gra Swena z kasztelanem.

Swen, zresztą już doszedł do siebie i powrócił do roli przywódcy.

- Razem się trzymajmy. Dwór trzeba obejść.

  ***

Parterowy dwór, tak jak przypuszczali, był pusty, lecz w sąsiednich budynkach zobaczyli światło w okienkach. Niewyraźne, za zwierzęcymi błonami, ale niewątpliwe.

Mrok już zapadł.

Najpierw odnaleźli pachołka przy wozie, a potem drugiego w stajni.

Ten karmił  zdrożone konie owsem z beczki stojącej przy wrotach. W pięciu, po udzieleniu ludziom najkonieczniejszych informacji, poczuli się pewniej i podeszli do pierwszego domu, w którym błyskało światło łuczywa.

Chata była trochę większa od innych, choć tak samo zbita z grubych pni i kryta słomą, dobrze już porosłą mchem.

- Otwieracz! – rozległ się w mroku głos brata Baldwina  - Otwieracz! Imieniem Kościoła i Kapituły Krakowskiej! Otwieracz!

Drzwi uchyliły się ostrożnie i stanął w nich brodaty człowiek, który pewnie jadł przed chwilą, gdyż szczęki jeszcze mu się ruszały.

Otarł gębę rękawem i popatrzył na gości uważnie.

W nikłym blasku padającym z otwartych drzwi zobaczył trzy znane już sobie wygolone głowy i dwóch pachołków.

- To wyście goście kasztelanowi? - mruknął. – Panowie nowi podobno. A czego trzeba? Ja tu jestem włodarzem pobijanickim a po trosze i chropskim – dodał dla wyjaśnienia.

- Łapacz z… z… z… - zaczął brat Baldwin i zaciął się na „złodzieju”.

- Nie łapacz ci ja jestem, tylko włodarz pobijanicki a po prawdzie i chropski – obraził się włodarz pobijanicki i chropski. – A jeśli zbiegłych chłopów łapię, to moje prawo i nie lza złym słowem srom gospodarzowi zadawać w jego własnym obejściu. Nawet zakonnikowi. A może tym bardziej!

Włodarz okazał się człowiekiem wygadanym i czułym na honor. Prawda była taka, ze to właściwie on – przy częstych nieobecnościach kasztelana Wojciecha – rządził całym majątkiem. Zbierał daniny – ale co się z nimi działo dalej – wiedział tyle co wszyscy.

- Jak to nie łapacz? – zdziwił się Baldwin. – Trzeba łapacz zło … zło .. zło…

- A! – zrozumienie zapaliło się w oczach włodarza. Zło się pojawiło? Znaczy – znowu zjawy się we dworze pojawiły? Pewnie tym przekopem księżniczki pobijańskiej? Tak my nazywamy pierwszą książęcą  żonę pogańską, co to u nas sześć lat siedziała. Miesiąca nie będzie, jak jacyś ludzie po nią przyjechali.

Chodziła tym przekopem, biedaczka, do świątyni, z której kościół teraz zrobili, bo się ludzi okropnie wstydziła. Ej, wypędził ją książę jak psa. Choć syna z nią ma – Zbigniewa. Chodziła, biedna, przez klapę w podłodze, choć tam przekop w jednym miejscu się rozgałęzia i w te boczne nie trzeba wchodzić.

Ale zjawy – jeśli nawet na izbę wylazły – nic nie zrobią. Piwa tylko im trzeba wystawić na misce. To już gorsze są krasnoludki. Jak za mało piwa dostaną – do mleka szczają i koniom warkoczyki plotą. Zjawy nic nie zrobią – uspokajał włodarz.  – Prawdziwe szkody bywają, gdy się nasi w karczmie popiją, co nazywają Bugaj … - przerwał wreszcie.

- A kasztelan gdzie? – spytał innym już głosem.


***

Bracia zakonni, na tyle mieli rozumu, że się pozwolili włodarzowi wygadać. Czasem człowiek z rozpędu powie więcej niżby chciał. Żeby się obcemu pochwalić. Dopiero gdy włodarz skończył rozległą opowieść pytaniem o kasztelana i umilkł, brat Swen wyświszczał po swojemu.

- Wyście Pużyna, włodarz chropski? W skardze, którą wasi ludzie zanieśli do księcia, wasze imię też się znajduje. Jako tego, który złe Wojciechowe czyny zna i nawet nie przypiekany – potwierdzi…

Włodarz rozejrzał się po gródku i zniżył głos.

- A kasztelan gdzie?

- Ucik! – nie wytrzymał brat Otto. Jego polszczyzna wróciła do zwykłego poziomu.

- Łapacz złodzieja! – wyraził się wreszcie pełnym zdaniem Baldwin.

- Uciekł? – domyślił się Pużyna. – Pewnie przekopem Pobijanki? A zjawy po co wyszły?

Nie poczekał na odpowiedź.

- Ludzi zbrojnych wielu przywiedliście?

Zakonnicy i pachołcy popatrzyli na siebie i wszyscy razem na Swena.

Milczał.

Braciszek Otto poczuł się wezwany do pomocy.

Braciszek Otto całemu światu by pomógł i cały świat uściskał.

Taki to już był braciszek. Wzorem pierwszych chrześcijan – życzliwy dla wszystkich istot. No, może poza bratem Swenem…

- Wuje dopiero w niedzielę nadciągną – stwierdził Otto.

- Woje w niedzielę nadciągną – przetłumaczył, świszcząc po swojemu, Swen.

- Niedziela jutro – obliczył Pużyna.

- W niedzielę – znaczy w jeden tydzień – skrzywił się Swen.  – Brat Otto waszej mowy w Krakowie się uczył. Tam tak mówią.

- Naszej mowy! – Brat Otto poczuł się Polakiem.

- A jużci! – poparł przyjaciela Baldwin.

Włodarz kręcił głową.

Nie wiadomo czym bardziej zdziwiony, językiem, czy treścią wypowiedzi.

- Samiście się porwali na kasztelana? – nie dowierzał – Samopiąt? Bez wojów dobrze zbrojnych? I uciekł przed wami?

- Ucik! – potwierdził braciszek Otto.

Nie bez dumy.

- Łapacz złodzieja! – wtrącił swoje Krogulec Baldwin.

Włodarz znowu rozejrzał się dokoła.

- Ale on tu może wrócić! Lada chwila! A  wy mnie zagadujecie!

Pużyna zakręcił się na pięcie, wpadł do chałupy i zaraz z niej wyskoczył. Z drewnianą kołatką w ręku.

Ta – szybko  obracana – uczyniła taki przeraźliwy hałas, że z sąsiednich chałup i zabudowań zaczęli wypadać ludzie. Częścią  rozebrani już do snu, ale z kijami, siekierami, pałkami w ręku.

Ten i ów miał widły, drewniane, lecz dobrze okute. Kilku wreszcie wyniosło łuki, strzały i oszczepy. Jeszcze inni – pochodnie.

Straż przy bramie zadęła w róg na alarm.

- Ludzie! – wrzeszczał Puzyna – Księża z Karkowa przyjechali! Kasztelan uciekł! Dawać tu tych co mu pomocnikami byli!

Na podwórcu gródka zrobił się zamęt. Ale w tym całym zamęcie był pewien plan, widocznie już wcześniej ułożony. Po kilkoro ludzi otaczało i wykręcało ręce tym, co do których miano podejrzenie, czy też pewność. Niektóre gromadki wpadały do chałup i stamtąd wyprowadzały więźniów.

- Wiązać! – wrzeszczał Pużyna – i pod nogi panom z Krakowa.

- Jedyn, druki, czesi, czorty, pięty, sierści, siedźmy, tuśmy, zdziwiony, doniesiony – liczył braciszek Otto.

Pużyna z podziwem słuchał Ottona, ale, przy dziesięciu, pokiwał głową z zadowoleniem.

- Są wszyscy. Nikogo w gródku nie ostrzegł. Może tylko Gostka – pokojowca. Tych tutaj zdradził. Wszystkich zostawił. Taki to człowiek … - Przerwał i nagle rozkazał głośno.

- Sobiesław, Klicko, Brzechwa! Weźcie jeszcze kilku i lećcie do chramu. Znaczy do świątyni. No, do kościoła – poprawił się, patrząc na zakonników. – Kamień przesuńcie, co w nim czarni chrzcielnicę wycięli. Pod kamieniem dziura, ale nie właźcie. My od drugiej strony przekop przejdziemy. Kasztelan może w chramie się kryć, albo z przekopu Pobijanki wyleźć. Tego żywcem brać. Jak my będziemy szli – zawołamy: „Chropy, Chropy”. Wtedy nie strzelajcie ani wideł nie wsadzajcie w dziurę. Jakby krasnoludki wyszły – pozdrówcie pięknie i zaproście na jutro na wiec na Grobelnej przesiece.

- A jak wylezą zjawy? – zapytał ten, którego zwali Sobiesławem.

- Udajcie, że się boicie. Okup ode mnie przyrzeknijcie. Po garncu piwa na tuzin. Wtedy tutaj przylecą. A my reszta do Dworu. Jeńców zamkniemy w piwnicy – zawołał i już odwracał się do gromady, kiedy przypomniał sobie coś jeszcze i spojrzał na zakonników.

- Mógłby któryś z wielmożnych pójść z nami do przekopu. Gdyby się coś kasztelanowi przydarzyło. Za świadka o niewinności nasze…

Niespodziewanie wyrwał się Krogulec.

- Ja pchójdę sz wami!

- A dobrze! – kiwnął głową włodarz i puścił się z ludźmi biegiem. Tuż przed gankiem krzyknął do Swena i Ottona:

- Piwo dla zjaw w beczce w sieni stoi! Po garncu na tuzin, mówiłem, bo się upiją!

Zniknęli we drzwiach Dworu.

- Idziemy do świątyni – zdecydował brat Swen, wbrew prośbie włodarza. – Wiem, że jest w niej krzyż postawiony. Ksiądz dwa razy w roku przyjeżdża z Sieradza albo z Łęczycy. Jest i woda święcona. Chyba, że ją wylali, chrzcielnicę przesuwając.

Musieli przejść bramę i opowiedzieć się straży.

Strażnicy już zdążyli zapalić kilka chrupek chrustu przy głównym placu gródka, a przy bramie – całą beczkę smoły. Krwawy blask rozświetlił drewniany gród. Kobiety i dzieci stały gromadkami przez chałupami. Podrosłe chłopaki, wyrostki, przebiegały pomiędzy domami chwaląc się bronią zabrana z ojcowych zapasów, bez pozwolenia. Tu i ówdzie porykiwała, przestraszona wrzawą, krowa, rżały konie. Kury i kaczki odzywały się niespokojnie w kojcach.

- Harmider taki, jak przy Arce Noego – wyświszczał Swen, gdy przechodzili przez drewniany mostek nad rowem.

Od Dworu do świątyni, zamienionej w tymczasowa kaplicę, nie było więcej jak dwieście kroków. Wiedzieli, gdzie iść, gdyż w środku drewnianej szopy jarzyły się światła. Gromada myśliwców i osaczników wpatrywała się w ciemną jamę obok chrzcielnicy. Tę, widać, przenieśli ostrożnie, gdyż woda święcona błyszczała w zagłębieniu. Czuwający powitali zakonników pomrukiem. Ten i ów ściągnął czapkę, przypominając sobie, że jest w kościele.

Czekali dłuższą chwilę.

- Chropy! Chropy! – zabrzmiało wreszcie z otworu w ziemi.

- Sam tu! – odkrzyknął Sobiesław.

- Czemu sam? – zdziwił się brat Otton. – Jest nasz tuta cała kupa!

Z otworu wyjrzała, zdobna w pajęczyny, twarz Pużyny.

- Ucik? – nie wytrzymał braciszek Otto.

- Nie uciekł! – stwierdził włodarz otrzepując się z kurzu. Niosą  go za mną. Za chwilę ciało Wojciecha leżało na ziemi. Było Wojciecha jakby więcej niż zwykle. O kilka siekier i wideł tkwiących w jego ciele….

- Ostatchnie słowa jego b-rz-m-ieli: „Zloto na kichanie” – stwierdził, wyłażący z dziury, brat Krogulec. Rozległy się chichoty. Braciszek Otto poczuł się wezwany do pomocy.

- Czechajcie – krzyknął. – Ja rozumem!

- Czech? – spytał leśniczy Sobiesława Pużynę.

- Nie Czech, Sas.

- Anglo-Sas? – dociekał leśnik. – Norman?

- Nie „Anglo”. Samo Sas. I nie Norman a Otto.

Brat  Otto wyrecytował: - Oto wyjaśnianie. Złoto na kurhanie!

W świątyni rozległy się okrzyki podziwu.

- Poeta? – dopytywał się leśniczy Puzyny. - Wierszem mówi.

- A kto go wie? Ale widać nie jest taki głupi jak wygląda. Ale teraz ja muszę coś powiedzieć.

I włodarz krzyknął przerywając wiwaty.

- Ludzie! Nie bronię złota szukać. Ale, po sprawiedliwości, złoto, skradzione przez kasztelana Wojciecha, należy do przesławnej Kapituły Krakowskiej… Do mnichów – dodał, czując niezrozumienie. – Mnisi dadzą dziesiątą część znalazcy.

- Piątą część dajemy – wyświszczał brat Swen. Wszyscy drgnęli na dźwięk jego głosu.

- Złoto mówił dalej – zebrane z krzywdy ludzkiej i kradzieży, gdy całe wziąć, szczęścia nie przyniesie. Ale jeśli sprawiedliwą nagrodę dostać – znalazcy nie zaszkodzi.

Obaj zakonnicy z uznaniem popatrzyli na Swena. Zmazał w tej chwili część swojej winny lekkomyślnego postępku z kasztelanem.

- Na kurhan!  - wrzasnęły na zewnątrz dzikie głosy.

Gromadka pobijaniczan puściła się w stronę gródka.

Widocznie kurhan leżał gdzieś za nim.


  ***

Z  powrotem, we Dworze, znowu w jego gościnnej izbie, trzej zakonnicy i włodarz zasiedli do spóźnionej i zimnej wieczerzy.

Nadszedł jeszcze leśniczy Sobiesław, podobnie jak Puzyna, bardzo nieszczęśliwy z tego powodu. Obydwu nie wypadało biec i szukać złota z innymi, więc początkowo siedzieli z ponurymi minami. Dopiero wino i miód poprawiły im nastrój. Po obfitym posiłku, który mógł być śmiało nazwany ucztą, braciszkowie z Krakowa przystąpili do sprawy, z którą przyjechali.

- Ksiąg żadnych nie macie? – odezwał się pierwszy Swen, wyjmując z torby u pasa czystą kartę pergaminu, małą buteleczkę inkaustu, woreczek piasku i wiązkę piór

- ???

- Ksiąg nie macie. Czy możecie ustnie zdać relację?

- Hę? – spytali chórem Pużyna i Sobiesław.

- Przecież poi polsku mówię! – zniecierpliwił się brat Swen.

- Brat Swen się pytajon – pospieszył z pomocą niezawodny braciszek Otto – czi możycie nam Chroppi opisać?

- Możymy! – kiwnęli zgodnie głowami Sobiesław i Pużyna, zafascynowani polszczyzną Ottona. Braciszek triumfalnie spojrzał na pozostałych i czując, że posiadł  jeśli nie literę to ducha języka, pytał.

- Wsiów ilu jest w Chroppi?

- Siedem – odpowiedzieli chórem pobijaniczanie, dla pewności pokazując na palcach.

A Sobiesław dodał - Jako to: Jutrkowice i Bychlew od połednia. Karnyszewice, Górka Pobijańska, Rypułtowice, Chocianowice, Świątniki – od północy.

- A Pobijanice, zwane Leśny Dwór albo Gródek – ósme – uzupełnił jeszcze Pużyna. – Ale w Gródku wcale nie ma wolnych chłopów „dziedziców” – dołożył od siebie. – Tylko zakupieńcy i ci co na nich mówią „wolni goście”. W razie książęcego polowania, tacy są za osaczników, za naganiaczy. A że polowań, za teraźniejszego księcia Władysława, tak jakby wcale nie było – wielu się tu zajmuje smolarstwem i bartnictwem. Są też kobylnicy, rybacy, pasterze. Kowali dwóch. Garncarz jeden. Ptasznik i dwu sokolników – Rusinów. 

Wybrane z kilku i pracowicie zaostrzone pioro Swena mozolnie kreśliło znaki na pergaminie.

Leśniczy Sobiesław nie mógł się doczekać, kiedy i jego słowa znajdą się na magicznej karcie z pismem i przejdą do historii.

- My tu się zwiemy Nerwianie. Od rzeki Ner. Ta zaś rzeczka, co w pobok Dworu płynie to Mały Ner albo Nerzec. Od tego, że do Neru wpada. Koło wsi Świątniki.

„Nyr” – pisał pracowicie brat Swen, korzystając również w własnej wiedzy – „dzieli ziemię łęczycką od sieradzkiej. Wpada do niego Nirzec. Pobijanice na prawym brzegu Noirca znajdują się ..”

- No to jusz mami jakomś widzę – ucieszył się braciszek Otto.

- Wiece – poprawił od razu Baldwin. Po swojemu rzeźbiąc piękną polską mowę – Wiece mamy – powtórzył.

- Wiece? Mamy i wiece! – usłyszał znajome słowo włodarz Pużyna. – Ja, w imieniu kasztelana, wiece odprawiam i sądzę prawem książęcym.

- Wiedzę – Swen podkreślił słowo, patrząc ciężko na współbraci – mamy niewielką. Nie wiemy nawet, ilu tu siedzi chłopów włościan i od jak dawna.

Włodarz poczuł w tym miejscu swoja wzrastającą przewagę nad leśniczym, posiadaczem jedynie wiedzy ogólnej, gdy on – Puzyna – miał informacje szczegółowe.

- Wsie, lat temu trzydzieści, wykarczowali książęcy jeńcy i niewolnicy służebni. Jeszcze Kazimierz Odnowiciel ich tu osadził. Wcześniej był tylko nasz Leśny Dworzec, Pobijanice – od pobijania zwierzyny zwanych. Chociaż niektórzy mówią, że imię idzie od Pabjana, Czecha. Ten miał być pierwszym tutaj włodarzem. Od czasu jak budynki wkoło zbudowane, z rowem i brama porządną, obronną, na Dwór mówi się też Gródek.

Swen mruczał: - Chłopi do ziemi są przypisani.

„Ascripticii” – napisał na karcie.

Na czas tajemniczego obrzędu pisania Pużyna zamilkł z uszanowaniem. Leśniczy Sobiesław znalazł w tym szansę dla siebie.

- Cała zaś włość zwie się Chroppy, od tego, że tu wszędzie mokradła i bagna. A chropy to krzaki na bagnach – popisał się.

„Provincia Chropensium, castellatura Groppi vulgo Chroppi” skrzypiało pióro brata Swena po pergaminie.

- A jak się rzadzycze? – odezwał się, długo milczący, Krogulec Baldwin.

Humor mu się zepsuł, jak zawsze, gdy wszystko szło dobrze. Z pewną jednak nadzieją patrzył na odblokowaną  klapę w podłodze. „Jeszcze moghą bycz klopoti, że  ho” – pocieszał się w myślach. A głośno powtórzył:

- A jak się rządzycze? I daniny jakchie płaczicie?

- Opole mamy i tak się wspieramy. Powinności odrabiamy i daniny składamy. Na zamek w Sieradzu wozimy. Dziesięcinę w Łęczycy płacimy … Hm…

Pużyna przerwał.

Według zwyczaju, nie chciał mówić źle o zmarłym Wojciechu, którego nieostygłe jeszcze ciało leżało w wozowni.

Zakłopotanie włodarza ośmieliło braciszka Ottona.

- tako Bog daj, bychom wszyszczy poszli w rai – uczcił zmarłego poczciwy braciszek.

„Ten się nigdy polskiego nie nauczy” – westchnął w myślach brat Swen.

Jego pióro opadło i wypisało na dole kart trzy wyrazy: Visitatio et lustratio.

Zbigniew Niedzielski – nauczyciel historii i angielskiego, bluesman.


Melchior Buliński w „Historii Kościoła Polskiego”, 1873 opisuje przyczyny ofiarowania włości pabianickiej kapitule krakowskiej.

Judyta, córka Wratysława, księcia czeskiego, a żona Władysława Hermana, słynęła wielką łaskawością, miłosierdziem oraz innymi dobrymi uczynkami, ale ciężko zasmucona była z powodu swej niepłodności. Lambert biskup krakowski, rodem Francuz, doradzał jej, aby się udała z prośbą o przyczynę do świętego Idziego do miasta Narbony we Francji. Judyta usłuchała rady biskupa i wyprawiła Piotra, kanonika stobnickiego wraz z innymi osobami w poselstwie do grobu tegoż świętego z wielkimi darami, a dary te składały się z kielicha złotego znacznej wielkości, z obrazu świętego Idziego również ze złota, oraz innych drogich upominków. Władysław Herman dołączył do tego własnoręczny list do opata i zakonników. Skoro  posłowie polscy za przybyciem, cel swej podróży oznajmili, zaraz opat nakazał zakonnikom, aby trzy dni pościli i prosili Boga na intencję królowej polskiej. Modły ich wysłuchane zostały, a jeden zakonny staruszek, jakby z objawienia boskiego zapewnił, że Wszechmocny wejrzał na niepłodność Judyty, i że urodzi syna. Co gdy się stało, w roku 1085, nadano mu imię Bolesław, który dla skrzywionych cokolwiek ust, otrzymał przydomek Krzywousty. Na podziękowanie Bogu za to dobrodziejstwo, wyjednała królowa darowiznę dóbr Pabianice w  ziemi sieradzkiej dla kapituły krakowskiej, z obowiązkiem, aby za nią kanonicy godzinki do Najświętszej Maryi Panny  odmawiali, dobra łągowskie dane były biskupom krakowskim, a Książnice  benedyktynom tynieckim. Odtąd wielką cześć  w Polsce święty Idzi odbierał, a szczególniej niepłodne niewiasty uciekały się pod jego opiekę. Władysław Herman wybudował w Krakowie kościół pod wezwaniem tego świętego i kanoników przy nim osadził.



****

W „Wielkiej historii małych miast”, 2020 – książce adresowanej do młodego czytelnika - znajduje się tekst Pawła Wakuły  poświęcony początkom Pabianic. Były to czasy rywalizacji między księciem Łokietkiem a biskupem Muskatą. Biskup był łotrem i nikczemnikiem, któremu Pabianice zawdzięczają prawa miejskie i  swój herb.

Ścieżka wiła się przez puszczę jak wąż, a przy tym tak zarosła, że podążający nią ludzie wędrowali gęsiego, prowadząc ze sobą objuczone konie. Jakby tego było mało, drogę co i rusz tarasowały zwalone przez wiatr drzewa. W takich chwilach idący na czele pachołkowie wstrzymywali pochód i spluwali w ręce. Leśną ciszę przerywał odgłos pracujących siekier.

- Prędzej, psiekrwie! Siły nie macie?! Ruszacie się jak muchy w smole! –wrzeszczał tęgi mężczyzna niesiony w lektyce. Ze złości raz po raz uderzał pięścią w rzeźbione oparcie krzesła.

- Oj, nie chciałbym być w skórze Mikołaja, jak go jegomość weźmie w swoje łapy… - mruknął zrzędliwie stary Przedbor.

Stanko wytrzeszczył oczy.

- A co to za jeden, ten Mikołaj?

- Tutejszy rządca. Utrzymanie leśnych duktów w porządku to jego psi obowiązek i nikt inny, tylko on, dostanie dziś wciry za to, że są nieprzejezdne! A wszystko dlatego, że nasz pan jest coraz bardziej głodny, a jak Muskata głodny, to  i zły!

Stanko dobrze wiedział, co ma na myśli stary sługa. Jego ekscelencja biskup krakowski Jan Muskata był strasznym raptusem, łatwo wpadał w złość, a wtedy biada temu, kto zawinił. Robił się cały czerwony na twarzy i bił tym, co mu się nawinęło pod rękę.

Kiedyś chłopiec był świadkiem, jak ministrant towarzyszący Muskacie podczas nabożeństwa w katedrze krakowskiej upuścił kadzidło, a biskup, niewiele myśląc, zdzielił go w głowę srebrnym krucyfiksem. Wszyscy wiedzieli, że lepiej z nim nie zadzierać. Na samą myśl, jak oberwie rządca, zrobiło mu się go żal.

- To może zamiast rąbać te zwalone pnie, lepiej obejść przeszkodę bokiem? – zaproponował nieśmiało.

Przedbor parsknął zduszonym śmiechem.

- Co ty pleciesz! Nie wiesz, gdzie jesteś? Chcesz, żebyśmy się wszyscy potopili?!

Stary miał rację, wystarczyło zboczyć ze szlaku i zaraz coś zaczynało chlupać pod nogami. To właśnie dlatego okolicę nazywano Chropy – miejscowi mówili tak na tereny bagienne i podmokle.

- Tu wszędzie mokradła i lasy, a w nich dziki zwierz – Przedbor jakby czytał mu w myślach. – Zawsze tak było. Już w czasach księcia Władysława Hermana i księżnej Judyty, którzy ofiarowali te ziemie Kościołowi. Mówiłem ci o tym?

Chłopiec pokręcił głową.

- To było strasznie dawno temu, będzie ze dwieście roków. Książę często przyjeżdżał tu z Płocka na łowy, bo nigdzie indziej nie było tak zacnych żubrów i turów. On całymi dniami włóczył się z oszczepem po puszczy, a ona siedziała w dworzyszczu w Pabianicach i wypłakiwała oczy …

- Dlaczego?

- Bo nie mogli mieć dzieci! Szczeniak jesteś, to nie pojmiesz, jaki to żal.

Stanko pokiwał głową, choć rzeczywiście był za młody, żeby zrozumieć, o czym mówi Przedbor.

- Tak więc on polował, a ona płakała – ciągnął stary. – Aż znalazł się mądry ksiądz, Piotr mu było, który rzekł: „Jaśnie pani, nie ma co szlochać, tu trzeba cudu! Jest w dalekiej Burgundii klasztor, a w nim relikwie świętego Idziego, tam trzeba szukać pomocy! Ale najpierw wypada coś ofiarować Kościołowi na chwałę bożą, żeby święty zechciał zająć się tą sprawą….”.

- I wtedy przekazali Pabianice biskupom krakowskim?

- Co tam Pabianice, całe Chropy! Szmat ziemi, od Dobrzynki aż po Ner! Las, las i las… I do tego bagniska! Ludzi mało, zwierza mnogo.

- Ale święty Idzi był rad?

- Chyba tak, bo pobłogosławił księżnej Judycie. Niedługo potem urodziła syna, któremu na chrzcie dano imię Bolesław. Niewielu było mężniejszych od niego rycerzy, bił Czechów i Niemców … Przezywali go Krzywousty. Za jego czasów królestwo polskie było silne! Byle świnia nie lazła do niego z ryjem…

- Lepiej zamknij gębę, biskup Jan nie lubi podobnych gadek! – warknął idący przed nimi człowiek.

Przedbor mrugnął do chłopca.

Stanko odpowiedział porozumiewawczym uśmiechem. Odkąd jego rodzinny Kraków, a wraz z nim całą Małopolskę, zajął czeski król Wacław, na Wawelu zaroiło się od obcych. Zadzierali nosa i pokazywali miejscowym, że teraz to oni rządzą. Prawą ręką nowego władcy był właśnie Jan Muskata, który pochodził ze Śląska. Otaczał się wyłącznie Niemcami i nie ukrywał, że gardzi Polakami. Złośliwi przezywali go wilkiem z pastorałem, ale zasłużył sobie na to miano. Żaden biskup przed nim nie był tak chciwy i bezwzględny dla swoich dzierżawców. Mawiano o nim, że potrafi wycisnąć z kamienia krew, pot … i pieniądze.

Oprócz złota Muskata najbardziej kochał polowania. To dlatego jego orszak brnął teraz przez leśną gęstwinę. Biskup postanowił odwiedzić zapomnianą przez Boga i ludzi kasztelanię chropską, będąca własnością kapituły krakowskiej, i urządzić w niej wielkie łowy na jelenie.

- Długo jeszcze? – warczał z niesionego przez sługi krzesła.

- Niedługo, wasza Ekscelencjo! – zapewnił go usłużnie sekretarz, Jaśko z Biecza. – Już za tą kępą drzew jest dwór w Pabianicach, tam odpoczniemy i Wasza Miłość będzie mógł odprawić wieczorna mszę …

- Jaką znowu mszę? Głodny jestem! Każ zaraz  dawać kolację! – zażądał biskup.

- Tak jest, Wasza Ekscelencjo!

Rzeczywiście, las wreszcie przerzedził się i ukazała się podróżnikom osada położona nad niewielką rzeczką. Jej centrum stanowił pochylony ze starości dwór kryty dachem z przegniłych gontów.

- Oj! Za dobrze to nie wygląda… - szepnął Stankowi do ucha Przedbor. Na spotkanie biskupa wybiegł rządca Mikołaj. Chudy jak patyk staruszek zacierał nerwowo dłonie i giął się w ukłonach.

- Taki zaszczyt … Taki zaszczyt! – jęczał.  – Dlaczego mnie nie uprzedzono?! Przygotowałbym się na wizytę Waszej Ekscelencji, kazałbym sługom zamieść komnaty i wymienić siano w siennikach … Zadbałbym, żeby w spiżarni było coś do jedzenia dla tak szlachetnego gościa…

Muskata nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Wygramolił się z lektyki i podpierając pastorałem, ruszył w stronę sieni.

Mikołaj podskoczył, żeby otworzyć przed dostojnikiem drzwi, ale te zacięły się i nie chciały nawet drgnąć. Na próżno szarpał za skobel.

Muskata odepchnął go niecierpliwie i dał znak swoim ludziom. Dwaj tędzy pachołkowie natychmiast utorowali mu drogę kopniakami. Biskup wszedł do środka dworzyszcza i bez słowa przyglądał się zwisającym z powały girlandom pajęczyn. Potem odwrócił się do Mikołaja z gniewnym błyskiem w oku.

- To tak dbasz o mój majątek, psi synu! – zagrzmiał.

Przerażony starzec padł na kolana, a czerwony ze złości Muskata zaczął okładać go pastorałem. Nie patrzył, gdzie bije.

Przedbor splunął na ziemię.

- A co, nie mówiłem?

Nazajutrz od bladego świtu wszyscy sprzątali dworzyszcze w Pabianicach, okiennice otwarto na oścież, stoły i komody wyniesiono na podwórko, jedni słudzy zamiatali podłogi, drudzy szorowali je gorącą wodą z mydłem. Mikołaj, cały posiniaczony, z obwiązaną gałganem głową, nadzorował ich pracę.

Muskata nie zaszczycił siedziby biskupów swoją obecnością, noc spędził w nieodległym Piątkowisku i pewnie jeszcze odsypiał trudy podróży.

- Kraków daleko, to i biskupi rzadko tu bywali – wyjaśnił Przedbor. – Nic dziwnego, że wszystko popadło w ruinę. Biedny Mikołaj oberwał za winy własne i swoich poprzedników.

- Jakby mnie Muskata tak zbił, tobym chyba nie zdzierżył – mruknął Stanko, nie przerywając szorować podłogi.

- Takiś hardy? – zaśmiał się stary sługa. – A co byś zrobił?

- No… nie wiem. Oddać bym mu przecież nie oddał, prędzej bym uciekł.

- Dobre dobie! Chciałbym to zobaczyć!

- Po co on tu w ogóle przyjechał? – wydziwiał chłopiec. – Mało ma lasów wokół Krakowa? Ot, choćby Puszczę Niepołomicką. Tam już nie ma jeleni?

- Głupiś … - mruknął Przedbor.  – Nie o polowanie tu chodzi. Nasz pan zamierza spotkać się z księciem sieradzkim Władysławem. Będą radzić o wielkich rzeczach.

Stankowi zalśniły oczy.

- O jakich?

- A mnie skąd wiedzieć?

- Nie dajcie się prosić, mówcie!

Przedbor rozejrzał się wkoło, czy nikt nie podsłuchuje.

- Pamiętasz, jak w zeszłym roku Brandenburczycy porwali, a potem zamordowali poznańskiego Przemysła? Krótko biedak panował, raptem osiem miesięcy, ale zawsze to był polski król! Wacław aż ślini się na myśl o jego koronie, ma już w garści Śląsk, ziemię krakowską i sandomierską, ale ciągle mu mało. Chce więcej i więcej … tyle że ktoś mu bardzo przeszkadza.

- Kto taki?

-Książę sieradzki Władysław! Z wszystkich Piastów on jeden staje Czechowi okoniem. Hardy jest  i nieustępliwy, zupełnie jak kiedyś Krzywousty – Ale na nic to się nie zda.

- Dlaczego? – spytał zawiedziony chłopiec.

Przedbor wzruszył ramionami.

- Wacław ma za sobą wielką siłę, Władysław jest przy nim tyci… Ot, taki łokietek! – zaśmiał się z własnego żartu. – Już Muskata zadba, żeby ukorzył się jak inni i złożył czeskiemu królowi hołd.

- Nie może być!

Stanko poderwał się, przewracając wiadro. Woda z mydlinami rozlała się po podłodze … wprost pod nogi stojącego kilka kroków od nich biskupa.

Muskata oniemiał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Po obfitym śniadaniu, które zjadł w Piątkowisku, przyjechał do Pabianic zobaczyć, jak słudzy radzą sobie ze sprzątaniem dworzyszcza. Był w doskonałym humorze, gdy nagle jakiś wyrostek zmoczył cenne safianowe buty.

- Ty .. ty niezdaro! – ryknął i zamachnął się pastorałem.

Przedbor dał Stankowi  znak nieznacznym skinieniem głowy. Chłopak rzucił się przed siebie, zanurkował biskupowi pod pachą i skoczył w stronę otwartych drzwi.

- Łapać go! – zagrzmiał Muskata, ale stojący w progu Mikołaj udał, że nie wie, o co chodzi. Stanko wybiegł na dwór i nie oglądając się za siebie, pomknął do lasu. Zwolnił dopiero wtedy, gdy odgłosy pogoni pozostały daleko za jego plecami.

Puszcza była mroczna i nieprzenikniona, przez splatane korony drzew z trudem przedostawały się promienie słoneczne. Stanko szedł przed siebie, byle dalej od Pabianic. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, ale było mu wszystko jedno. Po tym, co zaszło, nie mógł już wrócić na dwór biskupa.

Spod jego nóg poderwał się zając i klucząc, zniknął w gęstwinie. Było to tak nieoczekiwane, że chłopiec drgnął ze strachu.

- Ja też jestem jak ten szarak … - szepnął gorzko. – Sam, daleko od domu, a wkoło wilki… Ale t nic to, najgroźniejszy został w pabianickim dworzyszczu. Nie wiem, co czeka mnie w tym lesie, ale on już nic mi nie zrobi.

Tak pogrążył się w rozmyślaniach, że nie wiadomo jak i kiedy znalazł się w miejscu, od którego Chropy wzięły swoją nazwę. Dobrzynka rozlewała się tutaj szeroko, spiętrzona przez bobrowe żeremia, a na obu jej brzegach ciągnęły się zdradliwe mokradła i trzęsawiska. Na ich powierzchni raz po raz ukazywały się bańki powietrza.

Stanko odruchowo przeżegnał się. Wiedział, co to oznacza. W głębinie czaił się podstępny bagiennik. Leśny demon gotów chwycić człowieka za nogi i utopić.

Powoli zaczął się wycofywać, ale było już za późno. Bagno z ohydnym cmoknięciem zamknęło się wokół jego kostek.

- Tylko spokojnie, jeszcze nie ma się czego bać … - szepnął sam do siebie.

Ostrożnie wyciągnął lewą stopę z błocka, ale wtedy prawa zapadła się aż po kolano. W nagłym ataku paniki rzucił się jak szczupak w stronę najbliższego drzewa. Chwycił cieniutką gałązkę brzozy, lecz ta natychmiast wyślizgnęła mu się z dłoni. Złapał ją oburącz, zacisnął pięści i tak trwał, modląc się o pomoc do swojego patrona, świętego Stanisława ze Szczepanowa.

Powoli, nieuchronnie zapadał się w bagnie, które sięgało mu już do bioder. Jakby tego było mało, sprężysta gałąź wymsknęła się z jego dłoni i odskoczyła poza zasięg ramion.

Więc tak wygląda śmierć … - pomyślał: - Niedoczekanie! Nie poddam się!

Nagle poczuł pod stopą jakieś oparcie, może natrafił na korzeń albo zatopiony w oparzelisku pień drzewa. Odepchnął się ze wszystkich sił, znowu złapał gałąź, a potem powoli, cal za calem, zaczął wydostawać się z oparzeliska.

Nie wiedział, jak długo to trwało, ale gdy wreszcie cały zabłocony i bez jednego buta znalazł się w bezpiecznym miejscu, słońce prześwitujące między koronami drzew stało już wysoko na niebie.

Ze zmęczenia drżały mu wszystkie mięsnie. Czuł jednocześnie wielka ulgę i chciało mu się płakać. Westchnął głęboko, skulił się w kłębek na kępie suchej trawy, a potem zasnął.

Obudziło go dziwne przeczucie. Był pewien, że ktoś mu się przygląda. Usiadł raptownie i zamarł ze strachu. Kilka kroków od niego przycupnął mężczyzna w myśliwskim stroju. Na pierwszy rzut oka był niższy nawet od niego. Z długimi, sięgającymi ramion włosami i cienkimi wąsiskami przypominał bardzo zadowolonego z siebie krasnoluda.

- Już ci lepiej? – spytał z nieoczekiwaną troską. – Skąd się tu wziąłeś?

- Nic mi nie jest – odparł szorstko Stanko. – Tutejszy jestem, z Pabianic.

- Tutejszy, mówisz? –  Nieznajomy obrzucił znaczącym spojrzeniem ubłocone portki chłopca. – Żaden mieszkaniec Chrop nie zabłądziłby na bagnach, oni znają tu wszystkie ścieżki, nawet te, po których chodzą tylko łosie. Ty musisz być obcy … I chyba przed kimś uciekasz. Mam rację? Pomyślmy … Może należysz do czeladzi księdza biskupa?

Stanko zmieszał się, a krasnolud wyszczerzył zęby uradowany, że trafił.

- Skąd jestem, to moja rzecz – odburknął chłopiec. – Wam nic do tego!

Niski mężczyzna zmarszczył brwi.

- Tak mówisz? Hm … Uważaj, bo mogę cię zmusić do wyznania prawdy.

Stanko tylko prychnął.

- Nie gniewajcie się, ale musielibyście ciut urosnąć, a na to się nie zanosi!

Spodziewał się wybuchu gniewu, ale ku jego zdumieniu krasnolud parsknął śmiechem.

- A to dobre! Więc myślisz, że taki łokietek, jak ja, nie da ci rady?

Musisz się jeszcze wiele nauczyć!

Błyskawicznym ruchem złapał Stanka za nadgarstki, chłopiec aż syknął z bólu. Nieznajomy może i był niski, ale ręce miał silne jak imadło.

- Dobry z ciebie chłopak, nie skrzywdzisz przecież mniejszego od siebie. Zresztą jakby co, to mam ludzi do pomocy …

Gwizdnął na palcach i wokół Stanka zrobiło się tłoczno. Zbrojni w kolczugach, z tarczami zawieszonymi na plecach i mieczami przytroczonymi u pasa wyroili się z gęstwiny jak duchy.

- Pilnujcie go! – polecił niski mężczyzna. – Zdaje się, ze uciekł z dworu Muskaty. Możliwe, że okaże się przydatny. Aha, i dajcie mu jakieś buty, bo swoje zgubił w bagnie.

Oddalał się już, gdy oszołomiony Stanko krzyknął:

- Kim jesteście, panie?!

Nieznajomy odwrócił się i odparł z uśmiechem:

- Zwę się Władysław, chłopcze, i jestem tutejszym księciem. Za plecami przezywają mnie Łokietek, ale tobie nie radze tak mówić. Polubiłem cię, ale nie aż tak!

Spotkanie biskupa krakowskiego z księciem Władysławem odbyło się na śródleśnej polanie niedaleko Pabianic. Obaj zasiedli naprzeciwko siebie na wygodnych karłach, a towarzyszyli im bliscy współpracownicy, przeważnie księża. Tyle że ci, którzy doradzali Łokietkowi, byli Polakami, a wśród sekretarzy biskupa przeważali Niemcy.

Książę Władysław  polecił Stankowi, aby nałożył na głowę kaptur i trzymał się niedaleko. Przedtem dokładnie wypytał go o Muskatę: jaki ma charakter, czy ostatnio bywał zły i co go trapi. Kim są ludzie z jego otoczenia i jak mu się podoba w Chropach.

Gdy chłopiec opowiedział mu o rozpadającym się dworzyszczu w Pabianicach i awanturze z rządcą Mikołajem, Łokietek uśmiechnął się pod wąsem.

- Niby mała rzecz, ale może się przydać … - mruknął.

Muskata pojawił się na polanie w uroczystych szatach, na głowę wdział obszytą perłami mitrę, na szyi zawiesił zloty łańcuch, a w dłoni trzymał bogato zdobiony pastorał. Łokietek miał na sobie ten sam nieco wysłużony strój myśliwski, w którym Stanko widział go po raz pierwszy.

Siedzący kilka sążni od biskupa chłopiec nie mógł nadziwić, że zaledwie parę dni temu był w mocy tego człowieka i śmiertelnie się go bał.  Pomyślał, że lek opuścił go za sprawą nowego opiekuna – ten wyglądał na człowieka, który nie wie, co to strach.

- Cieszę się, że widzę Waszą Książęcą Mość w dobrym zdrowiu… - zagaił Muskata. – Przyjechałem do kasztelanii chropskiej na łowy, ale także żeby spytać w imieniu króla Wacława, kiedy Wasza Książęca Mość wypełni przyrzeczenie, jakie mu złożył…

- O tak, jeleni tu nie brak – odparł niefrasobliwie Łokietek. – Ksiądz biskup na pewno upoluje dorodne sztuki. Będzie z czego porobić świeczniki do jadalni!

Muskata milczał, jakby wciąż czekał na odpowiedź, ale jego rozmówca tylko uśmiechnął się życzliwie.

Biskup odchrząknął znacząco.

- Czy Wasza Książęca Mość już zdecydował. Kiedy dotrzyma słowa danego w Sieradzu?

Łokietek przekrzywił głowę, jakby miał problemy ze słuchem.

- A co ja takiego obiecałem?

Muskata nasrożył się.

- Wasza Książęca Mość  raczy żartować! Król Wacław wypuścił Waszą Wysokość z więzienia w zamian za przyrzeczenie hołdu lennego z Sieradza, Łęczycy i Brześcia! Człowiek honoru dotrzymuje przysiąg!

- Naprawdę  to uczyniłem? – zdziwił się Łokietek. – To chyba musiałem być pijany … Albo ktoś mnie do tego zmusił. Co święty Kościół mówi na takie praktyki? Czy to aby nie grzech?

Niemieccy księża towarzyszący biskupowi zaczęli gadać coś podniesionymi glosami i wymachiwać rękami, ale Muskata natychmiast ich uciszył.

- Król Wacław będzie zawiedziony – oznajmił cierpko. - Oby za jego sprawą Wasza Książęca Mość nie musiał uciekać z Sieradza, tak jak kiedyś z Krakowa… Spuszczony z murów w koszu przez kilku wiernych mnichów …

Łokietek roześmiał się i uderzył dłonią w kolano.

- Celny cios, księże biskupie! Czuć mistrza! – Ostentacyjnie powąchał powietrze. – Albo i nie … To tylko gałka muszkatołowa!

Stanko mimo woli parsknął śmiechem. Ku swemu zdziwieniu zauważył, że także sekretarz biskupa Jaśko z Biecza podryguje, tłumiąc wesołość. Za to Muskata zrobił  się cały czerwony ze złości. Wszyscy wiedzieli, że jego ojciec handlował  gałką muszkatołową na wrocławskim rynku. To od tej egzotycznej przyprawy wziął się przydomek, którego używał. Postanowił nie pozostawać Łokietkowi dłużnym i natychmiast sparował:

- Król Wacław raz już pokonał Waszą Wysokość, a gdy zrobi to po raz drugi … Być może nie będzie już można Waszej Wysokości tak nazywać!

- Zbytnio nie urosłem, więc jak Wacław bardzo chce, to może mnie nazwać Waszą Niskością – odparł ze śmiechem Łokietek. – Skromny ze mnie człowiek i nie pogniewam się. Ale oszczędźmy już sobie tych złośliwości. Co do hołdu lennego, to nie mówię tak i nie mówię nie. Taka rzecz wymaga zastanowienia. A na razie niech ksiądz biskup gada, co mogę dla niego zrobić. Słyszałem, że w dworzyszczu w Pabianicach zapada się dach i podczas deszczu Waszej Ekscelencji kapie na głowę. Może przyślę z Sieradza majstrów, żeby go naprawili? W końcu kasztelania chropska leży w moich ziemiach…

Muskata drgnął niemile zaskoczony. Chropy od dwustu lat należały do kapituły krakowskiej, ale władza zwierzchnia, w tym moc wydawania przywilejow, należała do księcia sieradzkiego … czyli do Łokietka.

- To jak będzie? Mogę jakoś pomóc?

- Cóż… Rzeczywiście przydałoby się zadbać o tutejsze ziemie… - Biskup zawahał się. – Moi poprzednicy rzadko tu bywali i nie przykładali wagi do ich rozwoju. Gdyby Wasza Książęca Mość był tak łaskaw i zgodził się na lokację miasta …. Powiedzmy w Pabianicach…

Urwał i patrzył czujnie na Łokietka.

- Dlaczego nie? – uśmiechnął się książę. – Uczynię to z serdecznej przyjaźni i szacunku, jakie żywię dla Waszej Ekscelencji!

Biskup przygryzł wargi i skłonił się głęboko. Musiał prędko wracać do Krakowa i oznajmić Wacławowi, że Łokietek wciąż waha się, czy złożyć mu hołd lenny, a jednocześnie odwieść króla od rychłej wyprawy przeciwko niepokornemu księciu…  Przynajmniej do czasu, gdy zostanie wydany przywilej lokacyjny dla Pabianic. Po raz pierwszy tak wyprowadzono go w pole. I kto tego dokonał? Jakieś małe piastowskie książątko…

Rozgoryczony Muskata dosiadał już konia, gdy nagły podmuch wiatru zerwał  kaptur z głowy Stanka. Biskup zacisnął zęby, ale nie powiedział ani słowa.

- I co teraz będzie, Jaśnie panie? – spytał chłopiec, gdy orszak dostojnika zniknął w gęstwinie.

- Zdaje się, że właśnie poznałem swojego największego wroga – odparł spokojnie Łokietek. – To dobrze, bo wiem już, co to za człowiek i czego się po nim spodziewać.

- On będzie się mścił?

- Przez jakiś czas da mi spokój. Otrzyma ode mnie prawo założenia miasta i być może nada mu nawet swój własny herb. Zyskałem trochę czasu, ale koniec końców – o wszystkim rozstrzygnie miecz.

- Wygonimy obcych z Krakowa!  - ucieszył się Stanko.

- Kto wie, kto wie … Pamiętasz, jak zapadłeś się w bagno i wydawało się, że już po tobie? Nigdy, ale to przenigdy nie wolno tak myśleć. Zawsze trzeba mieć nadzieję na zwycięstwo!

Stanko postanowił zapamiętać te słowa> przez kilka następnych lat powtarzał je sobie wiele razy, przeganiając rozpacz i zwątpienie. Podczas ucieczki z Polski, gdy ścigali go siepacze króla Wacława, gdy musieli ukrywać się przed nimi w jaskini nieopodal Ojcowa, i na wygnaniu w obcych krajach.

Wspominał je przed snem w Rzymie, na Rusi i Węgrzech, a także potem, gdy nadzwyczajnym zrządzeniem losu wrócili do ojczyzny i rzucili wyzwanie Wacławowi i Muskacie.

Nie zapomniał o nich także wtedy, gdy jego pan odzyskał Kraków i z nadludzkim trudem zbierał w całość rozdarte na kawałki królestwo polskie.

- Pamiętajcie, nigdy się poddawajcie… - mówił swoim synom, a po nich wnukom. – Zawsze trzeba mieć nadzieję na zwycięstwo! Paweł Wakuła


Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij