www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Lager Pabianitz

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W latach 1939-1945 przez Pabianice przewinęły się tysiące przesiedleńców pochodzenia niemieckiego ze Wschodu, którzy mieli zaludniać tereny „oczyszczone” z obywateli polskich. Pabianice odegrały istotną rolę w procesie germanizacji Kraju Warty. W zabudowaniach fabryki Kindlera (obecnie Centrum Handlowe Echo) mieścił się obóz dla przesiedleńców – Volksdeutsche Mittelſtelle Lager Pabianitz, a wcześniej był tutaj obóz dla polskich jeńców wojennych. Fakty te znalazły odzwierciedlenie w opracowaniach historycznych dotyczących drugiej wojny światowej.

W pracy Gordona J. Horwitza, ”Łódź and the Making of a Nazi City” czytamy: Tuż po nowym roku trzydzieści transportów obejmujących ponad 20 tys. etnicznych Niemców z Wołynia i Galicji dotarło do Łodzi. Dla nich to miasto było ostatecznym celem długiej podróży na Zachód. Niektórzy wyjechali bezpośrednio ze swoich miejscowości, inni musieli przebyć strefę oddzielającą Niemców od Rosjan. Nowo przybyłym osobom przydzielano tymczasowe miejsca zakwaterowania w Łodzi oraz regionie. Niektórzy byli umieszczani w ośrodkach letniskowych. Wielu wysiadało z pociągu w sąsiedztwie rozległego obozu zdolnego przyjąć od razu trzy i pół tysiąca osób. Dawna fabryka tekstylna w podmiejskich Pabianicach mogła za jednym razem przyjąć ponad tysiąc przybyszów. Wielu przesiedleńców znajdowało swój dom w Łodzi lub regionie, inni byli kierowani w głąb Rzeszy.

W Pabianicach znajdowała się gigantyczna rampa kolejowa licząca kilkaset metrów długości, która ułatwiała rozładowywanie pociągów. Przesiedleńcy szli najpierw na boisko sportowe. Tam otrzymywali przydział miejsca oraz numer identyfikacyjny, którym znakowano równocześnie bagaż podręczny. Następnie przybysze wchodzili na teren fabryki. W ciągu dwóch, trzech godzin odbywali kąpiel w łaźni wyposażonej w 120 pryszniców. Po raz pierwszy mogli się umyć po wyczerpującej podróży. Odzież kapiących się osób była poddawana termicznej dezynfekcji i wracał do jej właścicieli. Przesiedleńcy czuli się jak nowo narodzeni.

Czekały na nich świeżo przygotowane kwatery w wielkiej fabryce, wyposażonej w niezbędne sprzęty, kanalizację i wodę pitną. Do dyspozycji przesiedleńców oddano szpital o 60 łóżkach z wykwalifikowanym personelem medycznym, zaopatrzony w lekarstwa. W przestrzeni mieszkalnej przewidziano również miejsca służące rekreacji i edukacji – kąciki z prasą, książkami i radioodbiornikami. Fabrykę zaopatrzono w automatyczny system skrapiania wodą powierzchni mieszkalnej w przypadku pojawienia się ognia.

Łódź wraz z całym regionem otwierając się na przybyszów ze Wschodu, którzy uwierzytelniali niemieckie prawo do tego terenu była widownią dynamicznych procesów demograficznych, które miały całkowicie zmienić charakter miast, miasteczek i wsi.

Andrzej Gramsz w „Kalendarium okresu okupacji 1939-1945” podaje, że: Zgodnie z wytycznymi Himmlera z 7 października 1939 roku, Łódź została wytypowana jako centralny ośrodek przesiedleńczy, największy w całych Niemczech. Do rozładunku transportów wytypowano dwa punkty przeładunkowe, po jednym w Pabianicach i w Zgierzu. W Pabianicach wybudowano, w ciągu trzech tygodni, 250 – metrową rampę i urządzenia do odwszalni wraz z łaźnią. W trzech izbach tłoczono gorące powietrze, a przyjezdni korzystali z 94 pryszniców. Po odwszeniu następowała pierwsza rejestracja przesiedleńców i rozdział do obozów przejściowych w gminach. Osadników lokowano w zabudowaniach fabrycznych Kindlera i w namiotach na stadionie „Sokoła” przy ulicy Żeromskiego oraz w obozach przejściowych w miejscowościach wypoczynkowych, takich jak: Kolumna, Tuszyn Las, Wiśniowa Góra, a także w obozie na Starym Mieście w Pabianicach. Według sprawozdań niemieckich do Rzeszy przesiedlono 129 395 osób, w tym 54 095 z Galicji, 66 550 z Wołynia i 8785 osób z Narwi. Do przewozu osadników i ich dobytku użyto 291 pociągów (180 składów osobowych i 111 składów do przewozu koni i wozów oraz sprzętu i inwentarza). Dziennie przyjmowano 8-9 pociągów, a najwięcej transportów przybyło 10 stycznia 1940 roku, bo aż 19. W ramach akcji przewieziono 22 461 koni, 1255 wołów i 12 772 wozy. Komisja Przesiedleńcza zatrudniała 3538 folksdojczów, z tego1068 osób, które odpowiadały za konie. Dodatkowo zatrudniono 46 lekarzy, 433 siostry i 280 sanitariuszy. Nadzór nad całością sprawowało 52 SS-manów i 173 innych funkcyjnych urzędników. Na terenie Łodzi znajdował się centralny obóz na 30 przesiedleńców, w którym dziennie przyjmowano od 5 do 6 tysięcy osób. Dziennie wyjeżdżało też do 66 podobozów przesiedleńczych na terenie Warthelandu około 4 tysięcy Niemców. Kolejna akcję przesiedleńcza „z gospodarstwa do gospodarstwa” zorganizowano od marca do grudnia 1940 roku, kiedy w ciągu 88 dni przetransportowano 28 846 osób w 55 kolejowych transportach.

Anastazja Pawłowna, uczennica szkoły średniej z Regionu Irbiejskiego w Kraju Krasnojarskim uczestniczyła w projekcie edukacyjnym dotyczącym odtwarzania historii rodzinnych. Zarejestrowała opowieść swojej babci Emmy Jakowlewnej Dupper, która do 1944 r. mieszkała wraz z rodziną w Republice Mołdawskiej ZSRR, miejscowość Glückstahl, Rejon Grigoropolski, a następnie podobnie jak tysiące innych Rosjan pochodzenia niemieckiego trafiła do Pabianic. Dzięki tej opowieści możemy poznać bliżej losy ludzi, którzy przybywali do obozu dla przesiedleńców w Pabianicach.

- 22 czerwca 1941 r. - mówi Emma Dupper – przez cały dzień, wespół z innymi dziewczętami pieliłam kołchozowe pole owsa. Była to ciężka praca, gdyż musiałyśmy wyrywać chwasty w pozycji klęczącej. Kiedy wieczorem wracaliśmy do domu wyszedł nam naprzeciw mężczyzna. Dzwonkiem wzywał wszystkich kołchoźników na pilne zebranie. Gdy przyszliśmy, brygadzista powiedział, że jutro o świcie musimy przygotować się do drogi, wziąć szpadle i trochę jedzenia. Nasza brygada miała wykonywać umocnienia wojskowe, gdyż wybuchła wojna. Byliśmy przerażeni. Ziarno zaczynało dojrzewać. Spodziewaliśmy się obfitych plonów. Przed świtem, bezdzietne kobiety, chłopcy, dziewczęta i mężczyźni zostali skierowani do Grigoropola, tam gdzie płynie Dniestr. Kopaliśmy wzdłuż rzeki transzeje szerokie na 6 metrów, z jednej strony miały głębokość 1, 2 metra, a z drugiej 2,5 metra. Chodziło o to, aby czołgi nieprzyjaciela łatwo mogły wjechać do środka bez możliwości wydostania się na przeciwną stronę. Nasze czołgi dzień i noc jechały na linię frontu. (…)

Nasze ziemie zajęli Niemcy. 18 marca 1944 r. wydali rozporządzenie o przymusowej ewakuacji. Kazali zapakować najpotrzebniejsze rzeczy na wóz konny. Jednak niewiele mogliśmy zabrać ze sobą ponieważ wóz musiał pomieścić jeszcze moja niepełnosprawna siostrę, babcię i troje najmłodszych dzieci. Na koniec do wozu przywiązano jeszcze krowę. Musieliśmy opuścić dobrze zaopatrzoną w wino piwniczkę, spichlerz pełen pszenicy i kukurydzy. Nikt nie chciał zostawić swojego domostwa. Jednak nie mieliśmy wyboru. - Kto pozostanie, będzie rozstrzelany – usłyszeliśmy. Wozy i ludzie utworzyli długą kolumnę. Ci, którym zdrowie dopisało szli pieszo. Przebyliśmy Besarabię, Rumunię, Bułgarię, Jugosławię i Węgry. Podczas postoju w Besarabii sprzedaliśmy krowę, gdyż zwierzę nie miało sił, żeby iść dalej. W Budapeszcie wsiedliśmy do pociągu towarowego. Musieliśmy zostawić konie i wóz. Pociąg zawiózł nas do Polski, do miejscowości Pabianice. Tam otrzymaliśmy zakwaterowanie w budynku szkolnym i dostaliśmy dokumenty identyfikacyjne dla Niemców znad Morza Czarnego. 1 czerwca 1944 roku dokumenty zostały podpisane przez komisarza ds. umacniania niemieckości, starostwo łaskie z siedzibą w Pabianicach.

Rodzina Dupper mieszkała w Szkole Powszechnej nr 6 przy Ludendorffstrasse. W jednej sali lekcyjnej umieszczono aż trzy rodziny. Przebywali tam do 10 lipca 1944 roku. Następnie Dupperowie oraz Brazelsowie zostali przeniesieni do wsi Karczewo, powiat łaski. Otrzymali pracę w gospodarstwie Schnaidera. Pomagali przy żniwach i zbiorze ziemniaków. Potem pracowali w Wollstein (Wolsztyn). 22 stycznia 1945 r. miejscowość zajęli Rosjanie. 16 stycznia władze sowieckie skierowały bezdzietne kobiety i mężczyzn do kopania transzei. Pracowali do 15 marca. Mieszkali w opuszczonych przez dotychczasowych właścicieli domach. Posiłki gotowały im Polki. Polacy nosili czerwone opaski, Niemcy byli oznakowani literą „N”. Emma Dupper nie chciała nosić tego identyfikatora. Uważała się za rosyjską Niemkę. Do 11 czerwca 1945 r. oporządzała konie w miejscowości Kępnice. Któregoś dnia dowiedziała się od młodszej siostry Friedy, że mają wkrótce wrócić do domu. Poszła potwierdzić tę informację do komendanta. Ten zaś powiedział: Słuchaj, dziewczyno. Wy nie wrócicie nigdy do swojego dawnego domu, pojedziecie na Syberię. Emma nie straciła jednak rezonu. - Wolę raczej Syberię niż pobyt w obcym kraju – odparła. Dupperowie zostali osiedleni w Akmolińsku.

Na jednym z rosyjskich portali społecznościowych zajmujących się poszukiwaniem informacji o Rosjanach pochodzenia niemieckiego znaleźliśmy wzmiankę o rodzinie Gerlitzów, która w 1944 r. przebywała w obozie przy Warschauer Strasse nr 35 w Pabianicach. Rodzina prosiła o obywatelstwo niemieckie, ale spotkała się z odmową.

Здрвствуйте! Мои бабушка Федоркина Вера Андреевна (Герлиц Берта) 04.09.1917 г. р и дед Федоркин Алексей Иванович 05.05.1916 г были в Полъше в 1944 году в Pabianitz Lager Warschauerstr. 35, там написали прошение о немецком гражданстве, но им отказали, но уже в 1945 г они оказываются в Германии, где работают в немецкой семъе, в деревне, как бесплдатная раб. cила. Освободйли их Амесриканцы. После чего они работали некоторое время на наших в Германии, потом вернулись в Росснию. Знаю все с их слов, переданых через многие уста, сами они давно умерли. Хотелосъ бы что-то еще о них узнать. Спасибо!

Obóz jeniecki w Pabianicach także jest prezentowany w książkach o tematyce historycznej, np. Richard Hargreaves „Blitzkrieg Unleashed: The German Invasion of Poland 1939.

Komendantem jednego z lepszych obozów dla polskich jeńców był weteran pierwszej wojny światowej Wilm Hosenfeld. Pod koniec września otrzymał rozkaz objęcia komendy nad opuszczoną fabryka w „brzydkim” przemysłowym mieście Pabianice kolo Łodzi. Zakłady pospiesznie przekształcono w prowizoryczny obóz tranzytowy dla polskich jeńców wziętych do niewoli nad Bzurą. Budynek z czerwonej cegły, który był otoczony pełnymi śmieci podwórzami, a same hale zastawiano rdzewiejącymi maszynami, stał się teraz miejscem zakwaterowania 2000 ludzi. Spali na cienkiej warstwie słomy rozrzuconej na kamiennej podłodze. Niemcy ustawili w starym magazynie trzy bojlery, potrzebne teraz, kiedy słońce wczesnego września zastąpiły deszcze i zimno. „Ci biedni polscy jeńcy, okrążeni przez wiele dni przez żelazny pierścień niemieckich wojsk, musieli leżeć w błocie i chłodzie. Byli wygłodzeni i zmęczeni, jedynym ich pragnieniem było móc „paść” i „spać”. Co noc przybywały nowe kolumny polskich jeńców do filtracji. Wychudzeni ludzie pojawiający się w ciemności, idący wolno w oliwkowozielonych, brudnych bluzach, o zmęczonych i szarych twarzach, ponurzy i z obojętnością przyjmujący czekający ich los”.

Większość jeńców była anonimową masą – „takie same twarze, to samo cierpienie, ten sam strach, ciche poświęcenie, najgłębsze nieszczęście'' – ale niektórzy wyróżniali się: jeden miał zabandażowaną rękę, inny kuśtykał o kulach. „Żaden się nie odzywał – w milczeniu szli przez noc”, zauważył Hosenfeld. „Słyszeliśmy tylko zmęczone szuranie tysięcy stóp posuwających się po twardej nawierzchni. Rezerwista był poruszony ciężkim losem swoich wrogów. „Brakuje w nich życia, są apatyczni, zobojętniali. Dzięki odrobinie szczęścia uciekli z piekła wojny. Oczy każdego z nich wciąż są wypełnione koszmarem i ogromem śmierci.”

We wspomnianym już „Kalendarium” A. Gramsza czytamy że: W halach fabrycznych zakładów Kindlera i na boisku przy ul. Żeromskiego w Pabianicach utworzono obóz jeniecki dla polskich żołnierzy. W obozie przebywało ponad 7000 jeńców polskich, w tym pięciu pabianiczan: Bronislaw Krawczyk, S. Kubicki, Ludwik Janiszewski i Eugeniusz Jarmakowski z Pawlikowic. Obok w budynku szkoły nr 5 przy ul. Zamkowej 65 Niemcy zorganizowali obóz dla polskich oficerów. Komendantem obozu został Wilm Hosenfeld, znany później z filmu Romana Polańskiego „Pianista” oficer Wehrmachtu, który uratował Władysława Szpilmana od śmierci podczas Powstania Warszawskiego. W liście wysłanym z Pabianic do żony Hosenfeld pisał: „to, co widzę w Pabianicach, można jednoznacznie określić jako zbrodnię popełniona na ludzkości, choć Wehrmacht nie jest winien tej zbrodni, to jednak bezsilnie się jej przygląda, (…) jakże lubię być żołnierzem, ale teraz chciałbym porwać szarą kurtkę na strzępy”.

W 1962 roku Życie Pabianic opublikowało artykuł Wacława Nowaka o pabianickim epizodzie w niezwykłym życiu gruzińskiego pisarza i literaturoznawcy Aleksandra Kałandadze, który przebywał tutaj w obozie dla przesiedleńców niemieckich z Besarabii i Ukrainy mieszczącym się w kamienicach przy ulicy Bóźnicznej i Warszawskiej. Gruzin uciekł z obozu dla jeńców radzieckich i współpracował z polskim podziemiem, posługując się fałszywymi dokumentami niemieckimi. Reporter lokalnego tygodnika postanowił odnaleźć pabianickich przyjaciół radzieckiego oficera.

Wielu pabianiczan czytało chyba reportaż redaktora Andrzeja Stajana, zatytułowany „Na szlaku „Tbilisi – Pabianice” zamieszczony w numerze 162 „Dziennika Łódzkiego”. W reportażu tym red. Stajan pisze m. in. o dziejach gruzińskiego partyzanta z okresu minionej wojny – dziś literata i docenta Instytutu Literatury Gruzińskiej Akademii Nauk – Aleksandra Kałandadze. Zimą w początkach 1942 roku bohater reportażu „Dziennika” uciekł z obozu jeńców radzieckich w Rudzie Pabianickiej, z terenu, na którym niedawno wykryto szkielety pomordowanych przez hitlerowców jeńców, i dzięki dużej pomocy łódzkich komunistów przedostał się do Pabianic. I w naszym mieście znalazł serdecznych przyjaciół. Po 20 latach doskonale pamięta ich nazwiska: Stelmach, Jelonek, Gabarowski, Prosnak, Krauze, Piotrowski, Kwiatkowski.

Po kilkudniowych poszukiwaniach odnaleźliśmy kilka osób, które utrzymywały bliski kontakt z gruzińskim literatem.

Ryszard Stelmach miał 18 lat, gdy w 1940 roku hitlerowscy okupanci przystąpili do organizowania w czworoboku domów ograniczonych ulicami: Warszawską (do gmachu sądu) i Fornalskiej obozu dla niemieckich przesiedleńców z Besarabii, Ukrainy i innych podbitych krajów. Urządzenie obozu wymagało ściągnięcia wielu fachowców. A, że Ryszard Stelmach był już wówczas stolarzem, został skierowany do pracy w obozie.

- Pamiętam ten dzień – mówi p. Ryszard Stelmach. Zimą 1942 roku Niemcy przywieźli do naszego obozu 30 jeńców wojennych - Rosjan. Wśród nich często widziałem wysokiego. o kruczych włosach, chodzącego zawsze bez czapki, może 30-letniego mężczyznę, mówiącego po niemiecku. Był gospodarzem jednego z domów, wchodzących w skład obozu. Początkowo myśleliśmy, że jest Niemcem. Później kiedy bardziej zaprzyjaźnił się z nami, powiedział nam, że jest Gruzinem i uciekł z niemieckiego obozu jeńców radzieckich. Posiadał niemieckie dokumenty, czuł się tu bardzo swobodnie. Często go nie było przez całe noce. Przez kilka wieczorów przebywał w moim mieszkaniu. Zwierzył mi się wówczas, że jest kapitanem wojsk radzieckich. Umiał też po polsku. Pozwoliło mu to nawet na czytanie naszej prasy podziemnej, której kolportażem się zajmowałem.

Aleksander Kałandadze był głęboko przekonany, ze hitlerowskie Niemcy lada dzień skręcą kark.

- Mówił także i mnie o tym – wspomina p. Michał Jelonek, pracujący wtedy w obozie jako ślusarz. Kiedyś – mówił p. Jelonek – towarzysz Kałandadze przyszedł do mnie z kawałkiem mydła, na którym wyciśnięte były dwa klucze i prosił, żeby mu takie klucze dorobić. Później dowiedziałem się, ż SS-mańskich pokojów znajdujących się wówczas w oficynie, tu gdzie dziś znajduje się restauracja „Warszawska” zginęło kilka pistoletów. Rewizje nie dały rezultatów.

W kilka dni po zaginięciu broni Niemcy podnieśli nowy wrzask, bo sekretniki przy ich drzwiach zaczęły się otwierać byle drutem. To było także dziełem tow. Kałandadze. Chcąc podczas nieobecności Niemców dostać się do ich pokojów i wyciągnąć stąd różnego rodzaju informacje ponalewał do sekretników pokostu, co umożliwił ich łatwe otwieranie. Wszystko to było związane z jego działalnością konspiracyjną godzącą w interesy wroga. Niemieckie pistolety i cenne informacje na pewno przydały się polskim partyzantom.

Kazimierz Gabarowski jest obecnie emerytem. W tym czasie, kiedy gruziński literat przybył do obozu był dekarzem. Również utrzymywał kontakt z radzieckim jeńcem. Pan Gabarowski mniej już pamięta z tego okresu. Wie jedynie, ze towarzysz Kałąndadze był dobrym człowiekiem.

Cała trójka naszych rozmówców nie była długo w obozie. Wszyscy zostali wywiezieni w głąb Niemiec, a tow. Kałandadze wkrótce uciekł z pabianickiego obozu.

Tak wyglądały kontakty radzieckiego kapitana z polskimi przyjaciółmi. Kapitan, którego nazwisko zna dziś cała Gruzja.

Zakończenie artykułu straciło nieco na aktualności, komunistyczni pisarze mają już mniej czytelników. Obecnie bardziej znane osoby o tym nazwisku w Gruzji to słynna poetka, uznany malarz oraz pewien biznesmen. Nasz partyzant nie występuje na liście pisarzy gruzińskich. Jednak w piśmie Русский Клуб nr 6/2010 znaleźliśmy artykuł Arsena Jeremiana „Зтот сухопутныи крейсер Варяг. Об Александре Каландададзе литературоведе, авторе Истории грузинской журналистики в пяти томах”.

A. Kałandadze podczas wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej był oficerem politycznym 333. pułku strzelców w twierdzy Brześć. Po klęsce Związku Sowieckiego dostał się do obozu dla jeńców wojennych, z którego zdołał zbiec. Działał w polskim podziemiu. Ujęty i osadzony w obozie koncentracyjnym we Francji. W wyniku buntu więźniów odzyskał wolność. Wstąpił do międzynarodowej brygady partyzanckiej. Sowieckiego kapitana noszono na rękach w wyzwolonym Paryżu. Za bohaterstwo i odwagę otrzymał wysokie odznaczenia francuskie (советского капитана, офицера связи советской военной мисси, удостоенного французских почетнных наград военново креста с серебряной звездой, медали за храбрость, пронесли на руках по многим улицам освобожденного Парижа). W Francji urodził się mu syn Tamaz, natomiast w Gruzji w 1947 roku przyszła na świat córka Tamara. Mieszkający we Francji Tamaz – artysta rzeźbiarz szukał przez wiele lat swojej rodziny. Dał ogłoszenie w prasie gruzińskiej, które przeczytała jego przyrodnia siostra. W 2007 roku doszło do spotkania rodzeństwa w Tbilisi. Swoje niezwykłe przeżycia wojenne przedstawił w powieściach „Зеленая ветка”, „У маки”, „Преодолевя себе”, „Водоворот”. Jest również autorem 5-tomowej „Historii gruzińskiego dziennikarstwa” i wielu prac literaturoznawczych, a także książek o wybitnych Gruzinach – Ilja Czawczawadze, Aleksander Kazbegi.

O Gruzinie wspomnieli także autorzy publikacji ‘”Monografia Pabianic: powiat miejski Pabianice – województwo łódzkie”, Warszawa 1971. Cytujemy: „ Szkoła Podstawowa nr 17 im. Ludwika Waryńskiego (…) Ostatnio szkoła odnalazła partyzanta radzieckiego, który działał w czasie wojny na terenie Pabianic. Obecnie mieszka on w ZSRR, w stolicy Gruzji – Tbilisi. Napisał po wojnie książkę w języku gruzińskim o naszym mieście.”

Wzmianka o Lager Pabianitz znalazła się także w książce Czesława Owczarka „Więzień numer 26895 wspomina”, Pabianice 2005.

Już w listopadzie byli w moim mieszkaniu Niemcy z zamiarem aresztowania mnie, ale na szczęście nie było mnie w domu. Od tej pory ukrywałem się u znajomych i krewnych. Spałem na strychach, w komórkach, a w dzień siedziałem w mieszkaniu, zamknięty na klucz przez matkę- wdowę, która Szla do pracy. Sąsiedzi byli pewni i nie trzeba było się ich obawiać. Mieszkałem wtedy w Pabianicach przy ulicy Poniatowskiego 11, w jednej izbie, w domu, którego właścicielem był Paweł Raszka. U niego to wieczorami zbieraliśmy się, żeby posłuchać wiadomości radiowych z Londynu i Paryża. Teściowa Raszki była Niemką, więc mogła mieć aparat radiowy. Wiadomości usłyszane przez radio notowaliśmy na kartkach papieru, a potem przekazywaliśmy je zaufanym ludziom.

U Raszki zbierali się zresztą tylko zaufani lokatorzy tego domu: Stanisław Kaczorowski, Zygmunt Stankiewicz, Andrzej Nochowicz i ja. Działalność ta z moim udziałem trwała do 7 sierpnia 1941 r. , kiedy zostałem aresztowany przez Gestapo.

Nim jednak do tego doszło, muszę wrócić do czerwca 1940 roku. Wtedy to Herbert Pilc załatwił mi pracę przy koniach – pracowałem jako furman w tzw. Gemeinschaftslager-Kindler, zwanym również Sokół placem. Szefem tego obiektu był Niemiec w mundurze z trupią czaszką na czapce – Golopf, a jego zastępcą Niemiec Kempf z tej samej formacji wojskowej. Gospodarzem obiektu i stajni był cywilny Niemiec, Bich z Majówki koło Pabianic. Nas furmanów było około trzydziestu, a koni około setki. Niektórzy furmani mieli pod opieka parę koni, inni, również ja, po cztery.

Pracowali ze mną między innymi: Mej, Augustyniak, Szymanowski, Szymczak, Byjoch, Kaczorowski, Agata, Pawłowski, Okrojek, Wróblewski. Ja byłem jednym z najmłodszych pracowników i nie miałem pojęcia o pracy z końmi, gdyż nigdy z nimi nie pracowałem, a nawet, przyznam, bałem się koni. Na placu pracowali również robotnicy Polacy, którzy wykonywali inne roboty. Furmani wozili różne rzeczy do lagru i poza niego. Między innymi woziliśmy Niemców, których przywożono z różnych krajów, zagarniętych przez najeźdźców z Ukrainy, Besarabii do obozu lagru – Kindler.

Wmawiano im, że są rdzennymi Niemcami i miejsce ich jest w ojczyźnie. Przetrzymywano ich ich kilka tygodni, a potem rozwożono po najbliższych wsiach i tam osadzano na polskich gospodarstwach, z których wysiedlano Polaków. Byłem świadkiem takich wysiedleń. Polakom zabraniano zabierać czegokolwiek, często tak jak stali musieli się wynosić, a potem wywożono ich na przymusowe roboty do Niemiec lub na tułaczkę do Gubernatorstwa bez żadnych środków do życia. Niektórzy znaleźli się w obozach koncentracyjnych.

W pracy, jako furmani, staraliśmy się robić wiele złej roboty na swoim odcinku. To koń okulał, to zachorował, to wóz się zepsuł. Winnych Niemcy nie mogli znaleźć. Pewnego razu jeden z koni okulał, miał nogę przebitą widłami. Noga spuchła, z rany ciekła ropa, koń nie był zdolny do pracy. Został zastrzelony, a wszystkich furmanów ukarano biciem. Każdy dostał 25 bykowców na siedzenie. Wykonawcą kary był Niemiec z Pabianic nazwiskiem Langer.

Podczas mej pracy w lagrze nawiązałem kontakt ze Stanisławem Pietrasiakiem, który w tym czasie mieszkał w Kolumnie koło Pabianic. Pietrasiak był przedwojennym działaczem KPP i w czasie sanacji był kilka razy więziony. Staszek był moim dalszym kuzynem, ale mieliśmy do siebie pełne zaufanie. Od niego otrzymywałem gazetki i przekazywałem zaufanym ludziom. Często czytaliśmy je w stajni podczas pracy, wystawiając uprzednio ubezpieczające nas czujki.

Któregoś dnia dostałem od Pietrasiaka polecenie stworzenia grupy zaufanych ludzi. Była to chyba pierwsza piątka utworzona w Pabianicach. Tylko ja miałem kontakt z Pietrasiakiem, pozostali koledzy nic o nim nie wiedzieli i nie znali go. Grupę tę stanowili: Czesław Owczarek –Czech, Marcin Mej – Księżyc, Wacław Pęczek – Kluska, Stanisław Góra – Wojtek, Szczepan Raźniewski – Doktór. Pierwsi dwaj to furmani, pozostali –pracownicy podwórzowi. Od czasu do czasu spotykaliśmy się i omawialiśmy zadania do wykonania (głównie sabotaże). W dniu 7 sierpnia 1941 r. woziliśmy siano w belach z dworca kolejowego do lagru Kindler. Już poprzedniego dnia powiadomiłem o tym Pietrasiaka. Jadąc wozem drabiniastym na dworzec po siano, zobaczyłem Staszka czekającego na mnie w okolicy dworca. Podał mi pakiecik wyglądający jak cygaro z poleceniem - ”włóż to w siano”. –„Zrobione” – powiedziałem, a Staszek szybko znikł. Poczekałem chwilę aż naładowano wóz Marcina Meja i ruszyliśmy do lagru w kolejności: ja pierwszy, a za mną Mej. Nasze wozy ładowali: Wacław Pęczek, Stanisław Góra, Szczepan Raźniewski (imienia nie pamiętam). Spokojnie wjechaliśmy na plac, gdzie robotnicy wyładowywali siano z innych wozów, które przyjechały przed nami. Zatrzymałem się, za mną zatrzymał się Mej. Pogoda była bardzo ładna, słońce przypiekało, a my czekaliśmy na rozładowanie. Na placu stały już dwa nie dokończone stogi siana w odległości około 20-30 metrów od hali fabrycznej, w której znajdowali się Niemcy, czekający na swoja kolejką w zasiedlaniu polskich gospodarstw.

Nagle usłyszałem głos Marcina –„Czesiek, pali się siano na twoim wozie!” Zrozumiałem od razu, że nasza akcja spaliła na panewce i efektu naszych starań nie będzie. Zeskoczyłem z wozu, chwyciłem jedno ze stojących wiader i wodą zacząłem gasić ogień. To samo zrobił mej i inni robotnicy pracujący na placu. Pożar ugaszono, ale wiadomość o tym, co się stało, dotarła do komendanta, a ten zawiadomił Gestapo, które wkrótce zjawiło się i aresztowało ładowaczy i furmanów. Aresztowano mnie, Meja, Pęczka, Raźniewskiego, Górę, Habielskiego. Zbitych na miejscu i zmaltretowanych, samochodem ciężarowym zawieziono nas do więzienia w Łodzi na ulicy Szterlinga (Robert Koch Strasse 16).

Ostatecznie Czesław Owczarek trafił z Gemeinschaftslager- Kindler w Pabianicach do obozu zagłady w Auschwitz.

Miasto podlegało głębokim zmianom. Mieszkańców zabierano do przymusowej pracy w Niemczech lub do obozów koncentracyjnych. Niektórzy mieli zasilić rasę aryjską. O pabianiczance, która spełniła kryteria rasowe i została zniemczona wspomina profesor Norman Davies w książce „Mikrokosmos” (2002).

Jednym z głównych ośrodków zbiorczych był obóz w pobliżu stacji Brockau (Brochów) na przedmieściach Breslau. Panował w nim największy ruch najpierw w 1940 roku, kiedy przeprowadzano akcję „czyszczenia” Warthegau, a potem w 1943, gdy opróżniano Zamojszczyznę w celu kolonizacji przez Niemców. Latem 1943 w ciągu sześciu tygodni 12 tysięcy dzieci przetransportowano z Lublina do Brockau. Pracując pełną parą, obóz „przerabiał” kilkaset dzieci dziennie. Dokonywano pomiaru głów, korpusów, rąk i nóg; w przypadku dziewczynek mierzono również miednicę, a w przypadku chłopców – penisa; potem dzieci dzielono na trzy grupy: a) te, które stanowią pożądany dodatek do populacji niemieckiej; b) te, które można włączyć do tej populacji; oraz c) element niepożądany.

Wśród tysięcy dzieci, które przeszły przez obóz w Brockau, była Ilona Helena Wilkanowicz. Urodzona 28 marca 1931 roku w Pabianicach. W wieku 12 lat została ewakuowana z miejscowego sierocińca i przewieziona z dużą grupą dziewczynek do szkoły SS „Ilenau” w Achern w Badenii, gdzie wielu z nich wypalono piętno i wstrzyknięto hormony. Jako Helen Wilkanauer Polka pracowała do końca wojny w sadzie Frau Fruh. Kiedy w latach 70. Udało się ją w końcu odnaleźć i przeprowadzić z nią rozmowę, nadal mieszkała w Achern – miała męża i trójkę dzieci.

„Porwano mnie w Polsce, w Pabianicach. Trzej esesmani weszli do pokoju i kazali nam stanąć pod ścianą. Było nas tam około setki. Natychmiast wybrali blondynów i blondynki o niebieskich oczach – między innymi mnie. (…) Miałam wtedy dwanaście lat. Mojego ojca, który próbował nie dopuścić do wywiezienia mnie, zastraszono. Zabrali nas do obozu dla dzieci w Brockau. W listopadzie 1943 roku przewieziono nas tutaj (…) do Achern. Nieodpowiednie dzieci zostały usunięte ze szkoły i zlikwidowane. Przy każdej okazji grozili, ze wyślą nas do obozu koncentracyjnego. Jakoś udało mi się przetrwać. Może dlatego, że jestem blondynką? Nie wiem.”

Okazuje się, że pabianiczanka Ilona Helena Wilkanowicz była germanizowana nie w Brockau (obecnie osiedle Wrocławia), ale w Brockau (Bruczków, koło Gostynina, województwo wielkopolskie). Sprostowanie to było możliwe dzięki dociekaniom Pana Henryka Lochdańskiego. W skierowanej do nas wiadomości pisze, że podane w książce N. Daviesa „Mikrokosmos” informacje są nieprawdziwe. W załączeniu przesłał link dotyczący historii Brochowa, gdzie szczegółowo przedstawił sprawę obozu dla germanizowanych dzieci w ramach Lebensborn, który miał być w Brochowie - http://brochow-historia.strefa.pl/lebensborn-a-brochow-.html

Hans Werner w książce „The Constructed Mennonite: History, Memory, and the Second World War”, 2013 opisuje losy swojego ojca, który był rosyjskim Niemcem, tankistą, oficerem Armii Czerwonej. W 1941 roku młodszy lejtnant Iwan Iwanowicz Werner dostał się do niewoli i rozpoczął współpracę z najeźdźcą. Trafił do Pabianic, gdzie znajdował się obóz dla osób pochodzenia niemieckiego ze Wschodniej Europy.

(…) Gdy przybyli do Litzmannstadt czekał już samochód, który zabrał ich do obozu dla przesiedleńców przy ulicy Warszawskiej 25 w Pabianitz (Pabianice).

Pierwsze zetkniecie się Iwana z cywilnym życiem w nazistowskich Niemczech miało miejsce w biurze obozowym i utkwiło głęboko w jego pamięci. Po wejściu do biura Iwan zobaczył sekretarkę, a następnie komendanta obozu, który był „strasznie otyły, a obok niego leżał pies – buldog przypominający wyglądem właściciela”.

Iwan miał problem ze zrozumieniem komendanta, chociaż mówił płynnie po niemiecku. Poprosił sekretarkę, żeby powiedziała o co chodzi komendantowi. Dowiedział się, że pod karą śmierci są zabronione wszelkie kontakty z Żydówkami i Polkami.

Komentując to zdarzenie po blisko 45 latach w Kanadzie ojciec podkreślał, że był zdumiony takim stanowiskiem. Obce mu były jakiekolwiek podziały ludzi na Żydów i Polaków lub inne narodowości. „Ale uznaliśmy, że lepiej będzie jak dostosujemy się do oczekiwań” – mówił.

Kiedy załatwiono formalności obozowe, 10-osobowa grupa przybyszów z Rosji zajęła całe piętro budynku. Mieli do dyspozycji wspólną kuchnię, ale przydzielono im osobne sypialnie. Każdy dostał szafę ubraniową z nowiutkim garniturem w środku. Otrzymali przydział żywności, źle pachnący ser wymienili na dżem.

Celem ideologii nazistowskiej było podtrzymanie niemieckości wśród mniejszości narodowej we Wschodniej Europie, ku temu zmierzały wszelkie starania Komisji dla Utwierdzania Niemieckości (RKFDV) oraz Volksdeutsche Mittelstelle (Vo Mi). Wspomniane instytucje urządzały kulturalne i towarzyskie imprezy dla przesiedleńców, aby ułatwić im integrację w hitlerowskich Niemczech.

Ojciec wspominał, że uczono ich jak mają się zachowywać w obecności kobiet niemieckich oraz … jak tańczyć fokstrota. Na pewnym etapie procesu germanizacji zmienił także imię z Iwana na Johanna.

Johann zgłosił się do pracy na pobliskim lotnisku, na obrzeżu Litzmannstadt. (…) Lotnisko leżało około 15 kilometrów od Pabianitz, ale wystarczała jazda tramwajem i dwudziestominutowy marsz, aby dostać się na miejsce. Lotnisko stanowiło bazę dla dwusilnikowych bombowców operujących na froncie wschodnim.

(…) Wiosną, według jego opowieści, Johann postanowił zakończyć pracę na lotnisku z powodu incydentu w umywalni. Któregoś dnia podsłuchał rozmowę dwóch pilotów, którzy mówili o swoich wątpliwościach wobec „Ruskich”, naprawiających ich samoloty. „Do czego to doszło” – powiedział jeden z nich – „że Ruscy muszą remontować nasze samoloty. Nie mam do nich zaufania”. Johann natychmiast poszedł do swojego kierownika i zameldował o tej rozmowie.

Następnie podjął pracę jako kierowca ciężarówki w firmie przewozowej Carla Leiba przy ulicy Breslauer w Pabianitz. Praca polegała na przewozie produktów żywnościowych lub węgla w Pabianitz i okolicy - w promieniu 50 kilometrów.

Auto, które prowadził Johann było zasilane węglem lub drewnem i miało w związku z tym doczepkę. Załadunkiem i rozładunkiem towarów zajmowali się dwaj robotnicy polscy. Właściciel firmy, Carl Leib był oficerem i pilotem Luftwaffe, do domu przyjeżdżał co dwa tygodnie. Niekiedy Johann był także kierowcą rodziny oficera.

W nienagranych wspomnieniach mojego ojca pojawiają się niejasne odniesienia do pewnej menonitki o nazwisku Fast, którą poznali w Pabianitz, i z którą cała dziesiątka korespondowała po wojnie. Prosiłem, żeby rozjaśnił nieco tę sprawę. Powiedział, że była to wdowa ewakuowana do Warthegau w 1942 o nazwisku panieńskim Fast, która wyszła za Rosjanina. Niemal w tym samym zdaniu zasugerował, że mogła nie być wdową, w tym sensie, że mąż nie umarł, ale pozostał w Rosji. Ojciec opowiadał o pani Fast, aby wytłumaczyć mi w jaki sposób zdobywał wiadomości o losach kolegów z Pabianitz rozproszonych w całej Europie.

Pracę u Carla Leiba przerwało znaczące wydarzenie zarówno dla Johanna, jak i jego przyjaciół. Jesienią 1942 roku przyjechała komisja rozpatrująca wnioski Niemców etnicznych o przyznanie obywatelstwa. Zachowane dokumenty naturalizacyjne Johanna pozwalają dokładniej ustalić porządek zdarzeń w Warthegau, jakie stały się jego udziałem. Sprawy ruszyły 6 października 1942 r., a różne dokumenty Einwanderzentralstelle, czyli mobilnej komisji nazistowskiej ds. obywatelstwa, pokazują, że w tym czasie był zatrudniony jako kierowca, ale posiadał również kwalifikacje mechanika pojazdów olejowych i benzynowych. Miał uprawnienia kierowcy aut ciężarowych. Prawo jazdy uzyskał 7 czerwca 1942, co oznacza, że dopiero po tej dacie rozpoczął pracę w firmie Carla Leiba.

Aby zostać obywatelem niemieckim Johann musiał stanąć przed EWZ, w celu określenia swojego statusu w nazistowskim państwie. Ojciec zapamiętał, że wtedy dowiedział się, iż jeden z dziesiątki jest Żydem. W przeddzień stawienia się przed komisją, student z Moskwy o nazwisku Mettner wyznał, iż jest obrzezany. Grupa postanowiła pomóc koledze w tej nieprzyjemnej sytuacji, kiedy musieli nago defilować przed komisją złożoną z siedmiu lekarzy. Chociaż miał to być tylko sprawdzian lekarski, w istocie stanowił najważniejsze ogniwo w procesie naturalizacyjnym, gdyż określał przydatność rasową kandydata na obywatela Niemiec.

Podstęp polegał na ułożeniu stosownej biografii dla Mettnera, pomocny okazał się fakt, iż jeden z kolegów, Schmidt był podobny do niego. Postanowiono, że Schmidt pójdzie pierwszy z papierami Mettnera, a następnie wróci jako ostatni przed komisję ze swoimi dokumentami. Ojciec przyznał, że gdyby się to nie udało, zakończyliby życie w obozie zagłady. Ale udało się. Mettner stał się niemieckim obywatelem, tak samo jak pozostali koledzy. Dzięki kontaktowi z panią Fast, Johann dowiedział się, że Mettner został po wojnie oficerem w armii niemieckiej. (…)

Wielu młodych pabianiczan zostało poddanych germanizacji. Jednak badacze przeszłości skupili uwagę na losach Heleny Wilkanowicz z Pabianic.

Lidia Beccaria Rolfi i Bruno Maida w pracy „Il futuro spezzato”, 2000 pisali: Helena Wilkanowicz fa parte dei bambini ritovati dopo la guerra, ma che Hanno rifiutatio di tornare nel loro paese d’origine. Tuttavia, alla presenza dei suoi tre figli che (devono sapere), racconta cosi la propria vicenda: sono stata rapita in Polonie, a Pabianice. Sono renuti tre uomini delle SS. Ci Hanno messo contro un muro. Eravamo un centinaio di bambini. Hanno preso quelli che avevano gli occhi azzurrie i capelli blondi. Sette, me compresa. Eppure non ho una sola goccia di sangue tedesco nelle vene. Avevo gia dodici anni a quell’ epoca. Mio padre , che voleva opporsi alla mia partenza, e stato minacciato dai soldati. Essi parlarono di mandarlo in un camp di concentramento. Ma non so piu nulla di quello che e capitato, perche subito dopo siamo stati condotti nel campo di raccolta dei bambini, a Bruckau. Nel novembre del 1943 siamo arrivati qui, nella scuola SS di Illenau, ad Archen.

Ursula Krauss- Schmitt “Baden-Wὔrttemberg II: regierungsbezirke Freiburg und Tὔbingen”, 1977: Helene Wilkanowicz, 1931 in Pabianice in Polen geboren und bei Kriegsbeginn in einem Kinderheim untergebracht, berichtete: “Ich wurde in Polen gekidnappt in Pabianice. Drei SS – Mӓnner traten in den Raum und Stellten uns an der Wand.”(...)

Clarissa Henry, Marc Hillel “Children of SS”, 1976 : (…) When I suggested making inquiries with a view to finding her uncle, her face lit up, and she thanked me heartily when I left. Her real name is Ilona Helena Wilkanowicz. She was born at Pabianice on 28 March 1931.

Nicolas Stargardt “Witnesses of War: Children’s Lives Under the Nazis”, 2010: Ilona Helena Wilkanowicz was one of the seven they chose out of a group of about a hundred. But like many children in homes, she was not an orphan. Her father had tried – and failed – to prevent her being taken away.

Joanna Pitman “On Blondes”, 2014: One of the victims, a young Polish girl named Helen Wilkanowicz later recounted her capture from a Polish orphanage in 1943. Three SS men came into the room and put us up against a wall. There were about a hundred children altogether. (…)

Czy w Lager Pabianitz byli internowani Włosi?

W lipcu 2024 roku panowie Paolo Gesumuno z Instytutu Włoskiego w Warszawie oraz Lorenzo Constantino z Instytutu Polskiego w Rzymie, poinformowali nas, że Luigi Fratini – filmowiec i badacz losów włoskich żołnierzy internowanych w niemieckich obozach w Polsce po 8 września 1943 roku jest przekonany, iż jednym z miejsc przetrzymywania Włochów były także Pabianice (sic!). Pan Fratini zamierza odwiedzić nasze miasto.

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij