www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Lenica

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W Pabianicach urodził się i wychował Alfred Lenica (1899-1977), wybitny malarz i muzyk. Jego dzieci to Jan Lenica (1928-2001) - plakacista, reżyser filmów animowanych, krytyk sztuki oraz Danuta Konwicka (1930-1999) – grafik, ilustratorka książek. Zięciem malarza był Tadeusz Konwicki (1926 - ) - prozaik, scenarzysta, reżyser.

O słynnym pabianiczaninie wypowiadają się Stanisław Gieżyński, Tadeusz Konwicki i Karol Dąbrowski.

Na zmiany nigdy nie jest za późno. Alfred Lenica miał 40 lat, gdy rzucił grę na skrzypcach dla awangardowego malarstwa. Największe trumfy święcił pod koniec życia.

Rany boskie, rany boskie, ten łagodny, safandułowaty starzec jest wielkim, prawdziwym artystą – te słowa zanotował Tadeusz Konwicki po tym, jak w 1974 roku odwiedził wystawę Alfreda Lenicy w warszawskiej Zachęcie. Konwickiego z malarzem łączyła więź specyficzna, był jego zięciem. Poszedł więc na wernisaż powodowany „szczerą życzliwością dla miłego starca, któremu zawdzięczam swoją żonę”.

O Lenicy, przez bliskich zwanym Fredziem lub dziadkiem, mówił, że pierwszą połowę życia przegrał na skrzypcach w operze i filharmonii, drugą przemalował w tłoku dzieci i wnuków. Bo faktycznie artysta łączył dwie pasje: muzykę i malarstwo, a był przy tym niepoprawnym idealistą. Wedle słów autora „Lawy” - „dziadek wieczny awangardzista, dziadek naiwny postępowiec, dziadek boży człowiek”.

Alfred Lenica pochodził z rodziny robotniczej, wychował się w Pabianicach. Matka bezrobotna, ojciec majster w Fabryce. Po pracy ojciec pił ostro i robił awantury. Kiedy był trzeźwy, rysował różne rzeczy małemu Fredziowi. W ten chyba sposób zaszczepił mu miłość do sztuki. Picie jednak zwyciężyło i trafił do szpitala psychiatrycznego. Lenica wspominał: „rysował mi i pokazywał rysunki innych wariatów. Umarł, gdy miałem dziesięć lat. Na pogrzeb pojechałem dorożką”.

Wychowywał się licho wie jak. Na szczęście szybko zainteresował się muzyką, bo Pabianice to miasto muzykantów i chórów. W szkole szło mu niespecjalnie, ale w muzyce był dobry – grał na skrzypcach. W końcu jako młodzian wyjechał do Poznania, by kontynuować naukę. Trafił do klasy instrumentów smyczkowych konserwatorium, które działało pod egidą Teatru Wielkiego.

Muzyczne ćwiczenia nie przeszkadzały mu w rozwijaniu malarskiej pasji. Zapisał się do Prywatnego Instytutu Sztuk Pięknych, kupował niemieckie książki o historii malarstwa. Wsiąkł w klimat Poznania, a matka słała z Pabianic listy: „Co się znaczy, że do mnie wcale nie piszesz? Odpisz zaraz!”

O rodzicielce Lenica mówił, że strasznie go kochała i była wpatrzona w niego jak w cud. Tymczasem Fredzia zajmowała sztuka i amory. W sklepie „Artykuły męskie” poznał piękną Janinę Kubowicz, a przypadek sprawił, że jej ojciec był malarzem. Zaręczył się i ożenił, wkrótce też sprowadził do nowego domu matkę.

Mieszkanie, choć zimne i ciemne, nowożeńcom wystarczało. Rodzina powiększyła się o syna Jana i córkę Danutę. Do pensji muzyka w teatrze artysta dorabiał, malując portrety żony w różnych przebraniach, głównie chłopskich, stylizowane na obrazy Axentowicza. Sprzedawał je lokalnemu antykwariuszowi. Płótna cieszyły się sporym powodzeniem i po pewnym czasie rodzina zmieniła nawet mieszkanie na lepsze.

Mniej więcej w tym samym czasie wyszła na jaw natura „naiwnego postępowca”. Alfred zaangażował się w działalność Komunistycznej Partii Polski. Już wcześniej interesowała go tematyka proletariatu, namalował kilka obrazów przedstawiających życie niższych warstw. Teraz przyjmował u siebie w domu konspiratorów, przechowywał bibułę, dawał schronienie osobom wypuszczonym z więzienia.

W końcu jednak zrezygnował z aktywnej działalności po tym, jak syn Janek... zabrał bibułę do szkoły i pokazał nauczycielce. Sprawa została załagodzona, a jakiekolwiek związki Fredzia z komunizmem przerwane do czasu, gdy w Polsce zapanował socrealizm. Przełomowym momentem w życiu malarza amatora była okupacja. Zarabiał na życie, ciągle sprzedając swoje „główki”- tym razem nabywcami byli niemieccy oficerowie. W końcu jednak, w 1940 roku, Lenicę wysiedlono z Poznania.

Tadeusz Konwicki tak relacjonuje tę rodzinna historię: „Przyszli Niemcy, krzyczeli i grozili, kazali się wynosić. Fredzio spakował parę blejtramów, pudełko z farbami, wyszedł przed dom i grzecznie wsiadł do podstawionego autobusu. Siedzi i czeka, zamyślony. Po chwili otwiera się okno, głowę wychyla żona malarza i woła: Fredek! A dzieci, a rzeczy, a toboły? - Aaa, zapomniałem – odpowiada zadumany Lenica”.

Z Poznania Lenicowie trafili do Mielca. Była straszna bieda, w zamian za futro Janiny rodzina wynajęła mieszkanie. Dzieci żebrały. Alfred w końcu dostał pracę jako muzykant w knajpie. Tam, grając „do kotleta”, poznał Jerzego Kujawskiego, także muzyka i malarza amatora. Kujawski był wielkim zwolennikiem malarskich nowinek, prezentował je Fredziowi, a w końcu poznał go w Krakowie z młodymi twórcami awangardy – Kantorem, Jaremą i innymi.

Miało to decydujący wpływ na życie malarza. Gdy skończyła się wojna, był dojrzałym, ponad czterdziestoletnim mężczyzną, znakomitym muzykiem i niespełnionym malarzem. Wtedy właśnie postanowił oddać się do końca swojej drugiej pasji. Po wojnie Lenica organizował artystyczną społeczność w Związku Polskich Artystów Plastyków. Jednocześnie dużo malował i eksperymentował.

Krytyk Bożena Kowalska zauważa wręcz, że Alfred „odkrył” taszyzm w tym samym czasie co Jackson Pollock! Dzieliły ich tysiące kilometrów i odmienne kultury, ale pracowali podobnie. - Kiedy maluję, nie zauważam, co się dzieje, dopiero potem spostrzegam, co zrobiłem – opowiadał Lenica.

Farby lał na płótno, przekrzywiał je i czekał, aż stworzą zacieki. Drapał żyletkami, rozcierał palcami. - Liczyłem na przypadek – mówił. - Tak wyspekulowałem „Szlochy Getta” i „Egzekucję”. Jak większość polskich artystów Lenica przeżył flirt z socrealizmem. Był ideowcem, wierzył, że masy należy edukować. Malował Pstrowskiego, Bieruta i pochody pierwszomajowe. Z tymi ostatnimi wiązała się z reszta niezbyt miła przygoda.

Oto Fredzio kupił sobie samochód – morrisa. Kierowcą był mizernym, mimo nauk udzielanych przez zaprzyjaźnionego malarza Kajetana Sosnowskiego. 1 maja postanowił zabrać rodzinę na krótką przejażdżkę do podwarszawskich Obór. Zdołali dojechać do Jeziorny, gdy stracił panowanie nad pojazdem. Wyrżnął równo w rusztowanie z pierwszomajową dekoracją, obsypując kartonem i sklejką zgromadzonych notabli. Wydawało się, że sprawa skończy się na posterunku milicji, jednak Fredzio lekką ręką wyciągnął 300 złotych z kieszeni i pokrył straty.

Automobilowych przygód miał więcej. Zięć oskarżał go żartem o to, że mu żona posiwiała. Wszystko dlatego, że z Genewy do Warszawy przejechał Fredzio z Danutą całą trasę autem na pierwszym biegu. Twierdząc, że ten jest dla niego najlepszy. Na nic zdały się prośby córki, której dopiero w Polsce udało się silą zmusić ojca do wrzucenia dwójki.

W okresie socrealizmu Lenica pokazywał dwie twarze. Z jednej strony uprawiał klasyczne malarstwo w służbie systemu, z drugiej upierał się, że sztuka wcale nie musi niczego konkretnego przedstawiać. Muzyka – jak twierdził – jest z natury abstrakcyjna, a nikt z tego powodu nie ma pretensji. O każdym, kto piętnował abstrakcję, mówił, że widzi przed sobą „pysk przedwojennego endeka, zakuty łeb, który na wszystko, co nowe, mówił, że to żydokomuna”.

W końcu pozbawiono go stanowiska w ZPAP-ie. W urzędowym raporcie można było przeczytać: „w życiu prywatnym utrzymuje szerokie stosunki towarzyskie bez różnic klasowych oraz lubi przebywać w towarzystwie kobiet i w lokalach publicznych”.

Gdy socrealizm przeminął, artysta stwierdził po prostu, że próbował różnych eksperymentów z formą i tyle. Późniejszy okres należał do najpłodniejszych w jego życiu. Konwicki opisywał teścia: „Fredzio tymczasem mile uśmiechnięty malował sobie od rana do nocy spore płócienka, posłuchał trochę muzyki, poleciał na jakieś wystawy, skonsumował ze smakiem jakiś odczycik, przeczytał w łóżku futurystyczną albo awangardową książeczkę.”

Żył przede wszystkim sztuką, inne sprawy mało go zajmowały. O ślubie córki z Tadeuszem Konwickim dowiedział się … od kolegów w knajpie, bo gdy młodzi niespodziewanie się pobrali, akurat był w Bułgarii. Nie przejął się zbytnio taką niespodzianką. Ogólnie w życiu zachowywał stoicki spokój. Wkrótce po przeprowadzce do Warszawy dowiedział się, że jego pracownia w Poznaniu została okradziona. Gdy Konwicki spytał, czy pojedzie na miejsce przestępstwa, odparł flegmatycznie: „A po co, przecież wszystko ukradzione”. I wrócił do malowania.

Bez pędzli i farb nie potrafił żyć. Opowiadał, że nawet w chwilach, kiedy nie mógł malować, miętosił tubki z farbami, wąchał je, formował w przedziwne kształty. Na temat sztuki poglądy miał proste. W jednym z wywiadów tłumaczył: „Malarstwo typu ładnego jest złe. Malarstwo ciekawe jest dobre& rdquo;. Nic dziwnego, że Konwicki nazywał go „motylkiem, miłym jurodiwym, co zabawia się bez odpowiedzialności ze sztuką pod naszym wyrozumiałym okiem”.

Jednak po wystawie w Zachęcie w 1974 roku zmienił zdanie. Napisał, że chyli głowę przed człowiekiem, którego życie wybuchło na koniec jak wulkan feerię barw, blasków i gwiazd. Bo takie właśnie było malarstwo Alfreda Lenicy. Starszy pan zmarł trzy lata po wernisażu, którym tak bardzo zachwycił zięcia. (Stanisław Gieżyński. „Skrzypek przy sztalugach”, Weranda 2009)

Obszerne wspomnienie o Alfredzie Lenicy znaleźliśmy w „Kalendarzu i klepsydrze” Tadeusza Konwickiego, Warszawa 1989.

Poszedłem dzisiaj na wernisaż mego teścia, Alfreda Lenicy, którego nazywamy dziadkiem, ponieważ rzeczywiście jest dziadkiem. Wybrałem się na ten wernisaż ożywiony szczerą życzliwością dla miłego starca, któremu zawdzięczam swoją żonę. Więc ruszyłem ze świadomością mojej dobrej woli, mojej łaskawej protekcjonalności, ruszyłem mocno spóźniony, bo nie odmówiłem sobie wątpliwej przyjemności obejrzenia do końca meczu piłkarskiego Ruch-Feyenoord, w którym ten nieszczęsny Ruch grał jak stadko histerycznych , zakompleksionych panienek z prowincji. Więc wyruszyłem z domu i zjawiłem się w Zachęcie, kiedy już mocno opustoszało. Stanąłem w wielkiej sali i zamieniłem się w słup soli. Tak, po prostu zgłupiałem. Przede mną było pięć wielkich hal zapełnionych szczelnie wspaniałym malarstwem dynamicznym, silnym, pogodnym, życzliwym ludziom, malarstwem pełnym osobistej i ciepłej poezji. Kręciłem z niedowierzaniem głową, zbierając myśli. Te obrazy były takie, jak nasz stary Fredzio: ufne, szlachetne, zupełnie oderwane od rzeczywistości, naiwne i rozumne, dobre i maniakalne w swojej wierze w sztukę, łaknące ludzi i bardzo, bardzo czyste. Zrobiło mi się nieswojo, bo zrozumiałem, że nasz niepoważny protoplasta jest poważnym artystą.

Bo naszego dziadka bardzo lubimy, ale nikomu, nawet jego własnej żonie, nie przyszło nigdy do głowy traktować serio jakiegoś tam pacykowania płócien. Nasze sprawy to co innego. My, dzieci, wadziliśmy się z Bogiem, szlochaliśmy w chwilach katastrofalnych klęski, nabzdyczaliśmy się w momentach niebotycznych sukcesów. Nasze sprawy były ważne, dotykały nieba i ziemi. My byliśmy artystami z głowami w chmurach i z muchami w nosach. A Fredzio tymczasem mile uśmiechnięty malował sobie od rana do nocy spore płócienka, posłuchał trochę muzyki, poleciał na jakieś wystawy, skonsumował ze smakiem jakiś odczycik, przeczytał w łóżku futurystyczną albo awangardową książeczkę. Bo dla nas Fredzio był motylkiem, miłym jurodiwym, co zabawia się bez odpowiedzialności ze sztuka pod naszym wyrozumiałym okiem.

Rany boskie, rany boskie, ten łagodny, safandułowaty starzec jest wielkim prawdziwym artystą. Może jedynym bezinteresownym artystą w naszej rozleglej rodzinie. Kłaniam ci się, dziadku-siurpryzo, do samej ziemi.. Chylę głowę z najgłębszym podziwem. Twoje życie wybuchło na koniec jak wulkan feerię barw, blasków i gwiazd.

Ukorzyłem się przed moim teściem, bo jestem sprawiedliwy. Ale nikt mi nie odmówi prawa, żebym mógł o nim rzec parę słów prawdy, choćby nawet prawdy przykrej.

Fredzio całe życie żył sztuką i postępowymi ideałami. Pierwszą połówkę żywota przegrał na skrzypcach w operze i w filharmonii, drugą, trochę dłuższą, przemalował w tłoku dzieci i wnuków. Sypiał na rozkładanym łóżeczku, zjadał to, co zostało po wnukach, obchodził się bez pieniędzy, jak jaki cesarz lub dyktator. Zawsze pogodny, ciekawy ludzi, chciwy nowinek artystycznych,zawsze z pędzlem albo z książką w ręce, zawsze nieświadom zupełnie tego wszystkiego, co rzeczywiście dzieje się wokół niego. Dziadek wieczny awangardzista, dziadek naiwny postępowiec, dziadek boży człowiek.

Wysiedlają Leniców z Poznania w 1940 roku. Wpada do domu straszna horda hitlerowców. Demolują mieszkanie i ryczą wniebogłosy: raus, raus. Fredzio zamyślony o tajnikach sztuki składa troskliwie pudło z farbami, zabiera pędzle, kilka blejtramów i już gotów na wygnanie schodzi grzecznie do ciężarówki, siada, ciągle dumając, śród wachy na drewnianej ławeczce.

Wtedy z okna na piętrze wychyla się żona i woła z rozpaczą: - Fredek, a dzieci, a pościel, a toboły z rzeczami? Dziadek ocyka się, mruczy speszony: - Aha, aha. Zapomniałem.

Już wtedy mieszkał z nami od kilku lat w Warszawie. W Poznaniu została pracownia, a w niej parę cennych skrzypiec, trochę porcelany, kilka niezłych sprzętów, jakaś ilość garderoby, jednym słowem to wszystko, czego dorobili się przez sześćdziesiąt lat życia.

Pewnego dnia odbieram telegram z taką mniej więcej treścią: „Kochany Alfredzie stop do twojej pracowni włamali się złodzieje stop ograbili doszczętnie stop przyjeżdżaj natychmiast stop twój przyjaciel taki a taki”.

W domu wybucha lament, krzyk, teściowa mdleje. Na to wkracza Fredzio wracający z kawki z przyjaciółmi warszawskimi. - Masz, czytaj – rzekę tragicznym głosem. Fredzio czyta, jakby czytał fraszkę Leca. Chowa telegram do kieszeni i sięga po książkę założona na manifestach Bretona. - No i co? - pytam tłumiąc wściekłość i rozpacz. - Ano właśnie. - Ubieraj się natychmiast i jedź pośpiesznym. - Po co mam jechać, skoro wszystko ukradzione i nic już nie ma – powiada Fredzio, następnie zasiada z książką w kącie, żeby nikomu nie wadzić.

Groźne są wyczyny Fredzia jako automobilisty. Coś tam namalował dla gmachu UNESCO w Genewie i za honorarium kupił sobie starego morrisa, gdyż jest człowiekiem na wskroś nowoczesnym, idącym z duchem czasu. Ambitnie zaczął studiować arkana sztuki szoferskiej pod kierunkiem kolegi – malarza Kajetana Sosnowskiego.

Ale pewnego dnia, kiedy Sosnowski poszedł do miasta, Fredzio, wbrew surowym zakazom, postanowił samodzielnie odbyć rundkę w alejach parku wokół Pałacu Narodów. Zakradł się do swego samochodu i ruszył w podróż. Aliści w tej chwili wrócił po coś Sosnowski, Fredzio tak się stropił swoją niesubordynacją i niespodziewanym zjawianiem się mistrza, że bez namysłu staranował najbliższe drzewo.

Potem odbył się straszny rejs z Genewy do Warszawy. Moja biedna żona uczestniczyła w tej eskapadzie. Wróciła do domu siwa jak gołąbek. Jechali w Wigilię i w pierwszy dzień świąt. Autostrady były kompletnie puste, ale Fredzio zadowalał się pierwszym biegiem. Żona moja płakała, groziła, prosiła, żeby uruchomił drugi i trzeci, a jest jeszcze czwarty. Fredzio kategorycznie odpowiadał, że zadowala go absolutnie bieg pierwszy, ze maszyna doskonale ciągnie i osiąga dość niebezpieczne szybkości. Dopiero na granicy RFN zrozpaczona Danka wyrwała ojcu drążek i wepchnęła drugi bieg, na którym dobili do zrezygnowanej rodziny w Warszawie.

Ale najbardziej zdumiewającym wyczynem Fredzia w jego karierze kierowcy była wyprawa do Obór pod Warszawą. Był to pierwszy maja, a ja bąblowałem gdzieś za granicą. Rankiem tego dnia przybył do nas wyświeżony, pachnący dziadek, podniecony radośnie robotniczym świętem. Zaproponował córce i swoim wnuczkom przejażdżkę automobilową na krótkim dystansie. Pogoda byłą piękna, jak zwykle pierwszego maja, moje kobiety lekkomyślne, też jak zwykle.

Cała dobrana rodzinka udała się szosą konstancińską w stronę Obór. Nieszczęściem po drodze była Jeziorna, a w Jeziornie wspaniała trybuna i dekoracje skonstruowane z rur używanych do budowy rusztowań, a w Jeziornie szykował się odświętny pochód pierwszomajowy.

Nikt nie wie, jak to się stało, Fredzio też nie wie i do dziś udziela mętnych, bezsensownych odpowiedzi. Dość powiedzieć, że Fredzio prowadzący z szykiem rajdowca swego morrisa najechał na trybunę i dekorację. Konstrukcja złożyła się jak stary szapoklak, grzebiąc pod sobą dygnitarzy oraz notablów miejscowych, a także z Mirkowa, Konstancina i okolic.

Wstrząs, zgroza i konsternacja były tak wielkie, że trochę zdumiony Fredzio uniknął kary. Nikt go nie zlinczował na miejscu, nikt mu nie porwał na strzępy lekkomyślnie wydanego prawa jazdy, nikt go nie powlókł do sądu. Wielkopańskim gestem Fredzio pokrył koszty w wysokości 300 złotych, koszty ponownego skręcenia rur i ustawienia na właściwym miejscu sanktuarium trybuny i ołtarza dekoracji.

Tak było z Fredziem i z jego niepohamowanym dążeniem do nowoczesności. Ale jednocześnie ten stary skrzypek i młody malarz wyposażył sowicie swoje dzieci. Wychował je w atmosferze kultu dla sztuki, miłości dla sztuki, w intensywnym klimacie fetyszyzmu sztuki. Wszystko, co te dzieci osiągnęły, a myślę o Janku Lenicy, o mojej zonie Danucie, także w pewnym sensie o sobie, wszystko to zawdzięczamy nawiedzonemu anielskiemu i groźnemu w swojej nieziemskiej naiwności Alfredowi Lenicy, który swoje pracowite życie poświęcił poniżonemu dziś i upokorzonemu rzemiosłu malarskiemu.

O Alfredzie Lenicy opowiada także pabianiczanin Karol Dąbrowski (1908-2003) w pamiętniku „Niejedno życie”, Toruń 2005

Alfred Lenica urodził się w 1899 roku w Pabianicach. Ojciec jego pracował w fabryce R. Kindlera, stosunkowo wcześnie osierocił żonę Annę, z domu Lewicka, syna Alfreda i córeczkę Lucynkę, która zmarła w dzieciństwie. Matka Alfreda była rodzoną siostrą Kunegundy, żony Jana Dąbrowskiego, dziadka Feliksa Dąbrowskiego. Po wybudowaniu domu rodzinnego przy ulicy Bocznej 12 (obecnie Żeromskiego) przez Jana Dąbrowskiego w roku 1909, Anna Lenica z dziećmi zamieszkała w tym samym domu jako członek rodziny. Inne mieszkania w tym samym domu zostały zajęte przez syna Aleksandra oraz trzy córki Jana. Faktycznie więc dom. Przy ul. Bocznej 12, stanowił prawdziwe gniazdo rodzinne Dąbrowskich. Jan Dąbrowski był więc dla Alfreda wujkiem.

Alfred Lenica po szkole powszechnej przyfabrycznej przy dawnej ulicy Karola, wstąpił do siedmioklasowej Szkoły Handlowej, jedynej szkoły średniej, koedukacyjnej w owych czasach w Pabianicach. Po odzyskaniu niepodległości Polski w 1918 roku nastąpił podział tej szkoły na dwa oddzielne gimnazja: 8. klasowe gimnazjum męskie im. J. Śniadeckiego, pozostające w tych samych murach szkolnych, oraz Gimnazjum Żeńskie, ulokowane przejściowo najpierw w innym istniejącym budynku i następnie przeniesione do nowo wybudowanego budynku w 1926 roku, również przy tej samej ulicy Pułaskiego.

Naukę na skrzypcach Alfred Lenica rozpoczął również wcześnie. W latach szkolnych należał do Związku Harcerstwa Polskiego jako czynny harcerz, biorący udział każdorazowo w apelach (zbiórkach), biwakach i wycieczkach, organizowanych w czasie ferii świątecznych oraz w okresie wakacji szkolnych. Chętnie chodził ubrany w typowy szary mundur harcerski i w czapce -rogatywce. Takim go też zapamiętał autor niniejszego – kuzyn Karol Dąbrowski. Alfred brał też udział w orkiestrze szkolnej. Razem też ze swoim kuzynem Feliksem Dąbrowskim kontynuował naukę na skrzypcach u prof. Winieckiego, skrzypka i pedagoga, najbardziej znanego wówczas w Łodzi, aż do wyjazdu profesora do Ameryki tuż przed pierwszą wojną światową. Po wojnie Alfred brał też dodatkowo lekcje prywatne. Z takich lekcji korzystał również, choć krótko kuzyn Alfreda - Feliks Dąbrowski, który pierwszego stycznia 1921 wyjechał z Pabianic do Poznania.

Po skończeniu gimnazjum Alfred Lenica (grał w kinie), udzielał też lekcji gry skrzypcowej oraz w okresie letnim grał w ośrodkach letniskowych, jak Wiśniowa Góra pod Łodzią i Spała nad Pilicą, razem z J. Prosnakiem – pianistą, przedstawicielem bardzo umuzykalnionej rodziny pabianickiej.

Od sezonu teatralnego 1922/23 Teatru Wielkiego i Opery w Poznaniu Alfred Lenica rozpoczął swą karierę jako muzyk w orkiestrze operowej, dzięki staraniom i poparciu swojego kuzyna Feliksa Dąbrowskiego, który już po przeszło rocznej pracy w Operze Poznańskiej zdobył pewne uznanie wśród członków orkiestry, jak również i dyrekcji Opery.

n

Po otrzymaniu stałego etatu w orkiestrze, Alfred Lenica ściągnął do Poznania swoją matkę Annę z Pabianic, gdzie mieszkała przy ulicy Bocznej 12, nazwanej ulicą Stefana Żeromskiego w 1925 roku. Wkrótce też Alfred ożenił się z miłą i przystojną panną rodem z Poznania, i wspólnie z matką zamieszkali przy ulicy Wierzbięcice 58. W 1928 roku urodził się w rodzinie Alfreda syn Jan, późniejszy grafik i reżyser filmowy, wykładowca w warszawskiej ASP oraz na uczelniach w Cambridge, Kassel i Berlinie. Od 1963 roku Jan Lenica mieszkał za granicą. Szkołę muzyczną w klasie fortepianu ukończył w Poznaniu , a następnie Wydział Architektury na Politechnice Warszawskiej.

Drugiego marca 1929 roku zmarła po dłuższej chorobie matka Alfreda Lenicy. W pogrzebie jej (cioci) udział wzięli także Feliks i jego brat Zygmunt, który jako student Uniwersytetu Poznańskiego mieszkał w mieszkaniu Leniców w Poznaniu. Zygmunt Dąbrowski w 1931 roku ukończył studia uniwersyteckie ze stopniem magistra i powrócił do Pabianic do rodziców, i rozpoczął pracę w państwowej służbie skarbowej w Łodzi, mimo że miał propozycję otrzymania takiej samej pracy w Poznaniu. W czasie II wojny światowej na przełomie kwietnia i maja 1940 r. Zygmunt został zabrany z domu rodzinnego w Pabianicach przez gestapo i uwięziony w obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen, gdzie 29 lipca 1941 r. zginął śmiercią męczeńską. Na pogrzeb matki Alfreda Lenicy przyjechała do Poznania również jej siostra Maria Goldbergowa (również z domu Lewicka) z Łodzi, z synową – rodzina zamożna trudniąca się włókiennictwem. Po śmierci matki, Alfred w 1930 roku zamieszkał z rodziną przy Alejach Marcinkowskiego obok budynku Muzeum Narodowego. Alfred Lenica, mimo pracy zawodowej jako skrzypek orkiestry operowej, która pochłaniała większość czasu i sił, nie zaniedbywał swojego wrodzonego talentu i zamiłowania do rysunku i malarstwa, poświęcając sztaludze coraz więcej czasu, wykorzystując każdą wolna chwilę.

Pod koniec lat trzydziestych Alfred Lenica stał się może już bardziej malarzem niż artystą muzykiem. Muzyka jednak nadal stanowiła główne źródło utrzymania jego rodziny. W czasie mego pobytu w Poznaniu w 1931 roku obok odwiedzin mego brata Feliksa, złożyłem też wizytę Alfredowi w nowym mieszkaniu przy ulicy Marcinkowskiego. Małżonki nie było w domu, zastałem jedynie Alfreda stojącego przed sztalugą malarską z pędzelkiem w ręku oraz obok maleńkiego Jasia, który miał 3 latka. Oczywiście rozmowa potoczyła się głównie na temat malarstwa i muzyki.

W czasie ferii letnich opery, podobnie jak jego kuzyn Feliks, brał Alfred również udział w koncertach orkiestry Filharmonii Poznańskiej razem z Feliksem Dąbrowskim. W latach trzydziestych rodzina Alfreda powiększyła się o córkę Danutę, która także odziedziczyła po ojcu pewne zdolności rysunkowe, podobnie jak jej starszy brat Jan, oraz później wykonywała ilustracje do wielu książek dla dzieci i młodzieży. Została żoną Tadeusza Konwickiego, znanego pisarza i reżysera filmowego.

Do wybuchu II wojny światowej Alfred grał w orkiestrze Opery Poznańskiej. Już w grudniu 1939 roku, podobnie jak tysiące innych Polaków, został z rodziną wysiedlony z Poznania przez niemieckie władze okupacyjne, po włączeniu Poznania z Łodzią i Pabianicami do nowo utworzonej dzielnicy III Rzeszy – tzw. Warthegau.

Po wysiedleniu z Poznania do tzw. generalnej Guberni, Alfred pracował krotko jako rysownik w fabryce w Mielcu oraz w dalszych latach aż do zakończenia wojny w orkiestrze symfonicznej w Krakowie. Po zakończeniu II wojny światowej Lenicowie powrócili z Krakowa do Poznania, gdzie Alfred znów zajął miejsce w zespole skrzypiec w orkiestrze Opery oraz także w orkiestrze Filharmonii Poznańskiej. Z pewnym opóźnieniem w czasie powrócił też Feliks, który miał propozycję pracy w Warszawie ze Stefanem Rachoniem oraz także w Gdańsku z Tadeuszem Wrońskim. I znów, obaj Pabianiczanie rodem, dwóch kuzynów, spotkało się razem w nie lekkiej przecież pracy, jaką jest praca artysty muzyka w orkiestrze symfonicznej Opery i Filharmonii. Od 1946 do 1948 roku Alfred brał udział także w kilku koncertach symfonicznych Filharmonii Poznańskiej w auli Uniwersytetu Poznańskiego, niezależnie od występów operowych.

W 1948 roku władze miejskie powierzyły Alfredowi Lenicy stanowisko naczelnika Wydziału Nauki i Sztuki Urzędu Miasta Poznania. W takiej sytuacji Alfred Lenica zmuszony był zrezygnować z dalszej pracy w Operze. Skończyła się także jego czynna działalność zawodowa w dziedzinie muzyki jako artysty skrzypka orkiestry operowej i symfonicznej w filharmonii. Odtąd mógł całkowicie wykorzystywać wolny czas i poświęcać się wyłącznie malarstwu. Stał się już tylko malarzem i jako artysta malarz znalazł w świecie sztuki szersze uznanie. Zajmował się głównie malarstwem współczesnym. Był jednym ze współzałożycieli grupy malarzy 4F+R w Poznaniu po II wojnie światowej. Za życia Alfreda Lenicy były organizowane wystawy jego rysunków, obrazów olejnych i akwarel w jego mieście rodzinnym, w Pabianicach i nie tylko tam.

Za działalność społeczną i artystyczną Alfred Lenica został też odznaczony orderami oraz nagrodą państwową Ministerstwa Kultury i Sztuki I stopnia w 1975 roku.. Zmarł w 1977 roku, pozostawiając po sobie chlubną pamięć w rodzinnych Pabianicach i całej Polsce.

Karol Dąbrowski w swoim pamiętniku wraca także do czasów dzieciństwa spędzonego wspólnie z Alfredem Lenicą w Pabianicach:

Zabawy dzieci na terenie domu dziadka nie zawsze miały szczęśliwy finał. Właśnie taki finał dotyczył mnie osobiście. Miałem wtedy może pięć lat. Starsi chłopcy: Alfred Lenica (Fredek), kuzyn od strony babci i mój brat Felek kąpali się w pomieszczeniu pralni, znajdującej się w części parterowej murowanego budynku gospodarczego (komórki). Młodsze dzieci bawiły się na podwórku. Dla zabawy Felek Ryczel otworzył drzwi do pralni na oścież tak, ze widać było kąpiących się w drewnianych, okrągłych baliach. Mimo protestów kąpiących się, Felek Ryczel jeszcze raz otworzył drzwi, naprzeciw których w bliskiej odległości stała reszta mniejszych dzieci, ciekawych ujrzenia nagusów. I stało się. Rzucony przez Fredka żelazny klucz od pralni trafił mnie prosto w nos. Poczułem silny ból, wystąpiło krwawienie z nosa, zacząłem głośno płakać. Odprowadzono mnie najpierw na pierwsze piętro do ciotki Laury Ryczlowej, gdzie mnie obmyto i położono zimny okład na nos. Jeszcze tego samego dnia mama udała się ze mną do szpitala fabrycznego firmy Kindler, znajdującego się niedaleko naszego domu, na końcu naszej ulicy Bocznej. Tam, po stwierdzeniu pęknięcia kości nosowej, założono jedynie nowy specjalny opatrunek. Ślad złamania na nosie w postaci zgrubienia i lekkiego garbu, i blizny pozostał mi na całe życie. Po zagojeniu okazało się, że przegroda nosowa została także skrzywiona. W konsekwencji lekkomyślności dzieci i bezmyślności bądź co bądź starszego chłopca, bo liczącego ok. 14 lat Fredka, rzucającego przecież dość dużym kluczem żelaznym w dzieci, zostałem okaleczony i na całe życie poszkodowany przez powstanie skłonności do zakatarzania. Taką trwałą pamiątkę do dziś mam od mego kuzyna Alfreda Lenicy, w przyszłości artysty muzyka – skrzypka i artysty malarza, nagrodzonego nagrodą I stopnia ministra kultury i sztuki w 1975 roku.

Alfred Lenica (ur. 4 sierpnia 1899 roku w Pabianicach, zm. 16 kwietnia 1977 roku w Warszawie - polski malarz, ojciec Jana Lenicy i Danuty Konwickiej. Teść Tadeusza Konwickiego.

Studia rozpoczął w 1922 r. na wydziale prawno-ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. Równolegle studiował muzykę w Konserwatorium Muzycznym. Swoje malarskie zainteresowania pogłębiał studiując w Prywatnym Instytucie Sztuk Pięknych prowadzonym przez Adama Hannytkiewicza.

W latach 30. Alfred Lenica malował obrazy figuratywne, przede wszystkim martwe natury i pejzaże, wzorując się na kubizmie.

Na początku wojny rodzina Leniców wysiedlona z Poznania udała się do Krakowa. Czas wojny był przełomowy w karierze malarza. Krakowskie środowisko artystyczne skupione wokół Tadeusza Kantora, a zwłaszcza przyjaźń z Jerzym Kujawskim, pogłębiły zainteresowanie malarza awangardą.

W 1945 roku Alfred Lenica powrócił do Poznania, gdzie zaangażował się w działalność artystyczną. W 1947 został współzałożycielem awangardowej grupy 4F+R. Po latach prób i poszukiwań, Lenica coraz silniej dążył ku abstrakcji i taszyzmowi. W 1948 roku wziął udział w I Wystawie Sztuki Nowoczesnej w Krakowie zorganizowanej przez Tadeusza Kantora.

Obok poszukiwań i fascynacji abstrakcją, Alfred Lenica aktywnie współuczestniczył w nurcie socrealistycznym, tworząc wiele realistycznych obrazów w początku lat 50. W pierwszej lat 50., w okresie socrealizmu, Lenica przerwał swoje twórcze eksperymenty, zwracając się w stronę wprowadzanej politycznym nakazem doktryny artystycznej. Z racji swoich przekonań politycznych był to dla niego powrót do malowanych już w latach 30. obrazów zaangażowanych społecznie i politycznie. Namalował wówczas takie obrazy, jak „Młody Bierut wśród robotników” (1949), „Pstrowski i towarzysze”, „Przyjęcie do Partii”, „Czerwony plakat” (1950). Na własny użytek próbował też łączyć eksperymenty formalne z ideowo zaangażowaną tematyką, jak w pracy „Tracimy dniówki” z 1953 roku, w której zastosował kolaż i monotypię.

Od 1955 roku wyklarował się ostatecznie styl malarski Alfreda Lenicy, który będzie mu towarzyszył aż do śmierci. Styl ten był połączeniem taszyzmu, surrealizmu, informelu i drippingu. Powstawały obrazy olejne o dużych formatach malowane w technice wypracowanej wcześniej przez artystę (uzyskiwanie prześwitów koloru spod kolejnych warstw farby), którą następnie udoskonalał i rozwijał. Lenica chętnie posługiwał się lakierami oraz farbami przemysłowymi.

Prezentował styl malarstwa abstrakcyjnego o odcieniu surrealistyczno-ekspresjonistycznym.

Lenica wiele podróżował; na zaproszenie ONZ przebywał na przełomie 1959/60 roku w Genewie, gdzie w siedzibie tej organizacji wykonał malowidło ścienne 'Trzy żywioły” (Woda, Ogień i Miłość). Utrzymywał stały kontakt z rodzimą awangardą artystyczną, wystawiał z Grupą Krakowską, brał udział w większości plenerów w Osiekach koło Koszalina, uczestniczył w sympozjum „Sztuka w zmieniającym się świecie” w 1966 roku w Puławach. (encyklopedia online) .

Maria Konwicka, wnuczka Alfreda Lenicy w jednym z wywiadów powiedziała: Studiowałam grafikę u profesora Józefa Mroszczaka. Szłam na Akademię, żeby skupić się na tym, kim jestem, ale gdy spotykałam profesorów, to jeden pytał: „Co u mamusi?”, drugi: „Co u wujka?”, trzeci „Co u dziadka?”, a czwarty: „Co u ojca?”.. Pewnie dlatego wyjechałam do Ameryki.

W 1999 roku Paweł Zawadzki, pabianiczanin i pracownik Muzeum Literatury w Warszawie skierował do ówczesnego prezydenta miasta pismo: W Pabianicach urodził się Alfred Lenica, znany i znakomity malarz. Jego syn, Jan Lenica jest jednym z najsłynniejszych twórców polskiego plakatu, uważa się Go za współtwórcę polskiej szkoły plakatu. Profesor akademii sztuk pięknych w Berlinie i w Paryżu, autor znakomitych filmów animowanych, przyjaciel Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka.

W przyszłym roku Profesor będzie w Warszawie z okazji Międzynarodowego Biennale Plakatu (na stałe mieszka w Berlinie). Sądzę, że warto byłoby wykorzystać tę okazję, zapraszając Profesora do odwiedzenia Pabianic i nadania Mu tytułu Honorowego Obywatela Pabianic.

W Pabianicach mieszka sześć rodzin o nazwisku Lenica – z czego cztery przyznają się do bliższego lub dalszego pokrewieństwa z Profesorem., choć nie spotkały Go nigdy osobiście. Sam profesor w rozmowie ze mną przyznał, ze nigdy nie był w Pabianicach.

Bliski przyjaciel Profesora i znawca Jego twórczości, p. Władysław Serwatowski podjąłby się zorganizowania przeglądu filmów Profesora i przeglądu, wystawy plakatów. Co byłoby znakomitym pretekstem do zaproszenia Profesora.

Rozmowy telefoniczne z pabianickimi krewnymi Profesora pozwalają mieć nadzieję, że z radością włączyliby się do zorganizowania całej imprezy. Której można byłoby nadać formę nieco żartobliwą – z radością pomogę w ułożeniu scenariusza. Orkiestra dęta, uroczyste powitanie, otwarcie wystawy plakatów i przeglądu filmów, wielki bankiet, nadanie tytułu itd.

Profesor ma znakomite poczucie humoru – więc byłaby to znakomita okazja do zainscenizowania wspólnej zabawy, może podobnej do zabawy słynnej krakowskiej Piwnicy pod Baranami.

Sadzę, że Profesora nie należałoby zbyt wcześnie zawiadamiać, żart przez zaskoczenie bywa ciekawszy. Deklaruję swą pomoc w ułożeniu scenariusza imprezy, zorganizowaniu wystawy plakatów i przeglądu filmów. Być może udałoby się też zaprosić do Pabianic Sławomira Mrożka i innych sławnych przyjaciół Profesora. Być może, cała impreza mogłaby stać się początkiem ciekawej cyklicznej imprezy kulturalnej, związanej z plakatem, filmem animowanym, literaturą.

Gdyby Życie Pabianic zaakceptowało pomysł – można byłoby wydać jednodniówkę – okazjonalny numer Życia, w całości poświęcony Alfredowi i Janowi Lenicy. Przypuszczam, że teksty mogliby napisać, m. in. Sławomir Mrożek, Henryk Tomaszewski, Tadeusz Konwicki i wiele innych słynnych osób. Deklaruję pomoc w ewentualnym zaprojektowaniu takiego numeru specjalnego.

Sadzę, że młodzież z liceów w Pabianicach chętnie obejrzałaby filmy profesora Jana Lenicy – na warszawskim przeglądzie to właśnie licealiści byli przede wszystkim widzami. Jako były uczeń I LO Pabianicach i widz warszawskiego przeglądu jestem, przekonany, że dzisiejsi licealiści mogliby być bardzo zainteresowani filmami Profesora. Pracuję w Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza, zajmując się dokumentacją ważnych imprez literackich – i wiem, że takiej imprezy dotąd nie było, a jest potrzebna.

Profesor jest aktywny, poza plakatem – również w filmie; znakomite teksty literackie Profesora drukowały najlepsze pisma literackie. Może więc stałby się patronem cyklicznej imprezy literacko-filmowej?

Gdyby Profesor bawił w Pabianicach – należałoby w całym programie zostawić chwilę – by mógł odwiedzić groby swoich przodków na pabianickim cmentarzu. Przypuszczam, że mógłby wyrazić takie życzenie.

Życie Pabianic (19/68) odnotowało wizytę Alfreda Lenicy w Pabianicach z okazji otwarcia wystawy 30 obrazów z cyklu „Plamy na niebie i ziemi” i „Automatyczne obrazy”, które odbyło się w dworze kapituły krakowskiej.

Artystę witał Z. Głowacki, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi, który powiedział m. in. : Alferd Lenica jest obecnie jednym z najwybitniejszych malarzy, lecz wystawiając bardzo często swe prace za granicą nie zapomina o Polsce. Nie zapomniał również o swym rodzinnym mieście Pabianicach.

Alfred Lenica mówił: Czuję się ogromnie wzruszony, tym, że po 40 latach wróciłem do swego miasta Moje dzieciństwo w Pabianicach przebiegało dość dziwnie. Był to bowiem okres (pierwsza wojna światowa), kiedy Polacy nie mieli prawie dostępu do urzędów, a wszystkie stanowiska zajmowane były przez Niemców. Dziś wiele się zmieniło. Zmieniło się samo miasto, wypiękniało. I dziś tego miasta nie poznaję, ale czuję się w nim bardzo dobrze. W dzieciństwie mury tego zamku były dla mnie zawsze czymś tajemniczym.


http://culture.pl/en/artist/alfred-lenica



W Rzeczypospolitej z  dnia 2-3 lutego 2002 r. ukazała się opowieść o rodzinie Leniców , „Byli sobie raz” autorstwa Moniki Małkowskiej i Grzegorza Sowuli. Autorzy pisali: (…) Alfred, syn robotnika z Pabianic, pierwszy w rodzinie zdobył wyższe wyksztalcenie – muzyczne. Ojciec, z zawodu tkacz, zaszczepił mu zamiłowanie do rysunku.

„Był muzykiem, skrzypkiem z wyksztalcenia, ale malarzem z powołania – pisał po latach syn Jan o ojcu Alfredzie. – Pamiętam z domu niemiecki podręcznik technik malarskich z jego uwagami na marginesie. Jako samouk walczył z materią, wgryzał się w malarstwo. To była jego największa miłość”.

Ale nie jedyna. Alfred, podobnie jak jego ojciec, miał słabość do płci pięknej, odziedziczoną potem przez Jana. Oto jak Alfred wspominał dzieciństwo: „Fabryka zatrudniała kobiety jako tańszą siłę roboczą. Nie umiały naprawić żadnego defektu, a ojciec jako majster robił wszystko sam. Z niejedna się przesypiał. Któżby się uchronił przed masą młodych, czasem urodziwych kobiet, którymi kierował i decydował o ich losie. Pił prawdopodobnie, ażeby zagłuszyć w sobie huk maszyn. Wracał do domu w strasznym stanie. Tłukł wszystko, co w ręce wpadło. W końcu  delirium, wariactwo [dom dla obłąkanych] Kochanówek. Nigdy przedtem nie widziałem go tak miłym i spokojnym [jak tam]. Rysował mi i pokazywał rysunki innych wariatów. Umarł, gdy miałem 10 lat.

Był to rok 1909. Matka, bez pracy, została z dwójką dzieci. „Wychowałem się licho wie jak”, wspominał Alfred. Marny uczeń, wagarowicz, miał dwie namiętności: lektury i muzykowanie. Marzenia o karierze skrzypka zdopingowały go do poważnej nauki. Grał na tyle dobrze, że już jako uczeń zarabiał akompaniując w kinie, przygrywał również na zabawach i weselach. Tuż po I wojnie zdał maturę – cudem, jak sam utrzymywał. Wzięty do wojska, wybronił się przed frontem polsko-bolszewickim wadą wzroku. Służbę „przegrał” w orkiestrze Garnizonu Łódzkiego. Zwolniony do cywila, przeprowadził się do Poznania.

Zatrudnienie znalazł w sekcji skrzypcowej orkiestry Teatru Wielkiego. Zespół powstawał właściwie od nowa – brakowało muzyków, toteż przyjmowanych nie pytano o dyplom. Z czasem zaczęto jednak stawiać wyższe wymagania. Lenica nie miał wyboru, musiał podjąć studia w konserwatorium w klasie instrumentów smyczkowych. Trudno pojąc, jak godził wszystkie zajęcia: studiował, pracował, uczył się w Prywatnym Instytucie Sztuk Pięknych. A także założył rodzinę .Miał szczęście; teść sprzyjał jego artystycznym zainteresowaniom, nawet okazał się pomocny – absolwent monachijskiej akademii, Piotr Kubowicz, wziął  zięcia pod swoją malarską kuratelę. Potrafił mu przekazać tradycyjne techniki i zasady kompozycji, nie uznawał jednak żadnych innowacji.  Konflikty zaczęły się po kilku latach, gdy Alfred zaczął skłaniać się ku eksperymentom.

Urodzony w 1928 r. Jan zapamiętał zatargi w rodzinie: „Wszystko było idyllicznie, dopóki ojciec nie zaczynał z dziadkiem dysputy o malarstwie. Stary Kubowicz dostawał furii na sam dźwięk nazwiska Picasso. W Polsce wówczas nieomal nieznany, ale ojciec miał pierwszą chyba monografię, Maurice’a Raynala, wydaną w 1921 r. po niemiecku. Przytulne mieszkanie dziadków stawało się wówczas polem bitwy. Wszyscy krzyczeli, bo dziadek był głuchy: ogłuchł jako kanonier pod Verdun w pierwszej wojnie światowej”.

Alfred deklarował się jako lewicowiec, kiedy mieszkał w Poznaniu – opowiada historyk sztuki Bożena Kowalska.  – Znałam go jako człowieka niesłychanie lojalnego w przyjaźni, skromnego, nie wywyższającego się. Nie miał poczucia, że jest wielkim artystą, a inni ludzie są mniej warci. Przeciwnie Jan … ten nie grzeszył skromnością… Alfred dążył do tego, aby między ludźmi panowała równość. Szczególnie chodziło mu o młodych, chciał, żeby każdy miał równe szanse na naukę. Z tych powodów od 1934 r. należał do Komunistycznej Partii Polski. Pozostał wierny swoim poglądom, gdy po wojnie ogłoszono socrealizm. Poczuł się zobowiązany wobec partii, czemu usiłował dać wyraz w sztuce. W przedwojennym dorobku Alfreda brak większych objawień: tworzył prace kompozycyjnie poprawne, ale konwencjonalne – portrety, martwe natury, pejzaże. W kształtowaniu jego indywidualnego stylu pomogła okupacja. Wysiedlony do Mielca, utrzymywał się z gry „do kotleta” w restauracji. Partnerował mu pianista Jerzy Kujawski, również malarz amator. Zdeklarowany awangardysta, przeciągnął Lenicę  na swoją stronę - kiedy później obaj znaleźli się w  Krakowie, trafili pod skrzydła Tadeusza Kantora.

Pięcioletni pobyt w Krakowie wiązał się z pracą zarobkową – Alfreda zatrudniono w orkiestrze symfonicznej Generalnej Guberni. Zespół, duma gubernatora Hansa Franka, koncertował jeszcze cztery dni przed wkroczeniem wojsk radzieckich ….(…)



Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij