www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Reżyser

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

7 czerwca 2013 r. na cmentarzu komunalnym w Pabianicach odbył się pogrzeb Waldemara Podgórskiego, filmowca.

W. Podgórski urodził się 26 stycznia 1929 roku w Pabianicach. W 1954 r. ukończył Wydział Reżyserii PWSF w Łodzi. Pracę filmowca rozpoczął jako asystent reżysera i II reżyser. Zawodowo był związany z P.R.F „Zespoły Filmowe” w Warszawie. W 1968 r. zadebiutował filmem „Hasło Korn”. Na stronie „film polski” znajdujemy wykaz dokonań artysty:

1991 - „Siwa legenda”, współpraca reżyserska,

1986 - „Czarne stopy”, reżyseria, scenariusz,

1984 - „Romans z intruzem”, reżyseria, scenariusz,

1981 - „Karabiny”, reżyseria,

1978 - „Wesela nie będzie”, reżyseria, scenariusz,

1974 -”Pójdziesz ponad sadem”, reżyseria, scenariusz,

1972 - „Na krawędzi”, reżyseria, scenariusz,

1970 - „Południk zero”, reżyseria,

1968 - „Hasło Korn”, reżyseria,

1967 - „Kiedy miłość była zbrodnią”, współpraca reżyserska,

1967 - „Morderca zostawia ślad”, współpraca reżyserska,

1966 - „Małżeństwo z rozsądku”, współpraca reżyserska,

1965 - „Jutro Meksyk”, współpraca reżyserska,

1965 - „Kapitan Sowa na tropie”, reżyser II,

1963 - „Naprawdę wczoraj”, reżyser II,

1962 - „Spotkanie w bajce”, współpraca reżyserska,

1962 - „Spóźnieni przechodnie”, reżyser II,

1961 - „Nafta”, reżyser II, scenariusz,

1959 - „Zobaczymy się w niedzielę”, reżyser II,

1958 - „Ostatni strzał”, reżyser II,

1958 - „Pigułki dla Aurelii”, asystent reżysera,

1957 - „Kapelusz Pana Anatola”, współpraca reżyserska,

1956 – „Trzy kobiety”, współpraca reżyserska,

1955 – „Zaczarowany rower”, reżyser II,

1954 - „ABC”, reżyseria, scenariusz.

Szczególnie owocna okazała się współpraca z Ryszardem Binkowskim, autorem powieści, których akcja rozgrywa się w Pabianicach i okolicy. Na podstawie książek R. Binkowskiego powstały filmy „Wesela nie będzie” oraz „Pójdziesz ponad sadem”. Ten ostatni film otrzymał nagrodę miasta Santarem na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Portugalii (1976). Film został także nagrodzony na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” (1974).

Waldemar Podgórski zmarł 4 czerwca 2013 r. w Warszawie.


W 1971 rok Hanna Sumińska przeprowadziła wywiad z Waldemarem Podgórskim dla Życia Pabianic.

Waldemar Podgórski był jednym z kilkudziesięciu pabianiczan, zaproszonych do współuczestnictwa w imprezach, organizowanych z racji Pabianickich Dni Kultury. Nie przyjechał do swojego rodzinnego miasta, nie wziął udziału w spotkaniu, urządzanym specjalnie dla gości, gdyż zatrzymały go w Warszawie sprawy służbowe i co najgorsze – choroba. I szkoda, że tak się stało, gdyż p. Podgórski, jako jedyny reprezentuje – pośród innych swoich ziomków będących przedstawicielami różnych profesji, różnych gałęzi i dziedzin nauki – zawód reżysera filmowego. Mógłby więc opowiedzieć więcej ciekawych rzeczy pabianiczanom, którzy – jak wszyscy inni – lubią przecież znać kulisy filmowej roboty.

Postanowiliśmy zaprezentować Waldemara Podgórskiego nieco inaczej i w tym celu umówiliśmy się z nim na rozmowę w łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych, gdzie reżyser kończy aktualnie swój niejako autorski film „Na krawędzi”, który wejdzie na ekrany z początkiem przyszłego roku. Rozmowa była długa i często przerywana, odbywała się bowiem w trakcie końcowej roboty nad filmem.

Reżyser o swym filmie

- „Na krawędzi” jest w tej chwili przed kolaudacją, sama więc pani rozumie, ile jest roboty nad jego ostatecznym szlifem. Trochę boję się tego, jak film zostanie przyjęty, jak oceniony i czy będzie się podobał publiczności. Jest to bowiem trochę dziwny film. Blizsze dane o nim?...

Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie szczegółowo, tylko wyrywkowo. A zatem: miejsce akcji – głównie Berlin zachodni, Monachium, tereny NRD i NRF. Czas akcji – lata 1951-52. Fabuła? Najkrócej mówiąc – jest to historia oficera polskiego kontrwywiadu, który ma pewną misję do spełnienia.

Jak się łatwo zorientować będzie to film szpiegowski i dlatego nie mogę nic bliższego o jego akcji opowiedzieć. Dodam jedynie, że historia opowiedziana w filmie jest autentyczna, a scenariusz, którego również jestem autorem, został opracowany na kanwie książki Mariana Reniaka - „Droga do Monachium”. W sumie – literatura faktu, również na ekranie.

Pyta pani czy tytuł jest adekwatny do treści? Wydaje mi się, że jest nawet zbyt dosłowny, zbyt dokładnie odzwierciedla sytuacje mojego bohatera. I pewnie dlatego nie jestem z niego zadowolony. Bohater filmu ciągle przecież znajduje się na krawędzi, balansuje po niej i w każdej chwili może się okazać, że przechylił się na jedną bądź na drugą stronę.

Muszę przyznać, że mimo wszystko nie jest to czysty film szpiegowski, dlatego, że w pewnej chwili bohater wykonuje już swoją misję, a film zamiast się zakończyć, trwa dalej. I wówczas właśnie zaczyna on wkraczać w sferę psychologii, analizy bohatera. Jest to więc pewien rodzaj eksperymentu i nie wiadomo, jak zostanie on przyjęty przez publiczność. W filmie przecież par excellence szpiegowskim , widza winna do końca trzymać w napięciu sprawa, o którą w nim chodzi. A u mnie będzie nieco inaczej, bo w jakimś momencie przejdziemy na płaszczyznę psychologii.

Muszę zresztą przyznać, że zrobienie klasycznego filmu szpiegowskiego, który zaskakiwałby widza nieprawdopodobnie błyskotliwymi sytuacjami, szokującymi rozwiązaniami, wymagałoby i dużych nakładów finansowych i przede wszystkim – możliwości dysponowania najnowocześniejszym sprzętem, najnowszymi osiągnięciami technicznymi. Zdecydowałem się zatem na trochę połowiczne rozwiązanie, w części eksperymentalne, w części odrobinę ”oszukańcze” wobec widza. Zdjęcia do tego filmu trwały ponad 3 miesiące, a kręciliśmy je głównie w NRD i NRF. Sporo kłopotu przy tym miałem za sprawą czasu w tego rodzaju filmie. Rozwiązałem to w ten sposób, że czas nie jest określony, akcja zatem może w pojęciu widza trwać kilka dni, tydzień, dwa, dwa tygodnie i dłużej.

Aktorzy – to druga ważna sprawa. „Na krawędzi” jest filmem męskim. Jedyny dłuższy epizod kobiecy gra w nim Jolanta Bohdal, natomiast główne role męskie – Zygmunt Malanowicz, który odtwarza postać oficera Ryszarda Czernika i – Tadeusz Janczar , który gra rolę Wojtka. Wybrałem Malanowicza do głównej roli z wielu względów, a głównie dlatego, że odpowiada mi styl jego gry. Jest jednym z nielicznych aktorów, którzy posiadają ekranowa osobowość, potrafią istnieć w filmie. Malanowicz dysponuje ponadto dobrymi warunkami zewnętrznymi, nie rzuca się specjalnie w oczy, a to było potrzebne głównemu bohaterowi „Na krawędzi”.

Poza ekipą aktorską, która dobrze się spisała, dużo pomogli filmowi: kierownik produkcji – Marceli Nowak i operator – Mikołaj Sprudin.

O sobie

- Ma pani rację sugerując, ze odpowiada mi najbardziej tego typu tematyka, jaka zająłem się w tym filmie i w poprzednich. Pasjonują mnie jakoś sytuacje szczególne, kiedy jeden krok, jeden błąd decyduje o życiu człowieka i kiedy stawka jest to właśnie Zycie. Uważam, że reżyser winien być wierny sobie i nie silić się na wielkie eksperymenty, skoro one nie mieszczą się w ramach jego zainteresowań. Dlatego też i dalsze moje filmy będą się tematycznie niejako łączyły i wcale nie uważam, że jest to złe. Sądzę zresztą, że tematyka sensacyjna, szpiegowska, jest poważnie zaniedbana w filmie polskim, aczkolwiek przyznaję, że trudno jest zrobić dobry tego rodzaju film.

Dwa moje poprzednie filmy, które reżyserowałem samodzielnie – „Hasło Korn” robione w 1968 roku i „Południk zero” – także obracały się w kręgu tej tematyki. Również i mój następny film, który będę kręcił – mianowicie serial telewizyjny – „Wojewoda” – pozostanie w kręgu autentycznych wydarzeń i podobnej tematyki.

Czy od początku mojej reżyserskiej drogi byłem wierny sobie? … Trudno na to pytanie odpowiedzieć, jako ze przez kilka lat po skończeniu studiów, byłem asystentem reżysera, a później znów drugim reżyserem. Nie miałem więc wpływu na tematykę kręconych filmów. Które robiłem wspólnie z Rybkowskim czy Lenartowiczem. A były to m. in. „Pigułki dla Aurelii”, „Kapelusz pana Anatola”, „Ostatni strzał”, „Naprawdę wczoraj”, „Nafta”, „Spotkanie w Bajce”.

Szczerze mówiąc, to reżyserem filmowy zostałem w ogóle przypadkowo. Jestem – jak wiadomo- z urodzenia pabianiczaninem, kończyłem tam liceum im. Śniadeckiego, potem „przymierzałem” się do wielu zawodów, aż w końcu kolega powiedział mi kiedyś: „słuchaj , jesteś dobry z polskiego, będziesz więc pisał scenariusze, a ja będę robił filmy. Chodźmy razem do szkoły filmowej”.

W ten sposób dostałem się w roku 1949 na wydział scenopisarski PSF w Łodzi. Później przeniosłem się na reżyserię, którą ukończyłem w kilka lat później. Początkowo wydawało się nam – tak jak wszystkim młodym ludziom – że mam światu wiele do powiedzenia. Kiedy byliśmy już bardziej dojrzali zdaliśmy sobie sprawę z tego, że o wielu rzeczach powiedziano już przed nami i to dawno. Niemniej mogę dziś stwierdzić, że udało mi się wrosnąć w ten zawód., przyzwyczaić się do niego, polubić go i dostrzec wszystkie pozytywne jego strony.

Żałuję, że nie mogłem przyjechać do Pabianic na kulturalną akcję tego miasta, chociaż myślę, że będzie po temu jeszcze okazja. Może to zabrzmi trochę dziwnie, ale przyznam się – tak na marginesie – że choć żywię do tego miasta wiele sympatii i sentymentu – dziś wydaje mi się ono obce. Zachowałem w pamięci obraz raczej małego, skromnego, parterowego miasteczka, które było mi bliskie, dziś jest to duże, nowoczesne miasto, po ulicach, którego chodzą już inni ludzie, o wiele ode mnie młodsi.

A jednak, tak naprawdę – to cieszę się, że to miasto „przerosło” moje młodzieńcze o nim wspomnienia…


Z reżyserem W. Podgórskim łączy się nierozerwalnie osoba Ryszarda Binkowskiego. W 1974 roku z pisarzem dla Życia Pabianic rozmawiał Feliks Rajczak.

Najbliżsi pisarskim zainteresowaniom Ryszarda Binkowskiego są ludzie i krajobraz podpabianickiej wsi. Na pewno nasz pisarz w przyszłej swej twórczości nie będzie ograniczał się tylko do tego kręgu tematycznego. Jest prawdą jednak, ze kraj lat młodości poety czy pisarza w różnych odcieniach i formach wyobraźni pojawia się nieustannie w ich dziełach.

Sprawia to, iż na twórczość Ryszarda Binkowskiego patrzymy jak na realizację naszych marzeń o powieściach, które ten fragment Ziemi Łódzkiej utrwalają w świadomości miłośników literatury w kraju. Cieszyć może nas również to, ze Ryszard Binkowski wybrał Pabianice – centrum swej ziemi rodzinnej – na miejsce swego pobytu i twórczej pracy.

- Akcja pierwszej pana powieści „Sypała brzezina złotem, czerwienią” toczyła się pod Pabianicami. To miasto często wymieniali narrator i bohater powieści. Przypomnijmy fragment: „Słońce spadło na mnie z boku. Wsiało na zachodnich, rozpłomienionych kominach Pabianic”. Fakt ten był jak gdyby zapowiedzią, że wejdzie pan w przyszłości do Pabianic i tak się stało. Jakże więc mieszka się panu w Pabianicach?

- O tym, że osiedliłem się w Pabianicach, zaważył sentyment do tego miasta. Równie dobrze mógłbym zamieszkać w Łodzi, gdzie pracuję w redakcji. Urodziłem się pod Pabianicami, w niedalekiej stąd wsi Gospodarz. Z pól tej wsi lepiej może widać kominy Łodzi, ale i dobrze prezentują się pabianickie fabryki. Ojciec mój urodził się z drugiej strony Pabianic – w Chechle.

A poza tym nie przepadam za „cywilizacją” zbyt wielkiego miasta. Pabianice są miastem cichszym i czystszym niż Łódź. Nowe budownictwo Pabianic oddala się od przemysłu. Tutaj, gdzie mieszkam, w dzielnicy nowych bloków przy ul. Ostatniej, słychać rano – gdy okna są otwarte – śpiew ptaków. Krótko powiem: dobrze mi się tu mieszka. I pisze.

- Dał już pan wyraz na łamach macierzystego tygodnika Odgłosy swym zainteresowaniom życiem miasta, w którym pan mieszka i pisze, publikując kilka o nim artykułów. Czy widzi pan Pabianice jako miejsce akcji swej przyszłej powieści?

- Oczywiście, wiele czasu w dotychczasowej mojej pracy dziennikarskiej i reporterskiej poświęcałem sprawom Pabianic. Warto temu miastu przyjrzeć się bliżej, chociażby ze względu na jego piękne perspektywy rozwoju. Spośród miast liczących do 100 tys. mieszkańców, Pabianice są najbardziej uprzemysłowionym miastem w Polsce. Niedawno widziałem plon konkursu urbanistycznego na hotel 10-kondygnacyjny, który powstanie w naszym mieście. Ten rozwój miasta, a więc i jego mieszkańców, w tę metaforyczną górę, po prostu cieszy.

A powieść o Pabianicach? To nie jest takie proste? Tworzywo z tego miasta, z którego dzieło literackie może powstać, musi się jeszcze we mnie odleżeć. W czym rzecz? Wciąż czerpię z lat młodości, która upłynęła mi poza miastem. Ale wiem, są tu w Pabianicach cale sagi rodzin włókniarskich godne pisarskiego wcielenia. Napiszę kiedyś powieść o tych ludziach, o ich życiu i pracy, o przemianach zachodzących w mieście.

- Otrzymał pan ostatnio kilka nagród literackich. Między innymi jest pan laureatem konkursu na powieść o Ziemi Łódzkiej. Może o tej nagrodzonej powieści „Pochylenie jesieni” słów parę …

- „Pochylenie jesieni” jest powieścią o ludziach starych na wsi, ich gorzkim zmierzchu. Kiedyś napisałem reportaż „W cieniu kwiatów piołun rośnie”, w którym podjąłem problem ludzi – jak to się teraz mówi – pozaprodukcyjnych, opuszczonych. Stał się on wyjściem do napisania książki. W cieniu kwiatów, czyli cywilizacyjnych zdobyczy, jak elektryfikacja, mechanizacja – wyrasta piołun, ten chwast z ludzkiego poletka spraw codziennego bytowania. W tym „cieniu kwiatów” losy ludzkie są przecież najważniejsze. Moja powieść „Pochylenie jesieni” jest właśnie poszerzonym ,artystycznym obrazem tej gorzkiej kwestii: starości na wsi. Po raz pierwszy przywołałem na kartach tej powieści pełne nazwy podpabianickiej wsi: gadka, Ksawerów itd. Miałem ambicję ukazać w niej – poprzez retrospekcję – naszą okoliczną wieś, sięgając wstecz do lat pierwszej wojny światowej.

Jest taki moment w powieści, kiedy stary gospodarz, budujący w mozole dom, nie jest w stanie go sam dokończyć i przychodzi do miasta, gdzie pod blokiem syna umiera. Jego samotna żona i matka przecież, opuszczona i wynędzniała, znalazła się w domu opieki społecznej. Piszę o jej dalszej drodze i nowym środowisku, w którym przyszło jej egzystować. Powieść ta ukaże się na pólkach księgarskich w przyszłym roku nakładem łódzkiej oficyny wydawniczej.

- Czy jest pan zadowolony z ekranizacji swej powieści „Pójdziesz ponad sadem” Jak dalej układa się panu współpraca z filmem?

- Dzięki temu filmowi miałem okazję spotkać się z pabianicką publicznością. Przed premierą ogólnopolską filmu „Pójdziesz ponad sadem”, odbyła się jego premiera wojewódzka w naszym kinie „Mazur”. Jak pamiętam, premiera ta miała mieć miejsce w piotrkowskiej „Hawanie”. Stało się jednak, jak wiemy, inaczej. Tak się złożyło, że reżyser filmu i ja, autor książki żyliśmy obok siebie, a się nie znaliśmy. Reżyser Waldemar Podgórski urodził się Pabianicach, jest absolwentem Liceum im. J. Śniadeckiego.

Mieliśmy podobne doświadczenia życiowe – ja pracowałem w fabryce, mój ojciec był kowalem, po wojnie awansował; ojciec Podgórskiego też był robotnikiem, a matka tkaczką. Nosił im obiady do fabryki. Poznał dobrze środowisko i pracę w fabryce.

W powieści i filmie „Pójdziesz ponad sadem” pokazaliśmy chłopaka, który trafił ze wsi do fabryki. Było pełne porozumienie – pisarza i reżysera.

Na film patrzę jak widz, patrzę subiektywnie. Film mi się podobał. Jako autor mogę powiedzieć, że książka na ekranizacji nie straciła najcenniejszych moim zdaniem, wartości: poetyckości i nastroju. I aktorzy zagrali tak, jak ja widziałbym swych bohaterów.

Pewnie, ze w filmie nie można było pokazać wszystkich wątków powieści, pełnej głębi przeżyć bohaterów. Ale tego nie dało się uniknąć, bo powstałby film przynajmniej 3-godzinny.

Co dalej? Powiem: ciekawie to się zapowiada. Sprawę mojej współpracy z filmem wziął w swe ręce wiceminister kultury i sztuki i zapędził mnie i reżysera W. Podgórskiego do roboty nad drugim filmem. Już przygotowywany jest jego scenariusz w oparciu o moją powieść „Latoś wesel nie będzie”.

Muszę dodać, że do pracy nad nowym filmem niewątpliwe zachęca nas uznanie dla filmu „Pójdziesz ponad sadem”, jakim cieszy się on ostatnio na kilku festiwalach filmowych. Na przykład w Świdniku ma Międzynarodowym Forum, rozpatrującym problematykę pracy w filmie, nasz film uzyskał nagrodę publiczności w Lubuskim Lecie Filmowym w Łagowie zdobył wyróżnienie za ‘wybitne walory wychowawcze”, jak określiło jury. Na niedawnych II Międzynarodowych Spotkaniach Filmowych w Koszalinie scenariuszowi filmu „Pójdziesz ponad sadem” przyznało główną nagrodę „Jantar – 74”. Mnie ponadto prezydent Koszalina ufundował stypendium, zachęcając tym samym do podjęcia w swej twórczości tematyki naszej młodzieży. „Pójdziesz ponad sadem” w tym roku jeszcze weźmie udział w Festiwalu Filmowym w Gdańsku, który jest przeglądem najnowszych filmów polskich.

- Interesują nas jeszcze pana zamierzenia literackie.

- O moich planach dalszych raczej wolę nie mówić. Wyznam tylko, ze marzy mi się powieść o całkiem innej problematyce niż dotychczasowe moje książki. Na razie kończę nową powieść, realizując umowę z Wydawnictwem Łódzkim; nosić ona będzie również poetycki tytuł – „Cienie kłamią w południe”. Przedstawiam w niej dalsze losy młodych ludzi ze wsi w mieście. Moi bohaterowie tym razem wywodzący się ze wsi daleko położonej od miasta, decyzję opuszczenia swych rodzinnych gniazd podejmują w innych okolicznościach i z zupełnie odmiennych przyczyn.


W Odgłosach (18.06.1978 r.) ukazała się rozmowa z reżyserem Waldemarem Podgórskim, którą przeprowadził Konrad Frejdlich.

- To, doprawdy, szczęśliwy przypadek, że spotykam Cię tuż przed premierą Twojego nowego filmu „Wesela nie będzie”, bo chyba unikałeś mnie ostatnio?

- Po prostu nie lubię wypowiadać się przed czasem na temat tego, co zrobiłem. Bałem się, że postawisz mi pytania, na które trudno będzie mi odpowiedzieć, bo wszelkie wywiady były dla mnie zawsze sprawą kłopotliwą.

- Ale można chyba powiedzieć, jaki jest status reżysera filmowego w Polsce? Albo na świecie, jeśli wolisz?

- No i zaczęło się. To jest właśnie ten rodzaj pytania, na które trudno znaleźć odpowiedź. Bo ona nikogo nie zadowoli. Jeśli przez status rozumieć pozycję społeczną, to jest ona niezasłużenie wysoka. Działa tu magia samego zawodu. To jest właściwie tak jakby człowiek miał z jednego osiągnięcia rozpiąć nad sobą jakiś cudowny parasol, który go chroni przed wszystkimi nieszczęściami i niepowodzeniami. I to jest po prostu niemądre. Mnie o wiele bardziej interesuje pytanie: czy na moje filmy chodzą ludzie? Ilu ich jest?

- A czy chodzą?

- Nie zawsze.

- Od czego to zależy?

- Uważam, że trzeba w każdej chwili walczyć o swoją pozycję, żeby to co robimy było wartościowe, miało sens i docierało do widza. Ważna jest pozycja konkretnego twórcy, a nie status jego zawodu.

- Ale ta walka jest utrudniona, bo film został jakby zdominowany przez telewizję, która ma automatycznie dużo większą widownię. Twórca filmów musi być naprawdę sejsmografem swojego czasu, musi wychwytywać jego niepokoje i nadzieje, żeby wytrzymać tę konkurencję.

- Ja bym nie demonizował tej sprawy. Nie widzę przynajmniej w naszych polskich warunkach konfliktu między filmem fabularnym a telewizją, gdzie filmy stanowią stały i najbardziej lubiany element programu. Jako twórca utworów przeznaczonych na ekran kinowy mam dzięki telewizji możliwość dotarcia do tych wszystkich widzów, którzy nie obejrzeli mego filmu w kinie. Uważam ten rodzaj kontaktu za niezwykle cenny i wartościowy, choć oczywiście wolałbym, aby mój utwór docierał do odbiorcy bezpośrednio na sali kinowej. I mam jako reżyser taką szansę. Wbrew pozorom, pracując w zespole filmowym, mam lepsze warunki, niż realizator telewizyjny. MY mamy więcej czasu, bo uważa się, że powinniśmy robić kino artystyczne. Mogę przygotowywać swój film pół roku, albo nawet półtora roku.

- A czy przypadkiem teraz Ty nie zaczynasz demonizować czynnika czasu?

- To, że nie ma nacisku terminów powinno nas zobowiązywać do większej dociekliwości, do głębszego rozpoznania tematu, który się podejmuje. Ale oczywiście te lepsze warunki nie ustrzegą nas automatycznie od błędów. Wszystko zależy od człowieka, który podejmuje się swego zadania. Można stworzyć w ciągu miesiąca arcydzieło. I można po dziesięciu latach zabiegów popełnić kompromitujący knot. W sztuce nie ma przecież sztywnych reguł. Czasem o powodzeniu decyduje jakieś olśnienie, iluminacja, prawie, że natchnienie.

- Aż natchnienie?

- Tak. I czuję, że nad ostatnim filmem siedziałem zbyt długo. Że to wysiadywanie nie dało wyników, jakich się spodziewałem. Że w tej pracy popełniłem jakiś błąd.

- I teraz szukasz tego błędu. A czy widz go także spostrzeże?

- Myślę, że zbyt daleko odszedłem od książki Ryśka Binkowskiego, na której oparłem scenariusz . Przecież „Latoś wesel nie będzie”, jest utworem skończonym, posiadającym własne życie. Ingerencja w ten utwór, zmiany zbyt daleko idące powodują, że następuje jakby pęknięcie kręgosłupa. Gdy z pewnej perspektywy patrzę na to, co zrobiłem, to uważam, że zbyt poniosły mnie ambicje kina autorskiego, że chciałem zrobić coś nazbyt własnego z powieści Ryśka.

- Wygląda na to, ze musze bronić scenarzysty Waldemara Podgórskiego przed reżyserem Waldemarem Podgórskim.

- W filmie zrobiłem prawie dramat, a jak na tę książkę patrzę dzisiaj, to wydaje mi się, że można by z tego bardzo wesołą i pogodną komedię. I po „Weselu” postanowiłem sobie, że będę ostrożniejszy i czujniejszy w tych sprawach. Nie można bezkarnie niszczyć podstawowej tkanki, z której zbudowany jest utwór literacki. A jeżeli się ma ambicje autorskie, to trzeba wszystko zaczynać od początku. Popełniłem błąd: tak daleko odszedłem od oryginału, że to straciło swój sens. Jeśli ponosi nas pycha, jeśli mamy ambicje autorskie, to niech będzie to ambicja na własny rachunek.

- Ale kino autorskie uprawia u nas właściwie tylko Zanussi, który sam pisuje scenariusze według własnych pomysłów. Przeważają adaptacje utworów literackich. A więc przekład: z języka powieści na język obrazu, filmu. Zawsze w tym procesie translacji istnieje niebezpieczeństwo przekłamania pewnych spraw w stosunku do pierwowzoru. Czasem wychodzi to pierwowzorowi na dobre. Weźmy choćby za przykład „Ziemię obiecaną”. Książka Reymonta jest słaba, film Wajdy dobry, mówiąc najkrócej.

- Zaskoczyłeś mnie uwagą, że „Ziemia obiecana” jest słabą powieścią. Jest w niej przecież wprost eksplozja pewnych treści, pewnego tematu, tak że kompozycja staje się nieważna. Właśnie z takich utworów film bierze stosunkowo najwięcej, bo tam jest jakby gotowe nagromadzenie materiału faktograficznego i emocjonalnego.

- I wy, reżyserzy lubicie takie utwory. Co sobie obiecywałeś po tym zawodzie wybierając się na studia?

- To jest bliskie pierwszemu pytaniu, na które już odpowiedziałem. A jeśli szukasz motywacji osobistych, to powiem ci, że ja tego zawodu nie wybierałem. Wybierałem się raczej na polonistykę. I dopiero kolega w liceum, który miał tęsknoty do filmu, przekonał mnie, że powinienem mu pisać scenariusze.

- Miałeś więc ambicje, a pewnie i zdolności literackie?

- Miałem ambicje autorskie, a to jest jeszcze gorsze. Przynajmniej tak dziś to widzę. Rozpocząłem w szkole filmowej studia na wydziale scenariuszowym, a kiedy uległ likwidacji, musiałem przenieść się na reżyserię, bo rola operatora odpowiadała mi jeszcze mniej. Ale reżyseria nie była zawodem „wybranym”, tylko „narzuconym”. I może z tych tęsknot do pisania wzięło się to, że jestem scenarzystą kilku filmów, nie tylko własnych. W tej chwili zastanawiam się, jak się z pisania wycofać, bo tracę jako reżyser. I warsztatowo. I czasowo.

- Ale skąd brać scenariusze? Nie jesteś jedynym reżyserem, który sam tworzy, bo nie ma innego wyjścia. Jak oceniasz bazę scenariuszową w Polsce?

- Dopóki istnieje literatura nie grozi nam kryzys. Literatura, którą musimy potraktować, jako rodzaj inspiracji czy punkt wyjścia. I nawet nie jest ważne kto będzie pisał scenariusz: autor książki, czy realizator filmu. Najważniejsze jest, aby chcieli ze sobą współpracować, porozumieć się. Nieco inaczej ma się sprawa z tak zwanymi scenariuszami oryginalnymi, które często są rodzajem chałtury. W sztuce nie może być rzeczy przypadkowych i jeśli otrzymuję scenariusz, w którym pada deszcz, to nie może mnie zadowolić sam ten fakt, bo deszcz jest obrazem i musi coś sugerować. Ja muszę wiedzieć, dlaczego ten deszcz pada, bo to w filmie coś znaczy. I kosztuje organizacyjnie: pięć wozów strażackich, trzynaście sikawek. I tak dalej.

- A więc przypisujesz scenariuszowi dużą rolę?

- Może takie hierarchizowanie nie ma sensu, ale stawiam go na pierwszym miejscu, na drugim miejscu stawiam w filmie aktorstwo, a dopiero na trzecim reżyserię i zdjęcia, czyli rzemiosło, bo to powinno po prostu być! Przez wiele lat byłem asystentem reżysera i drugim reżyserem, gdzie widziałem duży wysiłek ekipy nad niczym, nad brakiem pomysłu. I to było przerażające. Bo gdy jest pomysł, to i wysiłek realizacyjny jest lżejszy przez to, że sensowny.

- Zacząłeś od filmów z wartka akcja, od filmów właściwie sensacyjnych. I przeszedłeś ogromną przemianę idąc w kierunku kina refleksyjnego. Zmienił się także Twój bohater. Kim on jest dzisiaj?

- Nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie, ale odpowiedź jest chyba w moich filmach.

- Gdy zaczynałeś pracę nad „Pójdziesz ponad sadem”, nie znałeś osobiście Binkowskiego. Co Cię zafascynowało w twórczości tego pisarza, że zrealizowałeś, kolejno przenosząc na ekran, dwie jego książki?

- Tak, pisarstwo Ryśka Binkowskiego spowodowało jakąś zmianę w tym co robiłem wcześniej i we mnie samym. Coś mi uświadomiło. „Pójdziesz ponad sadem” czytałem tak jakbym sam był autorem tej książki, tak była mi bliska. I wtedy uświadomiłem sobie, że filmy które zrobiłem: „Hasło: Korn”, „Południk zero”, „Na krawędzi”, to jakby wyuczona lekcja. Wydały mi się fałszywe. I wyciągnąłem z tego wniosek.

- Ekranizując „Pójdziesz ponad sadem”?

- Czytałem to jak fragment własnej biografii i koniecznie zapragnąłem robić. „Wesele” niby jest też bliskie, myślę o losie bohatera, ale ta bliskość jest bardziej złożona i to jedna z przyczyn, dla której przed tobą uciekałem.

- Nie bardzo rozumiem…

- „Wesele” jest jakby powtórką z tematu. Bliskość z „Pójdziesz ponad sadem” sprawiła, że nie jestem z ostatniego filmu zadowolony. Mam takie uczucie, jakbym w „Weselu” poszedł na łatwiznę.

- A jakie warstwy obu książek Binkowskiego wydały Ci się na tyle bliskie, że zacząłeś identyfikować się z bohaterem? Powieściowym. Bo może i ekranowym?

- Bliski i zrozumiały wydał mi się sam problem podjęty przez te książki: ambicji człowieka, żeby piąć się w górę, aby być kimś. Bo mnie w dzieciństwie i młodości, jak bohatera książki i filmu, interesował szlachetniejszy duchowo świat, w którego istnienie wierzyłem. Pochodzę z prostej rodziny robotniczej, więc może dlatego to szlachectwo ducha wiązałem z wykształceniem. Zawsze mnie, jako dziecko interesowało, o czym też ci wykształceni ludzie rozmawiają, bo wykształcenie było dla mnie czymś niesłychanie tajemniczym i nobilitującym. Myślałem nawet, że ludzie wykształceni są jakby z innej gliny i zazdrościłem im, że czytając tę samą książkę co i ja, odczytują z niej znacznie więcej, tak uważałem. I coś z tego było u bohatera książki Binkowskiego, bo nie chodzi o sprawę kariery, awansu, tylko ciekawość świata. To jest motyw jego postępowania, siła napędowa, która pcha naprzód: dążenie, jakby się nam to nie wydało śmieszne, aby być kimś. Bo w jego świecie nikt nawet nie pretenduje do tego, żeby się wybić.

- I chciałeś to pokazać również w „Weselu”?

- W czasie realizacji tego filmu byłem obezwładniony jakimś uczuciem winy w stosunku do osób najbliższych. I jest to właściwie film nie o awansie, ale o skutkach tego awansu. Społecznych i osobistych. Bo cena jaka się płaci za awans, jest często zbyt wygórowana. Człowiek popełnia gdzieś błąd. I poprzez film „Wesela nie będzie” chciałem zrozumieć, jaki to błąd i kiedy nastąpił.

- A więc motywy osobiste?

- Ja tylko sygnalizuję moje niepokoje, bo w czasie realizacji miałem uczucie, cudowne, a jednocześnie przerażające, że film jakby wymyka mi się z rąk. Za filmem kryje się przecież 10 mln zł – tyle kosztowała realizacja.

- Nie chcę wyprzedzać krytyki, ale fragmenty „Wesela”, które oglądałem, podobały mi się.

- A ja już nie mogę na nie patrzeć i uciekam od tematyki osobistej, do tematyki bardziej ogólnej. Co trzeba zrobić, co człowiek musi zrobić w sytuacji najtrudniejszej, aby być sobą? Proces dochodzenia do prawdy i wiążąca się z nim walka idei. A z drugiej strony człowiek ma przecież prawo do tego, aby być sobą.

- Masz więc wątpliwości?

- Jeśli okaże się, że to prawda, że wkroczyłem w etap najważniejszy, to będziemy mieli następny temat do rozmowy. Za jakieś dwa lata. Tymczasem wspólnie z Jurkiem Wawrzakiem pracuję nad scenariuszem.

- Cóż, tymczasem dziękuję Ci za rozmowę.

- A ja ci przypominam o premierze „Wesela nie będzie”.


https://pl.wikipedia.org


https://pl.wikipedia.org


Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij