Sin City
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW latach 30. ubiegłego wieku ukazywała się Prawda Pabjanicka. Gazetę wydawał Edward Sławiński. Niedoszły absolwent seminarium Kościoła Polsko-Katolickiego w Scranton, Pensylwania, nauczyciel w szkołach ludowych w stanie New Jersey USA, bosmanmat Polskiej Marynarki Wojennej, zajadły krytyk wszelkiej niesprawiedliwości i wyzysku, zwolennik radykalnych rozwiązań społecznych. Kąsał wściekle prawie wszystkich - lokalną sanację i narodowców, kapitalistów i samorządowców. Obrażał. Łamał wszelkie zasady politycznej poprawności. Często stawał przed sądem i trafiał do aresztu. Gazeta ledwo wiązała koniec z końcem. Amerykański rozmach i gangsterski styl szokowały. Obecnie Prawda Pabjanicka stanowi ciekawe źródło informacji o atmosferze i obyczajach panujących w międzywojennym miasteczku. Przedstawiamy fragmenty tekstów prasowych, pełne swoistej barwy i uroku, gdzie ironia i sarkazm idą w parze z groteską. Wyłania się z nich nieprawdziwy obraz miasta bezprawia i występku, istnego Sin City. Jednocześnie redakcja gazety faworyzowała środowiska bliskie Polskiej Partii Socjalistycznej.
(…) W tkalni zarobkowej niejakiego Lejba Kleneca, mieszczącej się przy ul. Kaplicznej nr 24, pracowali od 10 lat małżonkowie Nowiccy. Dziesięć długich lat harowali ciężko na wyzyskiwacza fabrykanta, zarabiając ledwie na skromne utrzymanie. Przed miesiącem, małżonkowie Nowiccy zostali zredukowani, rzekomo z powodu słabej koniunktury, z tym jednak zapewnieniem, że jak się w przemyśle włókienniczym sytuacja poprawi, to będą oni w pierwszym rzędzie z powrotem przyjęci do pracy. Jak się okazało, był to po prostu znany i często już notowany w Pabianicach „trick” administracji fabrycznej, która pozbyła się w drodze redukcji – niewygodnych jej robotników, przyjmując na ich miejsce takich, którzy zgodzili się pracować 16 godzin na dobę.
Nowicki czując się pokrzywdzony tym niesłychanym szwindlem fabrykanta Kleneca, udał się do niego we wtorek dnia a1 czerwca rb. w godzinach wieczornych, prosząc o spełnienie obietnicy, danej mu przed miesiącem. W czasie rozmowy doszło między fabrykantem a robotnikiem do ostrej wymiany zdań, która zakończyła się zmasakrowaniem Nowickiego przez Kleneca, jakimś tępym narzędziem.
Nieszczęśliwy robotnik otrzymał niespodziewanie w głowę kilka ciętych ran i zalawszy się krwią runął nieprzytomny na ziemie. Ofiarę bestialskiego wyzyskiwacza przewieziono do szpitala, gdzie prawdopodobnie długo poleży zanim przyjdzie do zdrowia.
Śledztwo w powyższej sprawie prowadzi miejscowa policja. Prawdopodobnie w niedługim czasie Lajb Klenec, za ciężkie uszkodzenie ciała znajdzie się na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego, a później otrzyma na dłuższy czas, bezpłatny wikt i opierunek w pewnym przytulnym domku przy ul. Dr Sterlinga, gdzie w towarzystwie Włodarczyka i innych podobnych mu krwawych zbirów, będzie mógł rozmyślać dowoli nad znikomościami tego świata.
Na marginesie powyższego, krwawego zajścia, musimy dodać, że miejscowy średni przemysł włókienniczy sprzysiągł się jakoby w szykanowaniu robotników, posługując się w tym różnymi szwindlami i „trickami”. Celują w tego rodzaju „sztuczkach” przede wszystkim ci fabrykanci, którzy obok swych niewielkich fabryczek, pobudowali w ostatnich latach monumentalne pałace z luksusowym, wewnętrznym urządzeniem.
Nie baczą oni, że robotnicy nie mogą wyżywić swych rodzin z otrzymanych zarobków. Mają ci panowie przede wszystkim na względzie jak największe korzyści dla siebie. Pałace, samochody, kąpiele zagraniczne – wszystko z krwawej pracy szarego robotnika. Najskuteczniejszym lekarstwem na fabrykanta – wyzyskiwacza za niehonorowanie umowy zbiorowej, za łamanie ustaw socjalnych – byłaby Bereza Kartuska. (Prawda Pabjanicka, 6 czerwca 1937)
Święto Kupały, jak wiadomo wszystkim z historii, świętowali nasi praojcowie w zamierzchłych jeszcze czasach, mający swe siedziby w olbrzymich puszczach leśnych, pokrywających wszerz i wzdłuż dorzecza Wisły, Wieprza, Noteci i Bugu. Święto Kupały było świętym nader radosnym, poświęcone bożkowi leśnemu Kupało. Schodzili się onczas ludziska na polany leśne, palili wielkie ogniska i skakali przez nie, radując się i weseląc, przy baryłkach syconego miodu pszczelego. Puszczali wianki na bystre wody rzeczne i czynili z tego różne wróżby i zakłady.
Święto Kupały, było świętem radości, wesela i miłości. W dniu 19 czerwca rb. zarząd Ochotniczej Straży Pożarnej urządza na boisku Kruschendera „Święto Kupały”. Zobaczymy w tym dniu, w miejscu gdzie przed wiekami szumiała puszcza leśna, zamieszkała przez naszych przodków – pogan, wiele niespodzianek. Organizacja „Święta Kupały” spoczywa w rękach doświadczonego w tego rodzaju imprezach gospodarza Straży p. Bolesława Trzepadłka. (Prawda Pabjanicka, 6 czerwca 1937)
… p. Chmielewski – dyrektor rzeźni miejskiej, przy każdej sposobności w gniewie, czy też w dobrym humorze, ustnie lub telefonicznie, podkreśla silnie akcentując, że jest oficerem rezerwy?
- Ja jestem oficerem rezerwy, ja panu pokażę!
- Ja jestem kapitanem rezerwy – co mi pan zrobi!
W związku z tym, pewnego razu p. Chmielewski usłyszał z ust jednego z rzeźników pabianickich następujące słowa:
- Panie dyrektorze, oficerem, czyli lekarzem weterynarii w szarży kapitana był pan kiedyś w wojsku. Obecnie ma pan na swojej opiece nasze krowy, świnie i cielęta. Zresztą i my, i nasi synowie również służyliśmy w wojsku, spełniając w ten sposób swój obowiązek obywatelski - i nic więcej.
Czy trafnie dyrektorowi odpowiedział rzeźnik pabianicki, niechaj sami Czytelnicy osądzą. (Prawda Pabjanicka, 30 maja 1937)
W jednym z felietonów autor świetnie oddał język, jakim posługiwali się pabianiczanie z warstwy niższej.
- I mówie wom Pryszczowo, jak na świnty spowiedzi, ze mnie ciungoty brali, jak zoboczyłam tego nowygo wielebnygo. Taki, ci bladziutki na gymbie, takie to delikatne, jak siaki taki urzyndnik z Chory Kasy. Wiadomo, bydom mieli z takiego ksindza w żywy róży galanty prefit.
- Uwozocie Marcysio, ze zawdy jak jest proboszczym porzundny ksiundz, to go zaro zabirajom do jakigoś tam Lwowa albo inny Kolomyi. Jakoś Pabianice w ogólności ni majom szczynścia do porzundnych ludzi i nic na to nie poradzimy – mojo Pryszczowo. Złodzieje byli i bydom. Najwyży, jak przyndom nowe wybory, to bydzimy głosować na porzundne i godne osoby, a nie na takich łapciuchów, co to kiedyś duzo krzyceli, obiecywali, a tero pomiatajom bidnym narodym.
- Świntom prowde mówita Marcysia. O, weźcie ino tego Pocingla . Mało to cholernik sie dorobił na szczekaniu. Słysze, ze tero mo otworzyć sklep z reśtkamy. A Antoś nie zadziro to nosa? (Antoni Szczerkowski) A przecies dobze go pamintom jak przyjechoł do Pabianic w parcianych portkach swoi roboty i robił za warstatym u Barucha. A tero jucha wielki pun, z robotnikamy nie chce wiele godać.
- Nie bójcie się Pryszczowo. Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Przyndzie kryska na Matyska – jakem Marcysia Cyc – przyndzie. Zoboczycie! (Prawda Pabjanicka, 16 lutego 1937)
Zwolnić mężatki
Pabianicka Ubezpieczalnia Społeczna zwolniła trzy urzędniczki – mężatki, których mężowie pracują. Przypominamy, że „Prawda Pabjanicka”, pierwsza w Pabianicach wszczęła walkę przy akompaniamencie wrzasku rodzimych emancypantek – o zwolnienie mężatek, których mężowie pracują – w pierwszym rzędzie z Ubezpieczalni Społecznej i Magistratu, a następnie z instytucji prywatnych, która dała jak dotychczas, owocne rezultaty. Mianowicie w wyniku w wyniku prowadzonej przez nas kampanii, już przed dwoma laty zostały zwolnione z magistratu trzy urzędniczki – mężatki no i obecnie również trzy z Ubezpieczalni Społecznej.
Mój Boże! Ile to było krętaniny, pętaniny i wszystko na nic. Mężatki w końcu musiały skapitulować i zamienić pióra i maszyny do pisania na warząchwie i pieluchy.
Jesteśmy jednak przekonani, że śladami Magistratu i Ubezpieczalni Społecznej, pójdą niewątpliwie i to już wkrótce, instytucje prywatne, gdzie aż się roi od mężatek, których mężowie pracują na dobrych stanowiskach samorządowych lub prywatnych. Miejsca mężatek muszą zając bezrobotni pracownicy umysłowi – ojcowie rodzin, których warunki materialne przekraczają już dawno minimum egzystencji. A tego domaga się zwykła sprawiedliwość społeczna.
Wezwanie
Wzywam p. inż. Waltratusa po. Kierownika Wydziału Techniczno – Budowlanego Zarządu Miasta, do złożenia zł. 4 – na powodzian z tytułu należnego mi długu za prywatną robotę wykonana w związku z przeprowadzką jego do Pabianic w 1932 r. Zaznaczam, że mimo kilkukrotnych próśb osobistych pan Inżynier nie tylko nie chciał zapłacić, lecz groził policją.
Sądzę, że szlachetny cel ofiary zmusi p. Inżyniera nareszcie do rozstania się ze słusznie należnymi mi czterema złotymi. Józef Adamus (PP, 14 października 1934)
Z frontu robotniczego
Czy Pan Inspektor Pracy wie że …
… w firmie d. „Kindler” nie honorują umowy zbiorowej?
… w fabryce p. Trzepadłka trwa od tygodnia strajk na tle nieprzestrzegania umowy zbiorowej?
… rzeźnia miejska zatrudnia tylko jednego portiera, który pracuje za mizerne wynagrodzenie 20 godzin na dobę. Powinno być tam co najmniej zatrudnionych 2 portierów. Bezrobotnych nie brak w naszym mieście.
… należałoby wglądnąć w horrendalne stosunki panujące w drobiarni Towarzystwa Akcyjnego Ekspedycji Drobiu. Sprawa ta tym więcej staje się niecierpiącą zwłoki, że w drobiarni zatrudnionych jest około 100 kobiet zwolnionych w tym celu z robót publicznych. (PP, 14 października 1934)
Fabrykant Icek Weinstein nie chce przestrzegać umowy zbiorowej.
- Niech una nogi połumie, niech jum cholera potrzaśnie – tum przeklintom umowe zbiorowo – Niech tygo Raśpla ( Raszpla – sekretarz Związku Klasowego w Pabianicach) i delegacje tyz nogła śmirć załapie – tak wykrzykiwał p. Icek do robotników, którzy mu zwrócili uwagę na różne jego kombinacje zmierzające do obniżki stawek, wpisywanie do książeczek obrachunkowych mniejszą ilość przepracowanych godzin.
Pokrzywdzeni robotnicy złożyli o tych nadużyciach zameldowanie w Inspektoriacie Pracy w związku z czym prowadzone jest dochodzenie przeciwko nieszczęsnemu fabrykantowi i jego prawej ręce Lubranieckiemu.
Ten ostatni na wieść o dochodzeniu wpadł w obłąkańczą furię i z pianą na ustach zaczął wymyślać delegatom fabrycznym od bolszewików i łobuzów.
Icek Weinstein i jego godny kompan Lubraniecki wymyślają polskim robotnikom od bolszewików i łobuzów za to, że nie pozwolą się oni wyzyskiwać, że stoją wiernie na straży umowy zbiorowej z dn. 4 IV 1933 – tej jakby konstytucji robotników przemysłu włókienniczego, wywalczonej krwawo w marcu 1933. (PP, 14 października 1934)
W dniu 13 grudnia rb. po długich i ciężkich cierpieniach zmarł śp. Bolesław Fater w wieku lat 47, obywatel m. Pabianic, z zawodu majster tkacki.
Śp. Bolesław Fater, od najmłodszych lat, pracował w ruchu niepodległościowym, należąc w latach krwawych walk rewolucyjnych do PPS Frakcji Rewolucyjnej. W roku 1906 zmuszony był, przed prześladowaniami siepaczy carskich, wyjechać za granicę do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, gdzie w dalszym ciągu pracował w ruchu socjalistycznym. Podczas wojny światowej był on członkiem Komitetu Obrony Narodowej w Ameryce, a później po zlikwidowaniu tego komitetu pracował w Stowarzyszeniu imienia Józefa Piłsudskiego.
Za swą działalność niepodległościową w Polsce, jak również za wybitną pracę dla Legionów Piłsudskiego, na terenie Polonii amerykańskiej w latach wojny światowej, śp. Bolesław Fater został odznaczony „Krzyżem Legionów”.
Żona śp. Bolesława Fatera, córka znanego w Pabianicach wybitnego działacza socjalistycznego i niepodległościowego Jana Karczewskiego, który zmarł na wygnaniu w tajgach Sybiry, wspólnie ze swoim ojcem i rodzeństwem walczyła o wolność i niepodległość w 1905 r., za co, jako 16-letnia dziewczyna odsiadywała kilkakrotnie więzienie.
Dzielna dziewczyna
Działo się to w 1904 r. Bojówka miejscowej PPS otrzymała od „góry” rozkaz urządzenia napadu na urząd gminny w Dobroniu, a to celem zdobycia blankietów paszportowych, potrzebnych dla skompromitowanych działaczy, których trzeba było wysłać za granicę. Napadu dokonano, w którym wybitny udział brała mieszkanka Pabianic, p. Abramowska (panieńskie nazwisko Koncka, pseudonim partyjny „Ewa”) jako wówczas piętnastoletnia dziewczyna zwożąc bojówce na miejsce zamachu broń w postaci kilku rewolwerów. Chciano jej za to wręczyć wynagrodzenie w wysokości 10 rubli, których nie przyjęła oświadczając, że nie pracuje dla zarobku, a dla idei. W ogóle p. Abramowska oddała nieocenione przysługi partii PPS, przewożąc bibułę i broń z Łodzi do Pabianic, aż wreszcie po dłuższym czasie ofiarnej pracy o wolność i niepodległość wpadła w ręce siepaczy carskich, dzięki prowokatorowi Daneckiemu. Siedziała biedaczka przeszło rok w więzieniu w śledztwie, a następnie wyrokiem sądu wysłana została na 2 – letni pobyt na Syberię.
Obecnie p. Abramowska znajduje się w ciężkich warunkach materialnych i jako b. więźniarka polityczna stara się o przyznanie jej renty w związku z czym przed kilku dniami Sad Grodzki w Pabianicach przesłuchał w drodze rekwizycji na powyższe okoliczności następujących świadków: p. Feliksińskiego (seniora), p. Kałużnego, p. Marcela Poleskiego, p. Icka Kolskiego, p. Franciszka Cieślaka i p. Władysława Graczyka. (PP, 25 grudnia 1935)
Kilka kroków zaledwie od jednego z przystanków tramwajowych, stoi niepozorny z wyglądu, murowany, parterowy domek. Domek ten, acz niepozorny z wyglądu, kryje w swym wnętrzu wiele tajemnic. Gdy ciemność okrywa swą nieprzenikliwą szatą ulice miasta, raz po raz na owym przystanku tramwajowym, zjawiają się postacie podtatusiałych lowelasów i donżuanów, szukając łatwych przygód miłosnych z dala od argusowych oczu swych zon i teściowych.
Umówione hasło otwiera wtajemniczonym erotomanom drzwi do wnętrza niepozornego domku na przystanku tramwajowym. Wczesny zaś dopiero ranek jest świadkiem powrotu nasyconych rozpustników, do boku ich połowic. Gdyby można było przeniknąć mury tego domku niepozornego, obiektywem aparatu filmowego, zobaczylibyśmy później na ekranie teatru świetlnego, film sensacyjny, nie mający sobie równego.
Właścicielem tego domku niepozornego jest znana kreatura – funkcjonariusz osławionej Feldpolizei z czasów okupacji niemieckiej. (PP, 30 maja 1937)
Antoni Skonieczny
W dniu 21 maja rb. zmarł po ciężkich cierpieniach, Antoni Skonieczny, b. więzień polityczny i d. członek Związku Myśli Wolnej.
Zmarły, w okresie krwawych walk z satrapą carskim, był członkiem Socjaldemokracji, za co też odcierpiał długoletnią karę więzienia.
W 1927 roku, Antoni Skonieczny, jeden z pierwszych, oficjalnie wystąpił z Kościoła rzymskokatolickiego, nie wstępując do innego wyznania religijnego.
W związku z tym faktem, miejscowy kler wyznań chrześcijańskich nie chciał pochować zwłok zmarłego na swoich cmentarzach, opierając się na pewnych przepisach prawa kanonicznego. Władze administracyjne, dokąd zwrócił się komitet pogrzebowy wraz z rodziną zmarłego, stanęły przed nader trudnym problemem, gdyż aczkolwiek dozwolonym jest występowanie z gmin wyznaniowych, i petentom wydaje się w związku z tym odpowiednie zaświadczenie urzędowe, jednakoż dotychczas na terenie b. Kongresówki sprawa gmin bezwyznaniowych nie została prawnie uregulowana.
W konsekwencji tego nienotowanego dotychczas wypadku na terenie naszego miasta, Pan starosta, w porozumieniu z Urzędem Wojewódzkim, polecił zarządowi miejskiemu założyć księgi stanu cywilnego dla bezwyznaniowców, którzy oficjalnie i prawnie zostali skreśleni z gmin wyznaniowych, zaś zwłoki Antoniego Skoniecznego, z braku odpowiedniego cmentarza w Pabianicach, kazał pochować w Konstantynowie, gdzie cmentarz dla bezwyznaniowców już od kilku lat istnieje założony przez b. burmistrza Franciszka Gryzla, znanego bojownika o wolność i niepodległość.
W niedzielę, dnia 23 maja rb. o godzinie 7.15 wyruszył pieszo z Pabianic do Konstantynowa kondukt żałobny na czele z orkiestrą. Po przemówieniach okolicznościowych nad grobem Antoniego Skonecznego, orkiestra odegrała „Międzynarodówkę” żegnając w ten sposób zmarłego bojownika o socjalizm.
W niedługim już czasie, w Pabianicach zostanie założony cmentarz dla bezwyznaniowców, którego brak dawał się w ostatnich latach dotkliwie odczuwać, w związku z licznymi wypadkami śmierci bezwyznaniowców. (PP, 30 maja 1937)
W latach powojennych w Pabianicach wzrosła znacznie nielegalna prostytucja, która niestety ma wielu zwolenników, nawet wśród poważnych wiekiem – ojców rodzin.
Pomijając już przytulne garsoniery panów dyrektorów, parki miłosne, w szczególności w zimie, zwykle znajdują miejsca dla swych erotycznych przeżyć, w kilku miejscowych knajpach. Te przybytki nierządu łatwo można poznać po kozetce lub kanapie, która zazwyczaj stoi w jednym z pokoi restauracyjnych mniej lub więcej zamaskowanych dla argusowych oczu miejscowej policji.
W jednej z knajp Nowego Miasta jest zatrudniony kelner, wstrętna kreatura, który z chęci zysku za wiedzą swego szefa ułatwia cudzy nierząd. Na życzenie gości sprowadza „dziewczynki”, których ma bogaty zapasik za co pobiera tzw. łóżkowe lub kozetkowe. Właściciel knajpy ma się też nieźle z tego procederu, bo przecież odchodzi wówczas więcej wyborowych wódek i smakowitego jadła.
Epilog: rzeżączka lub syfilis.
Władze bezpieczeństwa publicznego jak najprędzej winny przystąpić do zlikwidowania tych rozsadników zgnilizny moralnej i pociągnięcia do odpowiedzialności sądowej ich właścicieli. (PP, 16 grudnia 1937)
Mendel Łaznowski, b. radny i członek miejskiej komisji sanitarnej był oficjalnie pośrednikiem, a nieoficjalnie macherem od grubych nielegalnych interesów. Mendel z tych to nielegalnych interesów żył dostatnio, a nawet coś tam odłożył na czarną godzinę. Ubierał się przyzwoicie. Nosił błyszczący, atłasowy chałat i krótko przystrzyżoną brodę. Mendel Łaznowski, często nadużywał swej pozycji społecznej do robienia brudnych geszeftów. On to zawsze pertraktował z sanacją w imieniu wszystkich żydowskich frakcji radzieckich, gdy chodziło o korzystne sprzedanie głosów radnych Żydów (p. Łopato). Często chodził do magistratu, a spotkać go było można najczęściej przy zbiegu ulic: Zamkowa i Pułaskiego, szwargoczącego o swych interesach. Gdy szło o zrobienie jakiegoś wyjątkowo korzystnego geszeftu, Mendel rozmawiał nawet z wielkim antysemitą z ul. Garncarskiej, zwanym pospolicie Szymonem Trepiarzem.
Mendel jako członek komisji sanitarnej wymuszał od rzeźników pabianickich, grube pieniądze (500 zł i więcej) rzekomo dla dr Grzegorzewskiego. Mendel rok rocznie pośredniczył w zwalnianiu z wojska. Mendel wreszcie tak omotał dr Grzegorzewskiego, że był on powolnym w jego rękach narzędziem. Mendel był złym duchem dr Grzegorzewskiego. Mendel zniknął z horyzontu Pabianic, ale zostawił swego syna, który zaczyna kroczyć po tej samej drodze. (PP, 18 października 1936)
W pabianickiej społeczności rynkowej coraz większą rolę odgrywał ówczesny lobbysta, zwany faktorem.
Wiadomo, w dzisiejszych ciężkich czasach, człowiek nie wie gdzie, jak i co… Na ten przykład wypadło ci kupić lub sprzedać dom, plac, sklep korzenny. Wynająć lub zamienić mieszkanie, ubić na boku jakiś nielegalny korzystny interesik, zwolnić syna z wojska. Co robić? Mówią: pośrednik. Dobrze. Idziesz tedy do takiego pana, który jest pośrednikiem od wszystkiego. Ofiaruje ci swe usługi za skromną opłatę, albowiem jest to jego kawałek powszedniego chleba.
Pośrednik od wszystkiego, czyli faktor, jest mistrzem w swym zawodzie. Zna wszystkich, wie o wszystkim, słowem: słyszy jak w trawie piszczy. Poznać pośrednika łatwo, po jego przebieglej fizis, meloniku na wyłysiałej czaszce, albo po błyszczącym atłasowym chałacie. Czasem gwoli większego wzięcia u szerokiej klienteli, pośrednik przybiera sobie dostojny tytuł mecenasa, radcy. Wreszcie, często osiąga on w tym ze celu, stanowisko prezesa jakiegoś stowarzyszenia, związku, a nawet zasiada na ławie ojców miasta.
W notatniku pana pośrednika od wszystkiego (w tym miejscu trzeba zaznaczyć, że każdy szanujący się pośrednik posiada notatnik), na pierwszym miejscu, napisane tajemniczymi cyframi, czernieją nazwiska panów rejentów i adwokatów – cieszących się jego szczególnymi względami. Dalej zaś nazwiska tak zwanych czynników miarodajnych, wciągniętych w orbitę cnego procederu pana pośrednika. Obok nazwisk „czynników miarodajnych” poczynione są uwagi na temat ich słabostek, stosunków rodzinnych. W osobnej rubryce, wyliczone są ich grzeszki, na wypadek gdyby „czynnik miarodajny” chciał stanąć dęba. Dopiero na szarym końcu notatnika pana pośrednika widnieją właściwe notatki, opiewające o jego oficjalnym rzemiośle – opatentowanym gdzie należy.
Są wreszcie i takie „czynniki miarodajne”, przy nazwiskach których figuruje dopisek „nóżki na stół” oraz zależnie od sprawy taksa w złotych polskich. Ci to oczywiste, najlepiej wychodzą na znajomości z panem pośrednikiem albowiem już po niedługim czasie, kupują sobie na czarną godzinę na nazwisko swych teściowych i pociotków, już to dwupiętrową kamienicę, już to chowają skrzętnie te „nóżki” do pończochy.
Czasem temu lub owemu pośrednikowi od wszystkiego potknie się noga, co nieodłącznie powoduje wpadunek za kratki. Ale, że pośrednik jest to mąż śliski jak wąż, przeto kończy się zwykle na przysłowiowym „z dużej chmury mały deszcz”. (PP, 18 października 1936)
Redaktorzy Prawdy atakowali konkurencyjną Gazetę Pabianicką.
Od lat dziesięciu wychodzi w Pabianicach tygodnik „Gazeta Pabianicka” organ p. dr. Witolda Eichlera i jego przyjaciół: panów Józefa Sajdy, Jana Koziary, Witalisa Missali, Kacperskiego, Magrowicza, Westerskiego i innych. Jeszcze przed 3 laty, komitet redakcyjny „Gazety Pabianickiej” zwanej popularnie w naszym mieście psałterzem Towarzystwa Wzajemnej Adoracji składał się aż z 6 redaktorów z redaktorem naczelnym p. dr. W. Eichlerem na pierwszym miejscu. Nazwiska redaktorów były drukowane w każdym numerze gazety tłustymi czcionkami, na pierwszej stronie, zapewne gwoli nadania tym osobom większego znaczenia i dostojeństwa. Siedmiu panów redaktorów redagowało „Gazetę Pabianicka”, która wedle p. J. L. (Jan Lorentowicz?) miała spełniać „rolę kojącego balsamu, rolę dawki odżywczej” w naszym społeczeństwie.
W okresie „prosperity” mniej więcej w latach 1924-1930 „Gazeta Pabianicka” jako jedyne lokalne czasopismo, święciło „tryumfy” wśród kołtunerii pabianickiej. Żaden szanujący się pracownik umysłowy posiadający pewną dozę odwagi cywilnej, gazety tej nie wziął do ręki, gdyż służyła ona, onczas siedmiu panom redaktorom jako czynnik autoreklamy, drukując przeważnie sążniste komunikaty różnych stowarzyszeń, organizacji, związków, gdzie byli oni prezesami, wiceprezesami i komendantami.
Azaliż „Gazeta Pabianicka” kiedykolwiek ustosunkowała się życzliwie do słusznych żądań robotników i pracowników umysłowych wyzyskiwanych przez miejscowy kapitał?
Nie! Albowiem „Gazeta Pabianicka” była i jest od 10 lat, rzecznikiem kapitału pabianickiego. Widomym znakiem tego jest wydatna pomoc materialna, okazywana jej przez przemysł w postaci ogłoszeń, nekrologów, a następnie zamówień drukarskich dawanych obficie „Naszej Drukarni” ściśle związanej z „Gazetą Pabianicka”.
W Domu Ludowym, będącym własnością Polskiej Macierzy Szkolnej mieści się od wielu lat lokal „Gazety Pabianickiej”. Administratorem „Gazety Pabianickiej” jest p. Witalis Missala – właściciel „Naszej Drukarni”, która drukuje to pismo i ulokowała się również w Domu Ludowym. Przed 3 laty prezesem Polskiej Macierzy Szkolnej był dr Eichler, posiadający większość akcji „Naszej Drukarni”. W Domu Ludowym znajdowało się również oprócz redakcji „Gazety Pabianickiej” i „Naszej Drukarni”, jeszcze kino „Zachęta”, które dzierżawił od PMS p. Józef Sajda, odznaczony redaktor i działacz społeczny.
„Nasza Drukarnia”, której obecnie właścicielem jest p. Witalis Missala, w dobie obecnego kryzysu, kiedy inne drukarnie w naszym mieście, ledwie koniec z końcem wiążą, prosperuje doskonale, robiąc złote interesy. Pan Witalis Missala, ze skromnego, a mówiąc nawiasem, trochę „splajtowanego” sklepikarza stał się naraz człowiekiem bogatym, mającym wielkie wpływy w Pabianicach. Wtajemniczeni mówią, że niektóre firmy i instytucje muszą oddawać roboty drukarskie „Naszej Drukarni”, obawiając się p. Missali, który ma wpływy na tego i owego społecznika i polityka.
„Gazeta Pabianicka” była i zostanie nadal bezwartościowym pismem albowiem zasklepiła się w miernocie umysłowej swych redaktorów, zamknęła się na ciasnym podwórku strupieszałych poglądów politycznych, a będąc organem kołtunerii, pozostaje na usługach kapitału i burżuazji nie może się rozwijać i dlatego musi zginąć na suchoty – chorobę, jak wiemy powoli robiącą spustoszenie w organizmie, ale skutecznie. Na suchoty, na bakcyle Kocha, medycyna nie ma lekarstwa, dlatego też nawet p. dr Witold Eichler, znakomity lekarz i uczony nic nie pomoże „psałterzowi Towarzystwa Wzajemnej Adoracji” który wysechł już na wiór. (PP, 17 listopada 1935)
Wendler – kaput!
Syzyfowa praca, jaką podjęła Prawda Pabjanicka w celu zdemaskowania znanego na bruku pabianickim prawie od 20 lat p. Edwarda Wendlera, dala ostatnio, chociaż na razie znikome, ale już widoczne rezultaty.
Oto w dniu 16 III br. p. Edward Wendler, jako prowadzący przy ul. Zamkowej Nr 37 biuro próśb i podań, został skazany przez Starostwo w Łasku za jakieś tam nielegalne kombinacje, na grzywnę w wysokości 100 zł. Jednocześnie Starostwo odebrało p. Wendlerowi koncesję na prowadzenie biura próśb i podań, tym samym osławione biuro intryg, pod kierownictwem pana „mecenasa” Wendlera, już przestało istnieć.
Fakt powyższy wskazuje na to, ze władze administracyjne zainteresowały się osobą osławionego intryganta, który przez dłuższy czas swej działalności „mecenasowskiej” na terenie powiatu laskiego, pozostawał często w kolizji z kodeksem karnym, co zresztą, wyraźnie stwierdza wyrok z motywami sprawy: Wendler-Jankowski.
Pełni też jesteśmy uznania dla władz bezpieczeństwa publicznego za zlikwidowanie kancelarii p. Wendlera, będącej od szeregu lat rozsadnikiem wszelkiego zła w mieście.(PP, 21 kwietnia 1936)
Społeczeństwo pabianickie nie będzie nadal obojętnie patrzeć na nieobywatelskie, pełne wstrętnego egoizmu wyczyny publiczne p. Wendlera. Człowiekowi temu omal w głowie się nie przewróciło. Ubrdał on sobie od dawna, że w fotelu w Zamku nad Dobrzynką jego tylna część ciała winna tkwić. Myśli ten „mecenas” i pośrednik od różnych interesów, że wszystkie rozumy pozjadał, że mógłby być nawet włodarzem m. Pabianic. Owszem tak, mógłby być włodarzem, ale na gumnie w folwarku p. Stopczyńskiego w Woli Zaradzyńskiej.
Do czego zarozumiałość i bezczelność zaprowadziły p. Wendlera niechaj świadczy następujące zdarzenie.
Pan Wendler odnajmuje w swej kamienicy przy ul. Zamkowej 37 braciom Jach piekarnię. W ostatnim czasie między p. Wendlerem a dzierżawcami piekarzami zaszły pewne nieporozumienia na tle rozrachunków. Nie wnikamy na razie po czyjej stronie leży słuszność, kto ma rację.
Stwierdzamy tylko, że przed kilku dniami doszło między nimi do ostrej wymiany zdań, ukoronowaniem czego było powiedzenie p. Wendlera: „Każę was związać i wsypać wam po 50 batów, później każę was wywieźć do Berezy – wy komuniści”.
Jest to fakt autentyczny, przez nas sprawdzony.
Do czego już doszło, mój Boże!
Ludzi, którzy domagają się właściciela nieruchomości dotrzymania umowy, nazywa się komunistami, grozi się im Berezą, batem. (PP, 18 kwietnia 1937)
Czy wiecie, że podczas przeprowadzanej przez Rejenta Starostwa p. Petrykowskiego rewizji ksiąg kasowych Kasy Pogrzebowej b. cechu Majstrów Tkackich w kinie miejskim, między p. Edwardem Wendlerem a p. Władysławem Jankowskim doszło do ostrej wymiany słów?
Pan Jankowski nazwał p. Wendlera „zawodowym szpiclem”, „szubrawcem”, „łajdakiem”, „oszustem jakiego pod słońcem nie ma”. (PP, 25 lutego 1934)
Wart jest ten bata, kto kupuje obuwie w firmie „Bata”
Nawiązując zaś do bojkotu handlu i przemysłu polskiego przez Czechów na Śląsku Cieszyńskim uważam, że powinniśmy im odpowiedzieć tym samym. Kapitalista czeski Bata od trzech miesięcy grasuje w Pabianicach niszcząc dorobek rzemiosła polskiego podminowuje byt szewca polskiego. Używa on wszelkich środków w walce o zawładnięcie rynkiem polskim w zbycie swych wyrobów czeskich.
Obowiązkiem naszym jest tedy przeciwstawić się całą mocą zakusom zachłannego kapitalisty „pepiczka” i nie kupować u niego obuwia. Kto bowiem kupuje u niego obuwie przyczynia się do pomnożenia bezrobocia w naszym zubożałym kraju.
Pabianiczanie! Nie kupujcie obuwia u wrogiego nam fabrykanta. Popierajcie swych ziomków - szewców pabianickich, którzy i tak z trudem w okresie obecnego kryzysu mogą utrzymać się na powierzchni zaledwie wegetacji. (PP, 21 kwietnia 1936)
Przy ul. św. Jana znajduje się pewien klub, w lokalu którego uprawia się hazardową grę w karty.
Od niedawna święcił tam tryumfy prezes – prezesów, którego wygrane idąc nie raz w kilkutysięczne sumy wzbudzały tajoną zawiść, stałych bywalców pabianickiego nielegalnego Monte Carlo.
Pewien wyższy urzędnik, jednej z większych firm pabianickich, znany dotychczas w naszym mieście, jako człowiek o nieposzlakowanej opinii, przegrał w krótkim czasie w tym lokalu - zamaskowanym nazwą klubu, jak na dzisiejsze czasy zawrotną sumę - bo dwadzieścia kilka tysięcy złotych, której następnie brak okazał się w kasie wspomnianej firmy.
Dla prezesa –prezesów ów urzędnik przegrał około 5000 zł. Pozostałą resztę wygrali: pewien pigularz, już raz w życiu przegrał ostatnią krowę, dwóch inspektorów szkolnych, pewien zawodowy karciarz z Łodzi i wielu innych znakomitości m. Pabianic. (PP. 21 kwietnia 1936)
Lipszyc, właściciel tkalni w murach Lidzbarskiego zaraził się od tego ostatniego niehonorowaniem umowy zbiorowej i łamaniem ustawodawstwa socjalnego w ogólności. Kombinator Lipszyc nie chce przyjąć z powrotem do pracy kilku niewygodnych mu robotników, którzy stali na straży umowy zbiorowej, a ponieważ jest uparty jak osioł dojdzie zapewne do „przyjacielskiej pogawędki” u Inspektora Pracy, a jak to nie pomoże to wszyscy robotnicy, jak jeden mąż wypną na Lipszyca tylną część ciała i zmuszą go strajkiem do uległości.
Tak samo dzieje się u Jedwaba, przy ul. Majdany. Ten wcale niejedwabny Jedwab, mimo interwencji przedstawicieli Związku Klasowego ani słuchać nie chce o przyjęciu do pracy z powrotem jednego z robotników, który znał się doskonale na obliczaniu stawek robotniczych.
Dlatego też Jedwab, nie mający nic wspólnego z jedwabiem znienawidził wielce tego uświadomionego robotnika i podobno raczej zdecyduje się na zamknięcie fabryki, niż na przyjęcie go do roboty. Robotnicy Jedwaba w powyższej sprawie zajęli stanowisko: albo wszyscy albo strajk. I zapewne dojdzie do strajku, o ile Inspektor Pracy nic nie wskóra. (PP, 12 stycznia 1936)
Celem ataków red. Sławińskiego był również Antoni Szczerkowski – poseł, działacz związkowy i samorządowy. Był on bohaterem licznych humoresek, bajek, felietonów, paszkwili, publikowanych w Prawdzie. Redaktor wykpiwał olśniewającą karierę polityka, który z podpabianickiej wsi trafił do Sejmu II RP. Kością niezgody była współpraca A. Szczerkowskiego, wszak członka PPS, z sanacją. Większą awersję u redaktorów Prawdy wzbudzał tylko Witold Eichler.
Antoś
- Bój się Boga Antoś! – spiesz się chorobo jedna – bo świnie juchy kwicom w chliwie.
- Gosposia to ta zawdy ino: „spiesz się i spiesz się Antoś”. Przecie mom ino dwie rynce, dwie giry i jednom głowe – to jak się mom spieszyć?
- Wiadomo, giry mosz do karcmy, rynce do macania kur, a wedle tego twoigo łba, to w nim je sama sieczka – widzi mi się Antoś.
- Loboga! – gosposia nie wydziwiejcie zanadto. Zrobi się wszyscko pomału a dokumyntnie – ino se podjim ździebko – to zaro rusza giramy.
- A co ty myslis zapowietrzuny świński parobie, że boskie stworzynia majom czekać na zarcie, aż ty zapchosz swoje ryło? Niedoczekanie twoje ty obzarty piesku. Zaro mi ruszej do śwyń, a jak przyńdzie gospodorz – to ci pewnikiem kostki porachuje – nie boj się !...
- O, wa! – porachuje – to porachuje, a pewnikim jo się z nim pierw porachuje wedle ty pieski służby i pojde do miasta. Tam człowieka uszanujom i dadzom zarobić i - nie tak jak u wos. – Cingiem, a to leć do śwyń, a to kunie obrządź, a to jeszcze co jenszego, i tak dookoła Ma
ku.
- A idź na złamanie karku – Antoś! Idź, idź – na twoje miejsce bydzie dziesinciu innych! Tylko krzyknąć!
I poszedł Antoś do miasta, przystoł do webrów (tkaczy), a ze jucha był przyścipny, niedługo zrobili go posłem a później naczelnikiem.
- Słyszałęś stary? Tyn nosz Antoś, mówiła mi Marcysia Cyc, to je tero wielgim człowiekim. Siedzi se na kacanapie, jak nosz wielebny, popijo arbatę i rzundzi jak som nasz pun rewirowy.
- Ano, pyskowoł całe zycie – to se i wypyskowoł coś nie coś. Wiadomo, zawdy mioł wielgi pysk.
- Loboga, loboga, ale żeby taki Antoś … no, no!
- Świat un przekryncił do góry nogami, czy co! (PP, 17 stycznia 1937)
Herr Doctor
Zaczynają przebąkiwać w mieście z cicha, a ostrożnie, że Herr Doctor w gronie swych najbliższych przyjaciół politycznych miał odwagę nareszcie przyznać się, że nie ma jakoś szczęścia do ludzi, którymi się dotychczas otaczał, że niektóre jego posunięcia na szachownicy społecznej, czy też politycznej naszego miasta w rezultacie skończyły się fatalną przegraną.
Herr Doctor – będąc głęboko przeświadczony, że los go wyniesie ponad zwykłych śmiertelników tego świata i przeznaczy do spełnienia jakiejś zaszczytnej misji dziejowej – zaczął już od wczesnej młodości kroczyć po ścieżkach politycznych, jako że każda droga prowadzi do Rzymu. Kroczył tedy niezłomny rycerz wytrwale aż przeznaczenie , a raczej los ślepy, wyniósł szczęśliwca na piedestał pewnego znaczenia w życiu publicznym. Zasięg znaczenia Herr Doctora jako „zasłużonego” działacza społecznego i politycznego, ba! – nawet „wybitnego” niepodległościowca, rósł z dnia na dzień, aż dotarł do stolicy.
Członek wileńskiej loży masońskiej, brat Doctor, gdy potrzebował czegoś – często robił na palcach tajemniczy znak wtajemniczonych – dla profanów niezrozumiały. I nigdy nie odmawiano jego prośbom, albowiem znak tajemniczy wśród wtajemniczonych posiada moc czarodziejską.
Z czasem zbiegła się do boku Herr Doctora, zgraja pabianickich pieczeniarzy politycznych, wszelakiego gatunku – tałatajstwo rynsztokowe, maskujące się w swych przyziemnych instynktach, by w krótkim czasie wprowadzić w mury spokojnego osiedla robotniczego, zgniliznę moralna, przejawiającą się przede wszystkim w jawnym sprzeniewierzaniu, przez tych oczajduszów, grosza publicznego, usuwaniu z pracy starych, zasłużonych działaczy niepodległościowych za ich odwieczne przekonania polityczne; w fałszywym oskarżaniu niewygodnych im ludzi o rzekome przestępcze czyny; w zastrzykiwaniu jadu nienawiści do duszy klasy pracującej i rozbijaniu na wrogie obozy, wzajemnie zwalczające się. Iście machiawelskim intrygom asystentów wszechmocnego Herr Doctora, nic się nie mogło ostać.
Wtajemniczeni mówią, że jeden z tych łupieżców społecznych zwany Chłopskim Filozofem zdołał omotać siecią piekielnych intryg nawet swego dobroczyńcę – Herr Doctora, stwarzając na wszelki wypadek dla siebie z jego osoby, niejako puklerz obronny – przeciwko atakom „poszukiwaczy prawdy”. I tak też jest w samej rzeczy, albowiem wskazuje na to cały szereg jawnych łajdactw Chłopskiego Filozofa, które jednakże uszły mu na razie płazem.
Społeczeństwo pabianickie, obudzone z letargu zobojętnienia do zagadnień polityki ogólnopaństwowej i miejscowej z coraz większym zainteresowaniem zaczyna obecnie śledzić przebieg procesów: przeistaczania się przebrzydłej poczwarki dotychczasowego życia społeczno-politycznego naszego miasta – na pięknego motyla – nowej lepszej gospodarki społecznej. To też sromotne porażki, poniesione przez Herr Doctora na terenie samorządu miejskiego, były wyrazem odwrócenia się tyłem szerokich mas ludności pabianickiej, bez względu na jej przekonania polityczne do kliki pieczeniarzy usiłującej za wszelką cenę postawić na swoim – nie baczącej na dobro miasta, a mającej li tylko osobiste korzyści materialne na uwadze.
Częste wypadki, ostatnich lat, sprzeniewierzenia grosza publicznego z ubogiej kasy miejskiej, nadużycia w instytucjach państwowych, szalbierstwa na terenie niektórych zasłużonych stowarzyszeń kulturalno-oświatowych, niespotykane dotychczas poplecznictwo, azaliż nie działy się na oczach Herr Doctora? A smutnej pamięci bohaterowie tych defraudacji i głośnych na całą Polskę afer, które okryły na długi czas Pabianice niesławą, czyimiż to byli ludzie i z czyim podpisem tkwiły w ich kieszeniach legitymacje, rzekomo, stuprocentowego patriotyzmu i polskości?
Herr Doctor nie był nigdy prawdziwym przyjacielem klasy pracującej, Gdy potrzebował głosów robotniczych, mienił się wówczas wielkim zwolennikiem podźwignięcia nędznej egzystencji wyzyskiwanego plebsu, do poziomu bytowania godnego człowieka. Głosił z trybun wiecowych hasła: równości, braterstwa, rzucał gromy nawet na lokalnych kapitalistów, na ulicy uchylał z lekka, uprzejmym gestem kapelusza, odpowiadając na liczne głębokie ukłony robotników – swych kolegów partyjnych. Jednakże czynił on to wszystko wtedy tylko, gdy potrzebował przeforsować swoją kandydaturę, na takie czy inne stanowisko publiczne, dające mu możność odwiedzenia od czasu do czasu, gabinetów urzędowych wysokich dostojników państwowych.
Ta! Herr Doctor nie ma odwagi cywilnej przyłożyć ręki do osuszenia grzęzawiska pabianickiego zatruwającego atmosferę naszego miasta, zgniłymi miazmatami kłamstwa, obłudy i fałszu – aczkolwiek miał odwagę przyznać się, jak twierdzą wtajemniczeni, że znalazł się błędnym kole.
Bielmo z oczu Herr Doctora, stojącego już nad grobem, zaczyna pomału schodzić pod wpływem najlepszego lekarza okulisty – czasu. I nadejdzie niewątpliwie ta chwila, gdy odzyska on zupełnie jasność widzenia, a wtedy rzeknie: Mea culpa, mea maxima culpa. Panie Boże! Wybacz mi moje przewiny, albowiem zaślepiony, nie wiedziałem co czyniłem. (PP, 25 sierpnia 1935)
W pochodzie do zwycięstwa
Na zew PPS, Klasowych Związków Zawodowych i pokrewnych organizacji, brać robotnicza m. Pabianic uczciła godnie międzynarodowe święto robotnicze – dzień 1 Maja.
Już od wczesnego, słonecznego ranka, na ulicach miasta zaczęły się gromadzić niezliczone rzesze robotnicze, dążące w wesołym świątecznym nastroju w kierunku placu enderowskiego (obok familijnych domów), gdzie niebawem do kilkutysięcznego tłumu robotników, wygłosili okolicznościowe przemówienia mówcy z Pabianic i Łodzi.
O godz. 11 po zamknięciu zgromadzenia, zaczął formować się szybko a sprawnie pochód pierwszomajowy, który ruszył poprzez ulice: Zachodnią, Fabryczną, Moniuszki, Kilińskiego i Zamkową na plac Gen. Dąbrowskiego, a następnie z placu Dąbrowskiego z powrotem ulicą Zamkową do Domu Robotniczego, gdzie został rozwiązany. W skład pochodu wchodziły następujące organizacje ze sztandarami na czele: PPS, Stowarzyszenie b. Więźniów Politycznych, TUR, Klasowe Związki Zawodowe, Organizacje młodzieży PPS.
W godzinach popołudniowych w sali kina „Oświatowego” odbyła się uroczysta akademia ku czci 1 Maja a wieczorem w sali Domu Robotniczego (ul. Bagatela) – zabawa taneczna. (PP, 16 maja 1937)
Warto podkreślić, że Prawda odnotowała debiut zespołu Henryka Debicha „Jazz- Henio”.
Poranek muzyczny „niebieskich koszul”
W ubiegłą niedzielę z inicjatywy miejscowego TUR (Towarzystwo Uniwersytetu Robotniczego – socjalistyczna organizacja oświatowo-kulturalna), w sali kina „Oświatowego”, odbył się Poranek Wokalno-Muzyczny, na program którego złożyły się śpiew chóru „niebieskich koszul”, występy chóru rewelersów, gra na gitarze hawajskiej, monologi, dwa skecze oraz koncert orkiestry „Jazz –Henio”.
Na wyróżnienie przede wszystkim zasługuje: chór TUR, który pod batutą utalentowanego dyrygenta p. Kłosa odśpiewał udatnie kilka przepięknych pieśni oraz „czerwoni rewelersi” w składzie: Kłos, Rakowski, Urbaniak i Rozwens, którzy za odśpiewanie na cztery glosy kilku popularnych piosenek zostali nagrodzeni przez publiczność rzęsistymi oklaskami.
W skeczach wyróżnili się: Kostera w doskonale zagranych rolach chłopa Drzymały i pokątnego doradcy – Pomaranca, Nowak w roli woźnego Kasy Chorych i Szefer w roli chorego Żyda.
Monologi: „Wypędzony ze służby garkotłuk” wypowiedziała z pewnym „znawstwem” p. Czechówna. Musimy przyznać, że rola garnkotłuka była jakby dopasowana do niej; „Woźny Kasy Chorych” – wypowiedział p. Szefer. Owszem, owszem, tylko za dużo wulgarności.
Nie przypuszczaliśmy, że na zwykłej gitarze kupionej u p. Raszki, przy pewnej umiejętności można tak doskonale naśladować dźwięki gitary hawajskiej. Tej to sztuki dokazał p. Zygmunt Kostera, wprowadzając publiczność na kilka chwil pod tropikalne niebo rozkosznych ogrodów hawajskich - raju na ziemi, gdzie wszędzie rozbrzmiewają tęskne, omdlewające dźwięki gitar hawajskich, gdzie miłość nigdy nie gaśnie.
Konferansjer: p. Leks.
Całość wypadła b. dobrze. Publiczności na sali około 1000 osób.
TUR w Pabianicach, skupiając pod swymi sztandarami młodzież robotniczą, w zeszłą niedzielę wykazało niezbicie, że klasa robotnicza – to sól ziemi, że posiada ona wielki zasób sił żywotnych, wiele ukrytych, niewykorzystanych talentów.
Młodzieży robotnicza – cześć Ci! (PP, 16 maja 1937)
Zdaniem Edwarda Sławińskiego tylko młodzież socjalistyczna będzie zdolna podnieść miasto z upadku i zgnilizny moralnej.
Red. Sławiński uważał, że w czasie zamieszek w marcu 1933 w Pabianicach policja działała nieprofesjonalnie, narażając robotników na utratę życia i zdrowia.
W dniu 22 listopada br. odbyła się rozprawa karna obfitująca w nader ciekawe momenty przeciwko redaktorowi Prawdy Pabianickiej, z oskarżenia Komisariatu Policji Państwowej o umieszczenie w Nr 8 Prawdy Pabianickiej artykułu pt. „Krwawy piątek” w Pabianicach”, omawiającego tragiczne zajścia, które miały miejsce w dniu 17 marca br. rezultatem których padło 5 zabitych pabianiczan i kilku rannych.
Oskarżony red. Sławiński, oświadcza że do winy się nie przyznaje i prosi Sąd o przeprowadzenie dowodu prawdy. Po zaprzysiężeniu wszystkich świadków w liczbie około 30 osób, Sąd Grodzki w osobie sędziego p. Klimka otworzył przewód sądowy. Świadkowie oskarżenia st. przodownik Rutkowski, przod. Olejnik, Stęperski i Staszewski, zeznają, że policja w obronie własnej musiała użyć broni palnej, przedtem oddając kilka salw w górę. Bagnetów policja nie użyła. Z tłumu w chwili starcia padły strzały rewolwerowe. Posterunkowy Kalista twierdzi, że widział on nawet pewnego osobnika, prowadzącego pochód, który strzelał z rewolweru do policji. Bomby łzawiące policja rzuciła przed oddaniem strzałów w tłum.
Na placu starcia zaledwie leżały 1-2 trupy, rannych zaś nie widziano, dopiero później tj. na drugi dzień, policja stwierdziła ilość zabitych i rannych. Jęków na ul. Krótkiej i Moniuszki nikt nie słyszał. Z tłumu słychać było okrzyki antypaństwowe: „niech żyje rewolucja i wolność”. Słowem policja, w obronie zagrożonego własnego życia, użyła broni palnej. Strzelała pojedynczo, a nie salwami. Przodownik Olejnik, przyznaje się, że prowadził oddział policji do kontrataku z gołą szablą w ręku.
Wszyscy świadkowie, twierdzą zgodnym chórem, że przed użyciem broni policja wyczerpała wszystkie łagodniejsze środki. Z kolei Sąd przystąpił do przesłuchania świadków odwodowych, którzy opisali przebieg krwawych zajść. Wobec wyczerpania listy świadków, Sąd wezwał strony do uzupełnienia przewodu wnioskami. Red. Sławiński złożył do akt sprawy „Gazetę Pabianicką” z artykułem ks. Leopolda Petrzyka o krwawych zajściach, jak również Nr 9 Prawdy Pabianickiej z notatką o wysłaniu skargi na winnych zajść do władz nadzorczych, którą podpisały 4 związki zawodowe i kilka zrzeszeń społecznych w Pabianicach.
Po zamknięciu przewodu sądowego, Sąd udzielił głosu oskarżycielowi publicznemu, który twierdząc, że wina oskarżonego została udowodniona prosił o jak najsurowsze ukaranie go.
Z kolei zabrał glos red. Sławiński, który w przeszło półgodzinnym przemówieniu, opierając się na zeznaniach świadków usiłował udowodnić, że tłum nie wywołał krwawych zajść, że policja mogłaby nie dopuścić do zajść likwidując pochód na ulicy Fabrycznej dopiero co formujący się. Mówił o walce proletariatu z kapitałem i satrapą moskalem jeszcze przed wojną, na czele której stał Marszałek Piłsudski, kiedy to kacap walił knutem robotników po grzbietach. W historii walki robotników z moskalami i kapitałem nie było takich krwawych zajść z tylu ofiarami.
Strajk był tylko strajkiem ekonomicznym i straszny wyzysk i głód popychał masy robotnicze do tej rozpaczliwej walki, która zakończyła się zasłużonym zwycięstwem robotników. Kończąc red. Sławiński prosił o uniewinnienie go. Sąd po 45 – minutowej naradzie, skazał oskarżonego red. Sławińskiego, za rozpowszechnianie fałszywych wiadomości, które wywołały niepokój publiczny na 14 dni aresztu i 70 złotych grzywny z zawieszeniem wykonania kary na 2 lata. Oskarżony i oskarżyciel publiczny zapowiedzieli apelację. (PP, 26 listopada 1933)
Tata Żarski, niedawno wydawał swą córkę za mąż za wielkiego przemysłowca ze Lwowa. W pałacu, gmachu wspaniałym (ul. Konopna), rzęsiście oświetlonym, przy skocznych tonach muzyki bawiła się ochoczo brać fabrykancka i rodzina państwa młodych, popijając na przemian – bądź to szampana, bądź pejsachówkę, zagryzając ostrygami – już to smacznym śledzikiem lub faszerowaną rybką.
Wśród czarnych fraków i smokingów, wspaniałych toalet – lśniących od złota i brylantów, widniały jak na urągowisko, szare postacie robotników, zaproszonych przez fabrykanta, na uroczystość weselną.
Panów delegatów i wybraną brać robotniczą zaprosił na gody weselne fabrykant, by im okazać w całym przepychu swoje bogactwo pochodzące z krwawej pracy wyzyskiwanych nędzarzy.
I wesoło, do rana bawili się goście weselni.
A na cmentarzu miejscowym, nad mogiłą pięciu poległych za sprawę robotniczą robotników żałośnie szumiały w ową noc weselną, brzozy płaczące. (PP, 16 lutego 1934)
(…) W Pabianicach, jak zdołaliśmy ustalić, dzieje się nie lepiej. Fabrykanci w swej zachłannej chciwości, przy każdej nadarzającej się sposobności, pozbywają się uświadomionych robotników, aby na ich miejsce przyjmować młodzież, ledwie co wyszłą ze szkół powszechnych, a w szczególności młode, ładne dziewczęta, jako że jest to najpodatniejszy materiał do wyzysku, a co więcej do zaspokojenia wstrętnych chuci tych obrzezanych i nieobrzezanych rekinów kapitalistycznych z opasłymi brzuchami.
Ileż to dziewcząt pabianickich padło ofiarą zwyrodniałych dyrektorów, kierowników i innych tzw. buchalterów nieprzebierających w środkach, by dopiąć celu? A mogłyby o tym wiele opowiedzieć, gdyby mogły przemówić, ściany gabinetów, najrozmaitszych restauracji i klubów miejscowych, gdzie późną, wieczorową porą, leją się wina, likiery i tracą cnotę córki wyzyskiwanych, nieszczęśliwych robotników, służące „złotej” młodzieży fabrykanckiej, jako narzędzie rozkoszy, pod wpływem obietnic lepszego zarobku a nierzadko groźby wydalenia z pracy.
Do jakich rozmiarów dochodzą bezwstydne orgie urządzane w zacisznych gabinecikach przez „elitę” naszego miasta, niechaj świadczy następujący fakt, który miał miejsce przed kilku laty w jednej z pabianickich restauracji. Oto gdy pijaństwo tych znachorów społeczno-politycznych a zarazem czcicieli złotego cielca, dosięgło kulminacyjnego szczytu i przeszło w rozwydrzenie. Ktoś z obecnych wpadł na pomysł sprowadzenia do restauracji, gwoli urozmaicenia zabawy, konia. Projekt ten spotkał się z aplauzem całej zdegenerowanej bandy, dotkniętej zda się białą gorączką. I wprowadzono na salę restauracyjną biedne czworonożne zwierzę, na którym kolejno każdy z obecnych uczył się konnej jazdy na oklepkę, przy akompaniamencie nieopisanego wrzasku pijanej tłuszczy. A gdy zmęczonej szkapinie, wyrwanej z błogiego spoczynku po całodziennej, ciężkiej pracy przy pługu, zachciało się pić, dano jej piwa i wina do woli.
I oto stało się to co, powinniśmy już dawno uczynić, a w czym wyręczył nas koń – koń dotknięty w swej ambicji szlachetnego zwierzęcia, którego człowiek niedaremno nazywa mądrym zwierzęciem i swym przyjacielem. Koń aczkolwiek wypił sporo wina i piwa, zupełnie na trzeźwo popuścił wodze swej tylnej części ciała i zadarłszy ogona na … na błyszcząca, froterowaną posadzkę eleganckiej restauracji, wyrażając tą fizjologiczną końską potrzebą bezdenną pogardę dla tego rodzaju dwunożnych bydląt.
Oto obrazek przyczynowy.
Od rendez-vous w takich gabinetach do prostytucji niedaleka już droga, albowiem policja obyczajowa sprawuje ścisły nadzór nad kobietami zbyt często odwiedzającymi nocne lokale lub tzw. kawalerki w towarzystwie mężczyzn. Niejedna młoda niedoświadczona dziewczyna fabryczna, ugrzązłszy raz w grzęzawisku pabianickim po kostki, grzęźnie dalej bez ratunku, albowiem nie zawsze znajduje się dłoń pomocna, która by staczająca się w przepaść prostytucji nieszczęśliwą ofiarę wyciągnęła i poprowadziła ku uczciwemu życiu. Grzęzawisko pabianickie należy bezwzględnie osuszyć drogą pociągnięcia do surowej odpowiedzialności karnej wyuzdanych, butnych panków fabrykanckich, plwających bezczelnie smrodliwą śliną rozpusty w ogniska rodzinne klasy pracującej.
A wtedy płomienie świętego znicza rodzinnego zabłysną żywszym blaskiem miłości – rodziców do córki, męża do żony. (PP, 9 czerwca 1935)
E. Sławiński w swoich satyrycznych felietonach atakował ze szczególnym upodobaniem narodowców. Cytowany fragment tekstu został napisany gwarą pabianicką.
Pamintom, jakby to beło dzisiej – dziewinset piunty rok, jak to wtyncos fabrykanty, zaprzedane juchy Moskolowi, sprowadzały na naród strejkujący, kozuniów (kozaków) z nahajamy. Za to, ze naród krzyczoł wolności, a robotniki zundały od fabrykantów sprawiedliwych zarobkow, kacap przeklinty wiszoł i wysyłoł w katorżne roboty, albo na siubienice. Mało to narodowców i jenszych pepesioków namarnowało się na Sybirze?
- Halt – panie Rozumkiewicz: w tym ustympie wasza mowa jest niedokumyntno. Pepesioki , owszem biły się z Mochamy (Moskalami), aż wióry lecieli, ale narodowce, swoimy poświncunymy runczkamy kopały grób Piłsudskimu, który poświncił się oswobodzynio Polski od Mochów i Śwobów (Szwabów) - pieskich synów, i jako, że beł on tyz socjalistom, chcioł żeby robotnikom i chłopom było lepi na tym Bozym świcie. Zapytajcie się ino starych katorżników politycznych z dziewinset piuntygo roku o narodowcach. Jak to cholery z poświnconych braulingów strzylały do socjalistów, jak śpiclowały Piłsudskigo i jego towarzyszów, które przyjeżdżały do Pabianic „na robotę”. Mało to chłopa poszło z Pabjanic na wieczne posilienie (osiedlenie) na Sybir za to, że Dziadka nocowały?
A tero ścirwy judosze na dwóch łapkach skikajom i łaszom się, jak te kondle parszywe. Wątroba mi się przewroco i rynka świrzbi, jak musze patyrzyć na ichnie gymby sobacze, porykujące za kacapa „Boże cara chrani”, a tero wedle rożnych kombinacji i lo pełnych żłobów, śpiwajunce „Pierwsom brygade” (PP, 9 czerwca 1935)
Kilku pabianiczan – legionistów (tych stuprocentowych) znajdujących się od dłuższego czasu w ciężkim położeniu materialnym, daremnie szuka jakiejkolwiek pracy, kołatając od drzwi do drzwi i spotykając się wszędzie z odmową.
Są to przeważnie robotnicy, którzy od 1914 roku walczyli o Niepodległość w szeregach Legionów Piłsudskiego, a że są to ludzie, którzy nie poczytują sobie za specjalną zasługę - służbę w legionach, nie wynoszą się nad innych, dlatego dzisiaj klepią, wraz z rodzinami biedę.
Daje się różnym strzelcom i rezerwistom pracę, a o tych, którzy naprawdę walczyli o Polskę, zapomina się. (PP, 16 grudnia 1934)
Sławiński zadarł także z p. Jędrychowską, dyrektorką gimnazjum w Pabianicach.
W poprzednim numerze Prawdy Pabianickiej podaliśmy dokładny przebieg rozprawy sądowej z oskarżenia p. Jędrychowskiej, przeciwko redaktorowi Edwardowi Sławińskiemu, która się skończyła skazaniem redaktora na 1 miesiąc aresztu i 100 zł grzywny.
Abstrahując od wyroku Sądu Okręgowego, pozwalamy sobie z całym naciskiem zaznaczyć, że gdyby obrona ze strony zainteresowanych była należycie przygotowana oraz żeby niektórzy świadkowie mieli choć odrobinę odwagi cywilnej zeznawać istotną prawdę, wyrok na pewno byłby inny.
Pani Jędrychowska przybyła na rozprawę „uzbrojona” w „Krzyż Zasługi” i jakiś medal. I redaktor Sławiński ma odznaczenia zdobyte na wojnie polsko-bolszewickiej, lecz uważa, że każdego człowieka mniej lub więcej zasłużonego, winna przede wszystkim cechować skromność i dlatego nie ozdobił się swoimi odznaczeniami. W ogóle nie jest w zwyczaju, aby tak oskarżyciele, jak i oskarżeni, przychodzili na rozprawę sądową, udekorowani krzyżami. (PP, 11 lutego 1934)
W Pabianicach istnieje gwoli wygody pospólstwa, a dla korzyści skarbu państwa, kilkadziesiąt różnego rodzaju knajp, gdzie każdy kto ma pieniądze – własne czy też cudze, może wesoło spędzić kilka chwil, zalewając sobie robaka spirytualiami Państwowego Monopolu Spirytusowego.
Knajpy te dzielą się na kategorie, albowiem i ludzie dzielą się na kategorie – czyli na tak zwane: „warstwy społeczne”. A więc osobnik zaliczający się do „warstwy wyzyskiwanej”, w czwartek po wypłacie, podpierając „barę” w knajpie, zalewa „ścierwę robaka”, który go toczy we wnętrzu od chwili urodzenia. Zwykle po kilku kieliszkach mocnej „robak” bywa dokładnie zalany i osobnik zaliczający się do „warstwy wyzyskiwanej”, najczęściej udaje się do bezpłatnego hotelu, przy ul. Garncarskiej (areszt policyjny), za zbyt głośne okazywanie na ulicy radości z powodu „zalania robaka”.
Warstwa średnia, czyli tak zwany „stan średni”, uczęszcza do „interesów” znajdujących się zwykle na górze, tzn. na pierwszym lub drugim piętrze, czyniąc zadość przysłowiu: „za wysokie progi na twoje nogi”. W takim to interesie „warstwa średnia” gwarnie i wesoło spędza swój żywot beztroski, spijając spirytualia wyższego gatunku Państwowego Monopolu Spirytusowego.
Oprócz wymienionych, istnieją jeszcze w naszym sławetnym grodzie inne bachusowe miejsca, gdzie odbywają się ku czci Bachusa i Wenery bachusowo-weneryczne bachanalia.
W tych to „miejscach” istnieją zaciszne gabineciki, gdzie „warstwa średnia” zwykle po pierwszym miesiąca, lub udanych transakcjach, pospólnie z płcią piękną „warstwy wyzyskiwanej” spędza czas na „godziwej rozrywce”. Do tych to „miejsc” dziewczęta „warstwy wyzyskiwanej” – nierzadko w wieku od 15 do 18 lat, uczęszczają na poglądowo-praktyczne lekcje seksualne, a w nagrodę za pilność otrzymują pończoszki, a później szpital św. Łazarza i czarną książkę.
Są jeszcze w Pabianicach różne kluby o tajemniczych wejściach i wyjściach, gdzie pabianicka „śmietana”, czyli warstwa uprzywilejowana odprawia swoje tajemnicze obrzędy ku czci bożka Hazardu. Tam też składają ofiary Hazardowi i Bachusowi kapłani kapitału z krwawicy „warstwy wyzyskiwanej”. Nad ranem, gdy jutrzenka na niebie zawita, z tajemniczych zacisznych gabinetów, wylewa się „warstwa uprzywilejowana”, dążąc do willi i pałaców, zaś z mrocznych, nędznych izdebek, na głos syren fabrycznych, wylewają się tysięczne rzesze „warstwy wyzyskiwanej”, dążąc do swych warsztatów pracy, by w krwawym pocie czoła, pracować na rozkoszne życie opasłych wyzyskiwaczy. Veni, vidi, vici! (PP, 11 marca 1934)
E. Sławiński nie znosił prawicowego zarządu miasta, który sprawował władzę w latach 1928-1933 na czele z prezydentem A. Orłowskim.
Magistrat m. Pabianic w osobach: prezydenta Orłowskiego, wiceprezydenta Tomczaka, ławników: Filtzera, Szymanowicza, Samuela i Dąbrowskiego, zaskarżył mnie, jako redaktora odpowiedzialnego i wydawcę Prawdy Pabianickiej o rozsiewanie wieści niezgodnych z prawdą, oświetlanie faktów w sposób stronniczy, a dla Magistratu wielce szkodliwy, świadomie w błąd wprowadzający opinię publiczną i niepotrzebnie wywołujący wrogi stosunek ludności m. Pabianic do swego samorządu. Oskarża mnie śp. Magistrat o artykuły; „Grząskie bagno na terenie Magistratu”, „Bezczelność Magistratu” oraz „Porobili niektórzy panowie z magistratu wcale ładne mająteczki, podczas kilkuletniego urzędowania w charakterze ojczulków miasta”.
Stwierdzam, że za czasów panowania b. Magistratu, faktycznie istniało nie „grząskie bagno”, a „śmierdzące bagno”, które śmierdziało nie tylko w Pabianicach, ale i w okolicach Pabianic. Cuchnącą woń śmierdzącego magistratu pabianickiego, powąchali nawet w Warszawie – co spowodowało u czułych na powonienie, przezornych włodarzy państwa, przepędzenie na cztery wiatry kombinatorów spod znaku endecko-enperowskiego, żerujących na nieświadomości mas pracujących.
Magistrat m. Pabianic w składzie jak wyżej to „pięcioletnia jednostajna bezczelność”. Myśleli ci panowie, że my – mieszkańcy miasta, potulnie i biernie będziemy patrzyli na ich idiotyczno-partyjno-familijną gospodarkę samorządową. Musiał przyjść kres – ich kombinacjom partyjnym. Obiecywaliście: dobrobyt, pracę – a nawet kiełbasy na płocie, mieszkania pod południe, a coście dali w rezultacie – największą nędzę.
Dążyliście od zarania waszego istnienia, do utracenia zdobyczy socjalnych na terenie Magistratu. Odebraliście nam, krwawo wywalczoną u zarania Niepodległości, opiekę społeczną, oraz kulturę i oświatę robotniczą.
Porobili niektórzy panowie z Magistratu wcale ładne mająteczki! Czy nie porobili? A ten p. b. ławnik Franciszek Szymanowicz, ślusarz z zawodu, który ongiś był, ot takim sobie zwykłym człowieczkiem, nie dorobił się na administrowaniu majątkiem miasta – ładnego mająteczku.
Konia z rzędem temu, kto zaprzeczy! Wybudował 4 –piętrową kamienicę, ulokował w niej wydział budowlany magistratu za 2000 zł rocznego komornego. Elektryczność darmo. Kombinator.
A p. Orłowski nie wykorzystał to swoich stosunków służbowych? Nie był generalnym dostawcą środków leczniczych ze swojej własnej apteki do szpitala miejskiego i ambulatorium?
A p. Marian „Instrukcja” Samuel. Któż tego pana nie zna? A piękny łokciowy interes w alejkach? Dostawcy, dostawy, prowizje, jeszcze raz prowizje.
A p. wiceprezydent Tomczak? Ulokował swoich partyjniaków wszędzie gdzie się dało i nie dało, a przede wszystkim swoją „famułę”.
Kino miejskie – „famuła”, rzeźnia i inne instytucje samorządowe – partia p. Tomczaka.
Ostatnie zarządzenie władz w całej pełni wykazało kombinacje osławionego Magistratu pabianickiego, toteż cale społeczeństwo przyjęło z ulgą wieść o przepędzeniu na zieloną trawkę kombinatorów. (PP, 6 sierpnia 1933)
„Twórca” narodowego socjalizmu (czytaj hitleryzmu) na terenie m. Pabianic p. Władysław Obrębski, został z dniem 1 X br. zwolniony z zajmowanego stanowiska w Kasie Chorych. (PP, 8 czerwca 1933)
Co ujawnił przewód sądowy w Sądzie Okręgowym w sprawie nadużyć w rzeźni miejskiej. (…) Libacje i kobietki. Podczas pełnienia funkcji portiera rzeźni przez świadka Pawłowskiego zgłaszały się do Sroczyńskiego pewne „panienki”, z którymi tenże zamykał się w portierni. Na czas słodkich scen miłosnych Sroczyński wysyłał portiera na „jednego” z kropką do pobliskiej piwiarni. Bardzo często „uprzyjemniała” Sroczyńskiemu monotonne godziny urzędowania, niejaka gruba Kasia. Świadek S. widziała przez nieszczelnie zasłonięte okno, leżącą na bilardzie „belwederu” (przybudówka przy rzeźni) kobietę w adamowym stroju, nawet bez listka figowego, obok której „krzątał” się Sroczyński (co na to żona p. Sroczyńskiego?).
Świadkowie M.D., R. W. zeznały, że Krukowski namawiał je do lubieżnych scen, obiecując im, jako honorarium wędliny oraz mięso – oczywiście kradzione. Poza tym Krukowski zamykał się z niektórymi robotnicami w kotłowni, gdzie urządzał libacje w godzinach służbowych. (PP, 18 października 1933)
Zgon zasłużonego bojownika o wolność
W poniedziałek dnia 25 września br. o godz. 6 rano, zmarł w szpitalu miejskim Ludwik Nys, mistrz stolarski, przeżywszy 61 lat. Ludwik Nys od wczesnej młodości walczył o wyzwolenie wyzyskiwanych rzesz robotniczych spod jarzma rekinów kapitalistycznych, narażając niejednokrotnie swoje życie. Ukochał socjalizm ponad wszystko, za co cierpiał w katordze syberyjskiej. Po odzyskaniu niepodległości Ludwik Nys bierze czynny udział w pracy społecznej na terenie m. Pabianic. Długi czas piastuje godność członka rady miejskiej, prezesa związku lokatorów, członka zarządu b. więźniów politycznych.
Przed śmiercią Ludwik Nys kategorycznie sprzeciwił się wizycie duchownego, życząc sobie być pochowanym bez ceremoniału religijnego. W środę dnia 27 września br. o godz. 5 po południu z prywatnego mieszkania, ul. Zamkowa 11 wyruszył kondukt pogrzebowy na miejscowy cmentarz. Niezliczone tłumy ludności żegnały zwłoki niestrudzonego bojownika o wolność, równość i braterstwo. W kondukcie pogrzebowym w karnym ordynku wzięli udział liczni bezwyznaniowcy pabianiccy, którzy wspólnie z rodziną zajęli się urządzeniem pogrzebu.
Ludwik Nys został pochowany na miejscowym cmentarzu katolickim, obok czerwonego muru cmentarnego, który był i jest symbolem krwawych zmagań się – wyzyskiwanych białych niewolników z zachłannym kapitałem. Nad mogiłą bojownika wygłosił okolicznościowe przemówienie Antoni Russak.
Cześć pamięci bojownika o wolność!
Nie od rzeczy będzie zaznaczyć, że w pogrzebie Ludwika Nysa nie wzięły udziału bez uzasadnionych przyczyn: związek b. więźniów politycznych oraz cech stolarzy, którego zmarły był jednym z założycieli i długoletnim członkiem. Fakt ten piętnujemy i podajemy pod pręgierz opinii publicznej. (PP, 8 października 1933)
Któż nie wie o strasznej nędzy, jaka obecnie wszechwładnie opanowała wieś polską. Wiedźma – nędza, zmusza całe rzesze dziewcząt wiejskich w wieku od 15 do 20 lat do opuszczenia zagród ojczystych i szukania kawałka chleba wśród obcych – hen, gdzieś w odległych miastach, pełnych obłudy i zasadzek, czyhających na młode niedoświadczone dziewczyny.
W Pabianicach często można spotkać także dziewczyny wiejskie, zaczepiające w dni targowe przechodniów i pytające się o jakąkolwiek prace – przeważnie o pracę domową. Większa część tych nieszczęśliwych dziewczyn, wpada w szpony rajfurek – stręczycielek, które rekrutują się ze sfery żydowskiej i mają swoje potajemne „biura” (spelunki) na Starym Mieście. W „biurach” tych (wstrętnych norach) „towar” oczekuje na łaskawych nabywców – rekrutujących się przeważnie ze sfery żydowskiej. Czekać trzeba nie raz i kilkanaście dni, aż się znajdzie kupiec. Zamożniejsze dziewczyny oczekując na pracę śpią za opłatą u znajomych, zaś biedne nie mające grosza przy duszy, śpią w „biurze” na podłodze w warunkach antyhigienicznych, przechodzących ludzkie wyobrażenie. Wszy, pchły, pluskwy, brud, a w dodatku głód – oto codzienni towarzysze tych nieszczęśliwych ofiar.
Przystojniejsze dziewczyny, celowo są trzymane dłużej w „biurze” dopóki nie znajdą się bez środków do życia. Wtedy rajfura proponuje im wybrniecie z przykrej sytuacji, nakłaniając do nierządu
Znaczny odsetek prostytutek rekrutuje się właśnie z dziewczyn wiejskich poszukujących pracy, które gdy raz wpadną w zastawioną sieć, już nigdy nie mogą się z niej wyplatać. W Pabianicach koniecznie jest potrzebne biuro stręczenia służby domowej, prowadzone przez jakieś towarzystwo o charakterze społeczno-filantropijnym (wdzięczne pole do pracy dla Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet) i zarazem dom noclegowy, gdzieby nieszczęśliwe ofiary bezlitosnej walki o byt znalazły schronienie i życzliwą radę.
Co zaś do tych wspomnianych „biur” to winna się nimi zając policja. (PP, 11 marca 1934)
W październiku 1933 r. do redakcji Prawdy wpłynął list doktora Antoniego Beździka, słynnego chemika, którego zirytował szyld fabryki żarówek w Pabianicach.
Przechodząc ulicą Grobelną w Pabianicach, zauważyć się daje duży czarny szyld, z oddali czytelnymi złoconymi głoskami: „Polska Żarówka „Osram” Spółka Akcyjna”. Wiadomo każdemu co oznacza po polsku powyższe słowo i że nie jest przyjęte powszechnie używanie takowego w lepszym otoczeniu. Symbol ten firmowy powstał zagranicą poza obrębem znajomości języka polskiego, z dwu pierwiastkowych symbolicznych słów osm i ram. „Os” + „Ram”= Osram, więc nie mam nic przeciwko jego oryginałowi w innych krajach i w innych językach, lecz w Polsce w języku polskim wyraz ten powinien być dostosowany w granicach przyzwoitości. Pięknie dobrane słowo reklamowe, to świadectwo wysokiego poziomu przemysłowca i jego inteligencji, zaś bezsprzecznie właściciel spółki akcyjnej, należy tradycyjnie do najbardziej zasłużonej, cenionej i szanowanej przemysłowej i humanitarnej rodziny w naszym kraju, i w jego to własnym interesie powinno być, aby wyraz „osram” zamienić na przyzwoiciej po polsku brzmiący wyraz „osramówka” lub na wyraz łaciński „osramium” i to nie tylko na szyldzie, ale i na listach, kopertach, etykietach i na żarówkach w Polsce, które są bezsprzecznie jedne z najlepszych w świecie i powinny mieć u nas jak największe powodzenie w zastosowaniu, jako wyrób krajowy, zatrudniający miejscowych zawodowych pracowników i robotników. (PP, 3 października 1933)
W 1935 r. Beździk przekazał redaktorowi Prawdy życzenia noworoczne.
Życzę Prawdzie Pabianickiej z okazji Nowego Roku, by głosiła nadal, jak dotychczas słowo prawdy i nie była już więcej konfiskowana. Prawda Pabianicka od chwili swego istnienia, przyniosła społeczeństwu pabianickiemu wiele korzyści, chłoszcząc czarną reakcję i kołtunerię pabianicką biczem prawdy.
W 1935 r. Prawda Pabianicka z większą jeszcze odwagą, śmiało i głośno powinna stanąć w obronie ludu pracującego – głodnych i wynędzniałych pariasów, zepchniętych w bezbarwnym, smutnym życiu, na ostatni plan. Oby w wolnej Polsce, człowiek był wolny w całym tego słowa znaczeniu. W czem dopomóż Bóg! Dr Antoni Beździk
Pan dr Antoni Beździk przed dwoma laty, powrócił do Pabianic ze Stanów Zjednoczonych Ameryki północnej, gdzie w mieście Newark (obok New Jorku) prowadził fabrykę chemiczną, bowiem p. Beździk, jest znany na obu półkulach świata, jako specjalista od wyrobu farb anilinowych. Przedtem p. Beździk był generalnym dyrektorem olbrzymiej fabryki chemicznej w Meksyku, będącej w rękach niemieckich. Tam to z całym poświęceniem pracował na polu społecznym wśród polskiego wychodźstwa, piastując przez długie lata zaszczytne stanowisko prezesa Polonii Meksykańskiej, jednocześnie pełniąc, pewien czas obowiązki konsula polskiego i litewskiego w m. Meksyku.
Panu dr. Beździkowi mamy zaszczyt tą drogą serdecznie podziękować, za te kilka ciepłych słów, a przy tej sposobności ze swej strony życzymy Mu dalszej owocnej pracy na niwie społecznej, wśród Polaków zagranicą. (PP, 20 stycznia 1935)
Kołtuneria pabianicka
(…) A zatem tak, jak w każdym mieście i w Pabianicach mamy kołtunerię – inaczej klikę ludzi o skołtunionych mózgach, którym się zdaje, że są elitą społeczeństwa i że są powołani do przodowania w narodzie. Takie to homo-kołtuny spod różnych znaków i autoramentów utrzymujący się z wszelkiego rodzaju szacherek – macherek uczestniczą dla oka we wszystkich uroczystościach państwowych i kościelnych, gwoli zadokumentowania swego pseudo – patriotyzmu, a w rzeczywistości służą temu, kto silniejszy i kto daje smakowitsze koryto.
Kołtun pabianicki, jednako karnie chylił niskie czoło przed Moskalem i Niemcem. Kołtun pabianicki, przed 20 laty, śpiewał „Boże Carja chrani” na cześć wrażych Moskali, a potem spoglądał na oddziały legionowe maszerujące przez Pabianice. Kołtun pabianicki to homo o skołtunionym ptasim mózgu, wiecznie plotkujące w cukierniach przy pół czarnej, zanieczyszczające powietrze siarkowodorem ku udręce kelnerów. (PP, 19 sierpnia 1934)
W tkalni Braci Morawskich, przy ul. Narutowicza, pracują w charakterze majstrów: p. Tadeusz Morawski i p. Pluskowski. Otóż ci panowie, w gorącej wodzie kąpani, robią przystojnym robotnicom nieprzyzwoite propozycje, a w razie odmowy mszczą się na nich w ten sposób, że każą im czekać na osnowy po kilkanaście godzin, a nieraz i dłużej, lub też zakładają im na warsztaty osnowy źle usnute, wskutek czego robotnice te nie mogą zarobić na tydzień nawet kilku złotych.
Nie dziwimy się p. T. Morawskiemu, że nie może utrzymać na wodzy swego nazbyt gorącego temperamentu, lecz że p. Pluskowski dał się wciągnąć do tej kompanii ubolewamy. Jesteśmy pewni też, że pani Pluskowska sprawi tęgie lanie swemu mężulkowi za zdradę małżeńską. (PP, 19 sierpnia 1934)
Niejaka Mikołajczykowa, zatrudniona w magistracie w charakterze sprzątaczki została przed 3 tygodniami aresztowana, za systematyczną kradzież pieniędzy z biurka starszego woźnego magistratu, p. Kowala.
Od dłuższego czasu ginęły p. Kowalowi w podejrzany sposób pieniądze otrzymywane ze sprzedaży znaczków stemplowych. Podejrzenie padło na sprzątaczki, które rano codziennie sprzątają biura magistrackie. Przypuszczając, że kradnie Mikołajczykowa, zastawiono na nią pułapkę. Plan przyłapania złodziejki na gorącym uczynku opracował p. Wypych - urzędnik od „specjalnych” poruczeń.
Szczytnej misji śledczej podjął się p. Rozwens Mieczysław, filar magistratu, człowiek o nadzwyczajnych zdolnościach, po prostu uniwersalny, którego zawrotna kariera wzbudziła zawiść u Amerykanów, robiących jak wiemy kariery w tempie 100 km na godzinę.
Otóż detektyw amator p. Miecio Rozwens, wespół z p. Dyłą (ten ostatni służył podobno w żandarmerii wojskowej), wzorem Scherloka Holmesa skryli się pewnej ciemnej i burzliwej nocy w szafie poczekalni i z biciem serca, z drżeniem w łydkach i z zapartym oddechem wyczekiwali złodziei, obserwując magistrat przez dziurkę od klucza.
W pewnym momencie pabianicki Scherlok Holmes i jego przyjaciel Watson usłyszeli szmer.
- Za broń – zakomenderował p. Rozwens – bandyci się zbliżają. Szczeknęły odwodzone kurki pistoletów magistrackich. W tej chwili detektywi ujrzeli Mikołajczykową, skradającą się do szafy, gdzie p. Kowal przechowywał pieniądze. Złodziejka dorobionym kluczem otworzyła szafę i wzięła kilka złotych. Fakt ten wystarczył detektywom do wniesienia zameldowania na Mikołajczykową do policji. Sprawiedliwości stało się zadość. Winna została ukarana, bohaterscy detektywi otrzymali nagrodę, a ich impresario awans na najpierwszego z pierwszych.
Pan Miecio Rozwens – to osobnik uzdolniony we wszystkich kierunkach. Czym on już nie był. Był on poczciwym rzemieślnikiem (walił tego w kopyta), niezadługo zostaje referentem kultury i oświaty, następnie referentem gospodarczym, potem ogrodnikiem miejskim i w końcu zostaje p. Miecio – detektywem magistrackim.
Jeszcze jedna rzecz jest godna uwagi. Pan Rozwens został mianowany ogrodnikiem miejskim na miejsce zwolnionego, zdolnego, prawdziwego ogrodnika p. Rudnickiego, który poszedł na bruk po 15 latach nienagannej pracy. Pan Rozwens zamieszkał obecnie w parku. Pierwszym jego krokiem na tej nowej posadzie było urządzenie sobie mieszkanka (a jakie okna weneckie) i skasowanie alei w parku, idącej obok jego domu. Pan Rozwens w czepku się urodził. (PP, 9 września 1934)
W Pabianicach bawi od kilku tygodni kilku Niemców – socjaldemokratów, którym udało się zbiec z obozów koncentracyjnych. Uciekinierzy ci opowiadają okropne rzeczy o nieludzkim znęcaniu się hitlerowców nad więźniami politycznymi. Jeden z nich, nazwiskiem Johan Kalden, pokazywał nam na głowie i nogach, wypaloną swastykę hitlerowską, poza tym złamano mu prawą rękę. Wszyscy ci nieszczęśliwi częściowo są utrzymywani przez Związek Klasowy w Pabianicach, który im wypłaca tygodniowo zapomogę pieniężną. Oto jak wygląda raj hitlerowski, który chcą w Polsce zaszczepić ludzie w rodzaju panów Obrembskich. Nie ma głupich. (PP, 9 września 1934)
W Gdyni pracuje w charakterze służącej pabianiczanka z ukończonym gimnazjum żeńskim p. Jędrychowskiej. Tymczasem osobnicy z elementarnym przedwojennym wykształceniem zajmują stanowiska kierowników oddziałów Powiatowej kasy Chorych w Pabianicach. Nie warto się uczyć. (PP, 7 maja 1933)
„Zasłużeni” pracownicy b. firmy R. Kindler, po otrzymaniu kilkutysięcznych remuneracji (wyrównanie płac), urządzili w nocy z soboty na niedzielę dn. 22 IV br. w restauracji p. Betchera, bankiet gwoli uczczenia tak łatwej zdobyczy. Polało się wino i likiery!
W nędznych, ciemnych izbach, rzeczywiście zasłużonych robotników firmy. R. Kindler, leją się łzy z głodu. ( PP, 7 maja 1933)
Córka znanego fabrykanta p. Fausta przed dwoma laty publicznie na terenie gimnazjum żeńskiego wyraziła się: „żeby nie Żydzi, to by Polskę diabli wzięli”. Rozpolitykowaną dziewczynę p. Jędrychowska bezwzględnie powinna usunąć ze szkoły. Tymczasem tak się nie stało, ponieważ tatuś fabrykant ma dużo pieniędzy. Gdyby to powiedziała córka biednych rodziców dostałaby wilczy bilet.
Zaraz po wojnie polsko-bolszewickiej w gimnazjum wykładała higienę p. dr Drzewiecka, żona obecnego wiceministra Poczt i Telegrafu. Ponieważ, jak twierdziła p. Jędrychowska, wykłady higieny deprawują dziewczęta. P. dr Drzewiecka otrzymała dymisję. Zaiste prawdziwe „Przedpiekle” Zapolskiej. Wiemy, że p. Jędrychowska ma u „góry” stosuneczki, wpływy i inne „plecy”. Zażalenia rodziców kierowane na p. Jędrychowską do władz szkolnych, nie odnosiły dotychczas skutku, wierzymy jednak, że władze szkolne zainteresują się bliżej przedpieklem lecz nie Zapolskiej. (PP, 7 maja 1933)
Absolwentka Seminarium Nauczycielskiego w Pabianicach skierowała do redakcji list, w którym pisała m. in: Przez szereg lat chodziło się do szkoły, kupowało książki i opłacało szkołę za pieniądze ciułane przez rodziców, a nieraz za pożyczone, bo w domu na wszystko nie starczyło. Czekało się jak Ziemi Obiecanej ukończenia nauk, by jak najprędzej zostać nauczycielką – nauczycielem i iść w życie o własnych siłach. Liczyły na to matki nasze sterane ciągłą troską o chleb, radowali się ojcowie przy znojnej pracy fabrycznej.
I my wierzyliśmy.
A tymczasem otrzymany dyplom leży sobie spokojnie w Kuratorium zapomniany i samotny, jak balon w stratosferze, jak nikomu niepotrzebna Liga Narodów. Smutna i beznadziejna perspektywa. A takich skazańców jest w naszym mieście z górą setka. (PP, 19 luty 1933)
Jan Jankowski był prezydentem miasta w latach 1922-1924 oraz 1925-1927. Ostatnią kadencję przerwała głośna afera dotycząca malwersacji finansowych w magistracie. Na szczęście oskarżeni zostali uniewinnieni.
W dniu 6 lutego br. w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie była rozpatrywana sprawa b. prezydenta miasta p. Jana Jankowskiego, oskarżonego o rzekome zaniedbywanie swoich obowiązków służbowych w związku ze słynną aferą b. ławnika magistratu p. Józefa Pluskowskiego. Jak błahe było zarzucanie p. Jankowskiemu zaniedbanie obowiązków służbowych, dowodzi fakt, że prokurator na tej rozprawie zrzekł się oskarżenia, wobec czego sąd wydał wyrok uniewinniający. Wyrok ten jest rehabilitacją p. Jankowskiego, zupełnym przywróceniem czci wielce zasłużonemu dla miasta działaczowi, którego klika pewnych ludzi pragnęła, mówiąc po prostu zmieszać z błotem.
W I instancji, tj. w Sądzie Okręgowym w Łodzi również zapadł wyrok uniewinniający p. Jankowskiego, wobec jednak zaskarżenia wyroku przez stronę przeciwną, sprawa odbyła się w Sadzie Apelacyjnym. Jak napisano wyżej.
Wszyscy doskonale sobie przypominają nadużycia popełniane przez b. ławnika p. J. Pluskowskiego, który na posiedzeniu magistratu, tak innym ławnikom, jak i samemu prezydentowi groził rewolwerem, gdy nie chciano uchwalić jego wniosków. Pluskowski zdefraudował około 20 tysięcy magistrackich pieniędzy, które strwonił na hulanki. Nie dość, że afera ta zrujnowała p. Jankowskiego materialnie, chciano mu odebrać opinię uczciwego człowieka i zasłużonego działacza.
Pan Jankowski rządząc miastem, jako prezydent okazał się lepszym fachowcem, niż ci wielce mądrzy ludzie z dyplomami samorządowców i tytułami naukowymi. Nie wykluczone, ze p. Jankowski przy zbliżających się wyborach będzie pierwszym kandydatem na prezydenta miasta.(PP, 19 lutego 1933)
Według informacji zamieszczonej przez łódzki dziennik Echo z dnia 25 lutego 1931 r. uniewinniony został także Pluskowski: Były ławnik Pluskowski uniewinniony. Sąd Apelacyjny w Warszawie rozpatrywał sprawę przeciwko p. Józefowi Pluskowskiemu byłemu ławnikowi magistratu m. Pabianic, oskarżonemu o nadużycia. Po rozpatrzeniu sprawy Sąd Apelacyjny ferował wyrok uniewinniający.
Obowiązkiem społeczeństwa miasta jest poprzeć działalność orkiestry symfonicznej imienia Fryderyka Chopina w Pabianicach. Kierownictwo orkiestry robi co może, lecz wszystko ma swój kres. W pierwszym rzędzie pomocy udzielić winien magistrat miasta w takim stosunku, jak się był zobowiązał. Tymczasem stwierdzamy, ze mimo swojej deklaracji, magistrat dotychczas żadnego subsydium orkiestrze nie przyznał i za wynajęcie Sali na koncert wyznaczył 100 złotych. Skąd ma wziąć sto złotych orkiestra, jeśli kasa orkiestry świeci pustkami?
Nie należy zrażać ludzi utalentowanych i obojętnością swą wypędzać ich w świat, gdzie szukać będą zrozumienia i uznania dla swych talentów. Tak właśnie zraziły Pabianice skromnego niegdyś, a dziś słynnego już kompozytora pabianiczanina p. Karola Prosnaka, którego Pabianice uważały za miernotę, a który za granicą zdobył sobie laury kompozytora. Nic też dziwnego, że p. Karol Prosnak miał wielki żal do swego rodzinnego miasta i wyrzekł się go na zawsze, podając w wywiadach udzielanych prasie, że pochodzi z innego miasta.
Pokażmy, że i my umiemy się poznać na talencie, tym bardziej naszym własnym, wyrosłym pod naszym bokiem. (PP, 19 lutego 1933)
Będąc wyrostkiem wstąpił w 1914 r. do Legionów. Brał udział prawie we wszystkich bitwach. Nie złożył przysięgi Beselerowi za co poznał Szczypiorno. Przyszła Niepodległość – pomagał jak umiał budować Polskę. Organizował w Łodzi milicję ludową. Był jej instruktorem w stopniu sierżanta.
Gdy ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie bez wahania rzucił chorego ojca zabierając ze sobą 18-letniego brata i obaj wyruszyli w bój. Młodszy zostaje na polu bitwy, starszy wylizał się jakoś z ran i został po wojnie podoficerem zawodowym w stopniu starszego sierżanta.
Ojczyzna wynagrodziła wiernego żołnierzyka Krzyżem Virtuti Militari, najwyższym odznaczeniem za odwagę na polu bitwy. Oprócz tego, wielu innymi odznaczeniami został udekorowany nasz bohater.
Niestety okrutny los nie pozwolił Szczypiorniakowi w dalszym ciągu pracować dla Ojczyzny. Na skutek strasznych przeżyć wojennych i pobytu w niewoli bolszewickiej, rozwinęła się u niego choroba umysłowa. Zostaje zwolniony z wojska i oddany pod opiekę rodziny, która sama nie co do ust włożyć. Na koszt opieki społecznej magistratu kilka lat leczy się w zakładzie dla umysłowo chorych. Niedawno zostaje odesłany rodzinie ponieważ magistrat nie może ze względów oszczędnościowych utrzymywać w szpitalu chorych. Obecnie bohater dwóch wojen, kawaler Virtuti Militari i innych odznaczeń, legionista Szczypiorniak korzysta z biedazupek i piłuje drzewo w magistracie 2 dni w tygodniu za 6 zł. A wiecie kto to jest? To jest p. Przedmojski. (PP, 7 maja 1933)
Budy
W dalszym ciągu naszych obserwacji spostrzegamy, że warunki materialne i obchodzenie się z robotnikami jest coraz gorsze. Oto mamy wypadek godny zanotowania. W pewnej fabryce przy ulicy Warszawskiej kierownik fabryki obchodzi się z robotnikami po grubiańsku i również w ordynarny sposób po prostu po chamsku szykanuje ich. Mając zatarg z robotnikiem, mści się na nim, dając mu gorszą robotę.
Prawie we wszystkich mniejszych fabrykach tzw. budach, dzieją się wręcz niesamowite rzeczy na tle strasznego wyzysku. Trzeba dodać, że budy te przed kilku laty powstawały w Pabianicach, jak grzyby po deszczu. Każdy mieszkaniec mógł zaobserwować, że obok niewielkiej fabryczki mieszczącej od 30 do 100 krosien, właściciel fabryki wybudował sobie wspaniały gmach – pałac, w którym swobodnie mogłoby zamieszkać 10 rodzin robotniczych. Do tych pałaców sprowadzono z zagranicy marmury i meble złocone – wszystko kosztem robotników. Pieniądze na te zbytki fabrykant czerpał z krwawicy robotnika. Wysysał wprost krew ze swoich pracowników, aby móc kupić marmury i złocone meble.
Ten gmach każdy z mieszkańców może zobaczyć przy ul. Sejmowej. Obok tego gmachu, jak na ironię stoi maleńka fabryczka. A na ul,. Warszawskiej ileż jest takich wspaniałych pałaców i takich, obok tych pałaców, niewielkich fabryczek.
Robotnicy w budach zarabiają tygodniowo zaledwie po kilka złotych, nierzadko 2-3 zł.
A te częste zamachy na ustawodawstwo socjalne? Ażeby robotnikowi nie zapłacić za urlop, zwalnia się go przedwcześnie. W wielu wypadkach nie ubezpiecza się go w Kasie Chorych. Robotnik nieuświadomiony, znękany, kopany przez dorobkiewicza – milczy o tym wszystkim, ażeby nie stracić pracy.
Już najwyższy czas skończyć z wyzyskiem wołającym o pomstę do nieba. Gdzież inspektor pracy, gdzie władza administracyjna? (PP, 19 lutego 1933)
W fabryce F. Monica, ul. Konstantynowska robotnicy pracują ponad 8 godzin, a nawet po 2 zmiany.
Pan Monic, przed kilkoma dniami powrócił z wywczasów z jakiegoś tam zagranicznego „badu”. Robotnicy zgotowali swojemu „kochanemu” pryncypałowi przyjęcie, jakiego chyba historia Pabianic dotychczas nie zanotowała. Oto ustroili oni drzwi wejściowe fabryki girlandami z zieleni i kwiatów, a pośrodku umieścili napis wydrukowany na papierze kształtu serca: „serdecznie witamy”. Serce z papieru to symbol miłości, jaka czują robotnicy do p. Monica.
Fakt ten wielce charakterystyczny i bodaj że pierwszy raz zanotowany w Pabianicach, maluje dosadnie nędzę moralną robotników firmy F. Monic. W czasach, kiedy kapitał chce doszczętnie zgnieść ustawodawstwo socjalne i umowę zbiorową, spotykają się robotnicy, którzy „serdecznie” witają ich wyzyskiwaczy. (PP, 9 września 1934)
W pochodzie do zwycięstwa
Olbrzymi pochód 1 Majowy, liczący około 12 tysięcy osób. Mimo niepogody, robotnicy m. Pabianic tłumnie wylegli w dniu święta robotniczego na ulice, manifestując swoją solidarność. Wiele pomniejszych fabryk stanęło. Do miasta zjechała z sąsiednich miasteczek policja w znacznej liczbie. O godz. 9 rano z boiska TUR (Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego) przy ul. Kopernika wyruszył w stronę miasta pochód pobudkowy na czele z orkiestrą, krocząc ulicami: Kopernika, Tuszyńską, Bóźniczną, Warszawską, Kościelną, Moniuszki, Mielczarskiego, Łaską, Zamkową i Bagatela. W międzyczasie przy zbiegu ulic: Bagatela i Zamkowej zaczęły się gromadzić tysięczne tłumy świętujących robotników. O godz. 11 przed południem uformował się pochód 1 Majowy, który ruszył ulicami: Fabryczną, Moniuszki, Kilińskiego i Zamkową w stronę Placu Dąbrowskiego. Pochód liczył około 12 tysięcy osób. Takiego pochodu od lat kilkunastu miasto nie oglądało. Na Placu Dąbrowskiego przemówił do tysięcznych rzesz robotniczych, poseł Antoni Szczerkowski – leader robotników w okręgu łódzkim.
Jednogłośnie uchwalono rezolucję: Zebrani w dniu 1 Maja w Pabianicach posłuszni wezwaniu PPS i zawsze wierni czerwonym sztandarom socjalizmu, niosącym światu wyzwolenie, oświadczają uroczyście, że walka przeciw faszyzmowi jest dzisiaj zadaniem naczelnym mas pracujących wszystkich krajów: złamanie faszyzmu – to cios śmiertelny zdany kapitalizmowi, to początek wielkiego dzieła przebudowy socjalistycznej, to wolność polityczna, to ocalenie Świata Pracy …
Pochód rozwiązał się w Domu Robotniczym, gdzie na zakończenie wygłosił przemówienie kierownik Związku Klasowego p. Raszpla, wspominając krwawy piątek. Po południu w kinie miejskim odbyła się uroczysta akademia ku czci 1 Maja. Dzień 1 Maja 1933 r. w Pabianicach przejdzie do historii nie tylko naszego miasta lecz i całej Polski, świadcząc niezbicie o solidarności klasy robotniczej. (PP, 7 maja 1933)
Perturbacje
Kadencja prezydenta Aleksandra Orłowskiego trwała od 1928 do 1933 roku i zakończyła się powołaniem komisarza Romana Jabłońskiego.
Sławiński relacjonował: Do ostatniej chwili nie przypuszczano, że rada miejska będzie rozwiązana i członkowie magistratu zostaną złożeni z urzędu. Do godziny 13.30 prezydent Orłowski rozmawiał telefonicznie z Urzędem Wojewódzkim, nie przypuszczając ani na chwilę, że spotka go cios rujnujący jego karierę i przyszłość. Już widział siebie za stołem prezydenta , posiadającym absolutną i despotyczną władze, tymczasem cios ten przekreślił wszystkie jego nadzieje i z wielkiego człowieka zrobił zwykłego śmiertelnika. Odetchnęli pełną piersią: kupcy, przemysłowcy, urzędnicy, robotnicy, bezrobotni oraz wszyscy, lojalnie myślący obywatele miasta.
Wschodzi nowa jutrzenka i motacza aureolą nowego człowieka, który przyjął ciężki trud na siebie i wyprowadzi na czystą wodę z mętnego bagna nasze miasto z interesami którego jesteśmy tak ściśle związani.
Całe społeczeństwo życzy Mu powodzenia w jego społecznej i zbożnej pracy.
Ogólnie mówiąc jeden człowiek przez kilka dni więcej zrobił niż 6 darmozjadów przez całe miesiące.
Prawda zamieściła nawet tekst miejscowego wierszoklety, który porównywał pana Komisarza do Mussoliniego.
Opatrznościowy mąż
Tymczasowy zarząd miasta
Toż w osobie komisarza,
Każdy szczerze przyznać musi,
Że właściwie cuda stwarza.
Toć to polski Mussolini,
Nawet powiem go przewyższa
Bo bałagan wielki zastał
A cudownie go oczyszcza.
Jeden człowiek na wsze strony,
Jest formalnie rozrywany
Czas na wszystko chętnie znajdzie,
Miastu sercem jest oddany.
Budżet miejski już uzdrowił,
Kilka biur wnet też skasował,
A zbytecznych urzędników
Eo ipso zredukował.
Referentów dobrał sobie,
Zamiast znanych mu ławników
Bardzo sprawnie z nim pracują
Unikając wszelkich krzyków (Prawda Pabjanicka, 22 października 1933)
Sławiński obserwował bieg wydarzeń w miasteczku i ogarniało go rozczarowanie.
Stanowiska kierowników poszczególnych wydziałów Zarządu Miasta są obsadzane przez ludzi częstokroć o wątpliwej wartości moralnej, jak to miało miejsce z szefem Wydziału Techniczno-Budowlanego. Niektórzy z tych kierowników – to osobnicy nawet bez średniego wykształcenia i wiekiem oraz doświadczeniem za młodzi. Następnie utarł się między nimi zwyczaj, że jeden drugiego prosi do siebie w kumotry. Śladami czego wszystkie sprawy urzędowe bywają z zasady załatwiane po kumotersku, bez ścisłego przestrzegania obowiązujących przepisów.
Poza tym w ostatnich latach do Pabianic importuje się „materiał zagraniczny”, co stoi w sprzeciwie z zasadą: popieraj swoich, a który jak twierdzą ma być stokroć lepszy od „materiału pabianickiego”. Tym to materiałem zapchano „magazyny” pabianickie do bieżącego użytku i na zapas, ku czarnej rozpaczy producentów lokalnych.
Taki osobnik importowany gdzieś tam od Lwowa czy innego Berdyczowa, obejmuje „panie bracie” posadkę kierownika czy dyrektora w Pabianicach, bo to „padam do nóżek, panie dzieju.” – 18 klas, o ho!
Po niedługim czasie okazuje się, że ten 18 –klasowy osobnik – to taki sobie zwyczajny niebieski ptaszek, który nabiwszy dobrze kabzę pieniędzmi publicznymi, czmycha gdzie pieprz rośnie, lub też strwoniwszy w różnych klubach pabianickich, na hulankach w towarzystwie dziewczynek pokaźną kwotę zostaje aresztowany.
Takich wypadków Pabianicach można naliczyć bez liku.
Natomiast pabianiczanie – młodzi ludzie o średnim lub wyższym wykształceniu, pełni energii i zapału do pracy szlifują bruki albo muszą się tułać gdzieś na Kresach z posadki na posadkę za 120 -150 zł.
Mam kolegę inżyniera, który po ukończeniu politechniki w ciągu kilku lat szukał posady. Marzeniem jego było dostać prace w Pabianicach – jego rodzinnym mieście – gdzie się wychował, skończył szkolę średnią, gdzie jego ojcowie lezą na cmentarzu. Nawet za 100 zł miesięcznie chciał pracować – byleby tutaj na miejscu. No i cóż – nie znalazł biedak posady, bo wolne miejsca w Pabianicach, sa tylko dla importowanych ptaszków z 18-klasowym wykształceniem
W więc w konkluzji: sprowadza się do Pabianic Bóg wie skąd, ludzi o wątpliwej wartości moralnej, bardzo często o sfałszowanych dokumentach, mających tam gdzieś u „góry” znajomości lub szerokie plecy, a pabianiczanie gwarantuje się łopaty i roboty publiczne.
Jak mówi statystyka 80 proc. sprzeniewierzeń popełnianych w poszczególnych instytucjach naszego miasta, popełnili nie- pabianiczanie.
Dowodzi to, że pomijając już zasadniczą kwestię, korzystniej jest zatrudnić w Pabianicach – pabianiczan.
Dlaczego? Chociażby dlatego, że pabianiczanin ma mniejsze wymagania, a poza tym w takim mieście jak Pabianice, ludzie się bliżej znają - tak, że zawsze można wybrać z olbrzymiego magazynu bezrobotnych pabianickich, ludzi o 100 proc. wartości moralnej w dodatku takich, którzy na gwałt potrzebują pracy – którzy głodują.
Defraudant Folkman, człowiek nikomu bliżej nie znany, został przyjęty do Wydziału Budowlanego na skutek protekcji jakiegoś tam łódzkiego związku wojskowego. Pan ten w ubiegły czwartek w czasie demonstracji tłumu bezrobotnych kobiet przed magistratem krzyknął z okna Wydziału budowlanego: „ Za pałki i walić”. Miał on jeszcze czelność w przeddzień aresztowania go, naigrywa
się z nędzy głodnego tłumu.
Odezwanie to rzuca jaskrawe światło na wartość moralna Folkmana i muszę dodać nawiasem, że wcale się nie zdziwiłem, gdy się dowiedziałem nazajutrz, że typek ten został aresztowany pod zarzutem przywłaszczenia sobie poważniejszej sumy pieniędzy miejskich. W ogóle cały Wydział Techniczno-Budowlany – to jedno wielkie bagno. Wczoraj – szef, dzisiaj – skarbnik, jutro może technik.
Nawet importowany specjalista o czułym węchu, delikatnym słuchu i bystrym wzroku, tym razem dostał kataru, ogłuchł i zaniewidział, czym się wielce skompromitował.
Jest konieczne, aby pan Komisarz Rządowy nie zwlekając przeprowadził wśród wyższego personelu administracyjnego „czystkę”, która by jednym zamachem uwolniła nasze miasto od niepożądanych trutni - a następnie doprowadziła wyższy aparat urzędniczy do właściwego stanu. Nie możemy sobie bowiem wyobrazić osobnika z „2 kłassnom gorodskom uczyliszczem” na stanowisku kierownika Wydziału finansowego, tam gdzie powinien siedzieć człowiek, o wyższych studiach ekonomicznych i długoletniej praktyce.
Raczy Pan Komisarz również zwrócić uwagę na Wydział Administracyjny kierowany przez urzędnika, który rozsypywał pieniądze miejskie po Oazach warszawskich, na rzeźnię Miejska, gdzie nie wszystko jest w porządku. Słowem, podkreślamy jeszcze raz: należy przeprowadzić gruntowną ”czystkę”, aby się więcej nie powtarzały sprzeniewierzenia grosza publicznego.
Wiemy o tym, że niejeden z tych nowych urzędników importowanych, został Zarządowi Miasta po prostu narzucony siłą. Trzeba było przyjąć i kwita, bo tak „ktoś” kazał. Nie za wszystko może być odpowiedzialny Pan Komisarz Rządowy – nie we wszystkie sprawy może wglądnąć i dlatego ze wszech miar pożądane byłoby, aby jak najprędzej zebrała się rada miejska, wybrała Zarząd Miejski w osobach prezydenta, wiceprezydenta i ławników, którzy gospodarkę miejską poprowadzą w myśl życzeń całego społeczeństwa pabianickiego – dla dobra miasta.
Jeden człowiek w osobie Komisarza Rządowego stanowczo nie podoła kierowaniu nawą miejską. Jest to praca syzyfowa – nad ludzkie siły.
Na zakończenie nie od rzeczy będzie dodać, że do Zarządu Miasta muszą wejść nasi ludzie – pabianiczanie, którzy od urodzenia oddychają powietrzem pabianickim i cieszą się zaufaniem wszystkich mieszkańców miasta. Tylko ci ludzie zapewnią nam ład i spokój w mieście.
Bo inaczej: „Dzwon na trwogę”. (PP, 23 września 1934)
Jednak rządy komisarza zakończyły się porażką.
Prawda donosiła: Wszystkie ugrupowania nie wyłączając nawet Żydów, żądają otrzymania odpisu sprawozdania z rządów p. Jabłońskiego. Jak jeden mąż, każdy z panów radnych życzy sobie podumać nad fabryką emerytów, nad bezmyślnym rzucaniem w lewo i prawo grosza publicznego bez żadnych uzasadnień. Był to czas, jak się obecnie okazuje, który dusi nas niczym jakaś zmora, a dobrze się stało, że chociaż się już skończył; trwał jednak zbyt długo, bo od 13 lipca 1933 roku do końca prawie 1934 roku, a więc około półtora roku. Okres w historii naszego miasta stosunkowo krótki, ale za to brzemienny w skutki, że na wspomnienie tylko, włosy na głowie dęba stają. Doprawdy strach pomyśleć, że coś podobnego miało miejsce.
Zastanawiając się w dalszym ciągu nad gospodarką p. Jabłońskiego dochodzimy do pytania, kto akceptował te straszne posunięcia i kto za takowe ponosi odpowiedzialność.
Pewne ugrupowania chcą tę odpowiedzialność zrzucić na rzecz Bezpartyjnego Bloku jako ich członka. Byłaby w tym racja, gdyby nie to, a jak sobie doskonale przypominamy, że przecież nie kto inny, jak BB wytoczył wojnę p. Jabłońskiemu. Zasługą Bezpartyjnego Bloku jest i pozostanie, że uchronił miasto od dalszych strasznych następstw, podczas kiedy innym malkontentom zdawało się, że jest to radosna twórczość. Bezpartyjny Blok wówczas to postawił swoją ocenę i pomimo zdziwienia, i sprzeciwów z różnych stron wytoczył swe kolubryny na pozycję i walka rozgorzała. Walka zacięta, zakończona zwycięstwem BB.
P. Jabłoński legł na obydwu łopatkach i, jak się wyraził pewien członek BB, musi wracać tam, skąd przyszedł i z tym, z czym przyszedł. (14 lipca 1935)
Po fiasku rządów komisarycznych rozpoczęły się próby wyboru przez radę miejską nowego prezydenta. Sanacja lobbowała za kandydaturą p. Łopato z Warszawy.
Przy po brzegi zapełnionej sali kina „Nowości” odbyło się w dniu 19 grudnia br. o godz. 7.30 wieczorem – drugie z kolei posiedzenie rady miejskiej, na którym miano dokonać wyboru prezydenta i wiceprezydenta miasta oraz czterech ławników.
Po zagajeniu, wybrany został na przewodniczącego posiedzenia (głosami sanacji) p. dr Eichler, który odczytał radzie nowy regulamin wyborczy, a następnie przystąpił do wyborów prezydenta, drogą tajnego glosowania.
Zgłoszone zostały dwie kandydatury na prezydenta miasta, a mianowicie: Blok Gospodarczy zgłosił kandydaturę niejakiego p. Łopato z Warszawy a Obóz Narodowy p. Aleksandra Orłowskiego, b. prezydenta miasta. Frakcja PPS nie zgłosiła żadnej kandydatury, składając następujące oświadczenie: „Stojąc na stanowisku zachowania jak największej samodzielności w sprawach zasadniczych, dotyczących gospodarki miasta, jak również rozumiejąc, że przy obecnym układzie się w Radzie Miejskiej m. Pabianic, której większość złożona z radnych Obozu narodowego i sanacji, nie daje żadnej gwarancji, że przeprowadzi sprawiedliwą gospodarkę funduszami miasta i, że będzie zdolna do zrealizowania słusznych postulatów szerokich warstw pracujących, oświadczamy, ze jako frakcja radziecka PP nie wystawiamy kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta miasta, i w glosowaniu na nich oddamy kartki niewypełnione."
W pierwszym tajnym glosowaniu, na p. Orłowskiego padło 12 głosów, na p. Łopato – 15 oraz oddano 13 kartek pustych, czyli żaden z kandydatów nie otrzymał wymaganej ilości głosów. W drugim głosowaniu p. Orłowski otrzymał 13 głosów, p. Łopato 14 , pustych – 13.
I oto widać wyraźnie na twarzach radnych Bloku Gospodarczego źle maskowane zdziwienie – graniczące z lękiem. Ktoś się wyłamał spod „silnej” ręki p. dr. Eichlera, kogoś widać w ostatnim momencie dotknęły wyrzuty sumienia.
Wśród publiczności, obserwującej z zapartym oddechem, bieg obrad, widać ogromne zadowolenie z dotychczasowego rezultatu glosowania. Tu i ówdzie słychać uwagi: „Kto to jest ten tam Łopato?”, „nie chcemy importowanych z Warszawy – prezydentów, mamy dosyć swoich, odpowiednich ludzi”, „p. Eichler za dużo sobie pozwala”.
W trzecim glosowaniu według regulaminu, głosowano tylko na p. Łopato, który w poprzednich dwóch glosowaniach otrzymał więcej głosów od swego kontrkandydata.
Wynik trzeciego i ostatniego glosowania, okazał się dla kandydata Bloku Gospodarczego, więcej niż niefortunny. Na p. Łopato oddano 16 głosów, zaś przeciw niemu – 24 głosów. A więc p. Łopato, na wieki został pogrzebany łopatą p. dr. Eichlera a Salve Regina, nikt nad grobem nie zaśpiewał.
Natomiast na sali śpiewano donośnie, a odważnie – hymn radości, że zostali pokonani ci, których nikt w Pabianicach ani odrobinkę nie kocha.
Przerwa. Narady poszczególnych frakcji radzieckich i wreszcie po przerwie posiedzenie, na wniosek radnego Artura Wajsa, odroczono.
Po jakiego licha, że się tak wyrażę, chcą nam koniecznie narzucić p. Łopato z Warszawy – człowieka, którego mieszkańcy Pabianic bliżej nie znają. Jak fama niesie, p. Łopato ma wkrótce przejść na emeryturę, bo trzeba dodać, że jest on radcą ministerialnym i szuka sobie już z góry posady, a ze pan radca zna się z p. Eichlerem, stąd jego kandydatura na prezydenta miasta, z takim uporem i tak zaciekle forsowana przez niektórych radnych Bloku Gospodarczego.
Powtarzamy, że tylko niektórzy radni Bloku chcą widzieć na fotelu prezydenta p. Łopato. Co zaś do mieszkańców miasta, to, jak jeden mąż już , chcą mieć prezydenta – pabianiczanina. Niech to będzie Niewiadomski, czy jakiś inny Wiadomski, byleby był pabianiczaninem i człowiekiem posiadającym na to stanowisko odpowiednie kwalifikacje.
Dość już mamy tych różnych „ziębów” – importowanych ptaszków ode Lwowa, czy innego Krakowa.
A teraz kilka słów na temat kandydatury Bloku Gospodarczego na wiceprezydenta.
Otóż Blok na wiceprezydenta, wystawi kandydaturę p. Brunona Dąbrowskiego, b. ławnika. Wiemy, że p. Dąbrowski jest bezrobotnym pracownikiem umysłowym i szuka posady, ale mamy wrażenie, że to nieodpowiednia dla niego posada i radzimy tedy p. Dąbrowskiemu zrzec się kandydatury z honorem, dopóki jeszcze czas, wzorem p. Golińskiego.
Ławnikiem magistratu za wszelką cenę chce zostać p. Edward Wendler. Hallo! Hallo! Czy słyszycie? Blok Gospodarczy wysuwa na stanowisko ławnika kandydaturę p. E. Wendlera. A więc przypominamy p. Eichlerowi, że zostało stwierdzone na przewodzie sądowym w Sądzie Grodzkim w Pabianicach, że działalność p. Wendlera często kolidowała z kodeksem karnym i to zdanie potwierdził również Sąd Okręgowy w Lodzi, na rozprawie apelacyjnej w dn. 8 X br. Aczkolwiek p. E. Wendler ma zaszczyt by
pabianiczaninem nawiedzają go zbyt często wyrzuty sumienia, za wyrządzone swym bliźnim krzywdy i dlatego nie może on zostać ławnikiem magistratu. Azaliż Blok Gospodarczy nie ma w swym gronie innych odpowiedniejszych ludzi. Na przykład chętnie byśmy widzieli na stanowisku ławnika p. dr. W. Eichlera. (PP, 23 grudnia 1934)
W nędznych izdebkach robotniczych, w wygodnych mieszkaniach burżuazji i w pałacach wyzyskiwaczy – wszędzie się dzisiaj głośno mówi, o mających nastąpić w najbliższych dniach wyborach do Zarządu Miejskiego m. Pabianic. Nie było, jak Pabianice Pabianicami, tak ogromnego zainteresowania wyborami na sternika nawy miejskiej i jego pomocników, jak w dobie obecnej.
Jest co roztrząsać i nad czym się zastanawiać!
Oto kilku ludzi, na czele z p. dr Eichlerem uzurpującym sobie nieomal prawa dyktatorskie w naszym mieście, pragnie za wszelką cenę osadzić na fotelu prezydenckim, nieznanego bliżej mieszkańcom Pabianic, człowieka, w którym chce mieć ona podatne narzędzie, na warsztacie swoich poczynań partyjnych.
Gazeta Pabianicka, organ p. dr. Eichlera, szeroko się rozpisuje od szeregu tygodni, o osobie p. Waleriana Łopato, urzędnika spółdzielni przy Ministerstwie Skarbu w Warszawie, który z woli wysoce ambitnego, a bezwzględnego doktora medycyny, ma rządzić naszym miastem, przez pełny dziesiątek lat.
Dla zadowolenia swej próżnej ambicji, p. dr Eichler chce koniecznie, by rządził Pabianicami jego pupilek p. Łopato, o którym coś nie coś ględzi Gazeta pabianicka, że to pan kandydat na prezydenta był przed laty konsulem w Palestynie, że jest on radcą ministerialnym.
Wiemy, że w Bloku Gospodarczym kłócą się coraz głośniej o fotele w Zarządzie Miejskim. Doszło do tego nawet, że ogólnie znienawidzonego w mieście p. Wendlera mającego na swym sumieniu wiele krzywdy ludzkiej p. dr Eichler wystawił, jako kandydata na stanowisko ławnika.
A więc nie ma p. dr W. Eichler na celu - przede wszystkim dobra miasta, a tylko względy partyjne i jak już wszyscy powiedzieliśmy, chce postawić na swoim.
Przyjrzyjmy się na chwilę z bliska frakcji radzieckiej, które przewodniczy naczelny lekarz Ubezpieczalni, a mówiąc nawiasem , przedwojenny enperowiec (Narodowa Partia Robotnicza), a dzisiejszy sanator. Frakcja ta składa się, jak wiadomo, z 16 radnych, a w tej liczbie: 3 dyrektorów, 4 właścicieli nieruchomości, 2 przedsiębiorców, 1 lekarza, 2 fabrykantów, 1 nauczyciela, 1 komornika i 2 pracowników umysłowych.
Ludzi ci, którzy reprezentują w radzie zaledwie znikomy odsetek społeczeństwa pabianickiego, a poważnej mierze świat kapitalistyczny, pragną za wszelką cenę uchwycić ster rządów w mieście – wybitnie robotniczym, w swoje ręce – przez powolnego im prezydenta i wiceprezydenta miasta.
Już od samych świąt, wysłannicy pana Doktora biegają po mieście : paktują, pertraktują, kaptują, obiecują. Zachodzą, a to Stronnictwo narodowe z prawego „płanka”, już to PPS z lewego, a Żydów wręcz jawnie „biją w brzuch”, jak w bęben – bo im p. Łopato jest koniecznie potrzebny.
Według ścisłego obliczenia, stwierdzamy z całą stanowczością, że przy obecnym składzie rady miejskiej nie będzie dokonany wybór prezydenta miasta, a zatem siła faktu musi być mianowany komisaryczny prezydent. A czy będzie nim p. Łopato z Warszawy – to jeszcze wielki znak zapytania, bowiem Pan Wojewoda, który jest uprawniony do podpisania dekretu nominacyjnego, zapewne będzie się liczył z opinią zdrowo myślący mieszkańców m. Pabianic i wybierze spośród kandydatów na stanowisko włodarza, bądź co bądź 50 tysięcznego osiedla robotniczego, człowieka z odpowiednimi kwalifikacjami fachowymi, bliżej znanego szerokim warstwom ludności pracującej, a nade wszystko takiego, który z całkowitym obiektywizmem będzie traktował potrzeby i bolączki mieszkańców – bez względu na ich przekonania polityczne i wyznanie religijne.
Poza tym społeczeństwo pabianickie – w swej większości kategorycznie sprzeciwia się kandydaturze p. Wendlera na stanowisko ławnika w zarządzie Miejskim, osobnika znanego w Pabianicach tylko ze strony ujemnej, który niczym nie zasłużył sobie, by zasiadać na ławie ojców naszego miasta. (PP, 20 stycznia 1935)
Sławiński lubił przemawiać głosem podsłuchanym na pabianickim bruku.
- Kumo, wy wszyćko wicie, no to powidzcie, kto bydzie prezedentem i wickiem, bo to wicie godojom różnie i nic nie mogie wymiarkować?
- kundzia Pryszcz mówiła, że Łopata nie bydzie nom rzundzić, bo go nawet Żydzi nie chcum, a nie dopiro my wierne chrześcijany. Doktór go chce, aż się wściko – bo to wicie oba sum mulorze (masoni), co to w Boga nie wierzum, a w jakigoś Ancychrysta. Mogie wom powiedzić - prezedentem bydzie tyn co na niego wściekle pieski szczekajom i oczyrniaja go jakieś tam anonimby piszom. Wickim bydzie Jasiu, bo to nosz swojok z łyków staromiejskich z dziada pradziada pochodzący. (PP, 23 grudnia 1934)
Ostatecznie p. Łopatto został prezydentem w Suwałkach.
Pan Lierman
Od dłuższego czasu dochodzą nas skargi na kierownika tkalni „Sukc. Herman Preiss” p. Liermana. P. Lierman obchodzi się bardzo brutalnie z podwładnymi mu robotnikami, a mianowicie grozi wydaleniem tym, którzy upominają się terminowej wypłaty swoich zarobków.
P. Lierman nie wypłaca zarobków regularnie i całkowicie, a daje zaliczki w minimalnej wysokości. Upominających się obdarza w języku niemieckim epitetami jak: „du Schwein”, „du Okse” itp., których ze względu na zachowanie przyzwoitości nie możemy umieścić. Nie ma miesiąca, aby firma nie obcinała głodowych już zarobków.
W powyższej firmie pracuje pan Krusche w charakterze majstra. Stara się on naśladować swojego zwierzchnika a jednocześnie krewniaka pod każdym względem. W ubiegłym tygodniu p. Krusche w swojej gorliwości służbowej posunął się nawet do brutalnego popchnięcia robotnicy w starszym wieku.
Zwracamy na tych panów uwagę pana Inspektora Pracy. ( PP, 9 marca 1933)
Rewolwer - Rewolwerowicz
Przed dwoma tygodniami osławiony Rewolwer – Rewolwerowicz gwoli zadokumentowania swojej gotowości bojowej na wypadek wojny, zademonstrował spokojnym mieszkańcom ulicy Tkackiej ostre strzelanie z rewolweru.
Przebudzeni strzałami sąsiedzi, dowiedzieli się, że są to porachunki szwagrowskie, nie zameldowali policji, aż rano…
Radzimy Rewolwerowi-Rewolwerowiczowi pojechać na front mandżurski, będzie miał wdzięczne pole do popisu, a kto wie może nawet zawansuje z kaprala na generała.
Rewolwer odebrać, bo może być nieszczęście. (PP, 23 lipca 1933)
Prokurator Sądu Okręgowego w Łodzi podaje do wiadomości, że Sąd Okręgowy w Łodzi prawomocnym wyrokiem z dnia 12 grudnia 1933 w sprawie IV.K. 1062/33 orzekł:
Mieszkańca Pabianic Edwarda Sławińskiego, lat 33, syna Damazego i Zofii uznać winnym tego, że jako redaktor odpowiedzialny czasopisma Prawda Pabjanicka w numerze 19 tego czasopisma z dnia 23 lipca 1933 umieścił dwie notatki pt. „Odebrać osławionemu Rewolwer-Rewolwerowiczowi rewolwer” i „Nowa gwiazda łobuzerska”, w których pomawia Bronisława Nowaka o postępowanie, które może poniżyć go w opinii publicznej, nazywając go przy tym „osławionym łobuzem” i „nowa gwiazdą łobuzerską”, „osławionym Rewolwer- Rewolwerowiczem”, i skazać go na 3 miesiące aresztu oraz 100 zł grzywny, z zamianą w razie nieściągalności na dalsze 10 dni aresztu. (...)
Nowak Bronisław, b. członek Narodowej Partii Robotniczej pracował przed kilku laty w Kasie Chorych w Pabianicach. Jest to osobnik o atletycznej budowie ciała, ospowaty, mieszka w Pabianicach przy ul. Tkackiej. Jak przewód sądowy ujawnił, Nowak miał sprawę karną za postrzelenie Rajnholda Ciepłowskiego, a nawet za strzelanie do policji. Ze wszystkich tych opresji wyszedł on jednak cało, tj. aczkolwiek w I instancji sądowej skazany na 1 rok więzienia – w apelacji został uniewinniony. (PP, 20 stycznia 1933)
We wtorek, dnia 13 czerwca br. o godz. 10 wieczorem, napadł w mieszkaniu prywatnym przy ulicy Narutowicza 11, na redaktora Prawdy Pabjanickiej pana Edwarda Sławińskiego, znany w Pabianicach ze swoich wyczynów rewolwerowych niejaki Bronisław Nowak, zam. przy ulicy Lutomierskiej, usiłując mu „wypuścić bebechy”.
Zaalarmowani domownicy obezwładnili łobuza, który później zbiegł. (PP, 18 czerwca 1933)
Sklepikarstwo
W ruchu spółdzielczym w Polsce przed wojną, jak i obecnie, jedno z pierwszych miejsc, bezsprzecznie zajmuje Stowarzyszenie Spożywców „Społem”.
Za czasów carskich „Społem” jednoczyło w swoich szeregach społeczeństwo polskie, odegrało wybitną role w sprawie niepodległości, jak również zasłużyło się dobrze na polu kulturalno-oświatowym wśród szerokich mas robotniczych.
Przed wojną światową, kiedy to handel pozostawał przeważnie w rękach obcych, wysiłki „Społem”, zdążające do jednoczenia konsumentów polskich w szeregach tej zasłużonej organizacji spółdzielczej miały swoje uzasadnienie i dlatego też zostały wieńczone pomyślnym rezultatem. Stwarzanie coraz to nowych placówek spółdzielczych, społeczeństwo witało zawsze z żywym zadowoleniem.
Po krwawych zmaganiach wojennych z chwila odzyskania Niepodległości, handel, aczkolwiek pomału, lecz systematycznie, zaczął przechodzić w ręce polskie. Nic dziwnego, bowiem sytuacja podczas okupacji siłą konieczności zmusiła szerokie masy ludności polskiej do uprawiania drobnego handlu (szmuglu artykułami spożywczymi), co później uwydatniło się w masowym zakładaniu sklepików spożywczych, manufaktury etc. przez drobnomieszczaństwo i robotników, którzy okazali się nie gorszymi kupcami od ich konkurentów z dziada pradziada – Żydów.
W Pabianicach po wojnie, przeważnie na peryferiach miasta, zamieszkałych w większości przez robotników, wyrastały sklepy polskie, jak grzyby po deszczu. Malo tego i w śródmieściu sklepy pomału zaczęły przechodzić w polskie ręce. Hasła: „swój do swego”, „Polacy bierzcie się do handlu” – zrobiły swoje.
Niejeden robotnik na starość, za ciężko uciułany grosz, założył sobie sklepik, który w obecnych czasach daje mu jakie takie utrzymanie. Przetrwał on dewaluację, „zarwali” go bezrobotni, nie oddając mu należności za artykuły spożywcze brane na kredyt, lecz mimo wszystko polski sklepikarz, już zamiłowany w handlu, broni się, jak może, chce wytrwać na stanowisku, bo wierzy, że przyjdą lepsze czasy, ma nadzieję, że minie kryzys.
Atoli nie spodziewał się polski sklepikarz, że „Społem”, głosząc hasło „Swój do swego” w pochodzie do zrealizowania swojego szczytnego programu, zacznie konkurować i to tendencyjnie z drobnym handlem polskim, uruchamiając w tych dzielnicach i na tych ulicach naszego miasta, nowe sklepy, tam gdzie już istnieją od lat polskie sklepy.
Nie wiemy czemu przypisać fakt „wciskania” się gwałtem, tam gdzie się już od lat zakorzenił polski sklep, czy „trosce” o zdrowie i kieszeń konsumentów, czy też otwarcie mówiąc chciwości Zarządu „Społem”.
O ile chodzi o „troskę”, o zdrowie i kieszeń kupujących, toż przecież sklepikarze kupują towary, za wyjątkiem chleba, mydła i gilz, u tych samych hurtowników, u których kupuje również „Społem”. Ceny artykułów w „Społem” nie różnią się od cen w sklepach. Sklepy prywatne, jak i sklepy „Społem” podlegają tym samym przepisom sanitarnym. A więc o różnicy pod tym względem nie może być mowy. Wreszcie i sklepikarze rok rocznie dają swoim klientom tytułem „dywidendy” – jakiś praktyczny, cenny podarunek gwiazdkowy.
W związku z wyżej omówioną tendencją konkurencji Stowarzyszenia „Społem” ze sklepami polskimi, podaję poniżej garść nagich faktów.
Na niedawno wybudowanej ulicy Spółdzielczej, zamieszkałej przeważnie przez zamożniejszych pracowników umysłowych i rzemieślników, zostały otworzone 2 sklepy spożywcze. „Społem”, postanowiło za wszelką cenę stworzyć tam również swój sklep i zaproponowało tak jednemu, jak i drugiemu sklepikarzowi wydzierżawienie im lokalu na sklep, gdyż innego lokalu sklepowego nie było już na tej ulicy. Wobec odmownej odpowiedzi sklepikarzy, „Społem” według szeroko stosowanej metody, wynajmuje prywatne mieszkanie, wybija drzwi na zewnątrz – i sklep gotów.
Znamienne jest odezwanie się pewnego pana z zarządu do sklepikarza p. S. ”nie chce pan ustąpić dobrowolnie – to ustąpi pan siłą”, „Długo pan z nami nie wytrzyma”.
Aczkolwiek p. S. dotychczas „wytrzymał” bo „nie popuścił”, to jednak drugi sklep, którego właścicielem była pewna pani – nie pan, w krótkim czasie zbankrutował, albowiem z taką potęgą jak Zarząd „Społem” – nikt nie jest mocen się zmierzyć.
Drugi podobny wypadek miał miejsce na ul. Nowy Świat, na której od kilkunastu lat istnieją 2 polskie sklepy. I tutaj jeden ze „spolarzy” wyraził się pod adresem pewnego sklepikarza „prędzej zdechniesz niż wytrzymasz”.
Dlaczegóż to Zarząd „Społem” nie otwiera swoich sklepów na tych ulicach, gdzie handel znajduje się w obcych rękach? Wiemy, że ze „Społem” konkurencja jest trudna, gdyż „Społem” ma odpowiednie sumy w budżecie na konkurencję, lecz czy pieniądze będące własnością społeczności polskiej, mogą być użyte na konkurencję z polskim handlem – śmiem wątpić.
Jaskrawym dowodem chciwości Zarządu „Społem” jest niedawny fakt wydzierżawienia hurtowni tytoniowej w Pabianicach.
Hurtownię tytoniową dzierżawiła od P.O.W. p. Jankowska – żona bohatera wojny polsko-bolszewickiej, śp. kapitana Antoniego Jankowskiego.
Dyrektor „Społem” Dajniak w rozmowie z pewnym panem na temat odebrania p. Jankowskiej hurtowni wyraził swoje najwyższe oburzenie. Oświadczył również, że „Społem” bez wątpienia przyłączy się do ogólnego protestu przeciwko temu niesłychanemu faktowi – odebranie dzierżawy żonie zasłużonego Polaka. W cztery dni później p. Dajniak zawarł umowę z p. Kisielem, oddającą dzierżawę hurtowni „Społem”. Nie dość tego, obecny sprzedawca hurtowni w rozmowie z pewnym detalistą powiedział pyszałkowatym tonem: „my („Społem”) zrobimy, że p. Jankowska będzie musiała brać u nas na tych samych warunkach, co i inni, wyroby tytoniowe, a tym samym detaliści przestaną u niej kupować.
Trzeba wyjaśnić, że większość detalistów, współczuje p. Jankowskiej i bierze u niej w dalszym ciągu wyroby tytoniowe, przystając na mniejszy procent.
Opierając się na powyższych faktach, przychodzimy do wniosku, że Zarząd „Społem” w Pabianicach, będący w rękach pewnej kliki, nie idzie po myśli interesów całego społeczeństwa, że mając na uwadze jakieś uboczne cele, spacza charakter instytucji, która ma piękną kartę w historii spółdzielczości. (PP, 4 lutego 1934)
Prezesostwo
W międzywojennych Pabianicach działo wiele organizacji, z dnia na dzień powstawały nowe stowarzyszenia, towarzystwa i związki, bo każdy pyszałek i arogant chciał być … prezesem.
Panie Prezesie! … Kochany Prezesie! … Prezesie kochany! … Jak to pięknie brzmi – prawda? Mój Boże! Ileż to trzeba zachodów, nadskakiwań, lataniny, pięknych słówek, autoreklamy, a nawet intryg, żeby wywindować się na zaszczytny urząd prezesa, chociażby w jakimś tam – modnym dzisiaj – towarzystwie wzajemnej adoracji.
Ależ tak! – zgadzamy się z tym, że instytucja prezesów musi istnieć tam – gdzie wre życie społeczne i polityczne. Tylko, że nie dla samego tytułu, ten i ów zębami i pazurami winien drapiąc się na stanowisko prezesa, nie dla osiągnięcia majątkowych korzyści lub jakichś odznaczeń, lecz dla samej uczciwej, rzetelnej roboty społecznej.
Mamy w Pabianicach kilka gatunków prezesów, z których wymienimy następujące:: gatunek prezesów wizytówkowych – co to panie mosterdzieju – na wizytówkach drukują sobie obok nazwiska wymowne słowo „prezes” i wszędzie, przy każdej sposobności wtykają ci taki kawałek welinowego papieru, z nadymaniem brzucha akcentują swą wyższość na d tobą – zwykłym śmiertelnikiem. W rodzinie takiego pana prezesa wszyscy się tym prezesostwem radują pod niebiosy, szczycą, a już powszechną rzeczą jest, że zacna połowica dzieli się z nim tym tytułem. Nawet podczas słodkich pieszczot małżeńskich żona pana prezesa, prócz zwykłych pieszczotliwych słodkich słówek nie zapomina o dostojeństwie swego męża i szczebioce mu do ucha: „ mój psipsiku, ty mój kochany kogutku – prezesku”.
Prezesów „wizytówkowych”, zasadniczo należy nazwać szkodnikami, nie przynoszącymi swą pracą prezesowską prawie żadnej korzyści społeczeństwu, atoli, że ludzie ci nie mają wyraźnej tendencji szkodzenia przeto trzeba im dużo wybaczyć.
Obok prezesów „wizytówkowych” hasają w naszym grodzie niczym dzikie buhaje stepowe panowie prezesi z „wyrachowania”, którzy pod płaszczykiem roboty społecznej, wyprawiają dzikie harce na rozległych terenach wielu stowarzyszeń i związków pabianickich, rozbijając wyczynami godnymi stepów abisyńskich, to co z mozołem zbudowali ludzie rzetelnej pracy społecznej. Jesteśmy bowiem świadkami, iż ci osobnicy – przyjezdni, popularnie przybłędami zwani, lub u nas osiedli od dawna, w tempie iście wyścigowym, bez przeszkód lub z przeszkodami, dążą do osiągnięcia jak największej ilości prezesostw. Osobnicy ci, przeważnie urzędnicy na dobrych stanowiskach, a zarazem odpowiedzialnych, bardzo często zaniedbują swoje obowiązki służbowe z dotkliwą szkodą dla mieszkańców naszego miasta, poświęcając wiele czasu na uganianie się za mandacikami gwoli uzyskania dla siebie przez to, z czasem odznaczeń, wyższych stanowisk, a co najgorsze korzyści majątkowych.
Chcesz pracować społecznie? – owszem pracuj. Tylko nie nadmiernie – w miarę możliwości, poza twoją pracą zawodową. Pozwól i innym przyłożyć ręki do tej wielkiej przebudowy społecznej naszej ojczyzny. Ludzi chętnych do pracy społecznej jest mnóstwo – tylko nie trzeba ich zrażać swą zachłannością – panie prezesie prezesów z „wyrachowania” (wyraźna aluzja do Witolda Eichlera). (PP, 3 listopada 1935)
Legion Śląski
Legion Śląski Powiatowe Stowarzyszenie Pabianickiej Grupy Powstańców Śląskich, ul. Moniuszki 25. Obecny stan – 39 osób, prezes Zarządu Franciszek Romanowski. Grupa sztandarowa istnieje od lat pięciu, jest najstarszą organizacją Legionu Śląskiego na terenie województwa łódzkiego, z inicjatywy jej zostały zorganizowane oddziały Legionu Śląskiego w Lodzi, Wieluniu, Zgierzu, Praszce, Tomaszowie Mazowieckim i Piotrkowie Trybunalskim. Zarząd Pabianickiej Grupy Legionu Śląskiego, jako pierwszy, w osobach kol. kol. Franciszka Romanowskiego, K. B. Popy, K. Romanowskiego, Adamusa, B. Kębłowskiego, W, Pierzchały . L. Rakowskiego na wstępie zapoczątkowania swej pracy społeczno-twórczej wytknął sobie cel: skupić zamieszkałych na terenie miasta i okolicy wszystkich powstańców i działaczy śląskich w jednej organizacji, prowadzić propagandę, mającą na celu uświadamianie społeczeństwa, że Śląsk, za którego wolnoś
wielu z naszych kolegów złożyło życie w ofierze, jest jedną z podstaw niepodległości naszej ojczyzny, oraz organizować i rozwijać placówki Legionu Śląskiego, gdzie zajdzie tego potrzeba, prowadzić prace społeczno-kulturalne i społeczno-humanitarne. (PP, 17 marca 1935)
Kopel Kon
Przed laty, Kopel Kon, wydzierżawił przy ul. Pułaskiego 7 salę fabryczną, ustawił tam warsztaty i zaczął tkać chustki wzorzyste, makatki z wizerunkami sławnych ludzi, cieszące się w latach dobrej koniunktury popytem, tak u nas, jak i zagranicą . Atoli w ostatnich latach, kiedy kryzys zaczął się zaostrzać. Z dnia na dzień, Kon poniósł znaczne straty, zadłużył się i i interes jego zaczął się powoli chylić ku upadkowi.
Prywatni wierzyciele denata, jako też i urząd skarbowy początkowo grozili mu aresztem, potem nałożyli areszt, to na warsztaty, to na meble, tak, że w konsekwencji Kon poczuł pewnego dnia nóż na gardle i w starczym jego umyśle pomału zaczęła dojrzewać myśl o samobójstwie.
Kopel Kon, jako człowiek uczciwy, nie chciał zrobić złośliwej plajty na wzór wielu nieuczciwych przemysłowców łódzkich i dlatego też krytycznego dnia myśl o samobójstwie u niego dojrzała ostatecznie i … Kon powiesił się na pasie transmisyjnym w swojej fabryce, pozostawiając zonę i trójkę dorosłych dzieci.
Niechaj ta tragiczna śmierć Kopla Kona będzie przestrogą dla pabianickiego Urzędu Skarbowego, który w ostatnich czasach z całą bezwzględnością, i zbyt rygorystycznie ściąga w drodze egzekucji zaległe i bieżące podatki, nie licząc się wcale z sytuacją materialną poszczególnych płatników, nie biorąc pod uwagę ich zdolności płatniczej.
Obawiamy się, że jak tak dalej pójdzie, to pierwszym kandydatem na samobójcę wskutek „schudnięcia” będzie p. Wajntraub, „solidny” przemysłowiec pabianicki. (PP, 15 grudnia 1935)
Niesnaski
Niestety jest jeszcze w Pabianicach grupa ludzi, narodowości niemieckiej, którzy w gruboskórny, właściwy sobie sposób drażnią uczucia i obrażają polską rację stanu.
Ponieważ cenimy bardzo jedność i zwartość społeczną, przeto z tego i innych powodów, nie będziemy się rozwodzić w tej kwestii społecznej.
Powiemy tylko, że butą i chamstwem panowie ci nam nie zaimponują, gdyż to jest przejawem najniższej kultury. Natomiast dobroci i przyzwoitości naszej – jako gospodarzy nie wolno nadużywać.
Nie zmienimy ludzi takich jak Reinhold H. i jemu podobni, którzy w czasie okupacji niemieckiej bezczelnie obrażali nasze najzdrowsze uczucia. Pamiętamy jak ci panowie na zebraniach gospodarczych między innymi zmusili radnych Polaków do wygłaszania przemówień w języku niemieckim. Sam ówczesny burmistrz okupacyjny Dankwerst – jakkolwiek przychylił się do ich żądania, rumienił się.
Kończąc żądamy stanowczo od takich panów lojalności i bezwzględnego uszanowania wszystkiego co polskie. Tego kategorycznie żądamy. (28 lipca 1935)
Obława
W ubiegłą niedzielę, dnia 25 XI br. w wyniku obławy w naszym mieście na elementy wywrotowe, zostali aresztowani w mieszkaniu Suwary Antoniego, przy ul. Narutowicza 9: Chaim Dzbanek z Warszawy, Stanisław Pietrasiak, Antoni Drobniewski, Józef Myśliwiec, Jan Kubicki, Antoni Wszelaki i Władysław Marciniak.
Aresztowanych osadzono w tutejszym areszcie. Właściciel, w którym odbywało się zebranie ukrywał się dotychczas, jednak został ubiegłej nocy ujęty i wraz z wymienionymi przekazany do dyspozycji władz sądowych. (PP, 2 grudnia 1934)
Gruba ryba
Pan Weinstein, właściciel fabryki i pałacu przy ulicy Warszawskiej, jest znany w Pabianicach i okolicy, jako pierwszej „gildii” wyzyskiwacz. Nie honoruje umowy zbiorowej, kpi sobie z ustawodawstwa socjalnego i stale ma zatargi z tego tytułu z Inspekcją pracy.
Pan Weintraub, z przedwojennego zwykłego „handełesa” w krótkim czasie stał się bogatym przemysłowcem i w swojej sferze uchodzi za ”grubą fisch”.
Pan Weinstein nie lubi samochodu, bo to nie wygląda „bon ton” i dlatego rozjeżdża się po ulicach miasta eleganckim powozem, zaprzężonym w dwa „?szlachetnej krwi” rumaki. Kto ma powóz i konie musi mieć i stangreta. Stangret takiego fabrykanta, jakim jest p. Weinstein nie może wyglądać, jak pierwszy lepszy furman.
Sprawił tedy p. Weinstein swemu stangretowi liberię i wspaniały kaszkiet z pięciopałkową koroną, taką samą, jaką nosi służba autentycznych hrabiów i ma teraz złudzenie, że pochodzi: ”od tego szlachta, co wyginęła za króla Olbrachta”. (24 listopada 1935)
Harakiri
We wtorek, dnia 6 lutego br. miastem naszym wstrząsnęła straszna wiadomość o popełnieniu samobójstwa przez sekretarza Kasy Pogrzebowej przy Korporacji Majstrów Tkackich śp. Henryka Malinowskiego, zamieszkałego w Pabianicach, przy ul. Brackiej 13.
Denat popełnił samobójstwo przez rozcięcie sobie brzucha brzytwą, na sposób japoński.
Podczas choroby sp. Malinowski, kilkakrotnie w stanie przytomnym wyraził się: „Wendler (prezes Korporacji) chce mnie wsadzić do więzienia, cały majątek mi nie wystarczy”, „Stoi tutaj ta zmora i mnie męczy”.
We wtorek krytycznego dnia o godz. 9 rano, zona śp. Malinowskiego wyszła za interesami do miasta i zleciła opiekę nad chorym jego staruszce matce. Denat leżał w łóżku i czytał książkę „Niepokalane Poczęcie”. Uspokojona zachowaniem się chorego zeszła ona na chwilę na dół, po czym razem ze swoją synową, która w międzyczasie wróciła z miasta, udały się na górę do mieszkania, którego drzwi zostały zamknięte na haczyk od wewnątrz. Po wyważeniu drzwi, oczom obecnych ukazał się niesamowity i wstrząsający widok. Na podłodze leżał w kałuży krwi dogorywający śp. Malinowski z rozprutym brzuchem, z którego wypłynęły wnętrzności. (PP, 11 lutego 1934)
Raszpla
Pan Raszpla, jak wiadomo, przybył do naszego grodu ze świętej Galilei, gdzie psy chodzą boso, a wróble w ostrogach. Pan Raszpla – to chłop do rzeczy. Ma on dobry nos, dużo sprytu, a jeszcze więcej szczęścia. Słowem p. Raszpla urodził się w czepku.
Pan Raszpla ongi był bogobojnym człekiem. Najmilsza dla niego była rozmowa z księżmi jezuitami; za zaszczyt sobie poczytywał, gdy mógł uścisnąć pulchną rączkę księdza proboszcza z Kołomyi.
Zmieniły się czasy. Zmieniły się poglądy. Dzisiaj p. Raszpla jest towarzyszem rzucającym gromy na księży jezuitów, dzisiaj wszyscy stojący blisko p. Raszpli są koloru czerwonego.
P. Raszpla zaczął karierę u p. Łaznowskiego, przy ul. Narutowicza, którego fabryka leży bardzo blisko Związku Klasowego. Nic dziwnego tedy, że p. Raszpla w bardzo krótkim czasie zmienił swe poglądy. Czerwone powietrze buchające z kamienicy przy ul. Zamkowej 20, oszołomiło p. Raszplę. Zaczerwieniło mu się w głowie z powodu wolnego miejsca w Związku Klasowym, po p. Franciszku Gryzlu, który objął posadę burmistrza w Konstantynowie.
Marzenia p. Raszpli spełniły się co do joty. Człeczek z Kołomyi został pasowany na kierownika Związku Klasowego, a z czasem wszedł do rady Miejskiej, gdzie ongi teraz „broni” interesów robotników pabianickich.
Pan Raszpla przybył do Pabianic w jednych porteczkach. Po kilkunastu latach intensywnej pracy (czytaj: „pyskowanie”) dorobił się p. kierownik wcale niezłej fortunki. Mieszkanie p. obrońcy robotników – to istna bombonierka.
Na pewno sam p. dyr. Koschade jego wróg śmiertelny nie ma lepiej urządzonego gniazdka. Przebąkują w mieście coraz głośniej, że pan Raszpla kupił, gdzieś tam w Krakowie czy też w innej Kołomyi, domek. My ze swej strony uważamy to tylko za czczy wymysł wrogów p. Raszpli. Kamieniczka w takim Krakowie – to kupa pieniędzy, a przecież pensja miesięczna p. raszpli wynosi zaledwie jakieś tam 300 zł, oczywiście łącznie z dietami za „ciężką” pracę w Zarządzie Miejskim. (PP, 26 września 1937)
Macher
Od kilku miesięcy na terenie miasta żeruje na ciężkiej pracy pabianickich tkaczy gruby wampir Lubkiem lub Leonkiem zwany. Od chwili kiedy Lubek zaczął robić „grube” interesy, wyzyskując biednych tkaczy, staje się z każdym dniem (wraz z liczną rodziną) jeszcze grubszy. W dobie dzisiejszego kryzysu, który każdemu daje się we znaki, Leonek nie „kryzysuje”, bowiem z dużą głową zawsze dobrze. Interes Leonka polega na pośredniczeniu między drobnymi tkalniami a przemysłem łódzkim w otrzymywaniu roboty. Płacąc tkaczom bardzo niskie stawki, gdyż tysiąc złotych miesięcznie zgarnia dla siebie, Leonek popchnął do bankructwa wiele warsztatów pracy.
Nie dość na tym, że kosztem tkaczy Leonek nabija sobie kieszeń, nadto traktuje ich wprost po zwierzęcemu. Wypłaty tygodniowe za zrobienie towaru odbywają się w niesłychanych warunkach. Do ostatniej chwili wypłacał on zarobki w ciasnym prywatnym mieszkaniu przy ul. Warszawskiej. Kilkudziesięciu tkaczy po kilka godzin wyczekiwało na zapracowane grosze; ogonek taki ciągnął się często przez korytarz aż na ulicę.
Jako dowód przytaczam fakt, którego byłem sam świadkiem: w dniu 27 września br. około godz. 5 po południu przechodząc ulica P.O.W. (obecnie 3 Maja) usłyszałem krzyki z pierwszego pietra; przy oknie zauważyłem rozzuchwalonego Leonka, kłócącego się z jakąś kobietą. Zainteresowałem się bliżej tą sprawą i z ust czekających dowiedziałem się wprost nieprawdopodobnych rzeczy, a mianowicie: tego dnia z rana wyznaczona była wypłata, tymczasem Leonek dopiero późnym wieczorem raczył wrócić do domu narażając kilkudziesięciu tkaczy na wyczekiwanie w korytarzu.
Wśród interesantów zauważyłem także kobiety z małymi dziećmi na rękach. Zdarzało się też często, że po kilkugodzinnym czekaniu trzeba było odejść z kwitkiem, gdyż Leonek kazał przyjść innym razem. Na przykład, ostatnie wypłaty odbywały się w sobotę wieczorem. Po długim wyczekiwaniu okazało się, że pieniędzy brak. Leonek oznajmia, że jutro tj. w niedzielę wypłaci należności. Zaklął niejeden, że nawet święta nie może mieć spokojnego, ale cóż zrobić, bez pieniędzy – trudno. Zgłaszają się więc do swego „chlebodawcy” nazajutrz w niedzielę. Leonka oczywiście nie ma, służąca zaś oświadcza, że „Pan” wczoraj jeszcze pojechał do Łodzi, a wróci jutro dopiero, a pieniędzy naturalnie nie ma”.
Najwyższy już czas skończyć z tego rodzaju krętaczami i zlikwidować to niezdrowe dla naszego tkactwa pośrednictwo. Ciężary wszystkie, jak wysokie podatki, świadczenia socjalne itp. ponoszą tkalnie, a właściwy zysk czerpią tacy kombinatorzy, jak ”gruby” wyzyskiwacz.
Przemysłowcy łódzcy wiedzą o tym dobrze, że Pabianice tkają taniej niż Łódź, trafią więc sami bezpośrednio do tkacza, jak to w wielu wypadkach jest już praktykowane.
Kończąc, apeluję przede wszystkim do odnośnych władz, o ukrócenie samowoli podobnych wampirów, zaś do tkaczy pabianickich, o zajęcie odpowiedniego stanowiska wobec machera Leona vel Lubka. (PP, 10 listopada 1935)
Stürmer
Stürmer – ohydne to piśmdło jest ostatnio reklamowane w Łodzi i przez niektórych gazeciarzy specjalnie faworyzowane. I w Pabianicach ostatnimi czasy, księgarnia będąca własnością p. Wyrzykowskiego, b. enperowca, sprzedaje Stürmera. Codziennie w witrynie sklepowej wymienionej księgarni widnieje Stürmer, który jest gorąco propagowany przez p. Wyrzykowskiego i jego przyjaciół spod znaku swastyki. (PP, 25 kwietnia 1937)
Post
W związku z zatargami w fabryce p. Posta, na tle nieprzyjęcia do pracy starych robotników, Pan Inspektor Pracy wezwał w ubiegły poniedziałek do siebie na konferencję przemiłego pana fabrykanta, który jednak prawdopodobnie ze strachu nie stawił się na wezwanie.
Powtórną konferencję Pan Inspektor wyznaczył na sobotę, dn. 3 III br. w Łodzi i o ile Post, i tym razem się nie stawi – to trzecim razem będzie konferował już nie z Inspektorem, a dyrektorem bezpłatnego hotelu w Łodzi przy ul. Kopernika. (PP, 4 marca 1934)
Pan Post, właściciel fabryki przy ul. Warszawskiej, zamknął swoją „budę”, a to w tym celu, aby później mógł przyjąć wygodnych dla siebie robotników, którzy to ani be ani me. I tak też się stało, gdyż od kilku dni pan Post werbuje nowych tkaczy, a tych którzy zaglądali często do cennika i pilnowali, aby umowa zbiorowa była przestrzegana nie chce przyjąć z powrotem do roboty. Delegatów fabrycznych również nie przyjął, co wykracza przeciwko umowie zbiorowej z dnia 4 kwietnia br. Panie Post! Czy Pan już zapomniał o tych czasach, kiedy to Pan był takim samym wyzyskiwanym robotnikiem? Czy Panu nie wstyd łupić ze skóry swoich dawnych towarzyszy pracy? (12 listopada 1933)
Magrowicz
W firmie „Magrowicz” (fabryka mebli) robotnicy muszą pracować więcej niż 8 godzin, bez zapłaty za godziny nadliczbowe. Poza tym administracja fabryki, traktuje robotników ordynarnie.
Panie Magrowicz w Pabianicach ludzie dobrze pamiętają przedwojenne lata, kiedy to Pan chodził w cajgowych portkach. Utkwiła im również w pamięci sprawa dzwonów. (PP, 4 marca 1934)
Błota pińskie
Jest zupełnie zrozumiałym, iż przed wojną światową, burmistrzyna rosyjski, pijak i łapownik w jednej osobie, mało dbał o wygody mieszkańców naszego miasta, a w szczególności tam, gdzie się gnieździła nędza robotnicza. Zresztą nie mieliśmy najmniejszego wpływu na gospodarkę naszego miasta albowiem nie istniał wówczas samorząd miejski. Toteż nic dziwnego, iż nasze pieniądze z podatków, z reguły szły na rozbudowę miast rosyjskich, zaś miasta polskie tonęły w błocie i ciemnościach, swoim wyglądem przypominając osiedla ludzkie, raczej gdzieś w głębokiej Rosji, aniżeli kraju środkowoeuropejskim.
Po 17 latach samorządu miejskiego w niepodległej Polsce, a po 3 latach robót finansowanych przez Fundusz Pracy, już czas najwyższy, ażeby przystąpić do uporządkowania dzielnic robotniczych m. Pabianic, a przede wszystkim dzielnicy południowej, zamieszkałej w 90 proc. przez klasę pracującą.
Należy w przyszłym sezonie budowlanym bezwzględnie przystąpić do zabrukowania drugiej polowy ul. Łąkowej, przypominającej podczas deszczów jesiennych i roztopów wiosennych, błota pińskie, o głębokości dochodzącej w niektórych miejscach do poł metra. Ulica ta prawdopodobnie wzięła swoją nazwę od pobliskich łąk, ciągnących się nad rzeczułką bez nazwy – obok cmentarzy. Jeszcze przed 30 laty w miejscu, gdzie dzisiaj wznoszą się budynki mieszkalne, znajdowała się topiel zdradliwa będąca siedliskiem wszelkiego ptactwa wodnego.
Niewiele się zmienił od tego czasu teren, na którym ciągną się ul. Łąkowa, Piękna, Św. Krzyska i inne pomniejsze, przyległe do nich. Chyba tylko, że obecnie dzikie ptactwo wyniosło się na dalsze tereny błotniste – hen pod lasek, a miejsce jego zajęło ptactwo oswojone – domowe, które z równą przyjemnością igra wesoło na mokradle torfiastym dzielnicy południowej, łowiąc w jego licznych kałużach: żaby, rybki i inne gady i płazy.
Za endeckich magistratów był sobie taki pan ławnik – sprytny jucha ogromnie, który brukował te ulice przy których mieszkali jego pociotki, kumotry i ujki. A, że przy ul. Łąkowej i Pięknej, niestety nikt nie mieszka z rodziny pana b. ławnika, przeto toną one dotychczas w błocie.
Całe szczęście, że na jednej z tych ulic błotnistych, a dziwnym zbiegiem okoliczności przy ul. Południowej mieszka ławnik Zarządu Miejskiego p. Raszpla Władysław. Mamy tedy nadzieję, że może dzięki niemu nareszcie wydział budowlany zwróci swoja czcigodną uwagę na dzielnicę zamieszkałą przez tych, którzy chodzą pieszo i w dodatku w dziurawych butach. (PP, 10 listopada 1935)
Ordonówna na scenie Kina „Luna”
Przed kilkoma dniami Pabianice ogarnął szał. Czerwone litery afiszów zapowiadały jedyny występ Hanki Ordonówny. W domu, kinie, cukierni, na ulicy, jednym słowem wszędzie mówiono tylko o Ordonce. Nic dziwnego przyjazd jej poprzedziły prasowe echa jej sukcesów w kraju i zagranicą, megafony radiowe, szpalty gazet, płyty gramofonowe i wreszcie film. Aż wreszcie nadszedł ten moment „Polska pieśniarka”, artystka filmowa, niezrównana bohaterka „Szpiega w masce” ukazała się na scenie ”Luny”.
Widownia przepełniona. Tłumy. Komplet w dobie kryzysu. Quorum z naddatkiem. Tym się nawet dobrowolna Pożyczka Narodowa poszczycić nie może, bo i ona dala mniej niż się spodziewano. Takiej kasy nie zrobiłby nikt, nawet … nawet On. Oczywiście przede wszystkim nasi z całym magazynem futer. A co krzesło to Róża lub Hanka vel Chaja. Wreszcie ukryty za kotarą Boruński vel … uderzył w klawisze i w całej okazałej postaci ukazał się „Szpieg w masce”, lecz niestety bez maski.
I zgrzytem tłuczonych, rozbijanych garnków popłynęły jej pieśni. Głos chropowaty, przepity, ordynarny w swej sile niesympatycznego wyrazu robił swoje. Ewentualny nastrój recytowanych, śpiewanych utworów psuły całkowicie ordynarne ruchy, gestykulacja podwórzowej śpiewaczki, tak pamiętna z filmu „Szpieg w masce”.
Na program złożyły się piosenki: „Są w życiu takie chwile”, ”Czara goryczy”, „Telefon do nieba”, „Dzieci kapitana Granta”, „Wesele”, „Modlniczka”, „Teraźniejsza młodzież”, „Grenada”, „Wachlarz”, „Carioca”, „Sulamita”, „ O przyjdź już”, „Kobieta”, „Melodia Warszawy”, „Mein idisze Mame” i „Musisz”.
I zaczęły się trele. Mówiąc słowami tytułów piosenek „są w życiu takie chwile, że człek rad nie rad płacąc, musi jeszcze wypijać całą czarę goryczy”.
Taką czarą zawodu był właśnie cały spektakl. I wprost z małą Marysią, bohaterką jednej piosenki, chciałoby się założyć telefon do nieba i prosić Boga, by skończył katusze publiczności. A pieśniarka brnęła dalej poprzez „Wesele”, w którym jej głos znalazł dopiero swe naturalne ujście, poprzez „Modlniczkę”, „Teraźniejszą młodzież”, która na nieszczęście artystki posiada jeszcze jakiś smak artystyczny, aż dobiła do „Grenady”, w której wybuchła zaraza i rzeczywiście ze sceny rozchybotanej, rozedgranej wyzywającą namiętnością naigrywania się z publiczności, nie liczenia się z jej słuchem, bębenkami, płynęła zaraza.
Aż wreszcie zasłonięta „Wachlarzem” rozpuściła swe ręce i nogi i dalej do roboty: „Carioca”. W tym pokazała dopiero swój temperament artystyczny i swoją rasę. Kapitalne! Po mizernych, nieśmiałych oklaskach zapalono światło. Przerwa. Po kwadransie – dalszy ciąg.
Na pierwszy ogień ”Sulamita” – piosenka wschodnia – arabska, jak głosił program. I tutaj należy postawić pytanie – w którym miejscu to nazywa się piosenką, jeśli przez całe 7 minut słychać było dziwne jęki: ha hanaoka? I tak w krąg. I dlaczego to się nazywa piosenka wschodnio arabska? Siłą niewymowną pcha się do głowy myśl o tej zagadce rasowej, w której, aby trudniej było zgadnąć sens jej w postaci kanarka, powiada się, że pływa, wisi i jest słony. Jednocześnie na tle tej piosenki „Artystka” odtańczyła taniec … wschodni arabski, który mógłby być równocześnie właściwy Nalewkom czy innym Nowolipkom.
Ohyda, korkociągi, loopingi, beczki akrobaty – lotnika niczym są w porównaniu z tymi, pozbawionymi wszelkiego smaku artystycznego konwulsjami, mającymi imitować taniec. Minęły czasy, kiedy byle jaka golizna kapiących od tłuszczu bab ekscytowała wielu.
Dziś nikogo to już nie bierze.
I dziw, ze nikt – jak to miało miejsce swego czasu w Warszawie – w ciszę sali nie rzucił okrzyku: „Antek! Dobij ją, niech się nie męczy”.
Na szczęście kastaniety tłumiły dzikie, wschodnio arabskie krzyki i wycia ”artystki”. I kiedy na zakończenie w efektownym pas podniosła ręce do góry, z piersi słuchaczy popłynęło westchnienie: ”Boże, wysłuchaj ją, niech zamilknie”.
Program uratowały od całkowitego skandalu trzy piosenki: ”Melodia Warszawy”, „Kobieta” i „Die idisze mame”. Ale czy to już daje sławę, karierę, tytuł „polskiej pieśniarki”? Czy tu w ogóle można mówić o jakimś smaku artystycznym, stylu oryginalnej interpretacji? Na pewno nie! Można jedynie mówić o specyficznej dla niej manierze, przechodzącej w rozwydrzenie, rażący, wyzywający tupet parweniusza. A gdzie dystynkcja w prostocie i prostota dystynkcji – jak mówiły słowa piosenki?
Niestety, tego u Ordonki darmo szukalibyśmy. I jak na ironię, ta właśnie „artystka”, która w interpretacji, głosie, ruchach nie ma nic wspólnego z typem polskim, nosi właśnie pseudonim „Hanka Ordonówna”. Bolesna ironia. I jeszcze jedno pytanie, dlaczego występowała ona w filmie polskim, nic dziwnego. Tyle tam przecież tkwi ludzi bez głosu i talentu, że jedna więcej „diva” balastem nie będzie. Ale gdzie tkwi tajemnica jej powodzenia, sławy, kariery? Kto wie, czy kluczem do sezamu popularności nie jest „Die idisze mame?”. (PP, 2 grudnia 1934)
Akademia
Organizacja Sjonistyczno – Rewizjonistyczna w Pabianicach urządza w sali p. Budzińskiego akademię żałobną w intencji 15-ej rocznicy bohaterskiej śmierci kapitana Józefa Trumpeldora. Na program składają się przemówienia okolicznościowe wygłoszone przez pp. dr. Lipmana (z Warszawy), inż. Elperna (z Łodzi) i red. Henryka Tajcha, żywe obrazy, recytacje, sztuka dramatyczna z M. Łaznowskim i Obuchowską w głównych rolach, śpiew, muzyka. Ze względu na bardzo bogaty program akademia budzi wielkie zainteresowanie wśród społeczeństwa żydowskiego. (PP, 5 marca 1933)
Trupiarnia
Na miejscowym cmentarzu katolickim w miejscu przeznaczonym grzebanie zmarłych, niepojednanych z Bogiem, stoi od kilkudziesięciu lat, mały domek z cegieł, zwany popularnie przez ludność – trupiarnią.
Niesamowity ten budynek, zwany także prosektorium lub morgą, wywołujący u zabobonnych ludzi uczucie lęku, przeznaczony jest na dokonywanie sekcji zwłok samobójców i zmarłych wskutek nieszczęśliwych wypadków.
Zwykle po dokonaniu sekcji, zwloki pozostawione są w trupiarni aż do pogrzebu, o ile zmarły nie ma rodziny. Majestat śmierci, bez względu na to, czy zmarły był samobójcą czy inną zginął śmiercią, wymaga, aby zwłoki człowiecze, aż do pogrzebania ich w miejscu wiecznego spoczynku, nie były traktowane, jak padło zwierzęce.
Toteż miarodajne czynniki winny niezwłocznie przystąpić do gruntownego remontu trupiarni, która przedstawia obraz nędzy i rozpaczy i która, jak się dowiadujemy z wiarygodnych źródeł, służy włóczęgom za chwilowy nocleg, a miejscowym szumowinom za miejsce gry w karty i do schadzek miłosnych.
Dane powyższe, są tym bardziej prawdziwe, z uwagi na niedawny fakt profanacji cmentarza katolickiego, kiedy to pabianiccy rycerze noża obrali sobie cmentarz za miejsce schadzek miłosnych, połączonych z pijatykami. (PP, 12 listopada 1933)
Pomnikomania
Sławetny gród Pabianice, nad rzeką Dobrzynką, o którym wspominają stare kroniki, nie może stać na szarym końcu miast. Koniecznie w Pabianicach musi być pomnik. W Pabianicach już wszystko jest, tylko niestety pomnika jeszcze nie ma. Pomnik – postać żołnierza polskiego ma wyrażać symbol Niepodległości i Wolności. Pięknie. Każdy z upragnieniem czekał niepodległości a nade wszystko wolności – tylko, że wolności to wcale nie widzimy. Widzimy natomiast co innego.
Czyżby zamiast pomnika, na który już od kilku lat zbiera się w Pabianicach, poza Pabianicami a nawet w Ameryce dobrowolne datki, nie było wskazane wybudować przytułek dla starców, którzy wyrzucani na bruk przez rekina – kapitalistę zmuszeni są żebrać na stare lata. Czyżby zamiast pomnika żołnierza nie lepiej byłoby ufundować kilka stypendiów dla naszej młodzieży uniwersyteckiej, która o chłodzie i głodzie się uczy.
Na magistracie pabianickim wmurowano w 1917 r., popiersie Tadeusza Kościuszki. Tablica jest skromna, tak jak Kościuszko był skromny. Ci, którzy ufundowali ten skromny pomnik na pewno o tym pamiętali, ale były to inne czasy. Dzisiejsi ludzie to inni ludzie. ( PP, 2 kwietnia 1933)
Dychto
W Pabianicach jest kilku odznaczonych Krzyżem Virtuti Militari, a na pewno kilkudziesięciu odznaczonych Krzyżem Walecznych. Przed rokiem zgłosił do przewodniczącego robót publicznych – ławnika miejskiego Samuela niejaki p. Dychto – kawaler Virtuti z prośbą o zatrudnienie go na robotach publicznych. Ponieważ instrukcja wojewódzka (p. Samuel pasjami lubi zasłaniać się instrukcjami) nic nie mówiła o zatrudnianiu takich ludzi na robotach publicznych p. Samuel załatwił odmownie. Trzeba było dopiero interwencji i pisaniny do Urzędu Wojewódzkiego, aby instrukcję zmienili na korzyść kawalerów Virtuti Militari.
Na tłustych posadach rozpościerają się tacy obrońcy ojczyzny, których w 1920 r. musiało 6 żandarmów w nocy z łóżka brać do wojska, a jak na ironię ci, którzy nie za intendenturę, nie za tabory, nie za pracę po kancelariach wojskowych, a za znojną służbę frontową i odwagę otrzymali najwyższe odznaczenia, muszą jeść z łaski wasserzupkę lub na stawie, ciężko z łopatą pracować 2 dni w tygodniu. (PP, 2 kwietnia 1933)
Endecja i Żydzi
Na ostatnim posiedzeniu rady miejskiej wniosek uchwalenia podatku od nieruchomości, mający na celu ogólne wzmocnienie budżetu, a w szczególności – zdobycie pieniędzy na zatrzymanie w pracy przez okres zimowy jedynych żywicieli rodzin – został odrzucony na skutek połączenia się grupy Sokołowskiego, Wendlerowców, Stronnictwa Narodowego i … (o zgrozo) Żydów. Namacalny dowód wspólnoty interesów, choćby nawet Żydzi przyszli do Stronnictwa Narodowego, a nie Stronnictwo Narodowe do Żydów (nie kupujcie u Żyda, ale Żyd u „katolika”- zgodnie z powyższą receptą – może). Dlatego Żydzi kupili głosy endeckie, które widząc w tym własną obronę i korzyść – sprzedały się jak prostytutka – dla zysku… A może to ów symbol o miłowaniu nieprzyjaciół – podjęty praktycznie w typie faryzeuszowskiego samarytanizmu: ja ci chcę dać łyżkę ciepłej zupy – a ile mi dasz?
W związku z tym, że Żydzi są na ogół tchórzliwsi – można posądzić Stronnictwo Narodowe o łatwość „pojednania” za pomocą świetnego chwytu w rodzaju Ślepego Maksa i Tasiemki (terror): bij Żyda!
A w całej tej piekielnej gmatwaninie jednego zaprzeczyć się nie da: wspólnoty interesów kapitalistycznych Żyda i Endeka, interesów, których bezpieczeństwo gwarantuje własną krwią ciemną, jak on sam – polski chłop i robotnik, który nie wie, że endek gotów z diabłem zawrzeć transakcję – byleby korzystna była, i jednocześnie zdolny jest deklamować do ludzi głodnych, że jeśli „zlikwidują” Żyda – będą prawdziwymi synami ojczyzny, gdyby jednak uderzyli endeka – zostaną po wieczne czasy komunistami. Pilnie i zazdrośnie strzegąc prawa własności prywatnej – bezczelnie miotają plugawą (zachłanną) dłoń w biedny rynkowy stragan żydowski. Nic więc dziwnego, że odrzuceniem wniosku podanego przez radnych Polskiej Partii Socjalistycznej – narażono kilkadziesiąt rodzin na bezrobocie i zarazem uchwalono „pomyślny” podatek komunalny od nieruchomości (broniący w treści kamieniczników – zubażający budżet miejski na sumę około zł 20. 000). Fakt powyższy dowodzi niezbicie, że proletariat miast i wsi jest jeno mierzwą pod gnój zamożnego żywota.
(..) Lekceważenie kwestii bytu robotnika jest o tyle znamienne, że kwestia ta powinna stanowić jedną z wytycznych ideologii Stronnictwa Narodowego. Znany jest „miłosierny” fakt sprzeciwu w sprawie zakupów odzieży dla najuboższej dziatwy na zimę, ze względu na to, że odwiedzano sklepy żydowskie (taniej). Sprawunków potrzeba było wiele, pieniędzy było grubo mniej – dzieci marzły, a „katolik i patriota” tryumfował. (PP, 22 listopada 1936)
Terror młodych
Tak zwani „młodzi” ze Stronnictwa Narodowego, od dłuższego czasu stali się istną plaga m. Pabianic. Młodym ludziom – inaczej: młodzieży , żółtodziobom, niedowarzonym młodzieńcom, nie przygotowanym należycie do życia, należałoby wiele wybaczyć. Atoli ”młodzi” endecy, drągale pod wąsem (wśród których wielu jest żonatych i dzieciatych) absolutnie nie zasługują na pobłażanie za swą robotę chuligańską, przejawiającą się w napadach na spokojnych mieszkańców miasta, a packaniu farbą płotów i domów, rozbijaniu imprez dochodowych, wreszcie w złośliwym, żakowskim zdejmowaniu szyldów znad witryn sklepowych.
Władze bezpieczeństwa publicznego winny z całą bezwzględnością przystąpić do likwidacji szajki „młodocianych” łobuzów z ul. Garncarskiej, hasających w naszym mieście na koniku antysemityzmu, albowiem pod płaszczykiem antysemityzmu „młodzi” i „starsi” z Obozu Narodowego dążą do objęcia w swe klerykalno-kapitalistyczne łapy, władzy w Polsce, ku zwiększeniu pognębienia szerokich mas pracujących.
Nowa Prawda
Próbny numer Prawdy Pabjanickiej ukazał się w grudniu 1932, natomiast pierwszy numer PP nosi datę 8 stycznia 1933. Jednakże już wkrótce współpracownicy redaktora Sławińskiego postanowili wydawać dwutygodnik – Nowa Prawda Pabjanicka.
(…) Od chwili powstania Prawdy Pabianickiej, tj. od grudnia 1932 roku musiałem staczać formalne walki z moimi ówczesnymi kolegami redakcyjnymi, którzy kryjąc się tchórzliwie za moimi plecami, chcieli drukować paszkwile z życia osobistego, na pewne znaczne osobistości m. Pabianic. Mocą mojej odpowiedzialności, z małymi wyjątkami nie dopuściłem do tego.
Charakterystycznym faktem jest, że ci panowie w związku z trzema konfiskatami Prawdy Pabjanickiej w marcu br. (za artykuły o krwawym piątku) udali się do p. Starosty w Łasku ze skargą na mnie, że ja byłem autorem skonfiskowanych artykułów, że ja ich terroryzowałem, byłem dyktatorem etc. Prosili również o odebranie mi prawa wydawania gazety, a nawet spowodowali przez swoje niecne intrygi to, że zmuszony byłem drukować gazetę w Łodzi, przez co naraziłem się na poważne straty materialne. Historia się powtarza, mówi przysłowie. Obecnie i oni, drukują swoją gazetę w Łodzi, lecz z innych powodów, bo za nieuregulowanie należności za drukowanie gazety u p. Stefana. Ale mniejsza z tym. Chcę jeszcze jedno dodać.
Chcę jeszcze jedno dodać. Szanowni moi przeciwnicy, gdyż muszę ich tak teraz nazywać, zrobili plajtę z Nową Prawdą Pabjanicką, której ostatnio nikt nie chciał czytać. Więc w te pędy do Narodowej Partii Robotniczej o subsydium, które otrzymali z warunkiem, że podporządkują się całkowicie dyrektywom tej partii. NPR, trzeba przyznać, mająca sprytnych prowodyrów, skwapliwie ofertę przyjęła, z uwagi na zbliżające się nowe wybory samorządu miejskiego, tym bardziej, że tym panom ostatnio zaczął się grunt pod nogami usuwać za ich dwulicową prace w Związku „Praca” i chaotyczną gospodarkę w magistracie. Mając gazetę w ręku panowie z NPR przede wszystkim mają zamiar załatwić , wypróbowaną przez siebie nieuczciwą metodą walki, ze mną swoje porachunki, produkując na mnie nikczemne paszkwile.
Wiedzą ci panowie spod pseudo-robotniczego sztandaru, że nie wrócą już do pełnych żłobów, że robotnicy dosadnie przekonali się o ich krętackiej robocie, zdążającej do zapewnienia im osobistych materialnych korzyści; dlatego też nie liczą się z rodzajem broni, aby dopiąć celu.
Otumanieni dotychczas robotnicy, ocknęli się nareszcie z kilkunastoletniego letargu nieświadomości i przy przyszłych wyborach spełnią swój obowiązek, jak przystało na uświadomionych robotników.
Na zakończenie dodam, że prowadzę gazetę o własnych siłach. Nikt mnie nie finansuje i lansowane pogłoski, jakobym otrzymywał subsydium od PPS są wyssane z palca – kolportowane przez moich przeciwników.
To, że otrzymałem bezinteresownie lokal w Domu Robotniczym, a następnie w Związku Klasowym, dzięki życzliwości p. Raszpli, dowodzi, że Prawda Pabjanicka, cieszy się sympatią szerokich mas robotniczych, w jedynym prawdziwie broniącym spraw robotniczych, Związku Klasowym (na płatny lokal nie mogę sobie na razie pozwolić). Zresztą jestem osobiście poglądów lewicowych, co z satysfakcją wyznaję i raczej wolę opowiedzieć się przy PPS niż przy pseudo-robotniczej partii za jaką ogólnie uważana jest Narodowa Partia Robotnicza.
Chcecie mnie panowie z „Nowej Prawdy” sprowokować – wiem o tym, lecz nie pójdę tą śliską drogą. Piszcie o mnie co wam się żywnie podoba. Mam dla was tylko pogardę i milczenie. (PP, 2 lipca 1933)
Film plastyczny w kinie „Oświatowym”
Spokojny Obywatelu Pabianicki!
Zali wiesz, że na Twój spokój świąteczny, na Twą tradycję, wreszcie, na Twą wypróżnioną przez miłą małżonkę, kieszeń, szykuje się zamach?
I o zgrozo! Zamch ten szykują ci, którzy właśnie powinni stać na straży bezpieczeństwa Twej kieszeni, Twego domowego ogniska.
Ojcem świątecznego zamachu jest Zarząd Miejski. On to bowiem wyłonił instytucję kin miejskich, która czyha na ogołocenie Cię z 54 gr co tydzień.
To ta instytucja zakłóca spokój publiczny, sprzedając na święta Wielkiejnocy, film plastyczny. I nic nie powiesz – Ojcze Rodziny!
Twa żona, Twe dzieci nie dadzą Ci spokoju. I słusznie. Albowiem jest rzeczą pożyteczną pozna
najnowsze zdobycze techniki. A taką jest trójwymiarowy film, który demonstrowany będzie w kinie „Oświatowym”.
Jak nam zapowiadają będzie to rewelacja sezonu. Dzięki specjalnej konstrukcji obiektywu i okularom (które za 5 gr trzeba nabyć w kasie kina) zobaczymy dziwy nad dziwami : woda będzie się lała na Ciebie (ale nie zamoczy), piękna dziewczyna występuje z ekranu i siada CI prawie na kolonach (radzę kup żonie balkon, a sam weź parter), piłki przelatują nad Twą głową … Ale co tu Ci będę dużo pisał. Przeczytaj afisze i … veni, vidi… tylko nie fugi (nie uciekaj), bo nic Ci nie grozi. (PP, 28 marca 1937)
Herman Faust
W sobotę, dnia 10 kwietnia rb. o godz. 7 wieczorem, zmarł jeden ze znanych w Pabianicach, a tak rzadkich w tej sferze filantropów - błogosławionej pamięci Herman Faust.
Zmarły był jednym z tych, którzy w stosunkach z robotnikami potrafili zachować umiar i takt, a wśród swego środowiska cieszyli się szeroką sympatią, czego dowodem był udział w kondukcie pogrzebowym około czterotysięcznej rzeszy.
W poniedziałek o godz. 12 zwłoki z domu żałoby zostały przewiezione do synagogi przy ul. Bóźnicznej, karawanem, który przysłała łódzka Żydowska Gmina Wyznaniowa. Chcąc okazać zmarłemu wdzięczność za zasługi położone dla Gminy Żydowskiej, rabin Alter osobiście odprawił nabożeństwo żałobne.
Przed cmentarzem przyjaciele zmarłego wzięli trumnę na własne barki, aby zanieść ją do grobu.
Przed wejściem na cmentarz kantor pabianicki przy współudziale chóru Łódzkiej Synagogi wykonał przejmujące pienia żałobne.
Nad grobem mowę wygłosił dyr. Banku Kredytowego pan Klajnman, żegnając zmarłego i przedstawiając jego dużą a pożyteczną działalność dla m. Pabianic, dzięki której niejedni z dna nędzy wyrwani zostali.
B. p. Herman Faust cieszył się popularnością także i w Łodzi, skąd na żałobny ten obrzęd przybyło wielu jego przyjaciół. Zaznaczyć musimy, że pogrzeb odbył się dopiero w poniedziałek, a więc na trzeci dzień po śmierci, gdyż oczekiwano córki, która wreszcie o godz. 8 rano przybyła z zagranicy samolotem. (PP, 18 kwietnia 1937)
Nędza robotnicza
Życie robotników w obecnych warunkach jest ciężką wegetacją. W obecnym czasie ojciec rodziny, zarabiając od 3 do 10 złotych tygodniowo, nie jest w stanie utrzymać swej rodziny, składającej się często z kilku osób. Jest stwierdzone, że w ciągu 10 tygodni ani razu zarobek robotnika nie przekroczył 10 złotych.
Zachodzi pytanie, jak on ma wyżywić żonę i troje dzieci. Z obliczenia wynika, że na jedną osobę przy zarobku 10 złotych tygodniowo, wypada 2 zł tygodniowo, czyli dziennie 28 i pół grosza. Za 28 groszy kupić można 1 kg chleba i 1 kg kartofli, zaś o zaspokojeniu innych potrzeb mowy być nie może.
Są też wypadki, że robotnik wychodzi z fabryki, jak to miało miejsce w jednej z bardzo poważnych i znanych na terenie Pabianic firm, po potrąceniu komornego i za opał, z kilkunastoma groszami. W mniejszych fabrykach stan ten przedstawia się jeszcze gorzej. Często robotnik w czwartek opuszcza fabrykę bez tygodniówki. Właściciele fabryk tłumaczą się tym, że opłacać muszą wyższe podatki i świadczenia, wobec czego nie mogą podwyższyć stawki, ale zapominają o jednym, że robotnicy widzą ich nagle wzbogacenie się kosztem tego wynędzniałego pracownika.
Ażeby się uchylić od płacenia skarbowi podatków, fabrykanci utworzyli akcje, zaś każdy akcjonariusz jest dyrektorem oddziału i pobiera wysoką pensję. Oprócz dyrektorów przyjmuje się do fabryk administratorów, kalkulatorów, kierowników i wielu innych, aby w ten sposób wygórować procenty, a obniżyć zarobki robotników.
Co miesiąc redukuje się zarobki lub robotników, zaś pozostali podołać muszą za siebie i zredukowanych towarzyszy. Jeden z fabrykantów, będąc członkiem Podkomitetu Grodzkiego do Spraw Bezrobocia stwarza bezrobocie puszczając fabrykę na 12 godzin na dobę. Takich fabryk, w których można zatrudnić jeszcze 50 proc. robotników jest kilka; na razie ich nazw nie wymieniamy, ale gdy właściciele tych fabryk nie zaprzestaną zmuszać robotników do pracy po 16 godzin na dobę, podamy ich nazwy do publicznej wiadomości. (PP, 5 lutego 1933)
Pisemko
Prawda Pabjanicka drukowała dotychczas do 900 egzemplarzy i cały nakład był zawsze sprzedawany w sprzedaży ulicznej przez biuro dzienników p. Zatorskiego. Były wypadki, że nawet nakład w wyższej ilości okazał się za mały. Gazeta Pabianicka (nie wiemy ile drukują), rozchodzi się w sprzedaży ulicznej – tylko od 33 do 100 egzemplarzy. Redakcja Prawdy Pabjanickiej składa się z kilku utytułowanych panów doktorów, profesorów itd., którzy nic nie robią, a tylko zajmują się przedrukowywaniem artykułów z innych gazet oraz drukowaniem nadesłanej korespondencji.
Dziwne się wydaje, że mimo tak „intensywnej” pracy tylu uczonych panów Gazeta Pabianicka jest tak mało poczytna.
Czytelnicy sami osądzą, która z tych gazet zasługuje na nazwę „pisemka”. (PP, 5 listopada 1933)
Wigdorowicz
W marcu 1931 r., zmarł znany i ogólnie szanowany na bruku pabianickim, obywatel wyznania mojżeszowego Henoch Wigdorowicz. Wówczas Aguda (Ortodoksi) z mianowanym przez starostwo komisarzem p. Uszerem Sternem, zażądała od rodziny zmarłego za grób 2000 dolarów (18 tys. zł) mimo, ze najwyższa opłata za grób wynosiła wówczas tylko 500 zł. Pertraktacje rodziny zmarłego z p. Sternem nie dały pozytywnego rezultatu, wobec czego zdecydowano pochować b. p. Wigdorowicza bez zezwolenia gminy. Tym bardziej, że było to w przeddzień żydowskich świąt wielkanocnych, a rytuał religii żydowskiej nakazuje pochować zmarłego w ciągu 24 godzin.
Po pewnym czasie, bracia Josek i Abram Joskowiczowie przy pomocy kamieniarza Symchy Grossglücka, między grobem Wigdorowicza a grobem ich krewnych postawili samowolnie mur o wysokości dwóch metrów, przy czym kopiac fundament na mur otworzyli grób, że było widać zwłoki.
Rodzina b. p. Wigdorowicza złożyła skargę do Prokuratury na braci Joskowiczów i kamieniarza, w rezultacie czego, w dniu 15 bm. odbyła się w tutejszym Sądzie Grodzkim rozprawa. Wdowa po zmarłym, wystąpiła na tejże rozprawie jednocześnie z oskarżeniem posiłkowym.
Oskarżonych bronił p. mecenas Kempner z Łodzi, zaś w imieniu powodów występował p. mec. Teitelbaum z upoważnienia p. mecenasa Landaua.
Rozprawa została odroczona.
Trzeba zaznaczyć, że z chwilą odzyskania Niepodległości b. p. Wigdorowicz objął prezesostwo gminy wyznaniowej żydowskiej i jednocześnie był wybrany do rady miejskiej. W radzie miejskiej b. p. Wigdorowicz piastował mandat radnego przez 9 lat. Podczas okupacji niemieckiej, był on sędzią Sadu Pokoju w Pabianicach. (PP, 21 marca 1933)
Wyzyskiwacz
W posesji, przy ul. Sienkiewicza 5, będącej własnością p. Arndta, zamieszkuje w ciemnej komórce p. Andrzej Powroźnik z córką, który trudni się wyrabianiem drewnianych podeszew do trepów. Komórka pełna dziur, przez które podczas deszczu leje się strugami woda, służy p. Powroźnikowi za pracownię i zarazem za kuchnię, jadalnię i salon. P. Powroźnik jest ubogim człowiekiem i na taki luksus, jak lóżko go nie stać; sypia zatem razem z córka na barłogu.
Nędza żre go do szpiku kości.
Pan Arndt, właściciel domu, mówiąc nawiasem zamożny człowiek, pobiera od nędzarza Powroźnika za dziurę, gdzie każdy szanujący się pies nie chciałby mieć swego legowiska, tytułem komornego aż 10 zł miesięcznie. Kilkakrotnie p. Powroźnik zwracał się do gospodarza z prośba o obniżkę czynszu, wskazując na ogromną nędzę, jaką cierpi niezasłużenie ze swoim dzieckiem.
Nie pomogły prośby nędzarza, łzy bezbronnego pariasa. Nieczuły na biedę ludzką, człowiek o kamiennym sercu, nie wzruszył się łzami trepiarza i jego córki. Odwrotnie – komorne podwyższył mu o 1 zł miesięcznie.
Takich wypadków w Pabianicach jest więcej, często się słyszy o eksmisjach biednych robotników. Często się widzi. Jak władza wyrzuca na ulicę graty eksmitowanego.
Oj! Panowie kamienicznicy źle się bawicie, wam chodzi o zyski, a nam o życie. (PP, 21 marca 1933)
Imieniny Marszałka
W związku z imieninami Marszałka Józefa Piłsudskiego w dniu 19 marca br. Komitet Obchodu Imienin rozda dziatwie szkolnej słodycze.
Bezrobotni korzystający z akcji dożywiania Lokalnego Komitetu Funduszu Pomocy Bezrobotnym otrzymają w dniu imienin lepszy obiad. (PP, 19 marca 1933)
OWP
Prawdopodobnie Obóz Wielkiej Polski – bo chyba nikt inny – w niedzielę, dnia 11 bm. wywołał przy zbiegu ulic: Zamkowej i św. Jana ostre starcie z Żydami. W mrokach nocy (około 12-ej) – hitlerowskie rozbestwienie uszło bezkarnie.
Dnia 14 bm. w parku im. Słowackiego nastąpiło znaczne poturbowanie (krwawe) Żyda. Sprawca przed przybyciem policji – umknął. Zbiegowisko zlikwidował żydowski strach i policja. (18 czerwca 1933)
Partyjniactwo
Na terenie Pabianic, obok Polskiej Partii Socjalistycznej, poważną rolę odgrywał Narodowy Związek Robotniczy (utworzony w Królestwie Polskim w 1905 r.), który w 1920 r. przekształcił się w Narodową Partię Robotniczą, działającą do 1937 r. Narodowa Partia Robotnicza była rozrywana sporami między skrzydłem endecko-chadeckim a skrzydłem socjalistyczno-komunistycznym. W kręgu lewicy NPR powstała w 1933 r. Partia Narodowych Socjalistów.
Pierwsze konfrontacje między robotnikami socjalistami a robotnikami narodowcami wystąpiły już w 1905 - 1907 roku, a następnie w 1918 oraz w kolejnych latach.
Redaktor Edward Sławiński był bezlitosnym krytykiem robotników, będących zwolennikami solidaryzmu społecznego. Podkreślał zwłaszcza patologię działalności partyjnej tzw. pseudo-robotników. Pisał:
Nie sposób pominąć milczeniem faktu wielkiej przegranej jaką wyniosła z ostatnich wyborów do rady miejskiej, Partia Narodowo-Socjalistyczna w Pabianicach, która, jak wiadomo, powstała na gruzach dawnej Narodowej Partii Robotniczej, zapisanej w historii walką o niepodległość w 1905 r.
Abstrahując od przyczyn klęski, wypływającej z samej ideologii Partii Narodowo-Socjalistycznej, identyfikowanej w Polsce z hitleryzmem, musimy stwierdzić, że na tę niebywałą porażkę wyborczą złożyły się smutnej pamięci kilkunastoletnie rządy Narodowej Partii Robotniczej w byłym Magistracie i Kasie Chorych, oraz silne tarcia w lonie samej partii trwające od dłuższego czasu, a które uzewnętrzniły się tuż przed samymi wyborami, przez wystąpienie z partii kilku jej „półbogów”.
Kto by przypuszczał przed kilku laty jeszcze, kiedy Narodowa Partia Robotnicza dzierżyła hegemonię w rządzeniu miastem, Kasą Chorych itd., jednocząc w swych szeregach takich asów, jak: p. dr Eichler, p. Feliks Papiewski, p. Kazimierz Staszewski, p. Konrad Skowroński, p. Dajniak i wielu innych, że zejdzie ona, mówiąc wulgarnie, na psy. Kto? Nikt – zapewne. A jednak stało się.
Pominąwszy już osobę p. dr Eichlera, który był swego czasu czołowym przedstawicielem NPR, a który, wtrącając nawiasem, był również ruchliwym członkiem przedwojennej endecji, zwróćmy uwagę na kilku innych leaderów tej partii, jak p. Skowrońskiego, p. Dajniaka i Wypycha, którzy w przeddzień walnej bitwy, zdezerterowali z szeregów macierzystego oddziału walcząc po stronie przeciwnej. Wszakże ci panowie – to wychowankowie NPR i jej tylko oni zawdzięczają lub zawdzięczali wysokie stanowiska, które nawet po dziś dzień piastują. Zdawałoby się, że p. Dajniak, p. Skowroński, p. Wypych i im podobni, którzy dzięki partii wybili się na ludzi, powinni pamiętać o swojej „troskliwej matce”, która ich przyhołubiła, wychowała i dała im „fach” do ręki. Nieoczekiwanie życie pokazało inaczej.
Narodowa Partia Robotnicza, od zarania niepodległości Polski, poprzez ostatni dziesiątek lat, której działalność polityczna wkroczyła wybitnie na teren Związku zawodowego „Praca”, a nawet sięgnęła poważnie do Stowarzyszenia Spółdzielców „Społem”, skupiła pod swoim sztandarem poza nieliczną garstką robotników – do niej ideowo ustosunkowanych, różnego rodzaju karierowiczów: półinteligentów i półanalfabetów. Wówczas to Narodowa partia Robotnicza była jakoby biurem pośrednictwa pracy, a właściwie instytucją rozdawnictwa posad, gdzie taki półinteligent lub półanalfabeta, noszący obowiązkowo w zanadrzu książeczkę partyjną, z uwidocznionymi na niej zapłaconymi składkami miesięcznymi, za „szczekanie na wiecu”, agitację wyborczą lub „pukanie” z rewolweru partyjnego do przeciwników politycznych, otrzymywał posadę w magistracie lub w Kasie Chorych, bez względu na wykształcenie i zawód.
NPR kierowana przez p. Mieczysława Tomczaka, trzeba przyznać obiektywnie, zdolnego polityka, a w szczególności stratega partyjnego po każdych wyborach samorządowych uzyskiwała w Magistracie lub Kasie Chorych, pokaźną ilość foteli rządzących i w konsekwencji – coraz większą ilość posad: kierowników, referentów, biuralistów i woźnych. Takie homo-matoł, opatrzony stemplem NPR, zaczynał od czyszczenia spluwaczek, a kończył w tempie iście amerykańskim na stanowisku Pana Dyrektora, gdzieś w Zelowie, czy też w innym Łasku.
Natomiast młodzież pabianicka rekrutująca się ze sfery pracującej naszego miasta, po ukończeniu średnich zakładów naukowych, a nierzadko wyższych, musiała siłą faktu imać się pracy fizycznej, albowiem – nie wyksztalcenie, nie zasadnicze uzdolnienia były brane pod uwagę u kandydata do takiej czy innej pracy, a kwalifikacje partyjne.
Robak rozkładu na gruncie ideowym zaczął toczyć NPR od kilku lat, kiedy to jej przywódcy – posłowie zdradzili robotników na terenie Sejmu, rozbijając wspólnie z „większością” ustawodawstwo socjalne, z takim mozołem zdobyte przez rządy robotnicze. Od tej chwili następują, jeden po drugim, rozłamy w partii i w rezultacie przekształcenia już strzępu dzisiejszej NPR na Partię Narodowo-Socjalistyczną.
A cóż się stało z tą falangą krzykaczy spod znaku dawnej NPR, którzy w czasie prosperity partii gardłowali na każdym rogu ulicy na jej cześć i życie za nią by oddali? Gdzie są ci panowie, wyniesieni na wysokie stanowiska i dobre posady legitymacja partyjną.
Nędzni tchórze, zmieniający swe poglądy polityczne jak kameleon barwę skóry, zdezerterowali spod sztandaru, pod którym jeszcze niedawno tak dumnie kroczyli. Dla żłobów wstąpili do partii – dla żłobów ją zdradzili, gdyż czuli się w żłobach zagrożeni.
Każda partia polityczna, która skupi w swoich szeregach osobników, którym jako jedyny cel przyświeca w życiu: własna majątkowa korzyść, ludzi, którzy sprzedają się za judaszowe srebrniki musi się, prędzej czy później rozpaść w gruzy.
Zmierzch „bogów” pabianickich już nastąpił a niezadługo zakryje ich mrok zapomnienia.
Z ciemności, przemocy i gwałtu, zajaśnieje jutrzenka złota, której cudne, przepiękne promienie wolności będą przyświecać ludzkości świata, po wieki wieków (autor ma myśli - Socjalizm). (PP, 9 września 1934)
Wszy
Towarzystwo Eksportu Drobiu w Pabianicach przechodzi obecnie reorganizację w związku z czym drobiarnia stanęła na przeciąg 2 tygodni.
Po ponownym uruchomieniu, robotnicy mają być przyjęci na innych warunkach niż dotychczas, oczywiście lepszych. Władze sanitarne naszego miasta winny zwrócić uwagę na wszy, które milionami przechodzą, podczas skubania drobiu na robotnice i zawleczone bywają do ich domów, skąd rozchodzą się po całym mieście. Pamiętajmy o tym, że wszy są rozsadnikami chorób zakaźnych. (PP, 9 września 1934)
Reklama
Sławiński zachęcał pabianiczan do reklamowania swoich usług i produktów w prasie lokalnej.
Nie tylko kryzys gospodarczy spowodował upadek handlu i przemysłu w Polsce. Do zubożenie naszego kupiectwa przyczynił się również brak zrozumienia reklamy, jako potężnego sprzymierzeńca przemysłu i handlu w zbycie wyprodukowanych towarów.
Przemysł i handel zachodnich państw europejskich, a w szczególności Stanów Zjednoczonych, dzięki umiejętnie stosowanej reklamie, podniósł się do zawrotnych wyżyn. W Stanach Zjednoczonych na usługach przemysłu pozostają całe sztaby specjalistów, którzy w swoich laboratoriach opracowują wszelkiego rodzaju reklamę, będącą w życiu amerykańskim codziennym zjawiskiem, bez której przeciętny homo americanus nie może się obejść, jak bez pożywienia.
Na reklamę Ameryka wydaje rocznie miliardy dolarów. Reklama amerykańska mimo woli wciska się gwałtem swoich ostrzy do psyche ludności wywołując pożądany odruch. Niereklamowanego towaru konsument amerykański nie kupuje.
Dzienniki amerykańskie to olbrzymie płachty papieru, nieraz o kilkudziesięciu stronach, po prostu roją się od ogłoszeń. Toteż gazeta amerykańska kosztuje tylko 2 centy, jak na stosunki amerykańskie śmieszną cenę.
Kupiectwo pabianickie, dzięki intensywnej kampanii ogłoszeniowej, którą rozpoczęła Prawda Pabjanicka coraz chętniej i częściej się ogłasza w miejscowych pismach.
Niejedna z firm, która ogłosiła się w Prawdzie Pabjanickiej za stosunkowo minimalną opłatę, przekonała się, że ogłoszenie zwróciło się jej stokrotnie.
Dobrze pomyślaną i wielce oryginalną reklamę w stylu amerykańskim w formie książeczek, zastosował miejscowy Zakład Fotograficzny „Ryszard”, ul. Zamkowa 37.
Reklama ta, to książeczka – zawierająca wąski, składający się z 9 części, arkusz kolorowego papieru z napisami: „A jednak otworzyłeś, jesteś zaciekawiony, chcesz wiedzieć co to jest? Chwileczkę …a przekonasz się, cierpliwość zostanie nagrodzona, a więc na następnej stronnicy dowiesz się, że Zakład Fotograficzny „Ryszard”, ul. Zamkowa 37 wykonuje wszelkie prace wchodzące w zakres fotografii, pierwszorzędnie i najtaniej. Wstąp, a przekonasz się! Zakład otwarty od godz. 9 rano do godz. 7 wieczór, w niedziele i święta od godz. 9 rano do 6 wieczór. Niepogoda i wieczór nie robi różnicy w zdjęciach.
Zakład fotograficzny nie skąpi na reklamę, bo też cieszy się wśród społeczności pabianickiej i okolicy wielką popularnością. Każdy już wie, ze w tym zakładzie, wykonywane są najsolidniej wszelkie prace wchodzące w zakres fotografii.
A więc odwiedzajmy tylko Zakład Fotograficzny „Ryszard”, ul. Zamkowa 37, który zadowoli nawet najwybredniejszych. (PP, 5 listopada 1933)
Chciwcy
Mieszczanie staromiejscy, zastrzegamy się – nie wszyscy, są bardzo pobożni, chętnie chodzą do kościoła, na odpusty i pielgrzymki do cudownych miejsc, lecz przykazanie boskie; „siódme nie kradnij” mało jest wśród nich znane i przestrzegane.
Oto przykład: p. Józef Stano, przedsiębiorca budowlany, jest właścicielem działki ziemi, pomiędzy ul. Ciepłą a Kresową. W działce tej znajduje się piasek, nadający się do budowy domów. P. Stano zauważył, że od dłuższego już czasu, nieznani sprawcy kradną mu piasek. Postanowił przyłapać złodziejaszków przy pomocy specjalnie postanowionego dozorcy.
P. Śpionek i p. Rabiega, obaj mieszkańcy Starego Miasta, budowali dom. Do budowy domu potrzeba: cegieł, wapna, piasku etc. Cegłę ,wapno musieli kupić, bo nie tak łatwo można „buchnąć”. Byłoby grzechem kupować piasek, powiedzieli sobie pp. Śpionek i Rabiega. Przecież Pan Bóg stworzył piasek dla wszystkich. Zaprzęgli tedy do wozów konie i hajda po „darmowy piasek” na parcelę p. Stano.
Ładują furki jedną po drugiej piskiem, pośpiewując sobie pod nosem: „nasz losek, nasz piosek – nasz piosek, nasz losek” i tak w kółko. Aż tu naraz , zrywa się z ogromnym łoskotem, wierzchołek góry i zasypuje pod szyję amatorów cudzej własności. Dozorca p. Stano, z pomocą przechodniów z ledwością odkopał na wpół omdlałych, ukaranych chciwców. „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy” i srogo karze tych, którzy nie przestrzegają boskiego przykazania: „siódme nie kradnij”.
Niefortunni amatorzy piasku, przyciśnięci przez p. Stano do muru wysypali innych godnych siebie kompanów, którymi są: Józef Rabiega, ul. garncarska 10, Józef Śpionek, ul. Garncarska 18, Wincenty Śpionek, ul Konstantynowska 36, Wojciech Morzyszek ul. Japońska, Mieczysław Zenf, ul. Targowa 8, Karol Kind ul. Targowa 8 i Andrzej Lipiński, ul. Konstantynowska 34.
Przeciwko wszystkim wymienionym, p. Stano wniósł skargę do Prokuratora.
Posiedzą w pace. ( PP, 6 sierpnia 1933)
Bezbożnik
Dnia 14 września 1932 o godz. 7 rano zmarł, jako bezwyznaniowiec, długoletni weteran ruchu robotniczego, Paweł Miarczyński przeżywszy lat 70. P. Miarczyński od wczesnej młodości był członkiem pierwszej partii robotniczej w Polsce – „Proletarjat”. Toteż proletariat m. Pabianic wziął w pogrzebie liczny udział. Nad grobem z upoważnienia komitetu pogrzebowego, towarzysz A. Rusak podniósł w krótkich słowach, zasługi zmarłego Pawła Miarczyńskiego dla proletariatu i na zakończenie podziękował wszystkim za udział w pogrzebie. (PP, 24 września 1933)
Fabrykacja aniołków
W ubiegłym tygodniu, słupy reklamowe w naszym mieście, formalnie były oblepione klepsydrami.
Cóż to za epidemia nawiedziła Pabianice, zbierając tak obfite żniwo śmierci?
To masowa epidemia spędzania płodu. Młode kobiety –matki, przeważnie ze sfery robotniczej, nie chcą rodzić przyszłych bezrobotnych – nędzarzy, raczej wola narażać się na śmierć, poddając się nielegalnemu zabiegowi w celu usunięcia płodu. Jeszcze jedno mają na uwadze robotnice, a mianowicie to, że po odbyciu połogu nie są z powrotem przyjmowane do pracy. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że z czasem władze ustawodawcze wprowadzą legalne spędzanie płodu, co będzie prawdziwym dobrodziejstwem dla kobiet.
W związku ze śmiercią jednej z tych nieszczęśliwych kobiet, a mianowicie śp. Stanisławy Kędzierskiej, ul. Fabryczna 4, została aresztowana z polecenia sędziego śledczego akuszerka Kasy Chorych p. Popowowa, która miała dokonać nielegalnego spędzenia płodu na Kędzierskiej, powodując jej śmierć. Jak się dowiadujemy w ostatniej chwili, akuszerka Popowowa, została zwolniona z aresztu za kaucją.
Trzeba dodać, że w Pabianicach trudni się nielegalnym procederem spędzenia płodu wiele akuszerek oraz tak zwanych „babek” mających liczna klientelę, rekrutującą się przeważnie spośród robotnic-mężatek a nawet panienek –podlotków. (PP, 6 sierpnia 1933)
Bankructwo
Po roku bicia taranem Prawdy Pabjanickiej w zda się nie zdobytą potężną warownię czarnej reakcji, kołtuństwa i wszelkiego świństwa, musiały przyjść procesy. Jak z rogu obfitości zaczęły się sprawy karne – a to w Sądzie Grodzkim, a to w Sądzie Okręgowym i Apelacyjnym.
A po tym niestety musiało przyjść więzienie, bo proszę sobie wyobrazić w 20 sprawach prasowych red. Sławiński sam się bronił; 9 spraw wygrał a 11 przegrał. Nikt mu wtedy nie przyszedł z pomocą materialną. A przecież adwokat kosztuje. Zdolny obrońca nigdy nie dopuściłby do przegrania aż 11 spraw.
Miast pomocy, oparcia i zachęty, red. Sławiński musiał na każdym kroku zwalczać szykany, intrygi i złośliwe oszczerstwa. Bardzo często musiał na wydawnictwo pożyczać pieniądze, a nawet zabrał żonie jej tygodniówkę, na pokrycie rachunku za drukowanie.
Red. Sławiński zaciskał zęby, milczał i czekał cierpliwie lepszego jutra. I doczekał się Sławiński lepszego jutra – oj doczekał się.
Społeczeństwo pabianickie, patrzy, obserwuje i wie wszystko. Robociarze, rzemieślnicy, mały i duży – wszyscy wiedzą, czego się dorobił red. Sławiński na publicznej pracy. Mały i duży wie, że Sławiński wszystko stracił, nawet to co miał najdroższego. Po powrocie z piekieł, a było to w lutym, red. Sławiński znajdując się w trudnym położeniu materialnym, zwrócił się do wiceprezydenta Szczerkowskiego z prośbą o pracę na robotach publicznych. Wiceprezydent Szczerkowski odpowiedział mu następującymi słowy: „Idź pun do pryzydynta, un rzundzi robotami. Jo mom dozór nad kwiotkami, opiekum społecznum i rzeźniami. Po 5 latach walki z przedstawicielami miejscowej sanacji, p. Antoni kazał Sławińskiemu pójść po pracę do sanacyjnego prezydenta (Futyma). O, ironio!
I Sławiński chodził, chodził do „Pryzydenta” i tak jak wielu innych bezrobotnych, wychodził figę z makiem. Zresztą śmieszne byłoby, gdyby sanacja dała Sławińskiemu pracę!
A więc po 5 latach znojnej pracy dla dobra klasy robotniczej, jej przedstawiciele w ten sposób potraktowali Sławińskiego, nie bacząc na to, że ongi, kiedy go potrzebowali, obiecywali mu złote góry.
Wtedy, kiedy p. Antoni starał się o posadę w magistracie – to się nadskakiwało Sławińskiemu: - panie redaktorze, kochany redaktorze, jak my wejdziemy do Zarządu Miejskiego to robotnikowi będzie lepiej.
Tak, tak! Jest teraz lepiej robotnikowi – oj, jest lepiej. Cóż z tego, że mamy na ul. Zamkowej kwiatki, gdy brzuchy nasze wołają gromkim głosem – jeść. Syty głodnego nie zrozumie. Jakżesz mogą zrozumieć pabianickich nędzarzy p. A. Szczerkowski i p. W. Raszpla. Przecież są to dzisiaj ludzie zamożni.
Po co właściwie tkwią ci panowie w Magistracie? Może po to, żeby podnosić rączki do góry razem z przedstawicielami kapitalistów?
O ile nic nie możecie zrobić dla robotników, to po jakiego licha siedzicie jeszcze w Zarządzie Miejskim, na miękko wyściełanych fotelach?
Obiecywaliście domy z oknami pod południe, kiełbaski na plotach, a tymczasem co żeście zrobili?
Klasa robotnicza zapamięta sobie dobrze tych panów i przy następnych wyborach nie wrzuci do urny wyborczej kartki. (PP, 17 października 1937)
Atmosferę polityczną międzywojennych Pabianic oddaje także Maciej Józef Kononowicz w powieści autobiograficznej „Wenus w małym miasteczku”. Autor był uczniem pabianickiego gimnazjum. W przytoczony fragmencie książki znajdujemy opis spotkania z sanacyjnym posłem w Kinie Miejskim (obecnie TOMI), które próbują zakłócić socjaliści, narodowcy i … gimnazjaliści.
Rozdział XXII
- Wkrótce będziecie dojrzałymi obywatelami ojczyzny – mówi pani Salska. – Już dziś chcę was traktować jak dorosłych. Wiecie, że w przyszłym tygodniu, w związku ze zbliżającymi się wyborami, odbędzie się w Sali Kina Miejskiego spotkanie z posłem, obywatelem Brzęczykorskim, z ramienia Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Dajcie dowód swej dojrzałości patriotycznej przez udział w tym spotkaniu.
- Dojrzałości patriotycznej czy politycznej? – pytasz, unosząc się z ławki.
- Proszę siąść i nie przerywać mi! – karci cię łagodnie historyczka. – A ty czego tam znowu? – pyta Makusa, który podniósł dwa palce wysoko ponad olbrzymie fałdy skórne, zwane uszami.
- Na pewno część kolegów, zwłaszcza Stolarczyk i Rurkowski, chętnie poszłaby na to spotkanie, ale pan dyrektor, zgodnie z regulaminem szkolnym, zabrania uczniom uczestniczyć w jakichkolwiek wiecach politycznych i…
- Siadaj! – przerywa i jemu pani Salska. – Byłoby lepiej, gdybyś z równą troską o przestrzeganie regulaminu szkolnego wziął się do nauki historii.
Odezwała się w tobie szkoła społeczno-polityczna, jaką wyniosłeś z poprzedniego gimnazjum. Przyzwyczaiłeś się tam do dialogu, swobody wyrażania myśli, nauczyłeś się szacunku dla cudzych i własnych przekonań, poznawania racji przeciwników. Wstajesz więc i pytasz zaczepnie.
- Jeśli nie pod przymusem, to wielu z nas weźmie udział w tym spotkaniu. Myślę, że będzie nam również wolno uczestniczyć w podobnym spotkaniu przedwyborczym w sali „Sokoła” z mecenasem Kowalskim ze Stronnictwa Narodowego, jak również w spotkaniu z posłem Szczerkowskim w lokalu PPS. Ta seria spotkań to przecież próba konfrontacji trzech różnych stanowisk politycznych.
- Jak na ucznia – dziwne poglądy przenosisz tu ze swego poprzedniego gimnazjum, które, jeśli się nie mylę, jest imienia Józefa Piłsudskiego.
- Czy to prawda – pyta Janek Niewieczerzał z naiwnie pobożna miną – że Piłsudski należał do PPS-u?
- Ty też przyszedłeś z tamtego gimnazjum, powinieneś więc znać biografię patrona szkoły. Owszem, był kiedyś, ale przypomnij sobie jego słynne powiedzenie, że wysiadł z tego pociągu na przystanku, który nazywa się Niepodległość. A wracając do poprzedniego pytania: otóż jestem z całym szacunkiem dla urzędu, jaki piastuje pan wiceprezydent Szczerkowski, ale szkoła nie może zezwolić, aby uczniowie państwowego gimnazjum uczestniczyli w demagogicznych wiecach PPS-u. Również wybijcie sobie z głowy spotkanie z mecenasem Kowalskim.
- Proszę pani profesor – ponownie zabiera głos Arno – nasz nowy kolega nie orientuje się, że były polonista, ksiądz Konecki, został usunięty ze stanowiska nauczyciela za swe lewicowe przekonania i…
- Makus! – przerywa ostro pani Salska. – Weź swój majdan i wynoś się za drzwi! Mam już dosyć twoich prowokacyjnych uwag! Ażeby sytuacja była jasna – informuję, że obecność na spotkaniu z posłem macie traktować jak obowiązek szkolny i uprzedzam, że będę od was żądać sprawozdania. Jest to uzgodnione z panem dyrektorem.
Pani Salska jest wyraźnie rozdrażniona. Przewraca karty dziennika, sięga do torebki po chusteczkę, zagląda do notesika. Widać, że chce opanować zdenerwowanie. Patrzy teraz na klasę i mówi:
- Wróćmy do lekcji. Nie dziwcie się, że raz jeszcze nawiążę do słynnych wykopalisk w Biskupinie, ale jako uczennica Kostrzewskiego…
- Obecny! – melduje się wstając z ławki Stefan Kostrzewski, który przypadkiem nosi to samo nazwisko co wybitny poznański archeolog.
- Siadaj, błaźnie! … Jako uczennica profesora Kostrzewskiego widzę wyjątkową aktualność odkrycia prasłowiańskiego grodu nie tylko we wzbogaceniu naszej wiedzy historycznej, ale i w podbudowaniu racji politycznych w czasie, kiedy rewizjonizm niemiecki pod wodzą brutalnego prostaka Hitlera zaczyna podnosić głowę i wyciągać zaborcze szpony po ziemie rdzennie polskie. Jesteście tym pokoleniem, któremu przyjdzie może bronić naszych granic przed agresją germańską. Spór pseudouczonych niemieckich z polskimi historykami na temat Biskupina to spór o Polskę współczesną i jutrzejszą.
W miarę jak pani Salska rozgrzewa się tematem, przez jej twarz coraz częściej przebiega bezświetlna błyskawica – skurcz nerwowy. Ożywia on i odmienia tę twarz, pokrytą lekką siateczką zmarszczek, twarz noszącą ślady dawnej urody. Oczy jej są jeszcze młode. Dziwisz się, że ta mądra i szlachetna pani nosi niezmiennie nazwisko panieńskie. Kult dla Piłsudskiego i wierność wobec kwaśniejących popłuczyn jego przebrzmiałej ideologii, jaką jest dziś tak zwana sanacja, nie wynika z oportunizmu, z chęci awansu, ale z kobiecej łatwowierności i naiwności politycznej.
Weszło jakoś w zwyczaj, że właśnie na tej ławce zbiera się w czasie pauzy swoista grupa Laokoona. Nie wiadomo, czy to noga Niewieczerzała, ręka Kolasy, plecy Janka Krowy, zadek Mundka Ryby, czy czupryna Żeńka, czy Fredka Nowakowskiego. Zwalił się jeszcze na to dyskutujące kłębowisko Makus, tak brutalnie wyeksmitowany za drzwi przez panią Salską.
Słyszysz teraz dudniący bas Janka Niewieczerzała.
- A ja wam powiadam, bracia, że warto będzie pójść na to żałosne widowisko. Jestem pewien, że rozegra się tam lepsza draka.
- Ustalmy, czy idziemy tam wszyscy, czy nikt nie idzie. – Musimy być solidarni – apeluje Karol.
- Idziemy wszyscy! Nie ma co igrać przed maturą. Tylko jak się zachować na Sali? – pyta Pufke.
- Jak się zachować? – odzywa się Kłęme Kolasa, piątkowy uczeń z historii i ulubieniec pani Salskiej. – Robek powinien rozsypać po Sali swoją pirotechniczną biżuterię i rozrzucić probówki z cuchnącą cieczą. Stolarczyk musi napuścić starego, żeby ustawił przed Kinem Miejskim żałobny karawan dla wywołania państwowotwórczego nastroju, a Rurkowski – wręczyć posłowi bukiet pokrzyw.
- Dopuście wreszcie i mnie do głosu! – wola Arno. – przede wszystkim musimy ukarać tę uczennicę Kostrzewskiego. Przecież ona pełni role naganiacza na spotkanie z tym kretynem. Pamiętacie afisze z jego fotografią, gdzie wystąpił w roli półnagiego zapaśnika? Wszystkie kuchty i niedopieszczone histeryczki będą głosować na tego byka! Ciekaw jestem, czy dyrektorka Jędrychowska też każe swym maturalnym dziewicom uczestniczyć w tym cyrku? Nie możemy dać się zapędzić do sanacyjnego chlewa!
- Jesteś taki sam demagog, jak ten Brzęczykorski, tyle że zamiast bicepsów masz uszy. Pamiętaj, że nieobecni nie mają głosu – mówi Mundek Ryba.
- To Ryba nie ma głosu! – protestuje Makus.
- Uważam – mówi zamszowym głosem Gienek Magrowicz – że choćby ze względu na Salską powinniśmy wszyscy iść. Arno ma z nią własne porachunki, niech się sam rozlicza. To porządna kobita. Wszystko jedno, czy jej kazali, czy robi to z miłości do Marszałka, nie możemy jej podkładać świni.
- Chłopaki! – dorwał się do głosu Śmiechowicz. – Najlepiej napuścić księdza Gogolewskiego. On w ciągu minuty rozpędzi całe zbiegowisko na cztery wiatry. A z żeńską budą to całkiem niezły pomysł. Ałaszewski załatw, żeby Żeńka poszła do dyrektorki z prośbą o pozwolenie na udział uczennic w spotkaniu. To przecież zebranie państwowotwórcze i mocarstwowe! Niechby przyszły. Zawsze w takim tłoku będzie raźniej. Można rozwinąć zdolności manualne – śmieje się, zacierając ręce. – najwięcej roboty miałby Żeniek, co?
Kiedy wracasz ze szkoły, idący obok Niewieczerzał wyprowadza cię z radosnego podniecenia:
- Nie łudź się, bracie, że z tych bojowych pokrzyków wyjdzie cokolwiek. Pewien Adam z twojego Nowogródka napisał: „W słowach tylko chęć widzim – w działaniu potęgę…” W tej budzie aktualny jest tylko pierwszy człon tego zdania, a w naszej dawnej budzie – drugi. Tu nie może być bohaterów, tylko męczennicy. W tej szkole nie ma warunków. Wszyscy są spętani szkolnymi mundurami i ostemplowani tarcza z numerkiem. Nie zapominaj, że to gimnazjum państwowe, że belfrada to jednocześnie urzędnicy państwowi, że w mieście sprawuje władzę komisaryczny prezydent, że tatusiowe naszych kolegów to nie bezrobotni, nie mający nic do stracenia, tylko zasobni mieszczanie, którzy nie chcą odmiany losu. Oczywiście z małymi wyjątkami. Wasz ksiądz Gogolewski często używa określenia „zasmarkana inteligencja” i „frybra angielska”. To są skróty głębszej ideologii. W takiej dziurze jak ta, inteligencja i indolencja rymują się doskonale. Wasi koledzy to bardzo fajne chłopaki. Myślą prawidłowo, ale nie zawsze mogą wychodzić poza granicę myślenia. Tu, jeśli to co zrobi, to Robek ze swymi petardami i to nie dlatego, że jacyś Brzęczykorscy, tylko dlatego, że ładnie wybucha. Zresztą jestem przekonany, że na spotkaniu z posłem dojdzie do ostrej draki, ale będzie to za sprawą robociarzy z PPS-u i endecji. Hej, bracia „Sokoły” dodajcie nam sił! A Salska to fajna osoba, tylko oczarowana Dziadkiem. Zresztą, kto z nas nie jest oczarowany jego sarmacką twarzą, szlagońskimi wąsikami i kasztankową legendą? Myślę, że niebiosa i historia nam to wybaczą…
Sala Kina Miejskiego wypełniona po brzegi. W szarej ludzkiej masie stanowicie granatowa wysepkę. Tylko ty i Wolniak w cywilnych ubraniach. Szum jak w chederze, odległym od kina o kilkanaście metrów. W pozornie przypadkowym tłumie widać jakichś reżyserów i łączników, przeciskających się tu i tam. Kogoś wypatrują, wyciągając ku górze żylaste szyje, komuś dają dyskretne znaki ręką lub ruchem głowy.
Z pewną satysfakcją, bo samodzielnie, rozpoznajesz wielu spośród obecnych. Oto znany ci dobrze Bronek Kuśmierzak z numerami „Orędownika” w ceratowej torbie, oto tajny policjant Władek, przebrany tym razem za strażaka w złotym hełmie, oto nowy przyjaciel Lesera Kępas, ceniony gołębiarz z ulicy Fabrycznej, uchodzący za komunistę, oto wąsaty pan Wajs z „Sokoła” otoczony wieńcem ludzi o atletycznej budowie, a obok – jego przyjaciel, pan Bernard Mencel, mistrz i właściciel przedsiębiorstwa malarskiego. Teraz dopiero spostrzegasz proletariackiego poetę, Antosia Kasprowicza, którego ściągnięto tu z wojewódzkiego miasta. Stoi obok drugiego poety, swego przeciwnika politycznego, Konstantego Dobrzyńskiego. Mimo że dzielą ich poglądy polityczne, rozmawiają ze sobą przyjaźnie, łączy ich bowiem wieź pokoleniowa, wrogi stosunek do sanacji i poezja. Oto student Stanisław Perka z ironicznym, wzgardliwym uśmieszkiem uważnie kontrolujący wzrokiem salę, oto miły, inteligentny pan Raszpla, działacz PPS-u urzędujący w lokalu partyjnym nad cukiernia Jaworskiego, oto Durocki, młody działacz Stronnictwa Narodowego, którego ci kiedyś w Alejkach przedstawił Żeniek.
Po ruchach kręcących się łączników orientujesz się, że, jak przewidział Niewieczerzał, sala opanowana jest przez endeków i socjałów, którzy działają tu bezkonfliktowo.
Przy drzwiach wejściowych walczą z napierającym tłumem spóźnialskich obaj policjanci – plutonowy Maśliński i posterunkowy Cmok.
- Odsuń się trochę w bok – zwraca się do Makusa Mundek Ryba – bo mi zasłaniasz uszami widok. Patrz! – trąca cię łokciem. – Ten łysy facet z brodą to pożyczony z powiatu tajniak. Widzisz, jak go wzięli w obręcz ci z „Sokola”? pewnie wycisną mu taki ser, że zrobi się dwuwymiarowy.
Robek rozgląda się szeroko otwartymi oczami i kręci głową.
- Boję się w takim tłoku operować petardami, bo w panice ludzie mogą podusić się na śmierć. Można tylko zadziałać cieczą cuchnącą i kichaczką.
Gienek Magrowicz, górujący głową nad sąsiadami, wali z trzaskiem w omszały łeb Stolarczyka.
- Ty gnido! Miałeś zamówić u ojca ozdobny karawan! Gdzie ten żałobny wehikuł? Oj, nazbierało się na ciebie, nazbierało!
Na podium zapaliły się dodatkowe lampki .Po dostawionych schodach pną się do stołu prezydialnego dostojnicy z miasteczka i z powiatu: komisaryczny prezydent kapitan Roman Jabłoński, doktor Eichler, komendant „Strzelca”, „Legionu Młodych”, kilka nieznanych ci osobistości o woskowych twarzach, i - ku waszemu zdumieniu – pani profesor Salska. Teraz pojawia się, poprzedzany przez sekretarza, dostojny gość, poseł Brzeszczykorski. Wita go nie milknąca burza oklasków. Wiwaty i owacje trwają tak długo, że nawet Stolarzy domyślił się, że to czyste kpiny. Próżno prezydent wahadłowym ruchem ręki stara się przerwać owacje. Wreszcie obrzękłe dłonie i ochryple gardła wyraźnie opadły z sił i nastała cisza. Prezydent, powitawszy dostojnego gościa, począł wznosić obowiązujący w liturgii politycznej okrzyk na wiadomą cześć. Kiedy rozpoczął od słów: „Niech żyje nasz umiłowany Wódz!...” – sala podchwyciła tempo, kończąc zdanie okrzykiem: Roman Dmowski”. Był to jednocześnie łatwy do odczytania znak, że zgromadzenie opanowali w większości endecy. Po tej próbie siły pozwolono prelegentowi dojść do głosu. Co pewien czas, w najmniej odpowiednich momentach, przerywano wystąpienie posła rzęsistymi oklaskami. Antoś Kasprowicz pokrzykiwał raz po raz: „Hańba! Hańba!”, a Kuśmierzak powtarzał jak litanijny refren hasło, zachęcające część obywateli, przyjętych w swoim czasie przez gościnnego króla Kazimierza, do przeniesienia się na jedna z wysp, lezących w pobliżu Afryki Południowej, bogatej w złoża uranu i azbestu.
W pewnym momencie zauważyłeś w końcu sali jakąś dyskretną kotłowaninę. Oto niewielka grupka zaczyna wznosić „na wabika” okrzyki: „Precz z sanacją!”. Tajniak z powiatu dał się złowić na ten haczyk. Przedziera się przez gęsty tłum do skandującej grupki. Kiedy zdyszany i spocony dotarł do ogniska niepokoju, ktoś mu oderwał sztuczna brodę, ktoś szeroką, robociarską łapą zatkał mu usta, ktoś owinął mu głowę workiem, po czym kilkanaście anonimowych rąk poczęło go wyłuskiwać z szat zewnętrznych. Kiedy miał już na sobie jedynie białe ineksprymable z wlokącymi się po ziemi troczkami, wepchnięto go do portierni i zamknięto na klucz. Węzełek z ubraniem wyrzucono przez uchylone okno. Idący mu na pomoc lokalny tajniak został zatrzymany w połowie drogi.
- Władziu! – ktoś mu doradzał. – Kucaj z sali, bo i z ciebie zrobią nagusa. Radzę ci – nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś.
- Władek, popraw sobie wąsik. A hełm strażacki to nie nocnik. Trzeba go nosić na głowie, a nie tak, jak ty.
Wśród panującego rozgwaru i oklasków, incydent z tajniakami nie był zauważony przez wysokie prezydium. A może tylko wygodniej było dostojnym osobom schować głowy w papiery lezące na stole prezydialnym? Strusie w podobnych sytuacjach chowają głowę w piasek, bo papieru na pustyni nie uświadczysz.
Robek nie zasypia gruszek w popiele. Raz po raz odbywa się w różnych punktach sali zbiorowe kichanie albo zbiorowe zatykanie nosów. Niczym bezcielesna zjawa przesuwa się z miejsca na miejsce, zostawiając za sobą smród i kichanie. Szczególnie intensywnie operował w pobliżu mównicy. Prelegent wielokrotnie przykładał chusteczkę do nosa i kichając, szukał oczami pomocy.
- Czyżby i on kichał na sanację? – pyta Makus rozsznurowując buty.
Teraz widzisz, jak ponad głową Antosia Kasprowicza strzeliła fontanna ulotek. Antoś nurkował w tłumie i za chwilę jego głowa wychynęła w innym miejscu Sali.
Wkrótce nad stołem prezydialnym pojawiły się przy nosach dostojników białe chusteczki, niczym flagi obwieszczające kapitulację. Po wyjaśnieniach Karola nie dziwi cię skuteczność i sprawność działania klasowego pirotechnika. Robek gardzi preparatami kupnymi. Działa w oparciu o własne wynalazki i własne, miniaturowe przyrządy. Korzysta z laboratorium swego ojca, pana Reinholda, doświadczonego chemika z wielkich zakładów tekstylnych. Robek skromnie ukrywa przed nim swe chemiczne zainteresowania i uzdolnienia, pan Reinhold nie orientuje się, że rośnie u jego boku laborant, a może godny kontynuator tradycji rodzinnej.
Robek ma twarz zamyślonego intelektualisty. Pod szerokim, jasnym czołem dwie pionowe bruzdy świadczą o intensywnym procesie nieustannego myślenia, a występujące jednocześnie na czole dwie poprzeczne, nieco sfalowane zmarszczki – o głębokiej trosce co do przyszłych losów globu ziemskiego. Wprawdzie ten intelektualista w życiu przeczytał jedną tylko książkę, mianowicie „W zaczarowanym zamczysku” Łady, wszelako nie ilością poznanych dzieł mierzy się głębię ludzkiego umysłu. I właśnie taki, a nie inny wyraz twarzy chroni Robka przed jakimkolwiek podejrzeniem o bezpłatne rozdawnictwo cuchnących cieczy oraz proszków, aktywizujących organy powonienia.
Prelegent wyraźnie skraca referat i to w sposób mechaniczny, przez co artykułowany tekst staje się całkiem pozbawiony sensu. Gdy na zakończenie usiłował wznieść okrzyk na cześć pewnej osoby znajdującej się daleko poza tą sala i poza tym miasteczkiem, osoby, której wizerunek zdobi wszystkie ściany wszystkich urzędów i szkół, a konterfekt z miłością nosi w swym sercu jedna z uzdolnionych uczennic profesora Kostrzewskiego, a także ty, Niewieczerzał, Żeniek, Arno, Karol, Robek i wszyscy współcześnie z wami żyjący obywatele obojga płci – w mrocznym końcu sali samorodny chór zaintonował pieśń „Na barykady ludu roboczy”, w drugim końcu sali, także amatorski chór zaintonował „Rotę”, komisaryczny prezydent podjął solo „Pierwszą brygadę”, która jednak nie odbiegła dalej, niż sięgał stół prezydialny.
Dziwne! Ten trójgłos pieśni nie był dla ciebie kakofonią. Każda z tych melodii z osobna była dla ciebie na swój sposób piękna: „Na barykady” – płomienna, porywająca, rewolucyjna, „Rota” – dostojna, hymnowa, „Brygada” – choć podkradziona pono z austriackiej operetki – przecież bliska sercu, swojska, żołnierska. Śpiewane teraz razem, jednocześnie, przez prawnuków wojów z Biskupina, są jak ojczysta rzeka, która w swym łożysku niesie wody z kilku źródeł i dopływów.
Karol i Złotko-Śniady podtrzymując samarytańsko panią Salską prowadzą ją bladą przez rozstępujący się tłum do drzwi wyjściowych.
Teraz zaczyna się wszystko kruszyć, łamać, rozpadać. Zwarte grupki licytują się w wykrzykiwanych hasłach. Tu i tam pojawiają się czerwone chorągiewki. Plutonowy Maśliński i posterunkowy Cmok w trosce, by wilk był cały i owca syta, prowadzą jako dowód swej gorliwej służby szamocącego się Bronisława Kuśmierzaka. W istocie jest to taktyczna i dyplomatyczna ucieczka z placu boju. Kuśmierzaka i tak przecież wypuszczą, a doraźnie unikną starcia z rozkrzyczanym tłumem.
Wśród okrzyków i pieśni zgromadzeni opuszczają salę.
Widzisz Arna Makusa, który niesie w ręku dymiące buty. Podchodzi do was z tryumfującą miną:
- A co łachudry! Nie nawaliłem! – mówi pokazując buty.
- Patrzcie ino bracia! – zdumiewa się Niewieczerzał, wskazując na stojący w pobliżu Kina Miejskiego, czarny, ozdobny karawan. – Stolarczyk też nie nawalił.
- Ale ja mu nawaliłem po łbie całkiem niesłusznie – odzywa się Gienek. – Chodź tu ofermo, to ci jeszcze dołożę na przeprosiny.
- Ciekawe, czy pani Salska będzie nas egzaminować z imprezy? – pytasz i patrzysz tam, gdzie obracają się teraz oczy wszystkich otaczających cię kolegów – na drugą stronę ulicy, gdzie idzie z tajemniczym uśmiechem Giocondy Betty.
- Wenus w małym miasteczku – mówisz.
***
Konkurują ze sobą rozmaite obrazy Pabianic – miasto kapitalistów i rewolucjonistów, miasto robotników i sklepikarzy , miasto bogactwa i nędzy, są Pabianice żydowskie i Pabianice niemieckie, pojawia się także „miasto występku” i nicponi.
Rok 1926. Bandy nożowników walczą o panowanie w centrum Pabianic. Na Starym Mieście tłum Żydów rzuca się na dostawców piwa. Przed kinem wybuchają zamieszki bo … zabrakło biletów na film o tajemniczym rycerzu.
Od wczesnej wiosny 1926 roku dwie bandy nożowników toczyły krwawe boje na ulicach Kościuszki i Narutowicza. Stawką było to, która banda ma rządzić w centrum Pabianic, zdzierając haracze ze sklepikarzy i restauratorów. Świadkowie jednej z takich walk nie potrafili zliczyć ilu było nożowników: tuzin czy dwa tuziny. Jak w listopadzie podał dziennik Express, gdy rozgorzała kolejna bijatyka, na bruku ulicy leżał podziurawiony nożami pabianiczanin o nazwisku Graczyk. Chodniki i mury domów były zbroczone krwią.
Po południu przodownik policji miał dowody na to, że Graczyka podziurawił niejaki Wilczek do spółki z kumplem – Leonem Łaskim. W tym czasie obie rywalizujące bandy umówiły się gospodzie. Przy wódce uzgodniono, że spór rozstrzygnie się za trzy dni przed Domem Ludowym (dziś Miejski Ośrodek Kultury) przy ulicy Kościuszki.
W wyznaczonym terminie i miejscu stawiło się 20 nożowników. Jednak tym razem policja była szybsza. Rozpędziła zgraję i zamknęła czterech bandytów: Wilczka, Sztrajcha, Górazdę i Serafinowicza. Przodownik policji Klepacki zauważył, że wśród walczących na noże było dwóch znanych mu rzezimieszków: Kamerdyniak i Łaski.
Godzinę później obie bandy znowu się spotkały – na ulicy Krótkiej (dziś Wyszyńskiego). Miało tam dojść do walki na śmierć i życie. Ale zanim kilkunastu drabów błysnęło nożami zjawiła się policja. Nożownicy zwiali.
Późnym wieczorem ulicą Narutowicza wracał do domu nożownik Józef Sztrajch. Gdy wchodził do bramy, przez jezdnię przebiegło dwóch zbirów. Sztrajch rozpoznał w nich Władysława Wilczka i Feliksa Redę. Na ucieczkę było za późno. „Huknęło 6 strzałów; to Wilczek strzelał do Sztrajcha. Ugodzony kulą w okolice serca, Józef Sztrajch padł na ulicy” – opisywała lokalna gazeta. „Jest to drugi śmiertelny wynik trwających walk pabianickich apaszów” – dodał Express. „Pierwszą ofiarą był Stanisław Stasiak, bestialsko zakłuty nożami”
Butelkami po głowach
Na ulicy Majdany rozgorzała żydowsko-polska bijatyka, której echa rozniosły się po całej Polsce. Obszernie zrelacjonowała ją Gazeta Pabianicka, pisząc: „W czwartek przybył do Pabianic słynny rabin cudotwórca z Góry Kalwarii, aby wziąć udział w uroczystościach weselnych swej bratanicy, Alternówny, córki pabianickiego rabina. Na wiadomość o tej wizycie zjechało się do Pabianic kilka tysięcy Żydów z całej Polski, którzy całymi masami zalegali ulicę, przy której rezydował rabin. Każdy chciał usłyszeć z jego ust słowo pociechy i rady oraz złożyć u stóp rabina skromny podarunek”.
Tłumy Żydów opanowały miasto. Przybysze koczowali na ulicach, w parkach, na skwerach i podwórzach domów. Gazeta Pabianicka pisała: „Miasto nasze ujrzało nagle w swych murach jakieś dziwne typy w lisich kołpakach, w jedwabnych surdutach. Wieczorem tłumy pobożnych Żydów udały się na ulicę Majdany, by wyprowadzić stamtąd słynnego rabina i jadącemu powozem na ulicą Bóźniczną towarzyszyć do celu przejażdżki”.
Gdy tabuny przybyszów wypełniły jezdnie i chodniki, w ulicę Bóźniczną akurat skręciła ciężarówka firmy „Piwo Okocimskie”. Jak co dzień, wiozła do sklepu skrzynki z butelkami piwa. Tłum Żydów próbował zatrzymać samochód. Ale pijany szofer ani myślał ustąpić „cudakom”. Wdał się w kłótnię z Żydami. Szofera wsparł pomocnik i dwaj inkasenci. Wybuchła polsko-żydowska bijatyka.
Dostawcy piwa i Żydzi obrzucali się butelkami. Dziennikarz gazety opisywał, że ranni krzyczeli z bólu, a tłum tratował leżących. Kilka minut później przyjechała policja i pałkami rozpędziła walczących. Ranny był szofer Edward Gernatowski (lat 27), jego pomocnik, inkasenci i kilkunastu chasydów.
Nazajutrz w gazecie wydrukowano list oburzonego świadka krwawych wydarzeń, studenta Uniwersytetu w Strasburgu – D. Dawidowicza, który w Pabianicach odwiedził rodzinę. Pisał on: „przez miasto przeciągnęła egzotyczna gromada obdartych, wygłodniałych Żydów w futrzanych kołpakach. Ich stan higieniczny (w sobotę nie wolno nabożnym Żydom czyścić ubrania, butów, myć się mydłem – dziś gdy szkarlatyna panuje) był odrażający. Czyż nie można było przeszkodzić wybrykom ciemnej, za nos wodzonej kliki zwolenników jakiegoś tam cadyka z Góry Kalwarii?”
Bić grzesznika!
Potworny zgiełk parokrotnie sprowadzał policjantów na ulicę Kościuszki. W 1926 roku towarzyszył temu łoskot rozbijanego szkła. To tłum rozgniewanych Żydów szturmował drzwi składu naczyń kuchennych, noży, łyżek i porcelany „Wygoda Gospodarska” pod numerem 42. Skład ów prowadził Żyd wyznania mojżeszowego, który jako pierwszy w Pabianicach ośmielił się handlować w sobotę. A że religia nie pozwala Żydom pracować podczas szabasu (od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę), wzburzony tłum wiernych przybiegł na ulicę Kościuszki rozprawić się z jawnogrzesznikiem. Gniew pobożnych Żydów był wielki. Na drzwi i składu poleciały kamienie, rozbijając porcelanową zastawę dla 12 osób. Próżno wystraszony kupiec tłumaczył współwyznawcom, że musi zarabiać na liczną rodzinę, że w Łodzi, Warszawie, Poznaniu czy Wiedniu Żydzi od dawna handlują w soboty. „Ale w Pabianicach handlować nie będą!” – usłyszał. Do zmroku policjanci jeszcze trzykrotnie rozpędzali tłum przed „Wygodą Gospodarską”. Potem Żydzi rozeszli się do domów.
Zadyma przed kinem
Podczas wakacji zamieszki wybuchły także przed Kinematografem Miejskim (dzisiejsze kino Tomi) przy ul. Gdańskiej. Przyczyną była chęć obejrzenia przez tysiące widzów francuskiego filmu (niemego) pod tytułem „Tajemniczy rycerz”. Dziennikarz pisał, że: „Film ów cieszy się tak wielkim powodzeniem, iż natłok publiczności do kina codziennie musi regulować policja. W poniedziałek przed kinem zebrał się tłum kilkutysięczny, domagając się wpuszczenia do sali. Ponieważ sala pomieścić może 800 osób, część chętnych musiała odejść z niczym. W czasie tłoczenia się poturbowano kilka osób, wybito dwie szyby, a policja zmuszona była kilka osób odprowadzić do aresztu”. Adam Dobrzyński (Życie Pabianic, nr 49/2017 r.)
***
W styczniu 1935 roku powiesił się zamożny pabianicki fabrykant 65-letni Icze Wolf Boruchowicz. Do desperackiego czynu pchnęła go prawdopodobnie ciężka choroba. Martwego Boruchowicza znaleźli pracownicy porannej zmiany fabryczki wełnianej przy ulicy Konstantynowskiej 84. Wisiał pod dachem tkalni, którą prowadził od niemal trzydziestu lat.
Pogrzebem religijnego Żyda zajęli się jego spadkobiercy: syn Jakub Boruchowicz i zięć Szolim Alter Truskolaski. Ten drugi też był przemysłowcem, miał przędzalnię i tkalnię, zatrudniając kilkudziesięciu robotników. W Pabianicach Truskolaski uchodził za wyjątkowego skąpca i wyzyskiwacza. Inspekcje pracy parokrotnie karały go za bałagan w firmie i samowolne wydłużanie dniówek pracownikom.
Majątek samobójcy szacowano w mieście na grubo ponad 100 tysięcy złotych. Gdy wieść o nieszczęściu u Boruchowiczów dotarła do gminy wyznaniowej żydowskiej, w jej biurze przy ul. Warszawskiej natychmiast zwołano zebranie. Skrupulatnie opisał to dziennik Orędownik: „Żydzi pabianiccy poczęli naciskać na zarząd gminy wyznaniowej, aby od obu spadkobierców Boruchowicza pobrać 15.000 złotych na koszty pogrzebu i miejsce na cmentarzu. A to dlatego, iż spadkobiercy znani byli jako nie dający nic na społeczne cele żydowskie”.
Gdy Boruchowicz junior i Truskolaski przyszli do gminy załatwić sprawy pogrzebowe, ze zdumieniem dowiedzieli się, że za miejsce na cmentarzu muszą zapłacić … 15.000 zł (równowartość dwóch porządnych samochodów osobowych). „Jeśli nie dacie tyle, ile chcemy, zmarły spocznie pod płotem” – usłyszeli. „Według rytuału żydowskiego, pochowanie przy płocie jest nie tyle obrazą dla nieboszczyka, ile dla jego rodziny” – wyjaśnił Głos poranny, opisując perypetie rodziny zmarłego fabrykanta.
Boruchowicz i Truskolaski rozłościli się. Wybuchła awantura doskonale słyszana w sąsiednich kamienicach Świadkowie mówili, że padło mnóstwo przekleństw, wyzwisk i gróźb. Spadkobiercy przemysłowca poszarpali się z członkami zarządu gminy i biuralistami. Wezwano lekarza, który opatrzył poszkodowanych. Dopiero po kilku godzinach osiągnięto porozumienie.
Za placyk na cmentarzu gmina żydowska pobrała najwyższą dozwoloną polskim prawem opłatę – 1.000 zł. Od syna i zięcia zmarłego wzięła też weksle na 400 zł – jako darowiznę na cele dobroczynne. „W ten sposób po zażegnaniu zatargu fabrykant został pochowany na bardziej honorowym miejscu” – donosił Głos Poranny.
Zaraz po pogrzebie Jakub Boruchowicz i Szolim Alter Truskolaski poszli do prokuratora. Zgodnie zeznali, iż są ofiarami pazerności gminy żydowskiej, która wyłudziła od nich weksle. Truskolaski wystąpił do sądu, domagając się anulowania weksli za 400 zł wystawionych – jak utrzymywał – pod przymusem.
Sprawę rozpatrywał Sąd Grodzki w Łodzi. Gmina żydowska wynajęła adwokata, który usiłował dowieść, że żądanie 15.000 zł lub weksli za nieduże miejsce na cmentarzu to element starych żydowskich tradycji. Lokalne gazety podzieliły się w opiniach, kto ma rację: Głos poranny pisał: „Gmina żydowska wskazuje na to, że ofiara weksla na kwotę 400 zł złożona przez p. Truskolaskiego nie była wprawdzie dobrowolna, ale uzyskano ją pod presją opinii publicznej do głębi oburzonej nieludzkim postępowaniem rodziny poważnego przemysłowca”.
Innego zdania był Orędownik, donosząc: „Wyjaśnić trzeba, iż wypadki pobierania kilkudziesięciu tysięcy złotych za pogrzeb wśród Żydów nie są odosobnione. Nadwyżkę ponad 1.000 złotych wpłacają zainteresowani dobrowolnie. Ponieważ dobrowolnie ani Boruchowicz, ani Truskolaski nie zgodzili się płacić, wzięto z nich tyle, ile się dało”.
Ostatecznie sąd odrzucił żądanie unieważnienia weksli. Przegrani Truskolaski i Boruchowicz musieli zapłacić 96 zł kosztów sądowych.
Bijatyka w biurze
Niedługo potem, we wrześniu 1935 roku, w biurze zarządu gminy żydowskiej przy ul. Warszawskiej wybuchła kolejna awantura. Tym razem poszło o zezwolenie na przebudowanie grobowców rodzinnych. Zezwolenie takie chcieli dostać dwaj kupcy: Josek Lidzbarski z ul. Mariańskiej i jego szwagier Wolf Jelinowicz z ul. Warszawskiej 8. Każdy z nich przyniósł 20 zł na opłaty gminne. Ale biuralista gminy – Josek Lubraniecki, zażądał dużo więcej.
Gdy Lidzbarski i Jelinowicz nie dali, biuralista oświadczył im, że zgody na przebudowania grobowca nie będzie. Powód? Podczas robót budowlanych mogłoby dojść do uszkodzenia sąsiednich grobów.
Wolf Jelinowicz nie wytrzymał. Potężnym ciosem pięści zwalił z nóg chciwego biuralistę. Chwilę później jego szwagier dopadł spieszącego z odsieczą radcę gminy żydowskiej – Jakuba Szmidta. Po kilku ciosach w głowę i potężnym kopie w zadek radca stracił zęby i padł na podłogę.
Według policyjnego protokołu, masakrze pracowników biura zapobiegło dwór „stójkowych” z tutejszej policji. Wezwali ich lokatorzy kamienicy. Lidzbarski i Jelinowicz zostali aresztowani. Adam Dobrzyński (ŻP, nr 32/2016 r.)
***
Gwałt na córce żydowskiego handlarza, oszustwa niewiernej sklepowej, Cyganie złupili miasto – o tym się mówiło w Pabianicach między wojnami.
Była styczniowa noc, gdy na ulicę wybiegło kilkudziesięciu Żydów. Grupki mężczyzn w czarnych chałatach rozpierzchły się po mieście, zaglądając do knajpek i mieszkań znajomków, Żydzi szukali 16-letniej Estery, pięknej córki pabianickiego handlarza. Dziewczyna wyszła z domu przed wieczorem, mówiąc, że zaraz wróci. Ale nie dała znaków życia. Do rana zaniepokojeni krewni Estery zapukali do blisko 30 mieszkań, przeszukali wszystkie restauracje nad Dobrzynką, knajpki i podejrzane miejsca na peryferiach. Bezskutecznie.
Dopiero nazajutrz wieczorem kuzyni handlarza stanęli przed drzwiami mieszkania Mojse Pacanowskiego przy ul. Bóźnicznej. Pacanowski wynajmował je w kamienicy należącej do Biskupskiego. Kuzyni wiedzieli, że wiele dni temu Mojse wyjechał do Krakowa, lecz dowiedzieli się, iż w mieszkaniu ktoś jest. Słyszeli szelest, ściszone rozmowy, jęki i zgrzytanie podłogi. Ponieważ nikt nie chciał otworzyć, Żydzi wyłamali drzwi. Dalsze wydarzenia opisała Gazeta Pabianicka w artykule pt. „Ohydny czyn”: „Córka handlarza została podstępnie zwabiona do mieszkania Pacanowskiego. Tamże dopuścili się zniewolenia jej trzej młodzieńcy: 19-letni Srul Berkowicz, 23-letni Jakób Lipiński i 18-letni Jojna Izraelewicz. O głodzie przetrzymywali dziewczynę 26 godzin, a gdy krewni wyłamali drzwi, ratowali się ucieczką”.
Oswobodziciele Estery rozpoznali gwałcicieli i powiadomili policję państwową. Niezależnie od tego żydowski sąd wezwał młodych przestępców na rozprawę, wymierzając im surowe kary.
Wpadka niewiernej sklepowej
W kwietniu 1925 roku na sklepikarzy i ulicznych handlarzy padł blady strach. Powodem były fałszywe pieniądze. Według policjantów, w Pabianicach pojawiło się sporo dobrze podrobionych banknotów 50-złotowych i nieco mniej banknotów o niższych nominałach. Wśród oszukanych byli właściciele sklepów kolonialnych, rzeźnicy i masarze, hurtownicy, kapelusznik, dwaj krawcy, szewc i restauratorzy. Mimo skrupulatnego śledztwa policja była bezradna.
Na ślad fałszerzy natrafiono dopiero w sklepie masarskim H. Miatkowskiego. Dziennik Republika opisał to w ten sposób: „Przyszła tam jakaś kobieta, która kazała sobie dać 2 kilo słoniny i zapłaciła banknotem 50-złotowym. Ponieważ sklepowa nie miała reszty, chciała iść do sąsiedniego sklepu, by zmienić pieniądze, ale klientka oparła się temu i kazała zwrócić banknot. To zachowanie się klientki wzbudziło podejrzenie sprzedawczyni. Niezwłocznie po przyjściu do sklepu znajomego, Jana Orłowskiego, sprzedawczyni opowiedziała mu o wszystkim. Orłowski zaczął obserwować nieznajomą i zauważył, że jest ona w towarzystwie innej kobiety, jak się później okazało Heleny Andrzejczakowej. Obie udają się w kierunku tramwaju”.
Na przystanku tramwajowym Orłowski podszedł do posterunkowego policji, dzieląc się swymi podejrzeniami. Posterunkowy zatrzymał obie kobiety i zrewidował je. W koszyku Heleny Andrzejczakowej znalazł kilka funtów słoniny, kiełbasę i mięso oraz zawiniątko z monetami. W zawiniątku było od 47 do 48 złotych. Posterunkowy domyślił się, że to reszta z fałszywych banknotów 50-zlotowych.
„Wychodząc z tego słusznego założenia posterunkowy udał się do kilku masarni, między innymi do Wiktorii Szer, Hermana Kunerta i Augusta Rajnsza. U każdego z nich znalazł fałszywy banknot 5—złotowy.” – doniosła Republika. „Wszyscy wyżej wymienieni rozpoznali kobiety, które przyniosły banknoty 5—zlotowe: Stefanię Siewiczową i Zofię Andrzejczakową, jako te, które kupowały u nich towary i płaciły fałszywymi pieniędzmi.
„Helena Andrzejczakowa sama do sklepów nie wchodziła, lecz wysyłała tam swą krewną – Zofię oraz koleżanki. Jedna z nich, niejaka Zofia Placek, zabrała resztę pieniędzy i uciekła w niewiadomym kierunku. Zofię i Helenę Andrzejczak oraz Stefanię Siewicz postawiono w stan oskarżenia o puszczenie w obieg fałszywych banknotów. Sprawa ta znalazła się na wokandzie sądu okręgowego”.
Pierwsza zeznawała Stefania Siewicz, przyznając się do winy. „Do czynu tego popchnęła mnie nędza” – powiedziała. Za każdy puszczony w obieg banknot 5-złotowy oskarżona dostawała od Andrzejczakowej 5 złotych. Do winy przyznała się też Zofia Andrzejczak.
Sensację w sądzie wywołały zeznania głównej oskarżonej – Heleny Andrzejczak. Gazeta relacjonowała, że „przed sądem stanęła kobieta lat 27, bardzo przystojna, ubrana we wzorzystą pyjamę i elegancki kapelusik. Zeznała, że prowadziła sklep kolonialny przy ul. Konstantynowskiej. Pewnego dnia przyszedł do sklepu jakiś jegomość i oświadczył, iż wie, że sklepowa jest w tarapatach pieniężnych. Wiedział też, że mąż Andrzejczakowej siedzi w więzieniu. Jegomość okazał gotowość pożyczenia jej 1.000 złotych pod warunkiem, że … sklepowa zdradzi z nim męża”.
Andrzejczakowa zgodziła się i dostała 20 banknotów 5—złotowych. Wkrótce jednak zorientowała się, ze jest ofiarą oszustwa, bo banknoty są fałszywe. „Brak gotówki zmusił mnie do puszczenia ich w obieg” – tłumaczyła się sklepowa. Sąd okręgowy skazał ją na 6 lat ciężkiego więzienia. 27-letnią Zofię Andrzejczak i 39-letnią Stefanię Siewicz skazał na kary po 4 lata ciężkiego więzienia.
Cyganie
Latem 1935 roku do Pabianic zjechał cygański tabor. Nędznie odziani przybysze rozbili obóz obok młyna parowego Spójnia na Zielonej Górce. Zabawili kilka dni, podczas których wyprawili cygańskie weselisko. Po uroczystościach, uczcie i tańcach spakowali się i zniknęli. Fakt ten odnotował dziennik Echo pisząc: „Aliści w kilka dni po ich odjeździe mieszkańcy posesji leżących w pobliżu obozu cygańskiego stwierdzili, że padli ofiarą kradzieży. Między innymi okradziono współwłaściciela młyna Spójnia, pana Kwirama. Ponadto cały szereg wieśniaków, mieszkańców wsi, przez które przeciągał obóz cygański, zameldował o kradzieży koni z ich zagród. Sprawcami tego niechybnie byli Cyganie.” A. Dobrzyński ( ŻP, nr 16/2018 r.)
***
Do Pabianic zjeżdżają tabuny bezrobotnych i biedaków. Mieszkańcy naszego miasta skarżą się, że przybysze śpią w bramach kamienic, palą ogniska w parkach, żebrzą i kradną.
„Plaga włóczęgów w Pabianicach!” – w listopadzie 1933 roku krzyczał dziennik Echo. Powód był poważny, bo na ulicach, w parkach i koczowiskach nad Dobrzynką doliczono się prawie pięciuset przybyszów bez grosza w kieszeni. Gazeta tłumaczyła to w ten sposób: „Od pewnego czasu ściąga do Pabianic duża ilość włóczęgów z różnych stron kraju, aby tutaj znaleźć jakąś pracę lub łatwy zarobek”.
Wtórowała jej Republika, pisząc: „Na każdym niemal rogu ulicy przechodnie są narażeni na nagabywanie przez natrętnych żebraków. Żebracy ci z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień powtarzają te same skargi i te same biadania. Gdy odmawia im się datków, odprowadzają przechodnia dość długo, by wreszcie rzucić za nim ordynarne przekleństwo.
Najbardziej niebezpieczni są żebracy stukający do drzwi domów, a gdy ktoś z mieszkańców, wzruszony zawodzeniem, próbuje poczęstować ich jedzeniem, względnie da mu zbyt mały datek, może spotkać się z niezwykłym skandalem. Nierzadkie były wypadki, gdy niezadowolony żebrak rozbijał laską szybę od drzwi wejściowych”.
Policjanci zaciągali włóczęgów przed sąd grodzki. Jeden z takich procesów opisał dziennik Echo: „17-letni Jan Głowacki i 19-letni Wasyl bez stałego miejsca zamieszkania, bez rodziny i żadnych środków do życia, zostali przychwyceni na stacji kolejowej, gdy odbywali podróż z Pabianic pociągiem towarowym na gapę. Młodociani włóczędzy przed sądem opowiadali koleje swego tułania się, niczym historię trampów (włóczęgów amerykańskich). Głównym ich zajęciem jest przenoszenie się z miasta do miasta kolejami osobowymi lub towarowymi na gapę, żebranina, drobne kradzieże, gdzie się da: na stacjach, w wagonach, na polu. Ostatnio nocowali w stodole obok stacji kolejowej, należącej do zawiadowcy stacji p. Westerskiego.
Około 14 młodocianych włóczęgów z różnych stron kraju zgromadziło się, aby przenocować i następnego dnia ruszyć dalej. Stodoła ta, zawsze otwarta, od dłuższego czasu służy różnego rodzaju włóczęgom za miejsce noclegowe. 17-letniemu Głowackiemu sąd wyznaczył obrońcę z urzędu w osobie adwokata Masłowskiego”.
Niedługo potem do mieszkania Tadeusza Krystka z ulicy Legionów 58 (Partyzancka) włamali się trzej włóczędzy. Z kuchni zginęła kiełbasa i ser, a z szafy – kilka ubrań.
Sąd Grodzki w Pabianicach zajął się także Ignacym Szczepaniakiem, włóczęgą z województwa kieleckiego, który okradł swego dobroczyńcę, pabianiczanina Jakubowskiego. Dostawszy pracę dozorcy domu, włóczęga ten ograbił komórkę Jakubowskiego. Wyniósł ubrania, buty i walizki warte 150 zł. Policjanci wytropili niewdzięcznika w lesie pod miastem, a sąd skazał go na 2 miesiące więzienia. Gazeta napisała: „Po odczytaniu wyroku sędzia poradził Szczepaniakowi, aby jak najprędzej wyniósł się z miasta, w którym tak źle się popisał”.
Włóczędzy wypędzeni z Pabianic jechali do Łodzi, a włóczędzy łódzcy szukali szczęścia nad Dobrzynką. W 1936 r. Echo pisało: „Jako najpoważniejszy teren do swej działalności wszelkiego pokroju włóczędzy i żebracy obrali sobie teren miasta Pabianic, gdzie nie istnieją żadne ograniczenia przeciwżebracze. Dzień w dzień instytucje, przedsiębiorstwa i mieszkania prywatne nachodzone są przez natrętnych żebraków obojga płci, niejednokrotnie będących w stanie nietrzeźwym, którzy domagają się datków w pieniądzach.
Rzadko zdarza się, że któryś raczy przyjąć kawałek chleba, który następnie zostawia na framugach okien. Mniejsze od 5 groszy datki pieniężne przyjmują ze wzgardą”.
Latem 1938 r. skazywano ich niemal hurtowo. Relacjonował to dziennik Ilustrowana Republika: „Na ławie oskarżonych zasiądzie łącznie 46 osób, obwinionych o uprawianie żebraniny. W chwili obecnej wszyscy obwinieni są izolowani w łódzkiej Zbiorni dla Żebraków, utrzymywanej przez Towarzystwo Przeciwżebracze. Wkrótce zostaną partiami przewiezieni na rozprawę samochodem Towarzystwa pod odpowiednią eskortą”.
Podczas kolejnego procesu w ławach oskarżonych pabianickiego sądu posadzono 22 włóczęgów, w tym 4 kobiety. Większość z nich po odsiedzeniu wyroku (kilku miesięcy) więzienia wróciła na ulicę. Niektórzy mieli za sobą kilkanaście wyroków za włóczęgostwo.
Najwięcej zmartwień przysparzali Cyganie, nigdzie niezameldowani, przemieszczający się w taborach. Prasa pisała: „Niby wróżą, niby handlują końmi, ale w rzeczywistości głównie kradną. Żadne z dotychczas stosowanych środków policyjnych nie zdołały unormować trybu ich życia.
Nieszczęściem dla policji jest fakt, że wszyscy są strasznie do siebie podobni. W ten sposób potrafią ukryć każde przestępstwo. Zamieniają między sobą dokumenty i z łatwością zmieniają imiona. Trzeba dodać, że całe rodziny noszą nieraz to samo imię. Rodzina składa się z trzydziestu osób i wszyscy nazywają się jednakowo! Dokonać należy zatem ogólnego spisu Cyganów europejskich, sporządzić międzynarodową kartotekę, w której prócz odbitek fotograficznych, wszyscy Cyganie złożyliby swe odciski palców”. A. Dobrzyński (ŻP, nr 1/2016 r.)
***
Zdzierał haracze z kupców, napadał na przechodniów, rabował sklepy, mordował nieposłusznych, sam wymierzał karę. Taki był Leon Łaski z ulicy Łąkowej, który w latach międzywojennych terroryzował mieszkańców naszego miasta.
Gdy z bandą oprychów wpadał na Nowy Rynek, uciekał, kto żyw. W najgorszej sytuacji byli straganiarze, bo nie mogli w parę chwil zwinąć swych stoisk i zniknąć z oczu bandyty. Leon Łaski regularnie (co kilka dni) zdzierał z nich haracze. Dziennik Echo z 10 listopada 1934 roku opisywał to tak: „Każdemu z kupców Łaski groził, że zniszczy mu towar, o ile straganiarz nie opłaci się kilkuzłotowym datkiem. Od kupca Retmana, któremu Leon Łaski zagroził dintojrą pobrał 8 złotych, od
Handlarzowi garnków Goradowskiemu bezlitosny Łaski zagroził całkowitym zniszczeniem towaru, o ile kupiec nie zapłaci 5 złotych. Każdemu z osobna Łaski oświadczył, że on jest królem Pabianic i biada temu, kto ośmieli się mu przeciwstawić. Zebrane w ten sposób pieniądze Leon Łaski wraz ze swoim wspólnikiem niejakim Rozenem, przepijał w najbliższej knajpie.
Łaski grasuje na terenie Pabianic od dłuższego czasu. Swymi łobuzerskimi wyczynami przysporzył wielu kłopotów policji, będąc jednocześnie postrachem spokojnych obywateli miasta. Nie ma dnia, aby Leon Łaski nie dał znać o sobie awanturą, bójką, napaścią, zakłócającymi spokój publiczny. Osadzony kilkakrotnie w areszcie, a nawet więzieniu, po wypuszczeniu na wolność zaczynał po staremu.
Zaczynał jako uliczny złodziejaszek. W sierpniu 1927 roku 22-letni wówczas Leon Łaski okradł starszą kobietę sprzedającą na Zamkowej jajka i twaróg. Zrabowane 3 zł i 66 groszy przepił z kumplami w knajpie przy św. Jana. Kilka miesięcy później był już notowany przez policję jako groźny bandyta, zdolny do skatowania człowieka za kilka złotych wyjętych z kieszeni spodni ofiary. Prasa pisała: „Zaznaczyć należy, że Leon Łaski jest synem byłego radnego miejskiego Polskiej Partii Socjalistycznej – Pawła Łaskiego, bardzo porządnego człowieka, który już niejednokrotnie swemu wyrodnemu synalkowi wyprawił porządne lanie”. Nic to jednak nie dało.
17 lutego 1928 roku Express Wieczorny doniósł: „Wczoraj wieczorem do przechodzącego ulicą Łąkową w Pabianicach Jana Kopera podbiegło dwóch nieznanych mu osobników. Bez najmniejszego powodu zaczęli go bić i kopać, nadto zaś zadali przechodniowi kilka poważnych ran nożem. Kiedy Koper stracił przytomność, awanturnicy skradli mu portfel z pieniędzmi i zbiegli. Dającego słabe oznaki życia Kopera znaleźli wracający z pracy robotnicy i zawiadomili policję, która sprawców napadu ujęła. Okazali się nimi dwaj mieszkańcy Pabianic: Leon Łaski (ulica Łąkowa 43), wypuszczony przed paru tygodniami z więzienia oraz Adolf Nelbner, zamieszkały przy ulicy Żurawiej 2. Łaskiego i Nelbnera osadzono w więzieniu do dyspozycji sędziego śledczego. Ciężko poranionego Kopera odwieziono do szpitala miejskiego”.
Łaski nie przyznawał się do winy. W śledztwie wyszło na jaw, że oprawcy ukradli Koperowi zegarek i 20 złotych. Policja urządziła rewizje w mieszkaniach podejrzanych, ale niczego cennego nie znalazła. Policyjni wywiadowcy ustalili natomiast, że skradziony Koperowi zegarek bandyta Łaski zastawił u znanego pabianickiego jubilera – Kłuszczyńskiego. Dostał za to 2 zł 60 groszy. Pół godziny później wszystkie pieniądze przepił.
Postawiony przed sądem Łaski tłumaczył się butnie: „Zegarek, jaki zastawiłem u jubilera, był mój od dłuższego czasu. Mogą to poświadczyć moi kompani. Przypadkowo zegarek ten jest może podobny do zegarka pana Kopera, co przecież niczego nie dowodzi”. Innego zdania był sędzia. Leon Łaski dostał rok i sześć miesięcy.
Gdy Łaski wyszedł zza krat, Pabianicami wstrząsnęła seria zabójstw, brutalnych napadów i rozbojów. Jeden z nich opisał 27 października 1929 roku dziennik Echo w artykule pt. „Zwierzęca orgia pijaków. Jelita ludzkie na bruku”. Gazeta doniosła: „Około godziny dwunastej w południe Nowy Rynek w Pabianicach był terenem krwawej zbrodni. Oto w pewnej chwili u wylotu ulicy Kilińskiego ukazało się czerech pijanych osobników i rozległy się przeraźliwe krzyki z klątwami, którym towarzyszyły błyski noży. Pomiędzy pijakami znajdował się notoryczny przestępca, niejaki Władysław wilczek, który przed kilkoma zaledwie dniami opuścił łódzkie więzienie.
Jego właśnie osaczyli trzej kompani, znani na miejscowym bruku awanturnicy: Leon Łaski, Teofil Szlaps i Feliks Iraszek. Pod razami noży kolegów Wilczek upadł na ziemię. Z rozharatanego brzucha wypływały mu jelita. Tymczasem przeciwnicy w dalszym ciągu pastwili się nad nim, godząc w leżącego nożami. Będący świadkami tej zwierzęcej wprost sceny przechodnie, zaczęli wzywać policję.
To ostudziło zapał napastników, którzy porzucając okrwawione noże, zbiegli zanim przybyła zaalarmowana policja. Władysława Wilczka, dającego bardzo słabe oznaki życia, przewieziono do miejscowego szpitala Kasy Chorych. Jak się dowiadujemy, nie ma nadziei utrzymania go przy życiu”. Na ciele Wilczka lekarze naliczyli 46 ran od noży.
Według policyjnych kartotek, podziurawiony nożami 33-letni Władysław Wilczek przed trzema laty dopuścił się zbezczeszczenie grobów na pabianickim cmentarzu katolickim oraz zgwałcenia tam kobiety, którą wraz z dwoma kolegami upił najpierw w knajpie. Sąd wymierzył mu za to karę trzech lat ciężkiego więzienia. Ponieważ Wilczek sypnął kumpli, na wolności czekała go dintojra.
Sprawców napadu na Wilczka: Leona Łaskiego, Teofila Szlabsa i Feliksa Iraszka rozpoznali świadkowie. Podejrzanych schwytano już po godzinie. Gazeta pisała: „Przyznali się do zarzucanego im czynu, twierdząc, że była to zemsta osobista za zniewagę ze strony Wilczka. Wymienioną trójkę osadzono w więzieniu do dyspozycji władz sądowo-śledczych”.
Zaledwie dwa lata później Łaski znalazł wreszcie rywala, który ze strachu nie klękał przed nim. Ba, rywal postawił Łaskiego pod ścianą ! Bandyta ów nazywał się Walenty Karmelicki, był wytrawnym nożownikiem, umiał się posługiwać wytrychami i z łatwością zarzucał sobie na plecy dwa worki owsa. Mawiano, że za pasem spodni bandyta nosi rewolwer.
Okoliczności rozprawy Karmelickiego z samozwańczym „królem Pabianic” opisał dziennik Republika z 10 grudnia 1931: „Leon Łaski i Walenty Karmelicki od dłuższego czasu żyli ze sobą na wrogiej stopie. Karmelicki ciągle zapowiadał Łaskiemu, że się z nim krwawo rozprawi i wreszcie spełnił swą groźbę. Któregoś dnia, gdy Łaski udawał się na spoczynek, Karmelicki zjawił się w mieszkaniu Łaskiego i oświadczył mu w ostrej formie, że przyszedł się porachować. Żona Łaskiego, która również w tym czasie była w domu, daremnie starała się uspokoić groźnego gościa. Karmelicki rzucił się na Łaskiego, usiłując go powalić na ziemię.
Rozpoczęła się zaciekła walka. Łaski bronił się rozpaczliwie, usiłując wypchnąć przeciwnika za drzwi. Nagle rozległ się wystrzał. To Karmelicki strzelił do Łaskiego, raniąc go w pierś. Chwilę później Karmelicki zbiegł. Mimo odniesionej rany, Łaski resztkami sił wydostał się na ulicę, gdzie zameldował o krwawym napadzie.
Karmelicki wprost z domu Łaskiego udał się do swej kochanki, Łaniewskiej. Do późnej nocy pił z nią wódkę. Rankiem policja aresztowała go u kochanki. Wczoraj Karmelicki stanął przed łódzkim sądem okręgowym. Oskarżał prokurator Grzegorzewski. Karmelicki tłumaczył się na sprawie, że działał w obronie własnej. Twierdził, że Leon Łaski chciał go uderzyć bagnetem i wówczas Karmelicki strzelił z rewolweru.
Łaski natomiast twierdził kategorycznie, że nie miał bagnetu, gdyż ktoś mu go zabrał z mieszkania. Gdy Karmelicki przyszedł do niego, udawał się na spoczynek i prosił go, by nie wszczynał awantury.
Świadkowie zeznawali, że Walenty Karmelicki uchodził w Pabianicach za niebezpiecznego awanturnika i bardzo często miewał zatargi z policją. Prokurator domagał się dla oskarżonego surowego wymiaru kary. Po naradzie sąd wydał wyrok, mocą którego Karmelicki został skazany na trzy lata domu poprawy. Prosto z sądu zawiozła go tam policja.
Leon Łaski wylizał się z ran. Niedługo potem, w sierpniu 1935 roku, policjant postrzelił go w nogę. Stało się to podczas pościgu za sprawcami napadu na dyrektora cyrku „Arena”.który dawał przedstawienia nad Dobrzynką. Bandyci chcieli ukraść dyrektorowi teczkę z gotówką za bilety do cyrku. Gdy uciekali (bez teczki, bo ranny dyrektor nie wypuścił jej z rąk), oddali kilka strzałów z rewolwerów, by opóźnić pościg. Pojmany Łaski tłumaczył, że chciał tylko pomóc dyrektorowi, który zasłabł na ulicy. Pochylił się nad nim, próbował rozpiąć koszulę na szyi i wtedy został zaatakowany przez przechodniów. A ponieważ był na przepustce zdrowotnej z więzienia, wystraszył się i uciekał…
30 sierpnia 1936 roku Gazeta Pabianicka doniosła, że Leon Łaski targnął się na życie i prywatny majątek prezydenta miasta – Bolesława Futymy. Poszło o pieniądze przepite przez bandytę. Gazeta pisała: „Leon Łaski, nałogowy przestępca, pomimo, że był już dwa razy kierowany na roboty publiczne poza obręb naszego miasta przy budowie szosy, pieniądze otrzymane na podróż do miejsca wyznaczonej pracy przepijał, nagabując w dalszym ciągu Biuro Funduszu Pracy i członków Zarządu Miejskiego o ponowne przyjęcie go na roboty publiczne. Ze zrozumiałych powodów Zarząd Miejski przyjąć do pracy nie mógł. Łaski z zemsty napadł prywatne mieszkanie prezydenta Bolesława Futymy, a ławnikowi Raszpli groził zabójstwem.
Wobec powyższych dwóch faktów policja przymknęła awanturnika Leona Łaskiego i doprowadziła go do Sądu Grodzkiego w Pabianicach, który zastosował jako środek zapobiegawczy areszt. Łaski będzie odpowiadał za napad i groźbę zabójstwa. Mamy nadzieję, że władze sądowe przy wymierzaniu kary wezmą pod uwagę dotychczasowe niesforne i łobuzerskie zachowywanie się Łaskiego i prócz zasłużonej kary umieszczą go w Koronowie w zakładzie dla niepoprawnych przestępców. Tym sposobem miasto nasze pozbyłoby się raz na zawsze awanturnika groźnego dla spokoju publicznego”.
Półtora roku później Łaski wrócił do rodzinnego miasta. Tym razem zajmował się biciem i wymuszeniami. Z a 30 złotych „opłaty” podejmował się skatować człowieka na ulicy albo w mieszkaniu. Do cudzych mieszkań włamywał się, rozbijając drzwi siekierą. „Zlecenia” dostawał od wierzycieli, którzy nijak nie mogli odebrać pieniędzy od dłużników, a także od zazdrosnych mężów i sublokatorów, których wyrzucono na bruk.
4 grudnia 1936 roku dziennik Echo pisał: „W tych dniach Leon Łaski, znany awanturnik, o którym ostatnio rozpisywała się prasa łódzka i pabianicka, napadł w mieszkaniu prywatnym wspólnie z Alfonsem Brożkiem na pana Denuszka, zamieszkałego przy ul. Moniuszki 80, przy czym zdemolował mieszkanie. U Denuszka mieszkał niejaki Leon Szczucki, jako sublokator. Ponieważ Denuszek Szczuckiemu nie chciał wydać jego rzeczy zatrzymanych za niezapłacone komorne, pomysłowy sublokator dobrał sobie do pomocy Łaskiego i Brożka, obiecując im za tę pomoc zafundować wódkę. Brożek dał się ostatnimi czasy poznać również ze swoich wyczynów łobuzerskich. Obu oddano pod kuratelę sądu, który osadził ich w więzieniu w Łodzi, Nareszcie miasto pozbyło się awanturników”.
Do wybuchu drugiej wojny światowej Leon Łaski siedmiokrotnie siedział za kratkami. W więzieniach wszczynał burdy i zranił kilka osób, w tym dwóch strażników. Dwukrotnie próbował uciec. W pierwszych dniach września 1939 roku Łaskiego (wśród innych więźniów) wypuszczono na wolność, zanim więzienie opanowali Niemcy. Ostatni raz „król Pabianic” widziany był na drodze pod Warszawą. A. Dobrzyński (ŻP, nr 33/2018 r.)
*
W okresie międzywojennym w naszym mieście przy magistracie działał Urząd Sanitarno-Obyczajowy. Urząd ten posiadał akta 200 pabianiczanek uznanych za zawodowo trudniących się nierządem. Akta te gromadzone były od 1916 roku, jeszcze przez Niemców. Każda „panienka” posiadała swój kwestionariusz osobowy ze zdjęciem i książeczką zdrowia. Akta zawierały dane: adres zamieszkania, wiek, wyznanie itp. informacje. Urzędnicy byli bardzo dociekliwi i zapisywali nawet to „w którym roku utraciła niewinność”, czy „kto w rodzinie zajmuje się nierządem”, „czy ma kochanka lub alfonsa” itp.
Akta zawierają również świadectwo moralności, które pozwalało na wyrejestrowanie prostytutki z kartoteki. Następowało to w chwili urzędowego stwierdzenia o zaprzestaniu uprawiania nierządu. W kwietniu 1931 roku urząd zlikwidowano, a obowiązki sanitarno-obyczajowe przejęła policja państwowa. Od tej pory prostytutkami w mieście zajmował się starszy posterunkowy Tadeusz Ewich z komisariatu w Pabianicach.
Posterunkowy miał do pomocy płatnego informatora i współpracował ze „stójkowym”. Pracy policja miała dużo. Śledzono kobiety, wyszukiwano adresy domów schadzek, wyłapywano handlarzy żywym towarem, sutenerów i alfonsów. Policjanci kontrolowali lokale o złej opinii.
Głównym terenem działań prostytutek była ulica Zamkowa, szczególnie na odcinku od Kościuszki do magistratu. Panienki były tak natrętne, że magistrat prosił komisariat policji państwowej o wprowadzenie ograniczenia (na tym odcinku) przebywania prostytutek w ciągu dnia – aż do godziny 23 ze względu na wywoływane zgorszenie publiczne.
Policja miała przykazane, aby unikać zatrzymywania podejrzanych kobiet na ulicach i w miejscach publicznych, a jeżeli było to konieczne, to do zatrzymania dochodziło bardzo dyskretnie.
W 1930 roku w mieście było zarejestrowanych 11 czynnych zawodowo prostytutek. Kontrolowano je dwa razy w tygodniu. Zarejestrowano 5 kobiet chorych na kiłę, na rzeżączkę -3. Leczenie chorób wenerycznych było przymusowe i odbywało się na koszt Urzędu Miasta w łódzkim szpitalu św. Magdaleny.
W pabianickim Archiwum Państwowym jest wiele dokumentów obrazujących pracę dawnych służb porządkowych. Wśród wielu dokumentów policyjnych znaleźliśmy raporty wywiadowców na temat prostytucji. Oto jak wyglądały takie raporty. Cytujemy dosłownie ich brzmienie:
„Do Wielmożnego Zarządzającego Policją Moralną
Raport: Dnia 15 kwietnia 1916 r. o godzinie trzeciej popołudniu, będąc na posterunku pilnowania porządku w poczekalni dla prostytutek w czasie rewizji (badania) lekarskiej, zauważyłem, że przy drzwiach prowadzących do jednej z sal szpitalnych zebrało się kilka prostytutek znajdujących się w szpitalu, które przez drzwi uchylone wyglądały . Stosując się do otrzymanego rozporządzenia, aby między osobami znajdującymi się w szpitalu nie było żadnych kombinacji (kontaktów), zarządziłem, aby drzwi były zamknięte. Jedna zaś z prostytutek energicznie zaprotestowała. Jak się później okazało była to nr 109, która wyszła z sali szpitalnej i stamtąd do ustępu. N.N. w grubiański sposób wyrażała się o moim zarządzeniu, jak na przykład nazywając mnie „głupim człowiekiem”, wyraźnie zaznaczając, że do takich rozporządzeń nie będzie się stosowała. Zachowanie prostytutki pobudziło mnie do śmiechu.
O powyższym donoszę Wielmożnemu Panu Zarządzającemu Policją Moralności. Pabianice, dnia 15 kwietnia 1916.
(-) podpis wywiadowcy”
„Sprawozdanie o niemoralnym zachowaniu się prostytutki. Pabianice, dnia 23 kwietnia 1918 r.
Raport
W dniu dzisiejszym o godz. 1 ½ w obiad przyszła do mnie mieszkanka Pabianic i melduje, że jej sąsiadka znajduje się z dwoma mężczyznami i uprawia nierząd. Mówi żeby przyjść za dwie godziny, to ich nakryję. Ja obiad zjadłem i poszłem o godzinie 3 ½ . W mieszkaniu zastałem rozebranego mężczyznę w łóżku oraz drugiego obok łóżka, w samych kalesonach. Nakazałem, aby podali paszporty. Mówią, że nie mają i żeby poczekać jak się ubiorą i pójdą do restauracji, gdzie byli całą noc i tam pozostawili paszporty. Następnie razem udaliśmy się do kancelarii policji”.
W aktach znajdują się również prośby o wykreślenie z rejestru prostytutek.
„Do Urzędu Sanitarno-Obyczajowego
Prośba
Od roku jestem w posiadaniu czarnej książki i podlegam kontroli Urzędu Sanitarno-Obyczajowego m. Pabianic. Ponieważ od ½ roku jestem płucno chora , zwracam się z prośbą do Urzędu Sanitarno-Obyczajowego o łaskawe poddanie mnie lekarskiemu badaniu celem stwierdzenia mego stanu zdrowia i o zwolnienie mnie od kontroli i czarnej książki.
Zaznaczam, iż od dłuższego czasu prowadzę się moralnie. Wyrażam nadzieję, że urząd przychyli się do mojego podania przychylnie i skreśli mnie z rejestru prostytutek”.
Jak radzili sobie urzędnicy policji z prostytutkami można wyczytać z oficjalnych protokołów.
Protokół z dnia 7 XI 1917 r. „Niniejszym stwierdzam jako w dniu 7 XI o godzinie 6 ½ rano dowiedziałem się, że nocą u Alfonsa K., z zawodu stolarza, zamieszkałego na ulicy Ogrodowej, są dwie kobiety niemoralnego prowadzenia się, to jest D.A., lat 18, zamieszkała na Warszawskiej i R.P. , lat 16, zamieszkała na ulicy Japońskiej. Zastałem w tym mieszkaniu leżących na podłodze z prostytutkami dwóch mężczyzn. Pytam się ich ile otrzymały za spółkowanie, prostytutki odpowiedziały, że 2 ruble. Kazałem im się ubrać i poleciłem, że pójdziemy na posterunek. W tym momencie jeden z mężczyzn wybiegł z pokoju, a ja podążyłem za nim. Uciekinier posiadał bicykl i mimo pogoni za nim biegiem, zdołał uciec. Pozostałych już nie zastałem u stolarza Alfonsa K.”
Inny urzędnik policji moralności donosił: „W dniu 11 lipca byłem posłany do prostytutki O.D., ukrywającej się, aby zbadać czy jest w domu. Po drodze dowiedziałem się, że D. wyszła do miasta, więc postanowiłem czekać, ukrywając się w podwórzu domu. Pilnowałem około godziny nim nadeszła. Zobaczywszy, że wchodzi, udałem się za nią, tj. do jej mieszkania. Zażądałem paszportu. Po okazaniu niniejszego okazało się, że jest tą samą osobą, która przed kilkoma miesiącami zbiegła. Kazałem D., by poszła ze mną na policję, na to ona odpowiedziała, że musi się ubrać, gdyż była tylko w lichej spódnicy. Sięgając do szafy po rzeczy D. wskoczyła do niej, zatrzasnęła drzwi i sama poszła do drugiego pokoju i oknem uciekła na ulicę. Ja również wybiegłem z jej mieszkania i goniłem ją. D. już widocznie musiała mieć gotowy plan ucieczki, gdyż wpadła w duży ogród tuż koło domu, gdzie znajdowała się furtka na ulicę Letnią. Goniąc ją, byłem w odległości kilkudziesięciu metrów, tak, że D. zdążyła się już schronić”. Niełatwe mieli życie przedwojenni policjanci. (Krzysztof Bobowicz „Pabianickie prostytutki”, Gazeta Pabianicka, nr 46-47/1993 r.)
Czarna książka
Była młoda – miała zaledwie dwadzieścia lat – a już ciężką pracą przy warsztacie fabrycznym musiała zdobywać nędzny kawałek chleba. Anielka N. z Pabianic była uczciwą dziewczyną i chciała na całe życie pozostać wierna zasadom i ideałom, wierząc że przyjdzie taki dzień i los uśmiechnie się ku niej, jak to mówią – całą gębą.
Była jednak młoda i niedoświadczona, nie znała zasadzek i podstępów w które rad by ją wciągnąć pierwszy lepszy napotkany, dla którego drgnęło jej serce żywszym uczuciem. Aniela pewnej niedzieli na zabawie w Rudzie Pabianickiej poznała Antoniego Z., który od pierwszego wejrzenia zainteresował się młodym dziewczęciem. Antoś po krótkim czasie stał się nieodstępnym towarzyszem Anielki i oczarował ją swą uprzejmością i słodkimi słówkami. Mówiło się już nawet o ślubie. Anielka nie pytała swego Antosia o źródło jego dochodów, nie dziwiło jej wcale, że narzeczony obdarza ją podarunkami, chociaż jak sam mówi, stracił pracę i na razie jest bez zajęcia.
Pokochała go na ślepo i nie myślała już o niczym – nawet więcej nie opierała się Antosiowi. Oddawała mu swój ciężko zapracowany grosz i żyła szczęśliwie, czekając, aż wyjdą zapowiedzi. Gdy jednak zbliżył się dzień ślubu powtórzyła się stara i częsta historia: ukochany Antoś bez najmniejszego powodu porzucił Anielkę. Dziewczyna była w rozpaczy, nie pomogły już ani prośby, ani groźby – zemsty i samobójstwa.
Antoni Z. zapomniał o swej dawnej wybrance i na pewien czas zniknął z Pabianic, aby go zostawiła w spokoju i również zapomniała. Znów popłynęły szare dni, aż nagle bezlitosna redukcja w fabryce pozbawiła dziewczynę środków do życia. Anielka znalazła się na bruku, bez nadziei na szybki powrót do pracy, bez pomocy z niczyjej strony – sama opuszczona przez wszystkich w nieszczęściu. Próbowała popełnić samobójstwo, ale ją odratowali i po paru dniach wypuścili, bezdomną na miasto.
Prawdziwa uczciwość i godność kobieca nie pozwalały Anielce pójść na łatwą drogę rozpusty, po której stoczyła się niejedna jej koleżanka z warsztatu. Antoś ją zawiódł, ale ambicja i duma jej nie zawiodą, myślała nieszczęśliwa dziewczyna, chodząc bez celu po rynku pabianickim. Niespodziewanie los do tej pory taki okrutny i bezlitosny uśmiechnął się do niej. Spotkała starszego kasjera jednej z fabryk miejscowych, w której pracowała przed rokiem i oto znalazła u niego pomoc i oparcie.
Pan H. kasjer poważnej firmy, wdowiec 62-letni zainteresował się ciężkim losem dziewczyny i obiecał przyczynić się, aby przyjęto ją z powrotem do pracy. Ze łzami w oczach Aniela dziękowała swemu dobroczyńcy. I rzeczywiście w krótkim czasie przyjęto ją na powrót do fabryki. Wtedy dopiero okazało się, że poparcie ze strony kasjera było wywołane głębszym powodem.
Pan H., chociaż już człowiek stary, pokochał biedną robotnicę młodzieńczym uczuciem. Nie licząc się ze sprzeciwami ze strony swej rodziny, która nie chciała pozwolić na mezalians – starszego kasjera z robotnicą, p. H. poprosił o rękę Anieli. Biedna dziewczyna, widząc, że nikczemny Antoś, dawny jej kochanek i niedoszły mąż, nie wraca i więcej o niej nie pamięta, zgodziła się na propozycję kasjera i młoda para wyznaczyła dzień ślubu. Wieść o dość dziwnym małżeństwie rozeszła się lotem błyskawicy po całych Pabianicach, budząc wszędzie zdziwienie i – jak zwykle bywa – zazdrość. Koleżanki od warsztatu fabrycznego zazdrościły niebywałej kariery, jaką los przygotował dla Anieli, czyniąc ją „panią kasjerową”.
Najwięcej oburzenia wykazała rodzina kasjera, która pragnąc wszelkimi siłami przeszkodzić niepożądanemu małżeństwu z ubogą robotnicą starała się wobec przyszłego małźonka oczernić i zohydzić dziewczynę. Opowiadano kasjerowi o jej przeszłości wymyślone historie, zarzucano, że oddawała się za pieniądze. Nic jednak nie zdołało oziębić uczucia, jakie żywił p. H. ku robotnicy. Dzień ślubu zbliżał się. Mimo to, rodzina kasjera nie traciła nadziei, że uda jej się przeszkodzić zamiarom nierozsądnego krewniaka i nie dopuścić do małżeństwa.
W ostatniej niemal chwili, chwycono się ostatecznego środka. Odszukano w Łodzi Antoniego Z. dawnego kochanka Anieli, przekupiono i sprowadzono do Pabianic. Rodzina p. H., w mniemaniu, że „stara miłość nie rdzewieje” pragnęła przy pomocy Antosia pokrzyżować zamiary kasjera. Antoś odwiedził Anielkę w jej nowym mieszkaniu i odegrał przed nią scenę tragiczną, wykazując udaną skruchę i żal, i zapowiadając, że się z nią ożeni, byleby tylko rzuciła starego kasjera, który jest „nie dla niej”.
Aniela znalazła się na rozdrożu. Jutro ślub, który ją na zawsze, na całe Zycie oddali od Antosia, a tutaj on, ten sam, którego kochała, który i dziś jeszcze nie jest przecież dla niej obojętny. Co począć? Jak wybrnąć z tej strasznej rozterki? Jako żona kasjera byłaby przecież pozbawiona wszelkich trosk i kłopotów, porzuciłaby pracę, byłoby jej dobrze przy starym mężu, który posiada jaki –taki majątek, ale Antoś, Antoś…
Przy Antosiu czeka ją wieczna ciężka walka o byt, stała bieda, a może znów bezrobocie, a za to ma przy sobie kogoś bliskiego – swego dawnego Antosia. W wigilię ślubu należało to zagadnienie rozstrzygnąć. Aniela wybrała kasjera, któremu już święcie obiecała, z którym jutro ma stanąć przed ołtarzem.
Ale za to dziś w ostatnim dniu jej wolności, odbędzie się, dzięki naleganiom Antosia pożegnalna uczta. Antoś zgodnie z poleceniem rodziny kasjera, zaprosił do siebie swe podejrzane przyjaciółki i przyjaciół i przy wódeczce i muzyczce rozpoczęła się ostatnia bibka „pani kas jerowej”. Na tylko czekała rodzina kasjera, wysłane na miejsce uczty władze bezpieczeństwa i agenci obyczajowi, aresztowali całą kompanię.
Anielka dostała „czarną książkę”, a stało się to w dniu, w którym miała stanąć na ślubnym kobiercu. P. H. zrezygnował z małżeństwa, przekonany oczywistym dowodem zdrady, której jednak w rzeczywistości nie było. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 37/1926 r.)
„Ścięty kwiat”
„Ścięty kwiat” z Pabianic żali nam się: Mam 19 lat. Od trzech lat żyję z pewnym rzemieślnikiem i mam z nim synka, którego bardzo kocham. Ten rzemieślnik jest żonaty, ale żona od niego uciekła. Co najgorsze, że ja go nie kocham i nigdy nie kochałam, padłam tylko jego ofiarą i teraz też gwałtem przymusza mnie do dalszego pożycia z nim, czym doprowadza mnie niemal do choroby nerwowej.
Od dwóch miesięcy natomiast pokochałam pierwszą miłością pewnego marynarza, który mnie chce poślubić, pomimo że zna całą moją przeszłość. Kochanek wszakże grozi mi straszliwą zemstą, zapewniając, że nawet spod ziemi mnie wydobędzie i zabije razem z moim ukochanym oraz siebie. Tymczasem mój Ryśko chce już dać na zapowiedzi w tym tygodniu… Już zupełnie tracę głowę. Co robić?
Powiedzieć o wszystkim marynarzowi. Jestem przekonany, że potrafi obronić Panią przed napaściami kochanka, który nie ma do Pani żadnego prawa. Można również dać znać do policji, co byłoby nawet bardzo wskazane i nie obawiać się zbytnio gróźb tego rodzaju, które rzadko bywają spełniane. (Ostatnie Wiadomości Krakowskie nr 206/1933 r.)
Gwałt
Przed kilku miesiącami mieszkaniec Pabianic 21-letni Maksymilian Gąsiorowski zapoznał się z przybyłą z Poznania Teresą Wójcik. Po pewnym czasie Gąsiorowski wyjechał do Poznania, gdzie dowiedział się o miejscu zamieszkania Teresy Wójcik, którą odwiedził. Na czynione jej propozycje kobieta odpowiedziała, wskazując mu drzwi. Po paru dniach przypadkowo zupełnie Gąsiorowski zetknął się z Teresą Wójcik na odludnej drodze. Wciągnął ją w pobliskie krzaki i pomimo rozpaczliwego oporu, dokonał na niej gwałtu, zatkawszy uprzednio ofierze swej usta chustką, aby zagłuszyć jej przeraźliwe krzyki.
Po pewnym czasie zrozpaczona kobieta dowlokła się do najbliższego posterunku policyjnego, gdzie zameldowała o czynie Gąsiorowskiego. Na skutek przeprowadzonego natychmiast dochodzenia Gąsiorowski został aresztowany i stanął przed sądem. Sprawa ta odbyła się przy drzwiach zamkniętych. Sąd skazał Maksymiliana Gąsiorowskiego na 9 miesięcy więzienia. (Głos Polski nr 164/1927 r.)
Dom rozpusty
W domu przy ulicy Konstantynowskiej 27 w Pabianicach zajmuje jednopokojowe mieszkanie, 83-letni, samotny starzec. Kenig nie ma żadnej rodziny i nie mając z czego żyć, sprowadzał do mieszkania dziewczyny lekkich obyczajów, z których czerpał zyski. W każdą niemal noc w mieszkaniu Keniga odbywały się orgie, w których brali udział przeważnie młokosi od 17 do 20 lat, oraz „dziewczynki” w tymże wieku. Rychło jednakże władze bezpieczeństwa wpadły na trop spelunki i demoralizujący dom rozpusty zlikwidowały.
Nastały dla Keniga dni chude. Począł przeto przemyśliwać jakby zdobyć jakie takie utrzymanie i opiekę, i w rezultacie postanowił się ożenić. W tym celu zwrócił się do swego znajomego, dawnego gościa jego spelunki niejakiego Frachowicza z prośbą wyswatania mu odpowiedniej partii. Po kilku dniach do mieszkania Keniga przybył Frachowicz w towarzystwie pewnej młodej dziewczyny 18-letniej, którą przedstawił jako kandydatkę do poślubienia starca. Swat rozpoczął się rozwodzić nad zaletami kandydatki, jej urodą, nieskazitelną przeszłością, solidnością itp. Dziewczyna przypadła do gustu Kenigowi i rozpoczęła się idylla miłosna 83-letniego starca, który uważał się za narzeczonego.
Pewnego dnia, jak ustaliło śledztwo, gdy Keniga nie było w domu do jego mieszkania dostał się przez okno- swat Frachowicz i splądrował całe mieszkanie , znalazłszy zaś tylko stary rewolwer przywłaszczył go sobie i uciekł. Kenig po powrocie do domu zauważył brak rewolweru i doniósł o tym policji. W toku śledztwa okazało się, że pomysłowa para całe swaty obmyśliła do rozejrzenia się w mieszkaniu Keniga w celach rabunkowych. Rzekomą „dziewczyną o nieskazitelnej przeszłości” a kandydatką do poślubienia Keniga okazała się koryntianka niejaka Helena Gwizdała karana już półrocznym więzieniem za kradzież.
W tych dniach sprawa powyższa znalazła się na wokandzie Sądu Grodzkiego w Pabianicach. W toku rozprawy wyszły na jaw niektóre tajemnice domu rozpusty przy ul. Konstantynowskiej 27, który był hańbą miasta. W rezultacie Sąd Grodzki skazał głównego oskarżonego 18-letniego wyrostka Frachowicza, stałego mieszkańca Pabianic na dwa tygodnie aresztu z zawieszeniem na 2 lata. (Echo nr 311/1933 r.)
Zazdrosny ojczym
Przy ulicy Warszawskiej 159 w Pabianicach mieszka rodzina Strachowskich, składająca się z obojga małżonków Strachowskich i córki Strachowskiej z pierwszego męża. Na tle wspólnego pożycia w jednym mieszkaniu z pasierbicą, która była młodym i pięknym dziewczęciem, Strachowski Stanisław zapłonął gorącą miłością, lecz miłość tę ukrył głęboko nie dając poznać po sobie. Piękna dziewczyna nie domyślała się wrażenia jakie czyni na swym ojczymie i zapoznała się z pewnym młodym człowiekiem, który pokochał ją i pragnął poślubić.
W dniu onegdajszym narzeczony pasierbicy przybył do mieszkania Strachowskich z zamiarem oświadczenia się o rękę młodej dziewczyny. Nieprzygotowany na to Strachowski opanował się jednak rychło i na pozór spokojnie i przychylnie całą rzecz potraktował. Zaprosił przybyłego do stołu i częstował wódką. Gdy już spora ilość wypitego alkoholu zamroczyła Strachowskiemu głowę, ożyła jego namiętność do pasierbicy, zaś fakt, że ją może wkrótce utracić na zawsze rozpętała w nim burzę szaleństwa. W pewnym momencie Strachowski rzucił się na narzeczonego pasierbicy i począł go bić.
Matka z córką rzuciły się na ratunek i rozpoczęła się krwawa bijatyka rodzinna. Młodzieniec wraz ze swą narzeczoną zmuszeni byli uciec z mieszkania, co widząc Strachowski wiedziony rozpaczą i miotającymi nim szaleńczymi uczuciami, wyciągnął z szuflady stołu brzytwę i poderżnął sobie żyły obu rąk. Przedtem w furii podarł wszystkie znajdujące się w mieszkaniu pieniądze papierowe. W stanie groźnym przewieziono go do szpitala miejskiego. Na miejsce krwawego wypadku przybyła policja, która zajęła się przeprowadzeniem dochodzenia. (Echo nr 311/1933 r.)
Szajka ciarachów
Policja zlikwidowała grasującą od dłuższego czasu na terenie Pabianic szajkę nieletnich przestępców. Szajka ta, składająca się z siedmiu chłopców w wieku 9-11 lat popełniła szereg pomysłowych kradzieży. Chłopcy przeważnie wchodzili w kilku do sklepu pod pozorem zbierania jałmużny albo też kupna i odwracali uwagę właściciela od pozostałych kolegów, którzy tymczasem kradli. Poza tym młodociani przestępcy włamywali się do skrytek pocztowych, skąd zabierali listy, szukając w nich pieniędzy. Na czele szajki, którą policja osadziła w areszcie stał 11-letni Władysław Brożyn. (ABC nr 43/1939 r.)
Kradzież alkoholu
Już Bachus w starożytności był zdania, że trunek to eliksir życia. Mimo tak odległego czasu to podobne tendencje zdradzali Ignacy Gralak i Waldemar Holc. Napój boski, woda żywota, była dla nich celem istnienia, a ponieważ nie mieli gotówki na zakup, postanowili przeto dokonać transakcji w nocy pod osłoną chmur i przy blasku dyskretnego księżyca. Dostali się przeto w dniu wczorajszym około godziny 5 nad ranem za pomocą wyważenia drzwi zewnętrznych i otworzenia dalszych wytrychami, dostali się do składu win i wódek Józefa Sobczyka przy ulicy Tuszyńskiej w Pabianicach. Tu załadowawszy towar w worki i skrzynie wrzucili go na wóz, specjalnie w tym celu sprowadzony i zamierzali odjechać.
Tymczasem p. Sobczyk śpiąc w sąsiednim pokoju śnił cudowny sen. Zdało mu się jak ongiś starożytnym germanom, iż jest na uczcie w raju. Stoły suto zastawione uginały się pod ciężarem zwierzyny, śmiech płynął obficie, a korki z butelek szampana wylatywały w górę, przebijając obłoki. Nagle nastąpił trzask tłuczonego szkła, to wielki gąsior szampana wyleciał w powietrze i rozprysnął się na kawałki. Dźwięk był głośny, że p. Sobczyk aż obudził się z przepięknego snu. I tu na jawie usłyszał rozmowę kilku ludzi i brzęk rozbitej butelki. Zerwał się czym prędzej i rzucił w kierunku drzwi. Gdy wszedł do sklepu oczom jego przedstawił się obraz rabunku. Natychmiast więc zawiadomił policję, która zarządziła natychmiastowy pościg.
Złodzieje odjechali w stronę Łasku parokonnym wozem. Policja podążając rowerami za zbiegłymi złodziejami, na piątym kilometrze od Pabianic dogoniła złoczyńców i wezwała ich do zatrzymania się. Złodzieje w liczbie czterech wezwania nie posłuchali i odpowiedzieli strzałami. Wywiązała się obustronna strzelanina, w czasie której złodzieje rozdzielili się na dwie grupy i zamierzali zbiec. Jednak policja opanowała w krótkim czasie sytuację i ujęła na wozie jednego ze złodziei, którym okazał się Gralak Ignacy mieszkaniec Pabianic. Pozostali członkowie szajki zdołali zbiec.
Policja nie dając za wygraną pogoniła za nimi i na przedmieściu w Łasku ujęła drugiego złodzieja, Waldemara Holca zamieszkałego w Łodzi. Pozostali dwaj złodzieje i woźnica, który również należał do spółki zdołali zbiec. Aresztowanych Gralaka i Holca przewieziono do więzienia w Łodzi, gdzie osadzono ich do dyspozycji władz sądowych. Odebrany towar oddano właścicielowi a konie z wozem przekazano do dyspozycji władz administracyjnych. Za pozostałymi złodziejami pościg trwa w dalszym ciągu. (Hasło Łódzkie nr 43/1930 r.)
Morderstwo, którego nie było
W dniu wczorajszym o godzinie 4 po południu Pabianice zaalarmowane zostały wieścią o straszliwym morderstwie w ubikacji domu przy ul. Mariańskiej 8. Reporter udał się natychmiast na miejsce wypadku, gdzie zebrał następujące informacje o zbrodni.
Na ulicach spokojnego zwykle miasteczka widać ogromne wzburzenie. Mieszkańcy wylegli tłumnie z mieszkań i stojąc grupami na rogach, dzielą się wzajemnie szczegółami straszliwego morderstwa.
Godzina 5 po południu. Zbliżamy się do domu przy ul. Mariańskiej 8, gdzie przed godziną dokonany został mord. Przed bramą tłum ludzi. Brama zamknięta. Policja pilnuje wejścia. W tej chwili władze śledcze prowadzą dochodzenie na miejscu zbrodni. Z podwórza słychać rozpaczliwe krzyki kobiety. To płacze matka zamordowanej 21-letniej Reginy Polewskiej.
Jak się dowiadujemy mordercą Reginy jest jej kochanek 19-letni Lucjan Jarzyński zamieszkały również w Pabianicach. Jarzyński poznał Reginę w mieszkaniu swego przyjaciela podczas jakiejś zabawy. Młodzi od razu do siebie przylgnęli i złączyła ich gorąca miłość. Sąsiedzi opowiadają, że widzieli ich wieczorami często razem w parku pabianickim, gdy spacerowali, trzymając się pod ręce i snuli plany niedalekiej przyszłości. Reginie przypadł do gustu młody wesoły chłopiec, nie skrywała więc swych gorących uczuć do niego, otrzymując w zamian uroczyste przyrzeczenie wierności małżeńskiej aż do zgonu. I snuły się przez dłuższy czas dni miłości i szczęścia. Aż nagle dnia pewnego Regina przyszła na umówione miejsce smutna i zapłakana.
Na pytanie narzeczonego, czemu dziś jest inna niż zawsze, Regina odrzekła:
- Nic z tego nie będzie… Rodzice nie pozwolą mi wyjść za ciebie..
W młodym chłopcu zawrzała krew. Starał się jednak pocieszyć ukochaną. Obrócił wszystko w żart i wyraził przypuszczenie, że rodzice zmienią swe zdanie. Wieczór ten przeszedł im jednak w smutnym nastroju. Regina co chwila wybuchała płaczem, a gdy odprowadził ją do domu, zatrzymała się o kilka kroków przed domem i rzekła:
- Idź już … Rodzice nie powinni ciebie zobaczyć ze mną. Nie kazali mi się spotykać z tobą.
I Lucjan został sam.
Potem szło coraz gorzej. Rodzice Reginy byli nieprzejednani. Nie chcieli słyszeć o przyszły, mężu swej córki. Jarzyński począł czynić Reginie wymówki, że nie stara się namówić rodziców do wyrażenia zgody na ich ślub. Regina broniła się mówiąc, że nic nie pomoże. Rodzice stanowczo zabronili. Lucjan uważał, że gdyby chciała, mogłaby wszystko zmienić. Wywiązała się kłótnia…
Rozeszli się pogniewani. Nazajutrz Lucjan przysłał list, prosząc ją, by przyszła na spotkanie. Poszła. Spotkali się w parku. Długo rozmawiali znowu na temat złamania oporu rodziców. Lucjan całą winę składał na narzeczoną. Doszło do nowej awantury. Kłót. nie powtarzały się od tego czasu przy każdym spotkaniu. W końcu zrezygnowana dziewczyna oznajmiła Lucjanowi, ze nic nie da się zrobić i musi o niej zapomnieć. Lucjan twierdził, że nie przeżyje tego ciosu i albo ją, albo siebie zamorduje. Regina zakpiła z jego zamiarów i zabroniła my przysyłania listów.
Wczoraj po południu Jarzyński kręcił się przez dłuższy czas około domu gdzie mieszkała Polewska. Regina była wówczas u swej koleżanki. O godzinie 4 wracała do domu. Jarzyński zatrzymał ją na ulicy. Nie chciała z nim mówić. Młodzieniec wziął ją pod rękę. Odepchnęła go. Nie odstępował jednak od niej i spokojnie wszczął rozmowę na stary temat.
Regina nie odpowiadała mu. W pewnej chwili, gdy Lucjan stawał się już natarczywy, Regina przyśpieszyła kroku. Lucjan szedł za nią. Chcąc się od niego uwolnić weszła do bramy domu przy ul. Mariańskiej 8, gdzie mieści się Szkoła Powszechna nr 12. Lucjan wszedł również do bramy. Regina weszła do ubikacji na podwórzu. Gdy chciała za sobą zamknąć drzwi, Lucjan odepchnął je i wszedł za nią. Rozpoczęła się straszna scena ostatniego spotkania. Lucjan drżąc z wielkiego zdenerwowania schwycił Reginę za ramiona. Bała się krzyczeć, gdyż nie chciała siebie skompromitować. Broniła się jak mogła. Lucjan powalił ją na ziemię. Zaczęła mu drapać twarz. Rozwścieczony młodzieniec dokonał na niej gwałtu, a potem palcami wbił się w jej szyję. Dziewczyna chciała wszcząć alarm, lecz było już za późno. Lucjan nie wypuścił swej ofiary z rąk dopóki nie zesztywniała.
Potem wyszedł spokojnie na podwórze. Nikogo nie było. Na ulicy panował zwykły ruch. Lucjan skierował się do najbliższego komisariatu i rzekł do siedzącego przy stole policjanta:
- Proszę mnie aresztować. Zamordowałem kochankę.
Szaleńca zatrzymano i kilku policjantów udało się pod wskazany adres. Na podłodze w ubikacji znaleziono martwą Reginę Polewską. Natychmiast zawiadomiono o wypadku władze śledcze. Lekarz sądowy skonstatował zgon wskutek uduszenia. Dziś po południu odbędzie się pogrzeb Polewskiej. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 209/1926 r.)
Jak już donosiliśmy dnia 26 lipca w komisariacie policji przy ulicy Garncarskiej w Pabianicach zjawił się niejaki Lucjan Jarzyński, lat 19, zamieszkały przy ul. Pięknej 12, który ze spokojem oświadczył, iż w ustępie szkoły powszechnej przy ul. Mariańskiej, zadusił swą narzeczoną, Reginę Polewską.
Jako motyw zbrodni podał nieporozumienie z narzeczoną zakończone zerwaniem. Wobec tego, iż policja, która udała się pod wskazany adres, faktycznie znalazła zwłoki Reginy Polewskiej, Jarzyński został aresztowany.
Jednak, jak się okazało z przeprowadzonego śledztwa, zeznania samooskarżyciela , były niezgodne z prawdą, a miały na celu obronę czci niewieściej kochanki. Już sekcja zwłok przeprowadzona nazajutrz zaprzeczyła temu. Stwierdzono, iż Polewska zmarła z powodu ataku serca. Wobec powyższego Jarzyńskiego poddano powtórnemu badaniu i wówczas w sposób następujący wyświetlił szczegóły i okoliczności tragicznego wypadku.
Polewską znal od lat 6. Jak stosunek przyjacielski w miarę dojrzewania obojga młodych, przybierał coraz wyraźniejsze znamiona stosunku erotycznego i w końcu zdecydowali się na zawarcie małżeństwa. Początkowo małżeństwu temu sprzeciwiali się rodzice Polewskiej, lecz wobec zajścia w ciążę Reginy – dali swe zezwolenie. Jednym słowem, ani sprzeciw rodziców, ani nieporozumienie między młodymi, nie stały na przeszkodzie zawarcia przez nich małżeństwa.
Krytycznego dnia oboje spotkali się po południu o godzinie 2 i udali się do ubikacji szkoły powszechnej. Przebywali tam do godziny 5, spędzając czas na pieszczotach miłosnych. Nagle wszedł ktoś do ubikacji w momencie bardzo niepomyślnym dla narzeczonych. Polewska z obawy zawisłego nad nimi skandalu, straciła przytomność, której już nie odzyskała, mimo ratowania jej przez Jarzyńskiego. Stwierdziwszy śmierć narzeczonej Jarzyński udał się do komisariatu, gdzie w celu uchronienia kochanki od narażenia na szwank jej opinii, dobrowolnie oskarżył się o zamordowanie jej przez uduszenie.
Wobec tego, iż sekcja zwłok na ciele zmarłej nie znalazła żadnych śladów gwałtownej śmierci, gdyż jak już zaznaczono, śmierć nastąpiła skutkiem anewryzmu serca, Jarzyńskiego uwolniono z aresztu przy jednoczesnym umorzeniu przeciw niemu dochodzenia o dokonanie morderstwa. Odpowie on przed sądem za obrazę moralności publicznej. (Expres Wieczorny Ilustrowany nr 218/1926 r.)
Nóż w brzuchu
Pabianice były wczoraj terenem potwornej zbrodni bratobójczej. W domu przy ul. Karniszewskiej 26 , zamieszkuje rodzina Brodów. Głowa rodziny Jozef Broda od dłuższego czasu prowadził spór ze starszym synem 27-letnim Leonem, który przebywa w domu i pomimo usilnych starań ojca, nie chciał pracować. Kłótnie pomiędzy ojcem i synem były coraz częstsze.
Wczoraj w godzinach popołudniowych, doszło do nowej awantury. Tym razem przybrała ona charakter wyjątkowo gwałtowny, Syn, wpadłszy w złość, uderzył ojca w twarz. Świadkiem tego był młodszy syn Brody, 17-letni Lucjan, Chłopiec wzburzony postępkiem brata, podbiegł do stołu, chwycił nóż kuchenny i uderzył brata w brzuch. Leon Broda padł na podłogę, zalewając się krwią. Wezwano lekarza. Leon Broda po kilkunastu minutach wyzionął ducha.
Bratobójca nie próbował uciekać. Czekał na przybycie funkcjonariuszy policji i oddając nóż przyznał się do zbrodni. Chłopca aresztowano. Po przeprowadzeniu dochodzenia policyjnego odesłany on zostanie do dyspozycji władz sądowych. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 353/1936 r.)
„Porwanie”
Na ulicy Zamkowej, głównej arterii miasta panuje ożywiony ruch. Godzina 6 po południu. Robotnicy wracają z fabryk, urzędnicy spieszą z biur do domu. Nagle przed chodnikiem zatrzymuje się jakaś zamknięta czarna limuzyna. Z auta wyskakuje szybko jakiś mężczyzna chwyta przechodzącą ulicą niewiastę, wpycha ją do auta i wskakuje za nią, zatrzaskuje drzwiczki i daje znak szoferowi, który puszcza w ruch maszynę.
Po chwili auto znika w kłębach dymu i kurzu pędząc drogą w stronę Łasku. Wśród przechodniów zrozumiała konsternacja. Stoją jak wryci. Wszystko to stało się tak nagle, tak szybko, ze nikt jeszcze nie może się zorientować w sytuacji. Dopiero, gdy auto znikło wśród tłumu odezwały się głosy.
- Na litość boską. Ludzie czego stoicie !? .. Ratujcie dziewczynę!
- Racja… Trzeba ją ratować.
- Przecież ją porwali.
- Słyszałem, jak krzyknęła, ale jej zaraz zakneblowano usta.
- To handlarze żywym towarem!
- Baczność, panienki! Handlarze żywym towarem grasują w Pabianicach.
Miasteczko zostało zelektryzowane. Na rogach ulic grupki osób komentowały żywo tajemniczy wypadek z ulicy Zamkowej. Zawiadomiono policję. Po chwili auto policyjne mknie już w stronę Łasku. Pogoń za handlarzami żywym towarem. W miasteczku wszyscy czekają niecierpliwie na rezultat. Złapią czy nie złapią?
Już widać ich na szosie. Auto policyjne zwiększa tempo. Już ich złapano. Limuzyna staje. Policja otwiera drzwiczki. W aucie siedzą mężczyzna i kobieta.
- Proszę się wylegitymować.. Kim pan jest?
- Nazywam się w. Jestem obywatelem miasta Pabianic.
- Zawód?
Teraz się nie wykręci. Czy przyzna się do tego, iż handluje żywym towarem? Lecz p. W. odpowiada spokojnie:
- Jestem fabrykantem.
- A ta pani?
- To moja córka.
- Jak to? Córkę porywa pan na ulicy w biały dzień?
- Trudno… Nie moja wina… Ona jest umysłowo chora.
- Dokąd pan jedzie?
- Do zakładu … Uciekła z domu. Chcę ją gdzieś ulokować.
Sprawdzono dokumenty. Oświadczenia p. W. zgadzały się z prawdą. Policja wróciła do miasta. Pabianice odetchnęły z ulgą. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 242/1927 r.)
Zniewolenie
Do władz policyjnych w Pabianicach wpłynęło w dniu wczorajszym zameldowanie 18-letniej Genowefy M., biuralistki, mieszkanki Pabianic, z którego wynika co następuje:
Genowefa M. poznała przed niedawnym czasem 27-letniego Mieczysława Olszewskiego, zamieszkałego w Pabianicach przy ul. Leśnej 50. Olszewski człowiek żonaty przedstawił się jej za kawalera, syna zamożnych rodziców. Onegdaj wieczorem Olszewski, korzystając z tego, że żona jego przebywała poza domem, zwabił do swego mieszkania Genowefę M. i mimo oporu młodej dziewczyny zniewolił ją.
Poszkodowana złożyła skargę w policji. W wyniku przeprowadzonego dochodzenia pociągnęła Olszewskiego do odpowiedzialności karnej. (Głos Poranny nr 3/1939 r.)
Piąstka
P. Maria Zielińska, przechodząc ulicą Zamkową, spotkała żebraka o jednej nodze, po kolano obsadzonej w szczudle. Zmizerowany biedak wyciągnął rękę z prośbą o wsparcie. Tknięta litością p. Z. postanowiła go obdarzyć jałmużną. Z obawy, aby silny podówczas wiatr nie uniósł jej papierowych pieniędzy z sakiewki weszła w bramę, by poszukać drobniejszej monety. Chciała przecież obdarować biedaka. Za p. Z. do bramy wszedł żebrak.
Ujrzawszy pokaźną ilość banknotów, żebrak nagle odrzucił precz szczudło, oparł się mocno chorą nogą o ziemię i schwyciwszy za sakiewkę usiłował ją wyrwać z ręki litościwej osoby. Lecz p. Z. momentalnie zorientowała się w sytuacji i drugą wolną ręką z całych sił ugodziła go w nos. Odskoczył jak oparzony. Następne błyskawiczne uderzenie małej, lecz silnej i zdecydowanej piąstki p. Z. zwaliło rabusia z nóg. Zanim zdołał się podnieść, by szukać ratunku w ucieczce już spoczęły na nim ręce sprawiedliwości, sprowadzone na miejsce wypadku alarmem niedoszłej ofiary rabunku.
Rabusia – żebraka, którym okazał się Władysław Piworski osadzono w areszcie. (Expres Wieczorny Ilustrowany nr 334/1926 r.)
Tajemnicza zbrodnia
Tajemnicza zbrodnia miała miejsce przed gmachem fabryki Krusche i Ender w Pabianicach. O godzinie 6 po południu przechodnie byli świadkami następującej rozmowy. Jakaś młoda kobieta szamotała się z mężem, usiłując go nakłonić, by powrócił do domu. Mężczyzna był jednak nieugięty.
- Nie ruszę się stąd- wołał – muszę się ostatecznie rozmówić ze szwagrem.
- Czuję, że będzie nieszczęście! Wróć do domu! – prosiła go.
- Nie.
Młoda kobieta oddaliła się. Przed gmachem fabrycznym pozostał młody mężczyzna. Był to niejaki Franciszek Gruszczyński, robotnik pabianicki.
Po upływie kilku minut z fabryki wyszedł robotnik Józef Adamus. Gruszczyński rzucił się nań i począł go okładać pięściami. W pewnym momencie Adamus wydobył nóż i zadał przeciwnikowi głęboki cios w pierś.
- Chociaż odsiedzę za ciebie, jednak muszę cię zabić – krzyknął.
Rannym zaopiekowali się robotnicy fabryczni, którzy wezwali doń pomoc lekarską. Gruszczyńskiego przewieziono do szpitala, gdzie po upływie kilku godzin wyzionął ducha. Morderca początkowo zbiegł. Jednak po upływie kilkunastu minut sam zgłosił się do miejscowego komisariatu policji, rzucił na podłogę skrwawiony nóż i oświadczył:
- Zabiłem szwagra! Aresztujcie mnie.
Adamusa osadzono w więzieniu. Skrupulatne dochodzenie nie wyjaśniło podłoża zbrodni. Morderca szczegółowo opowiadał o okolicznościach w jakich zabił szwagra lecz w żaden sposób nie chciał wytłumaczyć, co go skłoniła do zabójstwa. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 19/1928 r.)
Metryka śmierci
Kancelaria parafii św. Mateusza w Pabianicach zameldowała w komisariacie policji, że dnia 8 lutego do kancelarii zgłosił się Bogumił Kołodziej, robotnik zamieszkały przy ul. Kościelnej 5 wraz z dwoma świadkami, Stanisławem Konarskim i Władysławem Niewiadomskim i oznajmił, ze żona jego Janina Kołodziej zmarła dnia 8 lutego. Na dowód tego okazał on kartę zgonu wystawioną przez dr. Zajdlera, zam. przy ul. Południowej 1. Karta ta była potwierdzona przez Magistrat m. Pabianic. Wobec tego został sporządzony akt zejścia i Kołodziejowi wydano metrykę śmierci na urzędowym formularzu.
Pogrzeb jednak nie odbył się, wobec czego kancelaria parafialna zarządziła dochodzenie, pragnąc stwierdzić- co się stało z ciałem! Poszukiwania te przyniosły niezwykłe odkrycie, okazało się bowiem, że Janina Kołodziej żyje, jest umysłowo chora i znajduje się w zakładzie dla umysłowo chorych w Pabianicach od przeszło roku.
Aferą zajęła się policja, w pierwszym rzędzie, aby spowodować unieważnienie aktu zejścia. Okazuje się, że Kołodziej z kasy pogrzebowej pobrał 200 złotych. Za pieniądze te Kołodziej ubrał się od stóp do głów i ulotnił się w nieznanym kierunku. Dziś nad ranem w wyniku poszukiwań policji – oszust został aresztowany. Policja poszukuje Konarskiego i Niewiadomskiego, którzy w parafii św. Mateusza w Pabianicach fałszywie świadczyli o śmierci Kołodziejowej. Sprawa skierowana została do urzędu prokuratorskiego. (Expres Wieczorny Ilustrowany nr 44/1937 r.)
Zazdrość i gniew
Znali się od dzieciństwa. Początkowo była to zwykła znajomość dwóch chłopców stykających się z sobą, na ulicy, w szkole, spędzających czas na wspólnych chłopięcych zabawach. Z czasem jednak między chłopcami zadzierzgnęły się węzły przyjaźni trwające aż do lat młodzieńczych.
Już jako 19-letni młodzieńcy poznali pewną dziewczynę. Była ładna, uczyniła więc na nich silne wrażenie. Dwaj przyjaciele jednocześnie na zabój zakochali się w pięknej znajomej. Poczęli marzyć o szczęściu we wspólnym z dziewczyną pożyciu. Lecz przecież obaj nie mogli się z nią ożenić. Wiedzieli o tym oni, wiedziała i ona. Toteż dziewczyna wkrótce zdecydowała się na wybór między adoratorami. Obdarzyła swymi łaskami Feligę.
Antoni Brajer dowiedziawszy się o sukcesie swego przyjaciela Władka pod wpływem zazdrości ochłódł w swej dla niego przyjaźni. I począł swego towarzysza unikać. Zakochany chłopiec wiele cierpiał z powodu swej bez wzajemnej miłości. Toteż z ulgą powitał powołanie do służby wojskowej. Władysław Feliga i Antoni Brajer, jako należący do jednego rocznika, jednocześnie wcieleni zostali do armii. W odpalonym amancie na nowo odżyły nadzieje. Liczył na to, że rozstanie Brajera z bogdanką osłabi siłę ich uczuć. A wówczas on wystąpi i skłoni dziewczynę ku sobie.
Niestety, zawiódł się srodze. Młodzieńcy, którzy dziwnym zbiegiem okoliczności wcieleni zostali do 31 pp przed kilkunastu dniami jednocześnie otrzymali urlop. Przyjechali do rodziców swych do Pabianic.
Tu Feliga począł śledzić Brajera, chcąc się przekonać o jego stosunku do panny. I ku swemu strapieniu stwierdził, że nie zmieniło się nic. Młody żołnierz nie ochłódł względem ukochanej dziewczyny w uczuciach. Pozbawiło to Feligę resztek nadziei. Opanowała go zazdrość i gniew. Pod wpływem nurtujących go uczuć powziął myśl usunięcia rywala z drogi do szczęścia.
Niebawem nadarzyła się po temu sposobna okazja. Ujrzał Brajera przechodzącego ulicą. Feliga podszedł do niego i poprosił o ogień do papierosa. Zdziwiło to nieco Brajera, gdyż od dawna nie utrzymywali ze sobą żadnych stosunków. Jak gdyby się wcale nie znali. Lecz przecież nawet obcemu nie odmawia się tej drobnej przysługi. Toteż Brajer podsunął swego papierosa. Uprzejmość ta zgubiła młodzieńca. Oto w momencie zapalania papierosa Feliga niespodziewanie ugodził Brajera bagnetem. Bardzo ciężko zranił go w brzuch.
Po dokonaniu zbrodniczego czynu – zbiegł. Schwytali go jednak żandarmi. Ciężko rannego Brajera odwieziono do szpitala wojskowego w Łodzi. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 318/1926 r.)
Niebezpieczne awantury
Jednej z ostatnich nocy ulica Bracka w Pabianicach była widownią gorszących a zarazem wielce niebezpiecznych awantur, wywołanych przez dwóch czcicieli Bachusa. Oto coś około północy dwaj pijani młodzieńcy Władysław Mik, lat 27 i Edward Otomański, lat 25 – przechodząc ulicą pukali do okien, krzyczeli, łamali płoty, wybijali szyby.
Przerażeni mieszkańcy poczęli wzywać pomocy, a nie orientując się w rodzaju napaści wołali: „Bandyci! Policja!”. Przybyły policjant usiłował aresztować awanturujących się czcicieli Bachusa, lecz ci z wymysłami rzucili się na przedstawiciela władzy. Przewrócili go na ziemię i poczęli bić. W pewnym momencie gwizdkiem udało mu się zawezwać pomocy. Nadbiegł drugi policjant, lecz i ten nie zdołał poskromić pijaków.
Dopiero większy oddział policji ściągnął ich do komisariatu. W ciągu krótkiej stosunkowo drogi awanturnicy kładli się na ziemi, krzyczeli, wymyślali i bili policję. Jeszcze w komisariacie usiłowali stawić opór władzy. Ujarzmiono ich jednak i zakutych w kajdany osadzono w areszcie. (Expres Wieczorny Ilustrowany nr 346/1926 r.)
Zawadiaka i nożownik
P. Józef Sztrajch w towarzystwie swego kolegi Konstantego Marciniaka przechodził się wieczorem ulicą Narutowicza w Pabianicach. Na odludnej ulicy ukazały się nagle sylwetki dwóch mężczyzn, którzy szybkim krokiem zbliżali się do Sztrajcha i Marciniaka.
- Stać! – zawołał jeden z nich. Sztrajch i Marciniak zatrzymali się. Nieznajomi w paltach z podniesionymi kołnierzami, w zsuniętych na czoło kapeluszach wywierali wrażenie opryszków, toteż p. Sztrajch chciał ich wyminąć. W tej chwili jeden z nich wydobył z kieszeni rewolwer i strzelił. Sztrajch w ostatniej chwili nachylił się. Kula utkwiła w ścianie domu. Napadnięty rzucił się do ucieczki lecz drugi opryszek uzbrojony w łom żelazny zagrodził mu drogę.
Rozległ się drugi strzał. Sztrajch ranny w ramię zwalił się na bruk. Napastnicy w obawie, by odgłos strzałów nie zaalarmował policji skryli się w ciemnościach nocnych. Marciniak, który był świadkiem napadu poznał jednego z opryszków. Był to 20-letni Władysław Wilczek znany zawadiaka i nożownik pabianicki, postrach miejscowej ludności. Jego towarzyszem, jak przypuszczał Marciniak, był Feliks Reda.
Sztrajch, który został ciężko ranny przez dłuższy czas znajdował się na kuracji w szpitalu miejskim. Władze policyjne na skutek zeznań Marciniaka i Sztrajcha następnego dnia po napadzie aresztowały Wilczka i Redę. Wilczek ukrywał się u jakichś znajomych, gdzie go przyłapano. Wczoraj obaj znaleźli się przed Sądem Okręgowym, który sprawę tę rozważał pod przewodnictwem sędziego p. Ilnicza w asyście sędziów pp. Wileckiego i Kurczyńskiego.
Na rozprawie oskarżeni nie przyznali się do winy. – Ukrywałem się przed policją – mówił Wilczek – ponieważ wiedziałem, że mnie posądzą o dokonanie napadu. W ostatnich czasach byłem w złych stosunkach z Sztrajchem i często kłóciliśmy się ze sobą, ale nie miałem zamiaru w ten sposób regulować rachunków. Sąd po zbadaniu świadków skazał Wilczka na 4 lata ciężkiego więzienia. Reda został uniewinniony. (Expres Wieczorny Ilustrowany nr 112/1927 r.)
Obuchem siekiery
Zamieszkały w Pabianicach przy ul. Jakóba 4 (obecnie Arkuszyńskiego) drukarz Stanisław Drobniewski został zaskarżony do sądu przez właściciela domu, Mieczysława Jaworskiego z powodu zalegania w opłacie komornego. Gdy udał się do Jaworskiego, by uzyskać jakieś prolongaty, otrzymał niespodziewane uderzenie w głowę obuchem siekiery. Rozwścieczony wrócił do mieszkania po swoją siekierę i po wyrąbaniu drzwi w mieszkaniu Jaworskich wdarł się do wnętrza, gdzie oczekiwała go cała rodzina, również uzbrojona w siekiery i młotki. Powstała straszliwa bijatyka, w wyniku której Drobniewski został ciężko porąbany i w stanie beznadziejnym odwieziony do szpitala miejskiego. Jaworskiego aresztowano. (ABC: pismo codzienne, informuje wszystkich o wszystkim nr 355/1934 r.)
Strzelec rezerwy
Stanisław Michalski, strzelec rezerwy 28 pp, wracając z ćwiczeń wstąpił do rodziny przy ul. Jakóba 3, będąc w pełnym uzbrojeniu polowym. Dla zabawy rezerwista począł strzelać z karabinu ślepymi nabojami, popisując się swą bojowością przed licznym audytorium rodzinnym. Huk strzałów zaalarmował policję, która przybyła na miejsce i przerwała niedozwoloną zabawę, spisując Michalskiemu odpowiedni protokół, który skierowany zostanie do władz wojskowych. (Echo nr 256/1935 r.)
Wiejskie dziewczęta
Organa bezpieczeństwa publicznego w Pabianicach mają wiele kłopotu z przybywającymi do miasta w poszukiwaniu pracy dziewczętami wiejskimi, które z braku bliższych krewnych wałęsają się po mieście i w wypadku nieuzyskania pracy w krótkim czasie stają się ofiarami różnych stręczycielek, donżuanów i wyzyskiwaczy.
Dziewczęta wiejskie bezrolnych i małorolnych gospodarzy wiejskich liczą jeszcze, że w mieście znajdzie się dla nich zajęcie zarobkowe w charakterze służącej posługaczki, niańki do dzieci, co da im możność zarobić nieco grosza, a szczególnie w okresie zimy. Po przybyciu do miasta okazuje się, że w obecnych czasach o jakiekolwiek zajęcie jest bardzo trudno.
Pozbawione krewnych i przyjaciół z dala od swych rodzin, dziewczęta stają się bezdomnymi włóczęgami, włócząc się po mieście w nadziei, że może się jeszcze coś znajdzie. W tym stanie rzeczy dziewczęta te wpadają w sidła różnych stręczycielek, które wykorzystują nieświadome dziewczyny i spychają je na śliską drogę rozpusty.
Istniejące na terenie Pabianic organizacje kobiece, a szczególnie Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet winien zająć się tą sprawą i przy poparciu odnośnych czynników założyć coś w rodzaju schroniska dla bezdomnych dziewcząt, przytułku, biura stręczenia służby domowej lub poradni dla podupadłych na ciele i duchu kobiet. Codzienne życie miejskie miażdży w walce o byt wiele istnień ludzkich. (Echo nr 256/1935 r.)
Samobójstwo
W Pabianicach onegdajszej nocy we własnym mieszkaniu inż. Aleksander Przesławski, urzędnik magistratu popełnił samobójstwo wystrzałem z rewolweru. Wedle przeprowadzonych wstępnie dochodzeń w dniu tym inż. Przesławski w czasie przyjęcia u byłego burmistrza został spoliczkowany przez żonę w obecności kilku osób wskutek czego po powrocie do domu popełnił samobójstwo. (Naprzód nr 210/1929 r.)
Pod grozą rewolwerów
W Pabianicach znaleziono onegdaj późną nocą przy ulicy Barucha w stanie nieprzytomnym niejakiego Stanisława Romaldowskiego. Przewieziony do szpitala miejskiego Romaldowski zeznał, że został napadnięty przez nieznanych osobników, którzy pod grozą rewolwerów zrabowali mu 100 złotych. Zachodzi przypuszczenie, że Romaldowski, którego stan jest beznadziejny padł ofiarą mordu politycznego, a z obawy przed konsekwencjami dla swojej rodziny ukrywa prawdę. Napad na Romaldowskiego wywarł wśród robotników silne wrażenie. (Nowy Dziennik nr 284/1929 r.)
Agent ubezpieczeniowy
Od pewnego czasu na terenie Pabianic uprawia swą działalność agent ubezpieczeniowy niejaki Jan Raszewski. Aby zdobyć jak największą liczbę ubezpieczających się na życie, Raszewski chwyta się najróżnorodniejszych sposobów, niejednokrotnie kolidujących z kodeksem karnym. Na swe ofiary agent wybiera przeważnie samotne kobiety, z którymi obiecuje się żenić, o ile ubezpieczą się u niego na życie. Po otrzymaniu zgłoszenia pomysłowy agent jakiś czas jeszcze utrzymuje stosunki ze swą klientką, inkasuje składki, a gdy oszukana kobieta domaga się wreszcie poślubienia jej, znika jak kamfora, aby pojawić się w innej dzielnicy miasta. Jedna z pokrzywdzonych kobiet pociągnęła Raszewskiego do odpowiedzialności sądowej. (Echo nr 51/1935 r.)
Demony hazardu
W swoim czasie głośna była sprawa defraudacji 26 tysięcy złotych przez kasjera firmy Pabianickie Zakłady Włókiennicze dawniej R. Kindler w Pabianicach, p. Skibińskiego znanego w Pabianicach obywatela miasta.
Jak wiadomo Skibiński pieniądze te przegrał w karty w domu gry karcianej przy ulicy św. Jana, przy czym łupem karcianym podzieliło się trzech znanych społeczeństwu działaczy społecznych, którzy pociągnięci zostali do odpowiedzialności.
P. Skibiński człowiek bardzo solidny i wzorowy urzędnik poważnej firmy wpadł w złe towarzystwo i dał się omotać demonowi gry, dzięki specyficznemu nastrojowi wywołanemu przez swoich współtowarzyszy, którzy wykorzystali to celowo do swoich obliczeń. Wskutek tego kilkadziesiąt tysięcy złotych, będących własnością firmy w ciągu kilku godzin przeszło do kieszeni trzech wspólników, a Skibiński pod zarzutem defraudacji osadzony został w więzieniu.
Po złożeniu kaucji wypuszczono go na wolność. W tych dniach miał się odbyć w Łodzi proces o nadużycie, który z powodu choroby p. Skibińskiego został odroczony. Nowego terminu sprawy jeszcze nie ustalono. W każdym razie jeszcze w roku bieżącym znajdzie się ona na wokandzie Sądu Okręgowego w Łodzi, gdzie ujawnione zostaną kulisy domu gry przy ul. św. Jana. (Echo nr 281/1935 r.)
Tragedia miłosna
W dniu wczorajszym Pabianice zostały poruszone krwawą tragedią miłosną, która rozegrała się w sercu miasta, a pociągnęła za sobą straszną śmierć dwojga kochanków. Przybyłym na ulicę Poniatowskiego 6 władzom policyjnym przerażeni lokatorzy wskazali frontową sień jako miejsce krwawej zbrodni.
Na półpiętrze klatki schodowej leżały w kałużach krwi dwa ciała ludzkie, mężczyzny i młodej kobiety, nie dających oznak życia. Trupy znajdowały się w dwumetrowej od siebie odległości. Obok mężczyzny, z głowy którego sączyła się krew, leżał na ziemi rewolwer systemu brauning. Śmierć mężczyzny nastąpiła wskutek przestrzelenia kulą skroni, kobieta zaś zmarła od ran odniesionych w głowę i piersi.
Dalsze dochodzenie ujawniło następujące szczegóły tragedii na tle romantycznym. Zamordowaną okazała się 20-letnia Olga Denat, lokatorka domu w którym miało miejsce ponure zajście. Mieszkała ona od kilku lat wraz z rodzicami w małym mieszkaniu na pierwszym piętrze. Olga Denat znana była w całej dzielnicy, jako ładna dziewczyna. Od najmłodszych lat cieszyła się powodzeniem u mężczyzn. Denat poznała przed kilku laty niejakiego Bronisława Hermana, ogrodnika z zawodu. Między Hermanem a Denatówną zawiązała się serdeczna przyjaźń. Często widywano ich razem, a najbliżsi sąsiedzi utrzymywali nawet, że się z pewnością pobiorą.
W gruncie rzeczy nie byli dalecy od prawdy. Młodzi bardzo się kochali, a Herman przyrzekł Denatównie, iż ją poślubi. Ta zgodziła się na związek małżeński i zwierzyła się z tego rodzicom. Kochankowie żyli do ostatniej niemal chwili w przykładnej zgodzie. W ubiegłym tygodniu zaszedł jednak fakt, który zakłócił idyllę i doprowadził do jej ponurego epilogu.
Denatówna za namową rodziców i znajomych, zaczęła wypytywać Hermana, dlaczego odkłada datę ślubu. Gdy nie otrzymała na swe pytanie wyraźnej odpowiedzi, zaczęła na własną rękę badać przyczynę zwłoki. Ku swemu przerażeniu dowiedziała się, że Herman jest żonaty. Wobec tego postanowiła zupełnie zerwać z kochankiem. Onegdaj napisała do niego list, w którym prosiła, aby jej nie odwiedzał, gdyż przestał dla niej istnieć.
W dniu wczorajszym jednak Herman przybył do domu, w którym mieszkała Denatówna. Nie wszedł do mieszkania, ale poprosił chłopca, aby ją wywołał na schody, gdyż chce z nią pomówić. Młoda kobieta, nie przeczuwając nieszczęścia, wyszła na schody. Tu Herman począł błagać swą kochankę, aby nie zrywała z nim, gdyż postara się uzyskać rozwód z żoną, a potem się z nią pobierze. Wszelkie perswazje jednak nie pomogły. Denatówna trwała przy swoim postanowieniu.
Między kochankami doszło do gwałtownej sprzeczki, w rezultacie której Herman nagle wydobył z kieszeni rewolwer i wymierzył w stronę Denatówny. Kula trafiła w pierś. Dziewczyna z miejsca zwaliła się na ziemię. Miała jednak jeszcze tyle przytomności i siły, że podniosła się, usiłując umknąć. Widząc to Herman, wystrzelił do Denatówny po raz drugi, raniąc kochankę śmiertelnie w głowę. W kilka sekund później Denatówna wyzionęła ducha.
Na odgłos strzałów zbiegli się lokatorzy domu. Herman, widząc, iż nie będzie mógł uciec, przystawił sobie brauninga do skroni i celnym strzałem pozbawił się życia. Zwłoki 29-letniego Bronisława Hermana przewieziono z polecenia władz do prosektorium. (Głos Poranny nr 334/1931 r.)
Szaleniec
W Pabianicach wydarzył się w dniu wczorajszym wypadek matkobójstwa. Tło tej historii jest następujące. Pełniący służbę przy ulicy zamkowej posterunkowy policji spostrzegł jakiegoś młodego człowieka biegnącego z niezwykłą szybkością środkiem jezdni. Młodzieniec miał na sobie tylko krótkie spodenki, poza tym był bez koszuli oraz boso. Ponieważ nieznajomy sprawiał wrażenie człowieka niepoczytalnego, posterunkowy zatrzymał go i odprowadził do komisariatu. Badany przez dyżurnego nieznajomy nie chciał udzielić żadnych wyjaśnień i na wszystkie zadawane mu pytania dawał niedorzeczne odpowiedzi.
W godzinę później zgłosiła się do komisariatu niejaka Amelia Kissner, która złożyła zameldowanie, że kuzynka jej, 54-letnia Amelia Busslerowa, zam. przy ul. Sienkiewicza 12 , uduszona została przez własnego syna, 24-letniego Heliodora. W dalszym ciągu opowiedziała, że przybyła do swej kuzynki i zastała w mieszkaniu jej syna, który leżał w łóżku. Na jej pytanie, gdzie matka, młody człowiek dawał jakieś mętne odpowiedzi. Naraz wyskoczył z łóżka i rzucił się na nią, a następnie wybiegł z mieszkania na ulicę w negliżu.
Tknięta jakimś złym przeczuciem Kissnerowa zaczęła się rozglądać po mieszkaniu i ku swemu przerażeniu spostrzegła kuzynkę, leżącą bez życia pod łóżkiem. Nieszczęśliwa kobieta miała głowę okręconą ciężką pierzyną. Wezwany lekarz ubezpieczalni stwierdził zgon nieszczęśliwej, która umarła na skutek uduszenia. Gdy wprowadzono Kissnerową do celi, gdzie przebywał nieznajomy krzyknęła z przerażeniem : „To on!”.
W toku dalszego dochodzenia wyszło na jaw, że Heliodor Bussler zamordował swą matkę w ataku szału. Matkobójcę osadzono w areszcie oraz powiadomiono urząd śledczy w Łodzi. W dniu wczorajszym Bussler poddany został badaniom lekarskim i prawdopodobnie jeszcze w ciągu dnia dzisiejszego przewieziony zostanie do szpitala dla umysłowo chorych w Kochanówce na obserwację. (Głos Poranny nr 303/1937 r.)
Uwięziona
Sz. Lajtman – pabianiczanka, zamieszkała przy ul. Konstantynowskiej 24 poskarżyła się policji, że niejaki Nowicki Edward zamieszkały przy ul. Kaplicznej 11 samowolnie zamknął ją w swoim mieszkaniu, w którym przebywała przez trzy dni. Pokrzywdzona kobieta przez całe trzy doby przechodziła katusze spowodowane brakiem wolności i głodem, aż wreszcie udało się jej wyjść z przygodnego więzienia. Miała to być zemsta za jakieś krzywdy wzajemne. Samozwańczy ”dyrektor więzienia” pociągnięty zostanie do odpowiedzialności. (Echo nr 49/1036 r.)
Błysnęły noże
Podczas odbywającej się zabawy Towarzystwa Śpiewaczego Floriana w lasku miejskim Edmund Włodarczyk już dobrze podchmielony wszczął wielką awanturę ze swymi kompanami. Wkrótce sprzeczka zamieniła się w bójkę. Błysnęły noże, butelki i inne narzędzia. Edmund porządnie pobity zrezygnował na razie z bitwy i udał się do domu przy ulicy Gawrońskiej 4, aby uzbroić się w rewolwer.
Żona i teściowa nie chciały jednak wydać broni, co doprowadziło p. Edmunda do wielkiej wściekłości. W przystępie szału zdemolował doszczętnie swe mieszkanie i pobił w niemiłosierny sposób swą teściową. Zaalarmowaną policję przyjął szeregiem wyzwisk i obelg. Policja jednak obezwładniła go i odprowadziła do komisariatu. Do teściowej zawezwano pogotowie ratunkowe. (Echo nr 183/1935 r.)
Czyściciel miasta
Czyściciel miasta Józef Hartman łapał jak zwykle zbłąkane psy wałęsające się po ulicach miasta, co w czasie upałów i spotykanej wścieklizny u psów jest nakazem dnia. Józef Hartman na ulicy Fabrycznej złapał psa wilka, za co otrzymał siarczysty policzek od właściciela psa Nowakowskiego. Uderzenie było tak silne, że pan Hartman zalał się krwią. Policja na miejscu sporządziła protokół. (Echo nr 183/1935 r.)
Pościg
Onegdajszej nocy o godzinie 1 min 20 zgłosił się do komisariatu przy ul. Garncarskiej mieszkaniec Pabianic Kaczorowski Adam (Karniszewicka 33), który doniósł, że z zamkniętego garażu po oderwaniu kłódki ktoś skradł przed chwilą motocykl z przyczepką oznaczony znakami M. 45-261 wartości 1.500 zł. Śpiących domowników obudził warkot motoru motocykla. Policja pabianicka niezwłocznie zorganizowała pościg za złodziejem. Motocykl policyjny po uchwyceniu śladów puścił się w szalonym pędzie w pościg ulicami Legionów, Lutomierską, a następnie przez przejazd kolejowy w stronę pobliskiej Górki Pabianickiej, dokąd prowadziły dość wyraźne ślady. W odległości pół kilometra od plantu kolejowego znaleziono skradziony motocykl bez pasażerów.
Widocznie złodzieje, słysząc zbliżającą się pogoń, porzucili motocykl na drodze, a sami zbiegli. Przeszukano niezwłocznie okolicę, lecz złoczyńców nie odnaleziono. Jest to niewątpliwy sukces zmotoryzowanej częściowo policji pabianickiej. (Echo nr 272/1937 r.)
Wszczęła kłótnię
Zamieszkała w Pabianicach przy ulicy Młynarskiej 16 – Ulas Marianna wszczęła kłótnię ze swym gospodarzem . Działo się to na ulicy i rozsierdzona kobieta, nie licząc się ze słowami poczęła wykrzykiwać publicznie różnego rodzaju obelgi. Powstało zbiegowisko uliczne, które musiała rozpraszać policja. Sprawczyni zajścia spisano protokół celem pociągnięcia jej do odpowiedzialności karno-sądowej. (Echo nr 140/1938 r.)
Samobójstwo Papukowskiego
W dniu wczorajszym miasteczko Pabianice zostało poruszone tragiczną wieścią o samobójstwie poważanego i cieszącego się dobrą opinią obywatela m. Pabianic niejakiego Papukowskiego. Samobójstwo to wywołało silne wrażenie tum bardziej, że państwo Papukowscy uchodzili przed wojną za ludzi bardzo zamożnych. Nikt jednak nie wiedział o tym, że wojna zrujnowała Papukowskich doszczętnie, odbierając im możność dalszej egzystencji. Sklep, z którego czerpali główne środki na utrzymanie, został wskutek ogólnej sytuacji zamknięty, w końcu zaś zupełnie sprzedany i oddany w obce ręce.
Z otrzymanych ze sprzedaży funduszów utrzymywali się państwo Papukowscy przez pewien czas, dość co prawda skromnie, ale w każdym razie nie cierpieli głodu. Prócz tego Papukowski wystarał się o skromną posadę i w ten sposób zabezpieczył do pewnego stopnia swą rodzinę od ostatniej nędzy i głodu.
Ale w ostatnim czasie sytuacja zmieniła się na gorsze. Otrzymane ze sprzedaży sklepu pieniądze topniały z dniem każdym, aż w końcu z funduszu nic nie pozostało i jak gdyby za sprawą mściwego losu – w tym samym czasie Papukowski stracił posadę, zostając zupełnie bez środków utrzymania. I przyszły dni najokropniejszej nędzy. Każdy następny był gorszy od poprzedniego. I małżonkowie stracili wszelką nadzieję na poprawę ich bytu. Aż oto w dniu wczorajszym nastąpiło rozwiązanie tej ponurej tragedii życiowej przy ulicy Kościelnej 18 w Pabianicach, gdzie mieszkali państwo Papukowscy.
Już z rana żona zauważyła, że mąż jest bardziej przygnębiony niż zwykle, a domyślając się o co chodzi, starała się go w sposób najserdeczniejszy pocieszyć i dodawała mu otuchy do dalszej walki z nieubłaganą rzeczywistością. Papukowski słuchał optymistycznych słów małżonki i zdawało się, że uczyniły na nim pewne wrażenie. Uśmiechnął się bowiem nawet, jak gdyby powziął pewne postanowienie i pogodził się z losem.
Papukowska zabrała się do przygotowania skromnego śniadania, w tym zaś czasie mąż jej wyszedł z mieszkania. Dotknięta jakimś złym przeczuciem Papukowska nie mogła usiedzieć w pokoju, ciągle patrzyła na drzwi, oczekując powrotu męża. Gdy po upływie dziesięciu minut mąż Papukowskiej nie wracał, żona ogromnie zaniepokojona wybiegła na podwórze. W tej samej chwili jakiś człowiek wybiegł z ubikacji i wszczął alarm, krzycząc przeraźliwie:
- Ratujcie! Ktoś się powiesił!
Papukowska zrozumiała wszystko. Chciała dobiec do ustępu, by ratować męża, lecz zachwiała się na nogach i padła zemdlona na ziemie. W całym domu wszyscy lokatorzy rzucili się na ratunek. Natychmiast przecięto pasek, na którym powiesił się Papukowski. Jakkolwiek denat wisiał zaledwie kilka minut – wszelkie zabiegi, w celu przywrócenia go do życia okazały się bezskuteczne. Papukowski z siną, nabrzmiałą twarzą i kurczowo zaciśniętymi rękoma leżał nieruchomo na ziemi. Zwłoki ofiary brutalności życia przewieziono do prosektorium. (Express Wieczorny Ilustrowany nr 206/1925 r.)
Huknął strzał
Onegdaj przed sądem łódzkim toczyła się rozprawa przeciwko 37-letniremu mieszkańcowi Pabianic, Adolfowi Kirschke.
Kirschke od 1914 roku był pracownikiem zakładów przemysłu włókienniczego „Dobrzynka”, gdzie zajmował stanowisko inkasenta, wywiązując się przez długi okres swej pracy zupełnie poprawnie z powierzonego mu zadania. Dopiero w listopadzie ubiegłego roku podczas kontroli ksiąg handlowych firmy, wyszło na jaw, że większość sum, figurujących w księgach jako zaległe została zapłacona inkasentowi A. Kirschke.
Kirschke wyraził gotowość zwrotu brakujących pieniędzy (9.468 zł) co też uczynił, wpłacając część gotówką, resztę – wystawionymi przez siebie wekslami. Na rozprawie przyznał się on do winy i dodał, że zgubił 3.000 zł, resztę zaś wpłacił na poczet prywatnych swych długów. Tylko jeden ze świadków na zapytanie przewodniczącego, jaką opinią cieszył się oskarżony, oświadczył, iż ostatnio uważano go za pijaka i człowieka lubiącego hulanki w towarzystwie wesołych kobiet. Po wysłuchaniu mowy rzecznika oskarżenia sąd udał się na naradę, wynosząc po wyrok.
- W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej – brzmią sakramentalne słowa przewodniczącego.
Oskarżony, smukły blondyn, blednie. Oczy jego nabierają chorobliwego blasku.
- Adolf Kirschke winien jest zbrodni przywłaszczenia i skazany zostaje na 1 rok domu poprawy, a po zastosowaniu amnestii kara zmniejszona zostaje do sześciu miesięcy.
Skazany przy słowach tych dostaje drgawek nerwowych i chwieje się nogach.
- Środek zapobiegawczy w wysokości poręczenia na sumę 1000 zł zostaje podwyższony do 2000 – kończy przewodniczący. W tym samym prawie momencie w ręku oskarżonego błysnął mały browning. Błyskawicznie skierował go do skroni. Huknął strzał … krew bluznęła na ławę oskarżonych. Kirschke niby podcięta kłoda padł na podłogę. Kula przebiła prawe ucho i szczękę, i ugrzęzła w lewym policzku. Rana nie jest niebezpieczna. (Dziennik Ludowy nr 205/1928 r.)
Skoczyła
Emma Kajzer, zamieszkała w Pabianicach, ul. Narutowicza 60 po wypiciu kilkunastu kieliszków wódki postanowiła popełnić samobójstwo. W tym też celu pobiegła na ulicę Piękną i stanąwszy na mostku skoczyła do przepływającej wąskiej i płytkiej strugi. Zamiast się utopić Kajzerowa potłukła się tylko, jednak nie odstraszyło ją to od zamiaru pozbawienia się życia. Uparta samobójczyni położyła się nad brzegiem i zanurzyła głowę w wodę. Teraz byłaby się z pewnością udusiła lecz spostrzegli ją przechodnie i odnieśli do ambulatorium Kasy Chorych, gdzie pechowej samobójczyni udzielono pomocy i odwieziono do domu w stanie zadawalającym. (Echo nr 35/1927 r.)
Rozbawieni goście
W dniu onegdajszym niezależni socjaliści urządzili w sali p. Hagenbartowej przy ul. Zamkowej zabawę taneczną. Rozbawieni goście – pod wpływem wypitego alkoholu, zaczęli strzelać z rewolwerów do sufitu sali. Podczas tego kilku podejrzanych osobników pobiło sekretarza magistratu pana Gallusa. Koledzy odnieśli go do szpitala, zaś powiadomiona o zajściu policja zajęła się odszukaniem awanturników. (Echo nr 4/1927 r.)
Sylwester
W sali towarzystwa gimnastycznego w Pabianicach przy ulicy Kościuszki PPS urządziło zabawę sylwestrową. Podczas tańców w sali rozległy się dwa strzały rewolwerowe. Jeden z uczestników zabawy niejaki Wacław Ciepłowski, ranny dwukrotnie w głowę, brocząc krwią upadł na ziemię. Na sali powstał nieopisany popłoch. Przestraszeni goście zaczęli tłumnie opuszczać lokal. Powiadomiona policja przystąpiła do rewizji niektórych gości i u jednego z nich znaleziono rewolwer z dwiema wystrzelonymi gilzami. Po trzecim strzale rewolwer się zaciął. Ciężko rannego Ciepłowskiego przeniesiono do szpitala. Przypuszczalnego sprawcę wypadku niejakiego Nowaka aresztowano. (Echo nr 2/1927 r.)
Powracała z zabawy leśnej
W dniu 29 czerwca panna Janina X., lat 19, służąca u państwa D. w Pabianicach powracała do domu z zabawy leśnej, która miała miejsce w lesie miejskim. Po drodze przyłączyło się dwóch młodzieńców, którzy nawiązali z p. Janiną rozmowę. Po chwili w pustym polu, gdy oprócz nich nikogo więcej nie było rzucili się na p. Janinę, dotkliwie pobili, zdarli z niej odzież i dopuścili się gwałtu. Ofiara zwyrodnialców powróciła dopiero późnym wieczorem do domu.
W dwa tygodnie później p. Janina poznała jednego ze zwyrodnialców na fotografii znajdującej się na wystawie, o czym doniosła policji. Zwyrodnialcami okazali się Zieliński Stefan, lat 23, zam. przy ul. Warszawskiej 14 i Kopa Stanisław zam. przy ul. Garncarskiej 18, którymi zaopiekowała się miejscowa policja. (Świt nr 2/1933 r.)
Pornografia
W licznych kioskach m. Pabianic sprzedawane są numery pism wybitnie pornograficznych, jak: Warszawianka, Eroticon, Reportaż oraz inne, które to pisma szerzą wśród społeczeństwa, a szczególnie wśród młodzieży szkodliwą demoralizację. Również niektóre stoiska z gazetami reklamują i sprzedają wymienione czasopisma. Gorszą już jest rzeczą, iż niektóre kawiarnie i cukiernie chętnie zaopatrują się w pornograficzne wydawnictwa, dając je do czytania swoim gościom. Czyżby nie znalazło się grono poważnych ludzi albo jakaś organizacja, które by zajęły się walką z szerzącą się demoralizacją. (Echo nr 349/1934 r.)
Koryntianka
W dniu onegdajszym wieczorem do przechodzącej ulicą Zamkową w Pabianicach koryntianki Genowefy Brzozowskiej, zam. przy ul. Łąkowej podeszło trzech mężczyzn i zaproponowało jej wspólną zabawę. Brzozowska odmówiła, lecz nieznajomi zabrali ją przemocą do restauracji Mὕllera przy ul. Kilińskiego a następnie zaprowadzili ją na cmentarz katolicki. Tam zaczęła się zabawa. Pijacy ściągnęli z Brzozowskiej odzież i zniewolili, po czym zaczęli bić i kopać. Kiedy dziewczyna straciła przytomność zwyrodnialcy rozpoczęli taniec dookoła niej. Następnie powyciągali z grobów krzyże i zaczęli bić Brzozowską. Pokaleczona dziewczyna uciekła z cmentarza i udała się wprost do komisariatu policji. wszystkich uczestników potwornej zabawy aresztowano. Są to : Władysław Wilczek, Teofil Ślap i Feliks Szeruk. Osadzono ich w areszcie. (Łódzkie Echo wieczorne nr 37/1927 r.)
Turkówna
16 lat miała Gołda Turkówna, gdy pokłóciła się z macochą i uciekła z domu rodzicielskiego ze Skierniewic do Łodzi. Zdawało jej się, że z łatwością znajdzie pracę. Tymczasem jednak w ciągu kilku tygodni włóczyła się po mieście daremnie poszukując jakiegokolwiek zarobku. Pewnego dnia na ulicy Wschodniej zaczepił ją jakiś starszy mężczyzna.
- Czy panieneczka poszukuje zajęcia? – zapytał przymilnie.
- Tak. Czy mógłby mi pan pomóc? – odparła drżącym głosem naiwna dziewczyna.
- Szukam właśnie służącej. U mnie w Pabianicach będzie panience bardzo dobrze. Mało roboty i dużo zarobku.
Nieznajomy wydał się jej bardzo sympatyczny i wzbudzał zaufanie. Wyjechała więc z nim do Pabianic. Już pierwszego dnia pobytu Majera Lewkowicza (tak bowiem brzmiało jego nazwisko) przekonała się, że osobnik ten ją haniebnie oszukał.
W nocy jacyś goście częstowali ją wódką, a gdy pod wpływem nadmiernie spożytego alkoholu straciła przytomność, dokonali na niej gwałtu. Nazajutrz dziewczyna chciała porzucić swego „opiekuna”.
- Nie uciekniesz – oświadczył jej – bo cię wszędzie zdołam odszukać. Gdy później przyzwyczaisz się do wesołego życia będziesz mi wdzięczna, że się tobą zaopiekowałem.
Turkówna straciła już nadzieję, że znajdzie posadę. Zgodziła się więc zostać u Lewkowicza.
Osobnik ten wyzyskiwał ją w najohydniejszy sposób. Codziennie zapraszał do mieszkania kilkunastu mężczyzn. Do późnej nocy odbywały się tam orgie. Lewkowicz nie dawał dziewczynie ani grosza, mimo że ze stręczenia do nierządu czerpał znaczne zyski. Sutener ten morzył swą ofiarę głodem, bił i katował, gdyby tylko stawiała mu opór. Dziewczyna nie mogła długo znieść tych katuszy. Pewnego dnia napisała list do ojca swego do Skierniewic: „Ojcze, ratuj mnie, bo odbiorę sobie życie. Jestem w najohydniejszej spelunce w Pabianicach”.
Stary Turek, który dotychczas nie wiedział, gdzie znajduje się jego córka, natychmiast zwrócił się do policji. Brygada obyczajowa wykryła kryjówkę sutenera, który został aresztowany. Okazało się, że 56-letni Lewkowicz był już karany rocznym więzieniem za stręczenie do nierządu. W kilka dni po jego ujęciu do Turka zwróciła się „delegacja sutenerów łódzkich”, która przedstawiła mu następujące ultimatum: - Jeżeli będziesz pan źle mówił o Lewkowiczu, to się z panem krwawo rozprawimy.
Mimo tych gróźb na rozprawie, która wczoraj się odbyła w łódzkim Sądzie Okręgowym w trybie postępowania uproszczonego pod przewodnictwem sędziego Zaborowskiego, Turek opowiedział szczegółowo o martyrologii swej córki. Dziewczyna potwierdziła wszystkie jego zeznania. Po przemówieniu prokuratora Kawczaka, sąd skazał Lewkowicza na 2 lata więzienia z pozbawieniem praw. Po wyroku Turkówna zwróciła się do prokuratora, prosząc o opiekę w obawie zemsty sutenerów. Prokurator Kawczak polecił, by policjant odprowadził dziewczynę i jej ojca na dworzec kolejowy. (Ilustrowana Republika nr 116/1928 r.)
Z nożem na ulicy
Na wychodzących z lasu miejskiego w Pabianicach Edwarda Jankowskiego i Jana Brykowskiego nagle napadł nieznany im mężczyzna i zanim zdołali się obronić, ciężko ich poranił nożem. Na pomoc zaczepionym pośpieszyli czterej inni przechodnie, lecz i tych czterech szaleniec zdołał zmasakrować, po czym zbiegł.
Jeden z poszkodowanych poznał awanturnika. Jest to Edward Włodarczyk, cieszący się w Pabianicach opinią najgorszego awanturnika. Policja udała się niezwłocznie na ul. Gawrońską 5, gdzie Włodarczyk zamieszkiwał. Zastała tutaj nieopisaną sytuację. Całe mieszkanie było doszczętnie zdemolowane, a w kałużach krwi pławiła się Stanisława Włodarczykowa, żona szaleńca oraz jej staruszek ojciec i matka.
Okazało się, że sprawcą tego zbrodniczego czynu był również Włodarczyk, który po dokonaniu masakry w lesie wpadł w jeszcze większy szał i wyładował go po przybyciu do domu. Gdyby nie przybycie policji Włodarczyk prawdopodobnie rzuciłby się z kolei na sąsiadów.
Po dłuższej walce udało się szaleńca okuć w kajdany i odwieźć do więzienia w Łodzi do dyspozycji sędziego śledczego. W czasie pierwiastkowego dochodzenia ustalono, że przed paru dniami Włodarczyk usiłował zamordować swą żonę, lecz na szczęście strzały chybiły. Ofiary szaleńczego napadu przebywają w szpitalu miejskim i kilka z nich walczy ze śmiercią. (Orędownik nr 152/1935 r.)
Patelnią po głowie
Berta Lange i Emilia Wiszniewska, stałe mieszkanki Pabianic, zamieszkałe w jednym domu, nienawidziły z całego serca sąsiadki Reginy Adamczyk. Zaczęło się od plotek, w których jedna strona oczerniała stronę drugą, zarzucając sobie nawzajem różnego rodzaju przestępstwa natury intymnej. Sprzykrzyło się to pozostałym lokatorom domu, którzy w końcu przestali się interesować kłótliwymi kumoszkami.
Pewnego dnia podczas wymiany soczystych epitetów, będące w przewadze dwie sprzymierzone sąsiadki Berta Lange i Emilia Wiszniewska solidarnie rzuciły się na przeciwniczkę Reginę Adamczyk i dotkliwie pobiły ja, jedna pięściami po plecach, druga patelnią po głowie. W tych dniach stanęły przed Sądem Grodzkim w Pabianicach i skazane zostały na zapłacenie po 35 zł grzywny lub 7 dni aresztu. (Echo nr 21/1934 r.)
Defraudacja
W wydziale budowlanym Zarządu Miasta Pabianic miała miejsce defraudacja sumy zł 7000, której dopuścił się urzędnik tegoż wydziału, niejaki Rudolf Folkman. Przestępca przed samym ujawnieniem defraudacji pragnął się pozbawić życia przez wypicie trucizny. Uratowano go jednak i osadzono w jednym z więzień łódzkich.
Obecnie dowiadujemy się, że komisarz rządowy Jabłoński w swym doniesieniu do prokuratorii i Urzędu Wojewódzkiego domaga się rozszerzenia dochodzenia również na tych wyższych urzędników, którzy zaniedbaniem swoich obowiązków służbowych umożliwili Folkmanowi systematyczną kradzież pieniędzy miejskich. Urząd Wojewódzki w tych dniach specjalnie delegował do Pabianic rewidenta, który prowadzi energiczne dochodzenie, mające ustalić, kto i w jakim stopniu przyczynił się do defraudacji.
Nad Folkmanem miało nadzór kilku wyższych urzędników i inżynierów, którzy sprawdzili wszystkie operacje pieniężne przeprowadzane przez wymienionego. Jak wywiązywali się z tych czynności ustali rewident wojewódzki, po czym w wypadku pozytywnym wszyscy winni pociągnięci będą do odpowiedzialności karnej na równi z Folkmanem. (Echo nr 260/1934 r.)
Profanacja
Przy ulicy Tkackiej zamieszkuje niejaka Maria Zarzycka wraz z bratem Albinem, którzy od czasu do czasu mają spory z właścicielem domu. Ostatnio jednak spór przybrał szersze rozmiary tak, że całość sprawy przeniosła się na cmentarz katolicki. Właściciel domu Szymon Binczycki zmarł i majątek przeszedł na sukcesorów, a między innymi w części na Br. Nowaka. Po ostatnich nieporozumieniach Zarzycka wraz z bratem Albinem Ornafem udali się na cmentarz katolicki w dniu 1 listopada 1933 r., tj. w dzień Wszystkich Świętych, w godzinach rannych i tam dopuścili się zbeszczeszczania grobu sp. Szymona Binczyckiego oblewając go kałem. (Echo nr 106/1934 r.)
Docisnąć robotnika
Przy ul. Polnej 25 w Pabianicach znajduje się mała fabryczka zwana kurnikiem, której właścicielem jest Netzer Rudolf. Fabryka składa się z 16 krosien, małego motorku, no i robotników. Nie ma w tym nic nowego, gdyby p. Netzer chciał prowadzić swój interes zgodnie z obowiązującymi przepisami. Tymczasem w chwili nieco dobrej koniunktury Netzer pragnie wycisnąć maximum zdobyczy ze swoich krosien i pracujących u niego robotników, przeto zatrudnieni robotnicy w tym kurniku muszą pracować po 16 lub 20 godzin dziennie.
Warunki? Nie mówmy o warunkach gdyż w wyżej wymienionym kurniku w przeważającej części produkuje się towar bawełniany pn. „Zefir”. Przy produkcji tego gatunku towaru unoszą się tumany kurzu, który robotnicy wdychać muszą przez 16 godzin dziennie. A potem, gdy minie okres złoty - robotnik pracuje po 6 godzin dziennie i … 2-3 dni w tygodniu- jednym słowem odpoczywa i spożywa tłuszcz zgromadzony w „garbie”. Niepotrzebnych się zwalnia, chociaż biedacy nie mają wyrobionych przepisowych dni na zasiłek ustawowy. To są rzekom szczęśliwi robotnicy, gdyż mają pracę, zarabiają w najlepszym razie 40 zł tygodniowo za 14 godzin pracy dziennej. (Echo nr 106/1934 r.)
Bijatyka uliczna
Na tle porachunków osobistych wywiązała się wielka bójka pomiędzy braćmi Bronisławem i Władysławem Kozłowskimi z jednej, a Wójcikiem i Królikowskim z drugiej strony, która miała miejsce na środku rozmokłej jezdni ul. Szpitalnej, znajdującej się na peryferiach miasta. Obie strony znajdowały się w nietrzeźwym stanie i urządziły publicznie gorszące widowisko. W pewnym momencie do bójki wmieszał się ojciec Królikowskiego, stając po stronie swego syna. Nie wyszło mu to na dobre, bowiem bracia Kozłowscy rzucili się na starego Królikowskiego i srodze go pobili. (Echo nr 125/1935 r.)
Przemoc w szkole
Ludność Pabianic jest pod wrażeniem następującego wypadku. W jednym z oddziałów szkoły powszechnej im. Estkowskiego w Pabianicach przy ul. Zamkowej zginęły znaczki oszczędnościowe Komunalnej Kasy Oszczędności m. Pabianic na niewielką sumę. W tym samym czasie uczennica tego oddziału 12-letnia Gajzlerówna, zam. w Pabianicach przy ul. Reymonta sprzedała podobne znaczki swojej koleżance, o czym dowiedział się wychowawca. O kradzież znaczków posądzono Gajzlerównę i poddano ją badaniom.
Obwiniona nie przyznała się do kradzieży, oświadczając kategorycznie, iż znaczki przez nią sprzedawane należały do niej. Sprawa oparła się o kierownika szkoły p. Sta., który uczennicę wezwał do kancelarii i tam bez świadków przeprowadził śledztwo. W wyniku badań kierownika, dziewczynka wróciła do domu z płaczem, silnie poturbowana z sińcami na całym ciele. Oględziny lekarskie wykazały, że Gajzlerówna została pobita jakimś twardym przedmiotem.
Ponieważ wypadek kradzieży jest wykluczony, bowiem ojciec dziewczynki polecił jej sprzedać znaczki i zlikwidować książeczkę oszczędnościową KKO, sprawa została skierowana na drogę sądową i w tych dniach będzie rozpatrywana. (Echo nr 169/1931 r.)
Motocykl dla policji
Swego czasu podaliśmy wiadomość o projekcie ufundowania przez społeczeństwo pabianickie dla miejscowej policji dwóch motocykli. Projekt ten został już częściowo zrealizowany. W ubiegły poniedziałek komisariat PP w Pabianicach otrzymał jeden czteroosobowy motocykl z koszem za 5.500 zł. W najbliższym czasie policja otrzyma drugi motocykl, na który środki wpływają raźno. Do obsługi motocykla przygotowano specjalnie kilku policjantów. Przy pomocy tego środka lokomocji policja będzie prowadziła stałą kontrolę ruchu kołowego na szosie między Łaskiem, Pabianicami i Rudą Pabianicką. (Echo nr 297/1929 r.)
Potrzebne posterunki
Od pewnego czasu coraz częściej zdarzają się wypadki napadów i usiłowań kradzieży na peryferiach m. Pabianic. Nie tak dawno opinia publiczna zaalarmowana została wypadkiem ograbienia przez opryszków znanego w naszym mieście felczera Kasy Chorych p. Wojciecha Fondera, którego obrano z gotówki, marynarki, zegarka i palta. Napad ten miał miejsce na ulicy Japońskiej, tj. na peryferiach miasta. Jak dotychczas opryszków jeszcze nie ujęto.
W związku z tym wyszło na jaw, że ul. Tkacka, znajdująca się na zachodniej stronie miasta często bywa odwiedzana przez złodziei, którzy dobierają się do mieszkań ludzkich, bądź to w nocy, bądź też nawet w dzień. Oto do mieszkania p. Dąbrowskich przy ul. Tkackiej 16 dwukrotnie dobierali się złodzieje i przez balkon usiłowali wedrzeć się do mieszkania.
Bandyci najspokojniej wyszukali drabinę, znajdującą się w posesji tegoż domu, którą dostali się na balkon. Następnie wygnietli szybę w oknie i już zabierali się do grabieży, kiedy zauważyła ich gospodyni domu i spłoszyła. W godzinę później przed wspomniany dom zajechała taksówka, która zatrzymała się akurat pod oknami p. Dąbrowskich. Byli to wspólnicy włamywaczy, którzy po dokonanej „robocie” pragnęli uciec wraz z łupem. Na wszczęty alarm sąsiadów zorientowanych sytuacji, auto umknęło w nieznanym kierunku i zginęło bez śladu.
Wypadki te najdoskonalej świadczą o konieczności wystawienia posterunków policyjnych na peryferiach miasta. (Echo nr 266/1933 r.)
Krwawy zbir
Onegdaj oraz wczoraj Pabianice przezywały niezwykłe historie, bohaterem których był znany na miejscowym bruku awanturnik, wielokrotnie karany 20-letni Bronisław Dziuba, zamieszkały przy ul. Pięknej 11. Dziuba od dłuższego czasu czyhał na 27-letniego Stefana Jaszczaka, zamieszkałego w barakach magistrackich dla wyeksmitowanych. Nienawiść ta wynikała z tej przyczyny, że Jaszczak w czasie odbywania kary więzienia przez Dziubę utrzymywał stosunki z jego przyjaciółką, a następnie porzuciła ona awanturniczego Dziubę dla Jaszczaka.
Dziuba zaopatrzył się bez żadnego zezwolenia w broń krótką palną (rewolwer) i stale krążył wokół Jaszczaka, grożąc że sprzątnie go w odpowiednim momencie. Jaszczak również mocno zaangażowany w sferach nożowników pabianickich, nie brał tych gróźb na serio, a będąc przy tym odważnym nie unikał spotkania ze swym prześladowcą.
Onegdaj wieczorem Dziuba spotkał Jaszczaka i zamierzał rozprawić się z nim ostatecznie. Ponieważ Dziuba sam był również poszukiwany przez policję za przestępstwa poprzednio popełnione i ukrywał się, przeto czatował na Jaszczaka w bocznej uliczce. Gdy dwaj wrogowie spotkali się nieoczekiwanie oko w oko, Dziuba zamierzał się rozprawić Jaszczakiem, lecz przeszkodził mu w tym posterunkowy z komisariatu w Pabianicach, Jan Pszeniczny.
Pszeniczny, poznawszy Dziubę, zamierzał go zatrzymać. Skorzystał z tego Jaszczak i umknął. Dziuba wówczas skierował broń do Pszenicznego i dał w jego kierunku dwa strzały, raniąc ciężko w brzuch. Kula przebiła wątrobę. Pozostawiwszy rannego w kałuży krwi Dziuba zbiegł i ukrył się. Rannego posterunkowego Pszenicznego umieszczono w szpitalu, niezwłocznie zaś zorganizowano energiczne poszukiwania i obławy na terenie całego miasta. Nie zważając na to, że jest poszukiwany Dziuba w bezczelnie zuchwały sposób około godziny 22, to jest w cztery godziny później włamał się do baraków magistrackich i dostawszy się do izby zajmowanej przez Jaszczaka Stefana, dwukrotnym wystrzałem z rewolweru położył go trupem na miejscu. Na odgłos strzału zbiegli się inni mieszkańcy baraków, którzy znaleźli w kałuży krwi stygnące zwłoki Jaszczaka. Niezwłocznie zorganizowano pościg, który jednak nie dał wyniku.
Wieść o podwójnym występie krwawego zbira zaalarmowała Urząd Śledczy w Łodzi. Na miejsce wyjechał do Pabianic komisarz Wesołowski, który prowadzi energiczne poszukiwania. Dotychczas Dziuby nie zdołano ująć, lecz wobec osaczenia jest to kwestią najbliższych godzin. Z chwilą ujęcia Dziuba zostanie osadzony w więzieniu, przy czym ze względu na usiłowanie zabójstwa policjanta na służbie stanie on przed Sądem Doraźnym. (Prąd nr 113/1933 r.)
Jak donosiliśmy, onegdaj w Pabianicach wydarzyła się krwawa strzelanina, w której wyniku został śmiertelnie ranny posterunkowy Pszeniczny i zabity Stefan Jaszczak. Sprawca podwójnej zbrodni 19-letni B. Dziuba został osaczony przez ścigających go braci zabitego Jaszczaka, jednak wobec groźnej postawy zbira, który groził zabiciem zaniechali pościgu. Korzystając z tego, Dziuba wymknął się w kierunku lasów widawskich, gdzie zaszył się w chaszczach. Na skutek rozesłanych telefonogramów oddziały policyjne przetrząsnęły okolice i osaczyły zbrodniarza w kryjówce, tak że wkrótce zostanie on ujęty. Zwłoki zabitego Jaszczaka umieszczono w prosektorium, skąd odbędzie się pogrzeb. Stan rannego posterunkowego Pszenicznego jest nadal ciężki. Jednak jest nadzieja utrzymania go przy życiu. (Kurier Łódzki nr 131/1933 r.)
Od czterech dni organa policji państwowej nie ustawały w pościgu za krwawym zbirem pabianickim, 19-letnim Bronisławem Dziubą, który w dniu 10 bm. postrzelił czasie pościgu posterunkowego Pszenicznego oraz zabił dawnego swego przyjaciela Stefana Jaszczaka.
Bezczelny zbrodniarz po dokonaniu swego czynu powrócił jeszcze do swego mieszkania przy ul. Pięknej w Pabianicach, gdzie zaopatrzywszy się w amunicję, oświadczył swym przyjaciołom, że żywcem nie pozwoli się dostać w ręce policji.
Bandyta w pierwszych dniach ukrywał się w okolicznych lasach i stale zmuszany był zmieniać kryjówki, gdyż policja bez ustanku deptała mu po piętach. W dniu onegdajszym, Dziuba zdobył się na odwagę i ucharakteryzowany na chłopa powrócił do miasta, gdzie jednak został rozpoznany. Toteż zmuszony był szukać natychmiast bezpiecznej kryjówki, gdyż o pojawieniu się zbrodniarza w mieście dowiedziała się policja. Zmobilizowano silne oddziały policji, które obstawiły wszystkie rogatki, aby w ten sposób z żelaznego pierścienia nie wypuścić bandyty.
Ścigany zbir wpadł na ulicę Świętokrzyską i ukrył się w domu pod numerem 58, gdzie spostrzegł, iż jeden z lokatorów usiłuje się wydostać na ulicę a przypuszczając, że lokator ten o jego pojawieniu się we wspomnianym domu, pragnie powiadomić policję, zawezwał tegoż do zatrzymania się. Gdy to nie poskutkowało, wówczas krwawy zbir oddał do lokatora, którym się okazał Antoni Ślusarek, kilka strzałów, kładąc go trupem na miejscu. Po dokonaniu tego czynu, bandyta wybiegł na ulicę i skrył się w domu swym przy ul. Pięknej.
W ślad za zbirem natychmiast wyruszyły silne oddziały policji, które osaczyły cały dom, wzywając lokatorów tam zamieszkałych do natychmiastowego jego opuszczenia. Około godziny 3 nad ranem, po opróżnieniu domu, drewnianego, jednopiętrowego, policja wezwała bandytę do poddania się. W odpowiedzi na to bandyta począł strzelać do policji. Policja również oddała kilka strzałów do kryjówki zabarykadowanego bandyty. W czasie tej strzelaniny jedna z kul raniła ciężko kierującego obławą zastępcę naczelnika Urzędu Śledczego w Łodzi komisarza Wesołowskiego oraz jeden z przodowników został lekko ranny w udo.
Wobec takiego stanu rzeczy policja przypuściła atak gazowy, wskutek czego bandyta zmuszony był kryć się na strychu. Gdy jednak gazy w dalszym ciągu działały, bandyta wyskoczył na dach, skąd począł się ostrzeliwać. Tym razem kilka celnych strzałów policji straciło zbira z dachu, który po stoczeniu się spadł na ziemię trupem. Ranny komisarz został przewieziony natychmiast do szpitala miejskiego. (Prąd nr 116/1933r.)
Jak już donosiliśmy cała sprawa miała tło erotyczne i jak twierdzą znajomi narzucanie Dziubie miana bandyty wyrządza zabitemu i jego pozostałej rodzinie wielką krzywdę moralną. Rodzina Dziubów znana jest w Pabianicach ze swej uczciwości. Rodzice cieszą się opinią dobrą, zaś bracia Bronisława Dziuby są zdolnymi fachowcami i zajmują niepoślednie stanowiska.
Nieszczęściem Dziuby było, że we wczesnej młodości znalazł się w nieodpowiednim dlań otoczeniu różnego rodzaju wyrostków, wychowujących się na ulicy. Z natury swej nerwowy o charakterze impulsywnym Dziuba reagował na najdrobniejsze nawet pobudki zewnętrzne. W charakterze swym nie posiadał jednak żadnych instynktów zbrodniczych. Żądny przygód i przeżywania emocji kształcił się na filmach kowbojskich, w których nóż, rewolwer i bijatyki główną odgrywają rolę. Patrzył na to wszystko jak dziecko, które później w ten sam sposób bawiło się z rówieśnikami.
A więc nie był to zbrodniarz z premedytacji, a nieszczęśliwy wyrostek, z którego nieodpowiednie towarzystwo i filmy kryminalne zrobiły awanturnikiem młodocianym i nieszkodliwym w swej istocie. Stało się jednak nieszczęście, że Dziuba cudem jakimś zdobył rewolwer. Posiadanie broni rozpaliło w nim niezdrowe emocje. Traf zdarzył, że pomiędzy dwoma przyjaciółmi B. Dziubą i S. Jaszczakiem doszło do śmiertelnej nienawiści na tle rywalizacji.
I tutaj trzeba zaznaczyć, że przyczyną całego nieszczęścia był nie kto inny, tylko Stefan Jaszczak. Pragnąc unieszkodliwić swego rywala, Jaszczak denuncjuje go przed policją, że posiada nielegalnie rewolwer i to była przyczyna całego nieszczęścia. Policjant zażądał oddania broni z chwilą gdy Dziuba wychodził z fabryki i był wyczerpany 8 godzinną ciężką pracą. Moment ten był wybrany nieszczęśliwie, wszak o wiele lepiej byłoby przyjść do mieszkania rodziców Dziuby w godzinach wieczornych, albo wczesnym rankiem, kiedy Dziuba znajdował się w mieszkaniu i tamże przy pomocy rodziców skłonić wyrostka do wydania broni.
Następnie po cóż było gonić Dziubę skoro wymieniony w tym jeszcze czasie żadnego przestępstwa nie popełnił a samo nielegalne posiadanie broni nie upoważnia jeszcze do pogoni. Dziuba ani na chwile nie opuścił miasta wbrew poszlakom, a noce spędzał w wytwórni pustaków cementowych Grossa przy ul. Kilińskiego. Tam wyśledził go Ślusarek i dał znać policji. Gdy o tej denuncjacji dowiedział się Dziuba, udał się do mieszkania Ślusarka przy ul. Świętokrzyskiej, gdzie ostrzegł Ślusarka, że jeśli się to jeszcze raz powtórzy, wówczas może pożegnać się z życiem.
Podczas rozmowy Ślusarek nagle rzucił się na Dziubę, pragnąc go obezwładnić i oddać w ręce policji. W walce udało się Dziubie wyjąć rewolwer i celnym strzałem w serce zabić swego przeciwnika. A później nastąpiło oblężenie, które położyło kres życia Dziuby. W tym świetle osoba Dziuby wskazuje nie na bandytę a na młodego niepoczytalnego szaleńca, awanturniczego wyrostka, z którego złe wychowanie i nieodpowiednia praktyka zrobiły mordercę i opryszka.
Oblała kwasem
Przy ulicy Pustej w Pabianicach mieszka Leon Kwiatkowski, którego żona wyjechała do Bratislavy w Czechach. Kwiatkowski poznał w międzyczasie Zofię Kazimierską z Łasku i wkrótce zabrał ją do swego mieszkania, rozgłosiwszy, że żona jego zmarła. Sąsiedzi jednak nie uwierzyli temu i jeden z nich napisał list do żony Kwiatkowskiego, która nagle w nocy przyjechała do domu. Rozpoczęło się od łamania sprzętów domowych przez Kwiatkowską, a następnie wyciągnęła ona zza szafy drżącą ze strachu Kazimierską i pobiwszy ją dotkliwie, oblała ją na dodatek kwasem siarczanym. Wezwano lekarza, który ciężko poparzonej udzielił pierwszej pomocy, po czym odwiózł ją do Łasku, a Kwiatkowskiego, który też otrzymał cios nożem w czoło opatrzył na miejscu. Po tych awanturach Kwiatkowska znikła, daremnie jest poszukiwana przez policję. Istnieje podejrzenie, że popełniła samobójstwo. (Rozwój nr 194/1930 r.)
Dał drapaka
Dnia 3 maja br. 18-letnia Anna S., zamieszkała w Pabianicach udała się ze swym narzeczonym Bernerem na spacer poza miasto. Gdy około godziny 22 zmęczeni spacerem usiedli na wale toru kolejowego w pobliżu wsi Karniszewice, nagle zjawiło się dwóch osobników, z których jeden poznany następnie przez poszkodowaną jako Jakubczak, uderzył Bernera laską w głowę. Drugi zaś strzelił doń z rewolweru tuż nad głową. Narzeczony stchórzył i wcale nie po rycersku dał drapaka. Wówczas obaj napastnicy zawlekli narzeczoną do pobliskiego ogrodu, należącego do niejakiego Knopa i tam zagroziwszy zabiciem w razie oporu lub krzyku, dokonali na niej gwałtu.
Po dokonaniu tego, obaj napastnicy oddalili się. Wszczęte przez policję na skutek zameldowania poszkodowanej, dochodzenie doprowadziło do ujęcia Jakubczaka, natomiast drugiego nie zdołano odnaleźć. Sąd Okręgowy po rozpoznaniu sprawy przy drzwiach zamkniętych ogłosił wyrok mocą którego 46-letni Wojciech Jakubczak skazany został na dwa lata więzienia. (Rozwój nr 276/1931 r.)
Świętokradztwo
W dniu wczorajszym Pabianice zostały zaalarmowane zbrodnią świętokradztwa w kościele NMP przy Zamkowej. Szczegóły zbrodni przedstawiają się następująco: o godzinie 6 rano jak zwykle kościelny obchodząc świątynię NMP w Pabianicach zauważył, że drzwi zakrystii zamykane zwykle na klucz każdego wieczora są otwarte. O odkryciu swym niezwłocznie powiadomił proboszcza ks. Leopolda Petrzyka, który udał się na miejsce i stwierdził kradzież pieniędzy z puszki św. Antoniego. Jak wykazało dochodzenie policyjne, złoczyńca otworzył drzwi wytrychem. Następnie niespostrzeżony przez nikogo, kłódkę u skarbonki ukręcił i zabrał całą zawartość puszki, przypuszczalnie około 100 złotych. Za złoczyńcą policja zarządziła energiczny pościg, na razie bez rezultatu. Tę samą puszkę św. Antoniego okradli złodzieje już 4 razy. (Echo nr 359/1932 r.)
Zagadkowy napad
Wczoraj w Pabianicach dokonano zagadkowego napadu na mieszkanie niejakiego Michała Benuszka, zamieszkałego przy ul. Moniuszki 80. Około godziny 11 wieczór do mieszkania Benuszka wtargnęło przez wyłamanie drzwi trzech zamaskowanych osobników. Napastnicy pobili do utraty przytomności Benuszka, sterroryzowali rodzinę, a następnie zrabowali Benuszkom pościel i bieliznę wartości około 200 złotych, po czym zbiegli w niewiadomym kierunku.
Zawiadomiona o dokonanym napadzie policja pabianicka przeprowadziła dochodzenie, które przyczyniło się do ujawnienia sprawców napadu. Okazali się nimi mieszkańcy Pabianic – Alfons Rożek, Leon Łaski i Jan Sudzki. Ten ostatni był kiedyś sublokatorem Benuszka. Sprawców zagadkowego napadu osadzono w areszcie do dyspozycji sędziego śledczego. (Kurier Łódzki nr 18/1933 r.)
Na terenie cegielni
Na terenie cegielni przy ulicy Myśliwskiej 29 usiłowała pozbawić się życia 40-letnia Rozalia Bębnowska, właścicielka majątku, zamieszkała w Pabianicach przy Poniatowskiego 10. Bębnowska zatruła się esencją octową i wezwany lekarz pogotowia po przepłukaniu żołądka przewiózł ją w stanie osłabionym do szpitala miejskiego. Powodów samobójstwa na razie nie ustalono. (Rozwój nr 272/1931 r.)
Padł trupem
W dniu wczorajszym w godzinach porannych w Pabianicach rozegrała się krwawa tragedia, w wyniku której został śmiertelnie ranny znany na tamtejszym bruku przemysłowiec 35-letni Artur Lorenc oraz padł trupem kochanek jego żony 34-letni Józef Biskupski, który pozbawił się sam życia.
Tło tej sprawy przedstawia się następująco. Jeszcze w roku 1924 Artur Lorenc poślubił Zofię Kaczmarkiewicz. Pożycie małżeńskie Lorenców nie było zgodne, albowiem Lorencowa niemal od chwili ślubu zdradzała męża, który też z tego powodu czynił jej wymówki. Gdy po kilkuletnim pożyciu skandal stał zbyt groźny na skutek wyraźnego pożycia Lorencowej z kochankiem swym Józefem Biskupskim, Lorenc nie mogąc ścierpieć dłużej tego stanu rzeczy, porzucił żonę, pozostawiając ją w mieszkaniu przy ulicy Kościelnej 17 w Pabianicach, które należało do niego.
Lorencowa wykorzystując sytuację sprzedała część mebli, a następnie widząc, że mąż nie daje jej nic na utrzymanie, wyprowadziła się z mieszkania męża i wezwała go, by wypłacił jej jednorazowo pewną sumę.
Istotnie w grudniu 1929 roku doszło między małżonkami do pewnej ugody, w wyniku czego Lorencowa otrzymała od męża pewną sumę i następnie wyjechała wraz z córeczką Zofią i Biskupskim do Francji. Jednakże suma nie wystarczyła im zbyt długo. Biskupski, człowiek lekkomyślny, nie pracował i wyłudzał od kochanki pieniądze . Toteż po roku pieniądze stopniały i kochankowie bez grosza wrócili do kraju w połowie maja br.
Po powrocie do kraju zamieszkali w Łodzi, skąd jednak następnie Lorencowa wyjechała do Sieradza, w obawie przed mężem, który za wszelką cenę usiłował odebrać jej córeczkę, uważając, że w otoczeniu matki i kochanka ulegnie zdeprawowaniu. Istotnie w Sieradzu udało się przysłanym przez Lorenca ludziom zabrać 6-letnią Zosię, następnie jednak Lorencowa dziecko odebrała, uważając, że jest to jeszcze jeden i najważniejszy pretekst do uzyskania od męża nowych sum.
W tym czasie Lorencowa i Biskupski objeżdżali różne miasta, jak Warszawę, Kraków, Lublin i inne, gdzie stawali w hotelach, pensjonatach, przy czym rachunków wcale nie płacili, a należność polecali wysłać pod adresem Lorenca Artura, właściciela browaru w Pabianicach, który unikając skandalu płacił rachunki żony i jej kochanka. W rezultacie jednak zniecierpliwiony wszczął energiczne kroki o uzyskanie rozwodu. Ostatnio od kilku miesięcy Lorencowa ze swą córką zamieszkała jako sublokatorka w domu przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi u Silberstaina.
Lorenc zrezygnował wreszcie z bierności i zaprzestał wysyłania kwot, tak że Lorencowa znalazła się w przykrym położeniu materialnym. Właściciel mieszkania z powodu zalegania z komornym wniósł skargę do sądu i uzyskał eksmisję. W sobotę dnia 15 bm. Lorenc otrzymał ostatni i list z pogróżkami. List ten pisała Lorencowa, jednakże podpisał go Biskupski, który rzekomo występował w jej obronie i domagał się, albo pogodzenia się Lorenca z żoną i przyjęcia jej z powrotem do swego domu, albo też urządzenia jej odpowiedniego mieszkania i przeznaczenia stałej pensji miesięcznej. List ten kończył się groźbą w wypadku nieprzyjęcia jednego z postawionych warunków.
Gdy to jednak nie poskutkowało i Lorenc przeczuwając, że żona i jej kochanek zechcą wystąpić przeciw niemu, zaznajomił z treścią listu członków rodziny, nie odpisując wcale żonie.
W piątek dnia 21 bm. wieczorem Biskupski wyjechał do Pabianic. Nie mogąc jednakże wieczorem skomunikować się w cztery oczy z Lorencem, przenocował u jednego ze znajomych i z samego rana o godzinie 4.30 wyszedł w kierunku mieszkania Lorenca, zamieszkałego przy ul. Kościelnej 17. Tu oczekiwał na jego wyjście, wiedząc, że Lorenc sam kieruje rozlewnią piwa i od rana wychodzi do browaru dla wydania dyspozycji robotnikom. Około godziny 6 rano Biskupski spotkał się z Lorencem na korytarzu i tu powtórzył mu żądania wymienione w liście, grożąc zemstą w razie ich nieuwzględnienia. Biskupski zaznaczył przy tym, że o ile Loren nie spełni natychmiast żądania i nie podpisze zobowiązania, to zmusi go do tego choćby przy użyciu środków gwałtu.
Lorenc rozgniewany żądaniem i pogróżkami odpowiedział Biskupskiemu, iż nie będzie z nim pertraktował, gdyż ma go za zwykłego szantażystę, wiodącego żonę na manowce i drogi występku, a następnie polecił natychmiast opuścić jego mieszkanie. W tym momencie Biskupski nagłym ruchem wydobył rewolwer i oddał w kierunku stojącego na ostatnim stopniu schodów Lorenca trzy strzały, które zraniły go w głowę, brzuch i klatkę piersiową. Gdy Lorenc padł nieprzytomny Biskupski rzucił się do ucieczki i zmierzał do drzwi.
W tym momencie w drzwiach ukazały się postacie robotników z przyległego browaru, którzy zwabieni strzałami przybiegli i wkroczyli do mieszkania swego chlebodawcy. Widząc, że nie ujdzie, Biskupski skierował broń do siebie i szybkim ruchem włożył lufę rewolweru do ust, padł strzał i Biskupski runął z roztrzaskaną czaszką na ziemię
O wypadku niezwłocznie powiadomiono pogotowie miejskie, lekarz po przybyciu stwierdził już tylko śmierć Biskupskiego. Lorenc ciężko ranny w głowę, brzuch i klatkę piersiową żył jeszcze i zdołano go przewieźć do szpitala miejskiego. Równocześnie powiadomiona policja wdrożyła dochodzenie przeciw współwinnej żonie Lorenca, która została zatrzymana do czasu przeprowadzenia dochodzenia. Zwłoki Biskupskiego przewieziono do kostnicy miejskiej w Pabianicach, gdzie poddane zostaną badaniom sądowo-lekarskim. Stan Lorenca przebywającego w szpitalu jest beznadziejny. (rozwój nr 229/1931 r.)
Po truciznę do lekarza
W komendzie policji na powiat łaski zameldował Młostow Julian, że lokator jego St. Bartkiewicz działając wspólnie z żoną jego Stanisławą usiłował go otruć. Młostow dostarczył przy tym płyn we flaszeczce, kawałek sinego kamienia i strychninę, jako dowody rzeczowe. Przeprowadzone w powyższej sprawie śledztwo ustaliło, że Bartkiewicz od 1918 roku pozostawał w stosunkach miłosnych z żoną oskarżonego i że ona ulegając namowom Bartkiewicza, postanowiła otruć męża. Miała zamiar po śmierci męża wyjść za mąż za Bartkiewicza.
Gdy jednak zamiar ten nie udał się i Młostow po wypiciu zatrutej wódki tylko zaniemógł, kochankowie udali się do doktora Szwarcwassera w Pabianicach, usiłując go nakłonić do otrucia. Ten jednak nie zgodził się na to i zagroził Młostowej więzieniem, a równocześnie ostrzegł jej męża.
Bartkiewicz nalegał dalej na Młostową, by otruła męża, grożąc, że ją w przeciwnym razie zabije. Wtedy wydała ona wszystko mężowi, który udał się do policji. Bartkiewiczowi wytoczono sprawę o usiłowanie mordu, która znajdzie się wkrótce na wokandzie Sądu Okręgowego. (Rozwój nr 48/1922 r.)
Oszust
W dniu 28 września ub. r. zgłosił się do kancelarii urzędu śledczego na powiat łaski w Pabianicach 40-letni Zygmunt Szymański, gdzie zameldował, że skradziono mu portfel z zawartością 2.800 zł. Gotówkę tę miał zebraną z podatków na rzecz Magistratu m. Pabianic, gdzie pełnił obowiązki sekwestratora miejskiego.
Urząd śledczy po otrzymaniu tego zawiadomienia w pierwszym rzędzie skomunikował się z prezydentem Pabianic, który oświadczył, że Szymański był sekwestratorem miejskim od dnia 23 marca 1923 roku i już w maju tegoż roku zdołał popełnić szereg nadużyć finansowych na szkodę miasta. Sprzeniewierzenie wówczas osiągnęło sumę 4.287 zł i 82 groszy, którą miał wpłacić do kasy miejskiej. Zdaniem prezydenta Szymański nie padł ofiarą kradzieży, lecz symuluje takową, ażeby pieniądze te należne miastu zatrzymać sobie.
Wzięty w krzyżowy ogień pytań Szymański nie mógł w trakcie śledztwa dać konkretnej odpowiedzi na zarzucone mu przewinienia, wobec czego został aresztowany i osadzony w więzieniu w Łodzi do dyspozycji władz sądowych. W dniu wczorajszym Zygmunt Szymański stanął przed obliczem sprawiedliwości Sądu Okręgowego w Łodzi, sprawę rozpatrywał sędzia Arnold w asyście sędziów Feita i Łozińskiego, oskarżał prokurator Kubiak. Z ramienia magistratu wystąpił z powództwem cywilnym na sumę 3.713 zł adwokat Missala junior z Pabianic, bronił zaś oskarżonego adwokat Lilkor. Na przewodzie sądowym wyszedł na jaw cały szereg nadużyć na szkodę samorządu Pabianic, co zostało udowodnione przy pomocy świadków – płatników.
Mimo to oskarżony nie przyznał się do winy i twierdził stanowczo, że pieniądze przeznaczone dla magistratu z tytułu zainkasowanych należności od płatników m. Pabianic zostały mu skradzione. Po wysłuchaniu stron, sąd uznał Szymańskiego winnym symulowania kradzieży i przywłaszczenia należności miejskich, i skazał go na rok domu poprawy. (Rozwój nr 289/1929 r.)
Podpalacz
W dniu wczorajszym w domu znanego kupca Michała Wojciechowskiego, zam. przy ul. Barucha 2 wybuchł groźny pożar. Gdy straż przybyła na miejsce nie zastała właściciela domu, wobec czego po wyważeniu drzwi udała się na strych, skąd unosiły się kłęby dymu. Tu stwierdzono, że pali się wnętrze kufra. Wskutek braku dostępu powietrza, ogień w kufrze nie mógł się rozwinąć.
Strażacy zauważyli na strychu ustawione talerze, napełnione spirytusem denaturowym, którym też obficie zroszono leżące na strychu – słomę i drewno. Wobec widocznych cech usiłowania podpalenia policja aresztowała Wojciechowskiego i przy wstępnym śledztwie stwierdziła, że Wojciechowskiemu prowadzącemu sklep bławatny przy ul. Zamkowej 19 ostatnimi czasy źle się powodziło.
Przed kilku miesiącami Wojciechowski ubezpieczył swe liche meble na 8 tysięcy dolarów, a skromny drewniany domek na 5 tysięcy dolarów. Policja aresztowała go i przekazała sędziemu śledczemu. (Express Wieczorny nr 238/1930 r.)
Sensacyjna sprawa
W dniu wczorajszym Sąd Okręgowy w Łodzi pod przewodnictwem sędziego Arnolda rozpatrywał niezwykle sensacyjną sprawę. Na ławie oskarżonych zasiadł 34-letni Zenobiusz Majewski mieszkaniec Pabianic oskarżony o zastrzelenie żony swej Tekli z domu Gramsz.
W 1918 r. Zenobiusz Majewski, zamożny obywatel Pabianic, ożenił się z Teklą Gramszówną, mieszkanką Pabianic, liczącą wówczas 18 lat. Pierwsze kilka lat pożycia małżeńskiego było istną idyllą, z biegiem jednak czasu stosunki popsuły się znacznie. Majewski począł zaniedbywać żonę i małego synka. Zawiązał stosunek miłosny z niejaką panną Marią Włazłowicz, afiszował się z nią oficjalnie wszędzie, ba, nawet posyłał jej prezenty przez własnego syna, który liczył sobie wtenczas 7 lat.
Widząc to wszystko, Maria Majewska postanowiła skończyć z mężem i wniosła podanie do Kurii Biskupiej z prośbą o separację. Jednocześnie zwróciła się do sądu z prośbą o przyznanie jej pewnej kwoty na utrzymanie i wychowanie synka, który wtedy zaczął chodzić do szkoły. Obie sprawy załatwiła pomyślnie, ponieważ sąd przyznał jej 125 zł miesięcznie, zaś Kuria Biskupia dała jej separację.
W tym czasie Majewski bawił z Wlazłowiczówną w Poznaniu. Dowiedziawszy się o wyroku sądowym, postanowił za wszelką cenę oprzeć się mu i nie płacić alimentów. W tym celu dom jaki posiadał w Pabianicach oraz przedsiębiorstwo przewozowo-transportowe, którego był właścicielem przepisał na nazwisko matki swojej. Sprawa ponownie oparła się o sąd, który doszedł do wniosku, że przepisanie majątku odbyło się w celu uchylenia się od płacenia alimentów, anulował zapis hipoteczny i zmusił tym sposobem Majewskiego do płacenia sumy przyznanej na wychowanie dziecka.
Tak minęły 2 lata. W dniu 13 listopada 1929 r. Majewski przyjechał z Poznania do Pabianic i przyszedł do mieszkania żony swej przy ul. Lutomierskiej 7. W mieszkaniu prócz żony, zastał brata jej Artura, siostrę jej Leokadię, matkę jej Martę oraz synka swego 10-letniego – Jana. Nie przywitawszy się z nikim z obecnych Majewski spytał tylko jak synek się uczy, a usłyszawszy, że dobrze, rzucił na stół dwadzieścia złotych, oświadczając przy tym, że więcej ani grosza nie da.
Oburzona tym postępowaniem żona jego odpowiedziała, że pieniędzy jego nie potrzebuje, ponieważ zarabia krawiectwem tyle, że wystarczy na życie dla niej i dla dziecka. Na tym tle doszło do poważnej sprzeczki między małżonkami. Ponieważ Majewski nie przebierał w słowach, brat żony zwrócił mu uwagę, by wyrażał się przyzwoicie, a kiedy to nie poskutkowało wskazał mu drzwi. W odpowiedzi na to Majewski uderzył go silnie w twarz. Siostra jego Leokadia oraz synek Jan wybiegli na podwórko i zaczęli wzywać pomocy. Zanim sąsiedzi zwabieni krzykiem przybiegli, Majewski wyjął z kieszeni rewolwer i dwoma strzałami położył żonę trupem na miejscu. Następnie wybiegł z mieszkania i spotkanemu policjantowi wręczył rewolwer, oświadczając, że postrzelił żonę.
Na rozprawie Majewski zeznał, iż żonę kochał i namawiał ją do powrotu do niego, zabił ją w przystępie silnego ataku nerwowego, słysząc jej stanowczą odpowiedź odmowną. Świadkowie zbadani na rozprawie zbili jednak to oświadczenie, zeznając zgodnie a aktem oskarżenia. Po przemówieniu prokuratora Żabińskiego, który domagał się dla Majewskiego surowej kary, zabrał głos obrońca jego adwokat Piotr Kon, który prosił o jak najłagodniejszy wymiar kary.
Sąd skazał Majewskiego na 6 lat ciężkiego więzienia oraz na zapłacenie 10.000 zł tytułem odszkodowania moralnego i 1.200 zł na koszty pogrzebowe. (Hasło Łódzkie nr 31/1930 r.)
Nepotyzm
Na terenie biur miejskich rozpanoszył się ostatnio wielce szkodliwy protekcjonizm. Jakkolwiek działalność Tymczasowego Zarządu Miasta Pabianic w dziedzinie gospodarki miejskiej zasługuje na całkowite uznanie, to jednak błędne jest postępowanie zarządu w sprawie obsadzania stanowisk biurokratycznych.
Uwzględniane są w tym przypadku najrozmaitsze czynniki jak: pokrewieństwo, znajomości, poparcie tzw. osób wpływowych tj. prezesów różnych związków, związeczków i przyjmuje się do pracy różne osobistości bez względu na stopień wykształcenia, bez fachowości, a nawet bez rzeczywistej potrzeby.
Gorsza sprawa, że niejednokrotnie usuwa się starego pracownika posiadającego rutynę, znajomość pracy w danej dziedzinie, dla którego praca ta stanowiła jedyne źródło utrzymania, aby na jego miejsce przyjąć kilkunastoletnią panienkę z ukończonymi kilkoma oddziałami szkoły powszechnej (!). Panienka ta jest jednak krewna tego czy owego człowieka i stwarza się jej posadę, wypłaca pensję, aczkolwiek ze względów rodzinnych pracować wcale nie potrzebuje.
Utarło się już przekonanie, że Pabianice są dla przybyszów czymś w rodzaju kopalni złota, eldorado, ziemią mlekiem i miodem płynącą. Wystarczy, aby ktokolwiek obcy otrzymał w Pabianicach posadę, a po pewnym czasie, wykorzystując świeżo nabyte w cudowny wprost sposób – stosunki, ściąga na posady swych krewnych, a nawet przyjaciół. Ci z kolei czynią to samo i tak pomału w powstają w Pabianicach całe kolonie ludzi dokładnie nieznanych i niczym z miastem nie związanych, dla których obce jest wszystko, co nazywamy dobrem miasta.
Tymczasem rdzenni pabianiczanie, ludzie zdolni i chętni do pracy „szlifują bruki”, przymierając głodem, bowiem nigdzie pracy znaleźć nie mogą i przyglądają się, jak inni szybko porastają w pierze. Miasto posiada spory majątek społeczny – rozporządza nim nie pabianiczanin. Jak poucza nas przeszłość, na ogół przybysze dla miasta nic dobrego nie zrobili – z pewnymi wyjątkami. Przeciwnie, poszczególne jednostki niezbyt zaszczytnie zapisały się w historii miasta.
Rozpanoszony w biurach miejskich protekcjonalizm wydał swoje robaczywe owoce. Niedawno głośna była defraudacja w wydziale budowlanym Zarządu Miejskiego, dokonana przez urzędnika tegoż wydziału Rudolfa Folkmana. Okazało się, że Folkmana zaprotegował pewien prezes jakiejś organizacji, dzięki któremu przyjęto go do pracy. Protegowany wpływowego prezesa okazał się defraudantem. Jest to bolączka całego społeczeństwa Pabianic, które patrzy na panoszące się zło i nie umie sobie zaradzić. (Echo nr 294/1934 r.)
Szantażysta
Wypadki tego rodzaju jak ten, który był tłem wczorajszej rozprawy przy drzwiach zamkniętych w Sądzie Okręgowym nie należą do rzadkości. W miejscach czułych spotkań na wolnym powietrzu, za miastem, w ciemniejszych alejach skwerów i otwartych parków – grasują często szantażyści. Polują na parę w mniej lub więcej intymnej pozie, wyskakują z ukrycia i meldują, że są ”z policji”. Przeważnie na rzekomym protokole rzekomego policjanta się nie kończy i szantażysta odchodzi z kilkoma złotymi.
Za podobne przestępstwo odpowiadał wczoraj 32-letni bezrobotny Polikarp Misiak z Pabianic. Rzecz działa się w Pabianicach, za miastem. Układy między oskarżonym a młodą parą toczyły się w drodze do komisariatu, gdzie rzekomo chciał obojga doprowadzić Misiak. Układy te skończyły się w ten sposób, że Misiak został oskarżony o podszywanie się pod funkcjonariusza policji. Sąd skazał Misiaka na 6 miesięcy więzienia. (Ilustrowana Republika nr 40/1938 r.)
Autor: Sławomir Saładaj