www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Pisarz zapomniany

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Stanisław Statkiewicz, to zapomniany pisarz pabianicki, który w okresie międzywojennym publikował humoreski, wiersze, skecze i opowiadania w prasie łódzkiej. Tekst ”Święcenie pól” przypomina czasy, kiedy obok pałaców fabrykanckich przy ulicy Zamkowej i kamienic mieszczańskich w okolicach Starego Rynku, istniały również dziesiątki gospodarstw rolnych przy Bugaju, Tuszyńskiej, Brackiej i Leśnej. Autor spróbował uchronić od zapomnienia język mieszczan-rolników oraz zwyczaj święcenia pól w ostatni dzień tzw. Zielonych Świąt. Święcenie miało sprowadzić błogosławieństwo na zasiewy, dać dobry urodzaj i odwrócić wszelkie nieszczęścia, jak gradobicia, susze, pożary. Odbywało się „na kopcach” wyznaczających granice staromiejskich pól położonych nad Dobrzynką. 

Święcenie pól

Do bardzo starych i pięknych zwyczajów w Polsce należy uroczystość święcenia pól. W Pabianicach na starym mieście najstarsi ludzie pamiętają, jak to ich ojcowie chadzali na „kopce”.

Stary Latkowski z Bugaja, daj mu ta panie wieczne odpoczywanie, wnukom zawsze powiadał: - Bo to wy co wita, smarkoce, jak to kiejsik bywało. Jakeśmy jechali na ”kopce”, to ci, panie tego, kulasek. Furmanek a dryndulek naćkało się przed stary kościół, że strach, rynek zapełnili calusieńki. Mój ojciec nieboszczyk kunie mioł ogniste, kaśtany, panie tego, pod wierzch, do pługa, do woza czy kolasy. Jakeś zaprzągł a cmoknął, to szły, panie tego, ino się Pomiana robiła. Księdza żeśmy wozili. Pamiętam, był ksiądz prałat Szulc, a glos miał, panie tego. Jak krzyknął, to klękajcie narody, kunie tuliły uszy, o Jezusie! A grześniki bili się w piersi aż jęczało. Jak kto komu granicę przyorał, to ją z powrotem otrzymał. Na kopce, panie dobrodzieju, na kopce 200 furmanek szło. Jechali Skarupy, Jargotki, Klity i sroce Pałusiki, i Kłysy wedle przezwiska i nazwiska, tyle ich waliło, ze zapamiętać nie sposób. Ksiądz, prałat na polach Nawrockiego nad Dobrzynką przed ołtarzem na kopcu ostatnim stawał i patrzał rozmodlonymi oczyma na lasek w oddali śmiejący się, na Chojnę zarosłą jeżynami, jałowcem i kaliną, na pola, zielonym zbożem falujące, łzy, panie tego, na rzęsach mu się śkliły, w górze skowronek skrzydłami trzepotał, w olszynach ponad Dobrzynką gwizdały wilgi. Jak prałat odetchnął tym powietrzem, przesyconym zapachem łąk, a rąbnął kazanie, to i w lasku odpowiedziało echo. Obywatelstwo – Skowrony, Bajby i Klity słuchali z zapartym oddechem.

- Po kazaniu jak zaśpiewano pieśni do Maryi Najświętszej, to na całej Starówie huczało, chociek był wtedy smarkach jak wy, ale, panie tego, na źrebcu z krzyżem w ręce na czele obywatelskich synów z chorągwiami myśmy jechali polami, a w górze za nami w słońcu błyskał olbrzymi wąż złocistej kurzawy. Tak było co rok w trzecie święto zielone.

Taką legendę rozsnuwał przed oczami wnucząt Latkowski stary z Bugaja.

Pomarli ojce i dziady, wnuki na starców powyrastały, a w Pabianicach rok w rok w trzecie Zielone Święto ludziska chadzają na kopce, ale już nie tak, jak kiedyś chadzali, o nie! Majątek po nieboszczyku Nawrockim kilkakrotnie zmienił już właścicieli, ino się stara, obywatelska tradycja nie zmieniła.

I w roku Pańskim 1937 ludziska wylegli na kopce, obywatele dali „aż” osiem furmanek pod chorągwie, ludzi na koniach wierzchem nie było wcale. Pieszych może było 400, co zgromadzili się przed ołtarzem, uciekali aż tamci od lasku spod trzeciego kopca przejadą. Jakoż w kilka minut później od strony lasku na drodze ukazały się furmanki i kilkudziesięciu obywatelskich synów na rowerach.

- Jadą. Jadą! – krzyknięto w zgromadzonym tłumie.

Ludzie ustawili się w szpaler, w ten szpaler wjechały furmanki. Wysiadł ksiądz dziekan Lewandowicz ze staromiejskim obywatelstwem. Chorągwie kościelne ustawiono przed ołtarzem. Ksiądz dziekan ujął w rękę kropidło i pomodliwszy się przed tym, pokropił wodą święconą cztery strony staromiejskich pól. Ludziska pobożnie się przeżegnali, odmówiono znowu krótką modlitwę. Ksiądz dziekan powstał, spojrzał na pola, na dzieciaków gromadę, na lasek, na szczupłą garstkę obywatelstwa.

- Corocznym starym zwyczajem od niepamiętnych lat w Pabianicach na starym mieście obchodzimy uroczystości święcenia pól – tymi słowy zagaił ksiądz dziekan. Lecz co roku coraz to mniej przyjeżdża was, obywatele. Odsunęliście się od tradycji waszych Ojców, kiej lasek od was, zniknęło wiele tradycji w Polsce, jak te wasze Chojny, ale tradycja święcenia pól zniknąć nie powinna! Rozdrobniliście obywatele swoje morgi na składy. Składy zamieniacie na place, pobudowaliście na nich domeczki, kiej solniczki, a kamienice murowane w rynku przechodzą w ręce obce. Uciekliście obywatele pod lasek, a nowe miasto posuwa się do was, obejmuje was swymi kamiennymi skrzydłami i pochłania. Wasze pola, zielonym zbożem falujące, znikają. Strzeżcie się obywatele! Za dwa miesiące na tych polach zadzwonią kosy, rozpoczną się żniwa. Dla tego błogosław Boże tym polom i zbożom, ogrodom i sadom. Chroń je od gradobicia, robactwa i ognia. Błogosław Boże staromiejskiej ziemi, niech wam obywatele czas żniwny plon wyda stokrotny, a wy na przyszły rok pamiętajcie, żebyście nie przyjeżdżali w osiem furmanek, ale w 200! Niech tradycja waszych Ojców w was się odrodzi, tradycja wasza w waszych dzieciach i tak niech idzie poprzez wszystkie pokolenia polskie i wasze. Amen!

- Panie Boże zapłać! Powtórzyli obywatele i rozjechali się do dom& oacute;w.

Księdza dziekana odwieziono na plebanię, rozeszli się ludzie, zapadł mrok.. W dali zaszumiał lasek, zapachniały kwiaty na łąkach starego miasta, w olszynach ponad Dobrzynką zaśpiewały słowiki. Tak to zakończyła się uroczystość święcenia pól na starym mieście w Pabianicach.

Nowelka „Ostatnia kolejka” z 1937 r. ukazuje sposób spędzania czasu przez pabianickich rzemieślników w piątkowe i sobotnie popołudnia w ówczesnym pubie przy Starym Rynku.

Ostatnia kolejka

Siedzimy w „Barze pod lipą”. Koledzy od lat dziecinnych. Pijacy – nie, bo żaden się sam nie upijał. Płocha bez Rygla się nie obył. Osówka bez Walka się nie ruszył. Razem tworzyli zgraną kompanie przyjaciół nie lubiących wylewać za kołnierz. Do tej spółki dochodzi jeszcze dwóch murarzy i jeden cieśla.

Mieszkali wszyscy na Starym Mieście. Płocha, Rygiel, Osnówka i Walek wypłatę brali w piątek jako ręczni tkacze, murarze i cieśla – w sobotę. W piątek wieczorem stawiali kolejki ręczni tkacze, w sobotę zaś murarze i cieśla. W niedziele wysypiali się do południa. Po południu żony naszej siódemki wyganiały szmirusów do starego kościoła na nieszpory, a w poniedziałek znowu się szło do roboty.

Tak było od wielu, wielu lat. Stali bywalcy w „Barze pod lipą” mieli swoje zwyczaje, swoje kąty, stoliki, ba nawet zaprawę do wódki. Kto wszedł pierwszy raz do tej knajpy, to goście patrzyli na niego jak na dziwoląga. Jak ktoś przyszedł w piątek zaraz po południu i zajął „ciupkę” naszej siódemki, to nic. Ale, jak goście zajęli ją w tym czasie, kiedy mieli nadejść stali bywalcy, to biada. Dziady sierdziły się okropnie.

- A, szynkareczko, intruzów do ciupki nam wpuściłaś. Nie było to ich posadzić przy szewskim stole albo fryzjerskim. Fryzjerzy najpóźniej przychodzą. Szynkareczka nie ma względów dla starych bywalców. Nowe czasy nastały. Nowych ludzi do knajpy się wpuszcza. Zajmują nam miejsca. A szynkareczkę to nic nie obchodzi.

Nie lada trzeba było wtedy sprytu, żeby gościom dogodzić i nie urazić ich, broń Boże. Szynkareczka z ujmującym uśmiechem na ustach musiała w takich razach stawać na wysokości swego zadania. Knajpy tego rodzaju, z takimi gośćmi, należą już do przeszłości. Salki z wielkimi bilardami ustępują dziś miejsca małym stolikom z urządzeniami do picia wody sodowej. Gości, wysiadujących całymi godzinami, też już nie ma. Zmechanizowane życie toczy się wartko naprzód wyboistą drogą. Ten, co stoi przed biurami PUPP (urząd pracy) w milowym ogonku, do knajpy nie wejdzie. Nie ma za co. Ten, kto zaś pracuje, też nie ma czasu. – Pracuj, dokąd możesz – mówi pracodawca – szybko, tanio i dużo, a nie, to na ulicę. Na twoje miejsce przyjdą inni.

I dlatego też typy starych bywalców jeszcze starszych knajp przechodzą do przeszłości. Ręczny tkacz Płocha ostatnią nalał kolejkę. Murarz Kalfas zaraz się ożywił i drzemiącemu cieśli nad uchem zaśpiewał: „Św. Antoni Padewski rżnął na górze grube deski. Przyszedł diabeł zabrał piły i deski…”

- Panie Kalfas, niech pan przestanie pić do św. Antoniego, pij pan do mnie lepiej, bo patron od zagubionych rzeczy gorzałki nie lubi i na złość mi pan nie rób, bo jak ja cię, murarzu, pod dachem przytrzymam, to ci się św. Marcin przyśni, a wapno ci w kalfasie zamarznie na amen!

- A panu roboki belkę stoczą od zbyt długiej roboty – odciął się murarz.

- Panowie, nie kłócić się, proszę o spokój. Jakem Płocha, tak nie mogę znieść kłótni ani docinków, bo mi na stare lata się dowcip gdzieś zawieruszył i nie mogę go nijak znaleźć. Stare my graty, na naszym starym mieście w Pabianicach. Nie długo nas będą usuwać jak niepotrzebne śmiecie. A przecież pamiętam, że ul. Ks. Skargi nazywała się za moich czasów Bracka-Księżowieska. Tak, jak o tych dawnych nazwach ulic czy placów nikt nie wspomni, tak i o nas, panowie, towarzysze młodzieńczych lat, zapomną wkrótce.

Wzruszenie odbiło się w oczach starego tkacza. Trzęsącą się ręką podchwycił kieliszek.

- Panowie! Zdrowie nasze i najstarszego pokolenia Pabianic.

Starzy przyjaciele przechylili głowy w tył i aż zagrało im w gardłach.

- Panowie, jakem Płocha, obywatel z obywateli staromiejskich, teraz ja stawiam ostatnią kolejkę. Szynkareczko, proszę o butelkę orzechówki, ale bez pieniędzy zaznaczam. Oddam na drugi tydzień, a jeżeli bym umarł co się każdemu może zdarzyć, to obecny tu pan Kalfas za mnie zapłaci.

Przyjaciele wybuchnęli wesołym i niefrasobliwym śmiechem. Staremu tkaczowi dowcip się udał nadspodziewanie, bo człek był czerstwy jak dąb i gdzie mu tam było myśleć o śmierci. Szynkareczka z uśmiechem na ustach postawiła na stół butelkę. Cieśla kazał podać zakąskę, a że to był dzień piątkowy, więc nasi przyjaciele zjadali śledziami. Tkacz Płocha wolał ser.

Późno już było, gdy przyjaciele się rozeszli. W poniedziałek rano pierwszym klientem w „Barze pod lipą” był murarz Kalfas. Murarzysko był jakoś dziwnie blady jakby zapłakany. Szynkareczka podskoczyła ku niemu.

- Czym mogę służyć, halbeczką na wzmocnienie?

- Nie!

- Papierosika?

- Nie!

- No, więc co?

- Przyniosłem dług tkacza Płochy. Pan Płocha już nie przyjdzie zapłacić. Szanując słowo i kolegę, płacę rachunek, jakem się zobowiązał.

Szynkareczka zgarnęła pieniądze do szuflady.

- Acha, to Płocha już nie przyjdzie, a dlaczego? Nie wie pan? – zapytała niespokojnie.

- Dlatego, że umarł – odpowiedział cicho murarz.

Szynkareczka zakręciła się na miejscu i runęła jak kłoda pod bufet. Tego dnia już nie mogła pracować. Musiał ją zastąpić sam właściciel baru.

Starzy przyjaciele przez jakiś czas wcale nie zaglądali do knajpy. Przyszli dopiero po dwóch miesiącach. Ale obrali sobie już inny pokoik. Przychodzą teraz nadal, ale już w sobotę, nie w piątek i sera nie każą sobie podawać na stół. Jeno na pamiątkę ostatniej kolejki dostawiają do stołu siódme krzesło i siódmy kieliszek. A pijących jest tylko sześciu, więcej nie.

Humoreska „Pan Zagłoba z Rzeczypospolitej Niebieskiej” to swoista reklama miasta jako centrum rozrywki i zabawy wszelakiej. Opowiada o wizycie pana Zagłoby w Pabianicach, w wyniku której musiano wyburzyć remizę strażacką, stojącą w sąsiedztwie zamku.

Pan Zagłoba z Rzeczypospolitej Niebieskiej

Pabjanice, w maju 1936 roku. Późną nocą trzej niebiescy rycerze wjechali do Pabjanic. Miasto było uśpione, na ulicach nie było żywej duszy, po bramach drzemali policjanci, po knajpach świeciło się jeszcze. Nad miastem cisza rozsiadła się przewielmożna , jeno z daleka słychać było odległy turkot wozów. Księżyc srebrzysty światłem pobielił domy, kominy fabryk. Dalekie przestrzenie tchnęły tajemniczością i majestatem spokoju, i ciszy. Wieże kościołów pięły się ku niebu, rysując się ostro na tle srebrnej poświaty księżycowej. A już najwspanialej przedstawiał się sam kościół św. Mateusza i sam kasztel, czyli zamek Kapituły Krakowskiej. W powietrzu panowała cisza, przerywana odgłosami zapóźnionych wozów. Od czasu do czasu jakiś opój z krzykiem przemierzał ulice; przedstawiciel władzy strofował go za to, że mu przerywa tak błogą drzemkę. Więcej hałasujących prowadzono na komisariat i „spokój rozsiadał się znowu”.

Pan Zagłoba rozglądał się wokoło, czy kogo ze swoich na ulicy nie ujrzy. Nie ujrzał nikogo, jeno księżyc, nocny przyjaciel, zajrzał ciekawie rycerzowi w oczy. Znali się z sobą od dawna. Pan Zagłoba uśmiechnął się wesoło, księżyc srebrzyście zaświecił.

- Patrzcie waszmościowie, jak na świecie może się zmienić. Nie tak dawno, 400 lat temu,, albo mniej, były tu olbrzymie błota, świeżo wybudowany kasztel i kościół oraz bory ciemne, nieprzebyte. Miejscowość ta ongiś się zwała Pobawianice. Panowie szlachta przyjeżdżali się tutaj pobawić, zatrzymywali się dla popasu. Tędy wiódł gościniec do Piotrkowa i po dziś dzień wiedzie. W Piotrkowie Trybunalskim odbywały się sejmy i elekcje. W Pobawianicach najwspanialsze polowania i pijatyki. Bory się trzęsły od grania rogów i trąbek myśliwskich. W kniejach dłutowskich nierzadko mogłeś spotkać niedźwiedzia, a pomniejszej zwierzyny w chłopskich lasach były całe chmary. Smolarze pędzili smołę, chłopi gorzałkę, mnisi sycili wspaniałe borem pachnące miody, żyć było nie umierać, a pan kasztelan Niechwiedziński dusza był człowiek, szlachcic pod słońcem najodważniejszy po mnie. Bywały nieraz w kasztelu przyjęcia i biesiady, o których na całą Polskę bywało głośno. Sami tu nawet królowie zjeżdżali na polowania, na Chropską gorzałkę, na bigos myśliwski. Bywało, mości panowie, hej bywało, o tem stara historia baje, o tem by mogła powiedzieć stara wierzba przy ulicy Lipowej, ale ją ścięto nieboraczkę; mogłyby coś rzeknąć kasztany rozłożyste, grube, okalające nie tak dawno kościół św. Mateusza. Dzisiaj ich nie ma, ścięto je bezmyślnie. Nie ma już dawnych świadków dawnej, starej potęgi, obalono je w grób. Tak, tak, bywało, mości panowie, hej, bywało.

Pan Zagłoba zatonął cały w dawnych wspomnieniach swoich i nie swoich czasów. Pan Raptus z panem Rochem, drzemiąc kiwali się na kulbakach. Rycerze z Rzeczypospolitej Niebieskiej jechali sławnymi wybojami pryncypalnej ulicy Pabjanic, która niewytłumaczonym sposobem od strony Łodzi nazywała się ulicą Warszawską, od strony Łasku ulicą Łaską, pośrodku ulicą Zamkową, szczególniej obywatele starego miasta całość nazywali szosą. To zdanie podzielał i pan Zagłoba, jednakowoż z obywatelami starego miasta w zażylszą komitywę nie wchodził dla wrodzonego ich plotkarstwa i zbytniej ciekawości, co spraw niektórych swoich bliźnich. Pan Zagłoba nie lubił, gdy mu ktoś w jego rodzony gąsiorek zaglądał, bo w jego gąsiorku nie zawsze się znalazło wino, czasem nawet zaoliwiona woda ze stawu z nie bardzo świeżemi żabami.

Żeby wytłumaczyć to powiedzenie trzeba się cofnąć o jeden rok wstecz. Otóż pan Zagłoba przejeżdżając samotrzeć przez Pabjanice, zauważył otwarte drzwi od remizy strażackiej, stojącej obok zamku. Była ciemna, głucha noc, rycerz był spragniony. Z prędkości wziął remizę za zamek, konia uwiązał u drzewka na ulicy, sam wlazł do środka. W pośrodku szopy stoi jakiś okrutny gmach na kołach z rezerwuarem, z kranami, z olbrzymim białym napisem: „Magistrat miasta Pabjanic”. Magistrat … dawny zamek – pomyślał rycerz, w zamku wino… Zarząd miasta, choćby się składał z 1000 ludzi, to wszystkiego wina i tak nie wypije, dla mnie też coś musi się okroić. To rzekłszy, rycerz odkręcił kran, z rury zwisający długi wąż gumowy do ust spragnionych przytknął. Lecz wkrótce odjął, bo poczuł w ustach fermentującą, cuchnącą ciecz i jakieś żywe chropowate stworzenie zarechotało mu w gardzieli. Pan Zagłoba ryknął jak lew. Hola, mości dzieju , tu coś nie w porządku! Złapał owo rechoczące bydlę, przystawił do światłą i ryknął jeszcze groźniej:

-Ropucha, mości dzieju, najprawdziwsza w świecie ropucha.

Uchylił pokrywę od rezerwuaru. Ryknął jeszcze straszliwiej: - Woda, najczarniejsza pod słońcem woda! Hej pomsta, mości dzieju, pomsta!

Bawoł rozszalały nie uderzy straszniej, jak uderzył pan Zagłoba. Gmach stojący na kołach, obalił jednym zamachem. Uderzeniem pięści bramę wywalił. Niewinny a pożyteczny sprzęt strażacki z wściekłości połamał. Dach zerwał, mury rozwalił ze szczętem i poleciał w ciemność, rycząc jak szaleniec.

Na drugi dzień w gazetach ukazała się skromna notatka, że magistrat miasta Pabianic kazał zburzyć starą remizę, żeby odkryć widok na park. O połamanym sprzęcie strażackim ani słowa, o przewróconym samochodzie ani wzmianki.

- Okropnie mnie się boją – pomyślał wtedy pan Zagłoba – lepsze to, niżbym się miał okryć śmiesznością w oczach pabianickich śmirusów.

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij