www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Pabianiczanie jadą do Brazylii

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Na początku lat 90. XIX wieku wielu pabianiczan postanowiło wyjechać do Brazylii. Podobnie jak mieszkańcy Łodzi i okręgu łódzkiego ulegli zniewalającej wizji lepszego życia za oceanem. Wpadli w istny amok. Opuszczali Pabianice jak zahipnotyzowani, nieświadomi grożących im trudów i niebezpieczeństw. Nie odnosiły skutku żadne przestrogi i napomnienia. Emigranci za wszelka cenę szukali nowej ziemi obiecanej.

Tydzień piotrkowski (1891) donosił: Pabijanice. Rok nowy rozpoczął się u nas pod złą wróżbą. Wokół słyszeć się dają głośne utyskiwania na ogromną biedę, jakiej nie znano w ciągu roku minionego. Na dobitek tegoroczne mrozy pozabierały u większości biedniejszych wyrobników resztę grosiwa na opał, pozbawiając ich prawie środków do egzystencji. W związku z tą nędzą jest tłumne przygotowywanie się do wiosennej, zamorskiej podróży do Brazylii. Biedni ludziska idą na niechybną zgubę, a nie ma możności wyperswadować im tego desperackiego kroku; słyszałem, że w wielu parafiach duchowieństwo dość skutecznie wpływa na rozfanatyzowane tłumy. Sądzę, że w istocie przemowa kapłanów niejednego z wybierających się do Brazylii może zatrzymać w kraju; warto, aby duchowieństwo nasze zwróciło uwagę na tę okoliczność.

Dziennik Łódzki (1890) informował: Z Pabianic piszą do „Kuryera warszawskiego” co następuje: Pomimo nawoływań osób światlejszych i duchowieństwa, które z ambon przedstawia w świątyniach zgubne skutki emigracji, ruch emigracyjny do Brazylii wzrasta niepomiernie. Jutro rano z Pabianic wybiera się 300 rodzin, między któremi, w znacznej liczbie, znajdują się urlopowani żołnierze. Ci ostatni zwłaszcza, nawet przy największym niepowodzeniu na obczyźnie, maja powrót do kraju zamknięty. Dzisiaj odbywa się tu ogólna wyprzedaż dobytku emigrantów, który, po bajecznie niskich cenach, rozchwytują przeróżni handlarze i aferzyści. Władze pabianickie nie są w stanie zapobiec emigracji przez powstrzymywanie wydawania paszportów, gdyż wszyscy emigranci żądają ich do Kalisza, skąd już własnym przemysłem i przy pomocy agentów przedostają się za kordon. Wszystkie trakty, wiodące do Kalisza, roją się od pewnego czasu brykami i furgonami wiozącymi emigrantów.

Emigracja do Brazylii w ostatnich czasach kieruje się inną drogą w celu przebycia kordonu. Wychodźcy przechodzą potajemnie granice około Sosnowca, za co płacą prowadzącemu partię agentowi po 2 ruble od osoby. Mężczyźni sami przechodzą rzeczkę, która płynie po linii granicznej, kobiety zaś przenosi jakiś Niemiec. Zwykle znalazłszy się z ‘”bagażem” na środku rzeczki, tragarz ten żąda od kobiety dopłaty, inaczej grozi rzuceniem w wodę. Przestraszona kobieta dokłada rubla i dopiero wtedy odniesiona bywa do brzegu. Emigranci, udający się do Brazylii otrzymują od agentów czerwone karty, po okazaniu których w Lubece, Bremie, Lizbonie, wydaje im „schiffkarty” na przebycie bezpłatne podróży morskiej do Rio de Janeiro lub Mekony, w których to portach wychodźcy wysiadają na ląd.

Mały emigrant. W tych dniach zaginął 14-letni syn pewnego rzemieślnika tutejszego. Poszukiwania poczynione w mieście na nic się nie przydały: chłopiec wyszedłszy z domu rano nie powrócił do wieczora. Wtedy matka zaczęła wypytywać dzieci, z którymi zaginiony przestawał i dowiedziała się, że chłopiec poszedł… do Brazylii. Zaraz więc na drugi dzień puszczono się za nim w pogoń różnemi drogami. Na trakcie do Kalisza ojciec spotkał chłopca idącego z jakimś żebrakiem. Okazało się, że chłopiec , nasłuchawszy się w domu rodziców o emigracji do Brazylii, postanowił zwiedzić ten kraj bez niczyjej pomocy. Napełnił tedy kieszenie solą, zabrał węzełek z chlebem i 30 kopiejek gotówką i poszedł w drogę.

Emigracja z miasta naszego przybiera coraz większe wymiary. Codziennie setki ludzi otaczają magistrat żądając paszportów. Wszyscy oni wyprzedali całe swoje mienie i są zupełnie gotowi do drogi; znajdują się między nimi ludzie zamożni, nawet właściciele domów, którzy pozbyli się za bezcen swych posiadłości. W rozmaitych szynkowniach występują żarliwi mówcy, którzy opowiadają tłumom cudy o „kraju obiecanym”
, przedstawiając na dowód broszury, listy i inne papiery. Głosy rozsądne, ostrzegające bałamuconych o niebezpieczeństwach, na jakie się narażają i o smutnej doli, jaka ich czeka poza oceanem, nie odnoszą żadnego skutku. Uniesione prądem emigracyjnym tłumy nie wierzą tym głosom, w przekonaniu, że paszporty żądane są przeważnie do Kalisza.

Wychodźstwo do Brazylii. Ilość emigrantów do Brazylii zwiększa się z dniem każdym tak znacznie, że ruch ten w Łodzi i okolicy nabiera wcale poważnego znaczenia. Nie wdając się w badanie przyczyn tego objawu, zaznaczymy tylko, że nie są one całkiem miejscowego pochodzenia: przesilenie bowiem przemysłowe, wpływające na brak pracy, przechodziła Łódź niejednokrotnie, a jednak ludność jej nie emigrowała wtedy w tak wielkiej ilości. Niewątpliwie namowy i przesadzone obietnice zamorskiego szczęścia. Działają tu silnie na wyobraźnię prostaczków. Emigrują bowiem przeważnie rzemieślnicy, robotnicy fabryczni, o wiele mniej już drobni przemysłowcy, emigruje również, choć nie w tak wielkiej ilości okoliczna ludność rolnicza.

Każdy pojmuje, na jakie niebezpieczeństwa i zawody narażają się ci niedoświadczeni ludzie, puszczając się za morze, z małym zasobem grosza, bez wszelkiej znajomości owych zamorskich krajów, do których dążą szukać lepszej doli.

Ruch ten emigracyjny rozwija się już w kierunku Brazylii od pewnego czasu i ogarnął prócz okręgu łódzkiego i gubernię kowieńską. Na dowód zaś, jak nieopatrznie i nieostrożnie postępują wychodźcy, dość wskazać na fakt jeden. Brazylia, kraj niezmiernie słabo zaludniony, nie posiada prawie przemysłu fabrycznego i potrzebuje rąk do uprawy gruntu i plantacji; tymczasem wśród emigrantów znajduje się mnóstwo robotników fabrycznych, którym się ich uzdolnienie na nic nie przyda w Brazylii. Z drugiej strony i praca rolna, i uprawa plantacji wymagają nakładu pieniędzy i czasu, zanim bowiem uprawiona ziemia wyda owoce i da środki do życia, dużo upływa czasu, w ciągu którego nieszczęsny wychodźca żywić musi siebie i swoją rodzinę. Tymczasem całe rodziny udają się za ocean po większej części z kilkudziesięciu albo kilkuset rublami w kieszeni, wierząc niezachwianie, że dość przyjechać na miejsce, aby za lada jaką pracę zbierać garściami złoto w obiecanym kraju. Perswazja nie wiele pomaga, tak silnym jest prąd do szukania szczęścia za morzem.

Prąd ten zwrócił już uwagę prasy petersburskiej i moskiewskiej, różne doradzającej lekarstwa na chorobę emigracyjną. Rady te godzą się przeważnie na jedno, aby skierować ruch emigracyjny do wnętrza państwa i otoczyć wychodźców pewną opieką, zabezpieczającą ich od zbyt wielkiego ryzyka. „Ruskije wiedomosti” przypominają opracowany przez komisję pod przewodnictwem radcy tajnego Plewe i zarzucony program uporządkowania przesiedleń włościańskich i radzą, aby przedsiębrać środki objęte owym programem.

Wielce zbawiennym, zdaniem naszem, byłby tu wpływ oświeceńszych jednostek, obeznanych ze sprawą emigracji i wyjaśniających prostaczkom, na jakie się narażają niebezpieczeństwa i zawody. A niebezpieczeństwa te i zawody powiększają się jeszcze w obecnej chwili z powodu położenia politycznego tych krajów, dokąd obecnie najwięcej dąży emigrantów. Brazylia i Argentyna, jak wiadomo, świeżo stały się ofiarą rewolucji i zamieszek. Wszystko w obu tych krajach nie przyszło jeszcze do normalnego stanu i spokoju niezbędnego dla tych, co chcą spokojnie zarabiać na utrzymanie swoje i swych rodzin i dążą do utrwalenia swego dobrobytu. Wieści napływające z obu tych krajów niezbyt różowo malują obecne tamtejsze stosunki. Ciekawe co do tego szczegóły znajdujemy w jednym z ostatnich numerów „Prawi. Wiertnika” w korespondencyi z Rio Janeiro z 2 (14) lipca r. b. Korespondent donosi, że stan rzeczy w Brazylii dotąd jeszcze przedstawia zamieszanie, a ciągłe krwawe zamieszki po miastach prowincjonalnych i wzburzenie w całej Brazylii z powodu sprzecznych politycznych namiętności, naraża nie tylko przybyszów, ale i miejscowych obywateli na ciągłe niebezpieczeństwa utraty życia i mienia.

Położenie nowego rządu brazylijskiego nader jest jeszcze chwiejnym. Oto jak w końcu charakteryzuje stosunki brazylijskie korespondent „Prawit. Wiertnika”: Rzeczywistym gospodarzem kraju jest wojsko, popierające rząd dotąd, dopokąd tenże pozwala mu na różne wybryki. Przykładem tego jest postąpienie oficerów jednego z batalionów konsystujących w stolicy, którzy odpowiedzieli odmownie na rozkaz rządu, aby wymaszerowali na prowincję. Rząd musiał ustąpić i batalion pozostał nadal w Rio Janeiro.

Aby zapewnić sobie na mających się odbyć wyborach głosy plantatorów, którzy ponieśli ciężkie straty, rząd wyjął z kasy państwa 40 milionów milrejsów, dla utworzenia funduszu tzw. popierania rolnictwa. A jednocześnie rząd ten liczyć się musi z fatalnem ekonomicznem i finansowem położeniem kraju. Kurs spadł silnie, zastój w handlu zupełny, dużo wielkich domów handlowych upadło, kredytu prawie nie ma, a gra giełdowa i spekulacja grasują okropnie. Do tych wszystkich niedogodności przyłączyły się jeszcze inne: w mieście Campinas grasuje na nowo żółta febra z charakterem epidemicznym, a na całej prawie północy Brazylii sroży się głód, skutkiem trzyletniej posuchy.

W ostatniej chwili pisma przyniosły smutną wieść o szerzeniu się tej ostatniej klęski. W prowincji Bahia, zgłodniali mieszkańcy wsi , biali czarni, nie znajdując pożywienia na swych spalonych słońcem niwach, rzucili się zrozpaczeni z bronią w ręku na miasta i siłą poczęli zdobywać materiały spożywcze. Gorsze żywioły, jak zwykle podczas zamieszek, dopuszczały się przy tym rabunku, rozbojów i morderstw. Wezwane na pomoc wojsko z trudnością ochrania przed napastnikami zdrowie i mienie zagrożonych obywateli miejskich.

Do takiego to raju płyną nieustannie liczne partie naszych wychodźców, bogacąc agentów emigracyjnych i przedsiębiorstwo transatlantyckiej żeglugi (Dziennik Łódzki, 21.08.1890)


O emigracji pabianiczan do Brazylii pisał w Życiu Pabianic (nr 18/1974) Zbigniew Tobjański

Kraje za oceanem pociągają zawsze swą egzotyką i specyfiką. Tak było i dawniej. Zatrzymajmy się jednak przy Brazylii – kraju, do którego swego czasu ciągnęły tłumy bezrobotnych, ciągnęły jak do źródła, które będzie im mogło zapewnić, jeśli nie dobrobyt, to przynajmniej niezbędne warunki dobrej egzystencji.

A jak było naprawdę?

Przeludnienie wsi w Polsce, brak pracy w mieście, ucisk społeczny i narodowy – oto czynniki, które powodowały emigrację zarobkową. Na przełomie XIX i XX wieku wyemigrowało z ziem polskich prawie 3,5 miliona osób. Począwszy od 1890 r., korzystając z bezpłatnych przejazdów i licząc na otrzymanie ziemi, wyjechało z Królestwa Polskiego do Brazylii kilka tysięcy osób. Druga fala wyjazdu do tego kraju nastąpiła w latach 1911-1912; wyjeżdżano masowo.

Wśród opuszczających kraj znaleźli się także i pabianiczanie. W 1890 r. wyjechało z miasta 109 robotników, 35 chłopów bez ziemi, 5 chłopów posiadających ją. 46 osób innych zawodów. Byli to przeważnie ludzie młodzi, samotni, niemniej 47 z nich posiadało rodziny. Na ogólną liczbę wyjeżdżających, prawie 60 proc. stanowiły kobiety, co było i jest w chwili obecnej dla nas bardzo ciekawym zjawiskiem.

Tajnymi ucieczkami za granicę objęta więc została cała nieomal Piotrkowska Gubernia. Był to niepokojący fakt, nic więc dziwnego, że ówczesny gubernator K. Miller, 9 IX 1890 r. ogłosił, że w fabrycznej okolicy Łodzi zauważono emigrację włościan, rzemieślników i robotników fabrycznych za granicę do Prus w celu przesiedlenia się do Brazylii.

Z treści pozostałych dokumentów wynika, że ruchem tym kierują rzekomi agenci rządu brazylijskiego, którzy za pośrednictwem pomocników, rekrutujących się z tutejszych mieszkańców, namawiali łatwowiernych ludzi do przesiedleń, ”zapewniając” im sowite zarobki, bezzwrotne zapomogi na zagospodarowanie, bezpłatny przejazd oraz wiele innych warunków zapewniających lepszy byt w nieznanym kraju.

Omamieni takimi obietnicami ludzie prości zaczęli wysprzedawać swoje ubogie mienie i partiami złożonymi z kilkudziesięciu rodzin podążali ku granicy pruskiej, gdzie często wpadali w reces razy przygranicznej. Schwytanych odstawiano do właściwych władz policyjnych, te zaś odsyłały ich do dawnego miejsca zamieszkania. Wszyscy ci, którym udało się potajemnie przemknąć przez granicę i dotrzeć do Brazylii, po przebyciu nużącej i długiej podróży spotkali się z rozczarowaniem. Niektórzy, dysponujący jeszcze choć małą kwotą, pospieszyli z powrotem do kraju, biedniejsi zaś zmuszeni byli do pozostania, gorzko żałując uczynionego kroku.

A żałowali nie tylko dlatego, że spodziewali się po tym kraju zupełnie czegoś innego w sensie egzystencji. Aczkolwiek Brazylia, to jeden z najobszerniejszych krajów, to jednocześnie stosunkowo mało zaludnione państwo. Gorący klimat działał zabójczo na zdrowie wychodźców, czego skutkiem były szalejące wręcz epidemie ospy i żółtej febry. W części północnej kraju panował głód, przemysł stał na bardzo niskim poziomie, dlatego też praca robotników nie miała żadnego popytu. Obszerne przestrzenie nigdy nie poruszonych gruntów wymagały ciężkiej i długiej uprawy oraz znacznych nakładów pieniężnych. Płaca robotników przy niezmiernej drożyźnie nie zawsze wystarczała na zaspokojenie pierwszych niezbędnych potrzeb. Mimo takiej sytuacji, mimo powrotów niektórych uciekinierów, nie ustawała fala emigracyjna. Każdy chciał przekonać się na własnej skórze – jak tam jest naprawdę.

Doszło do tego, że niezbędna była interwencja gubernatora piotrkowskiego, który zagroził tym wszystkim, którzy chcieliby emigrować, że samowolne opuszczenie kraju będzie karane według art. 325 Kodeksu Karnego. A oto treść tego artykułu: … kto wydaliwszy się z kraju ojczystego, wejdzie do służby zagranicznej bez pozwolenia rządu, lub zostanie poddanym obcego państwa, ten za takowe naruszenie obowiązku wiernego poddanego karanym będzie pozbawieniem wszelkich praw stanu bezpowrotnym, z obrębu państwa wygnaniem, albo w razie samowolnego następnie powrotu do Rossyi zesłany na osiedlenie na Syberii.

Nie były to tylko pogróżki. Początkowo za próbę nielegalnego przekroczenia granicy karano opłatą niewielkich kwot pieniężnych, ale już od 1892 r. przystąpiono energiczniej do przeciwdziałania. Aby nie być gołosłownym opieram się na znajdującym się w Archiwum Łódzkim otwartym liście z 30 VII 1892 r., z którego wynika, że skompletowano konwój złożony z 60 osób aresztowanych niedoszłych emigrantów, odstawionych z Łasku do Pabianic. Na skutek rosyjskiej interwencji rząd Brazylii w 1894 roku miał zawiadomić, że nie będzie przyjmować rosyjskich poddanych.

Z terenu ziem polskich osiedliło się w Brazylii około 130 tys. osób. Kraj ten nie był jedynym, do którego wyjeżdżali Polacy w poszukiwaniu chleba. Licznie osiedlano się także w kanadzie, Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, Argentynie i Francji.

Cała ta fala emigracyjna miała jednak swoje uzasadnienie, zważywszy, że los chłopa i robotnika był w jego ojczyźnie bardzo ciężki.

W latach 30. XX wieku młodzi pabianiczanie uciekali również do Hiszpanii, aby bronić republiki. W pierwszej kolejności wyruszyli działacze Komunistycznej Partii Polski, ale żądza  przygód  stała się udziałem także nastolatków.
Dobicki Józef, lat 12 (Zamkowa 6) oraz kolega jego Erwin Szulc, lat 13 (Pułaskiego 7) uciekli z domu w nieznanym kierunku. Jak twierdzą ich koledzy obaj uciekinierzy od dawna nosili się z zamiarem ucieczki do Hiszpanii, aby wziąć udział w walkach. Zrozpaczeni rodzice o ucieczce synków dali znać policji, która odszuka ich na pewno i przyprowadzi do domu (Echo, 10.09.1936).



***

W latach 30. minionego wieku Instytut Gospodarstwa Społecznego ogłosił konkurs na pamiętniki emigrantów. Pokłosiem konkursu są m. in. „Pamiętniki emigrantów. Ameryka Południowa”, 1939. Autorem „Pamiętnika nr 20” jest rolnik w Santa Catharina (Brazylia), syn pięciomorgowego gospodarza z Dąbrowy obok Pabianic, urodzony w 1879 roku. Przytaczając fragmenty pamiętnika zachowujemy pisownię oryginalną.

Szanowny Instytut. Chcę opisać o swojem przeszłem życiu, muszę zacząć od dziecięcych lat, a zatem będąc jeszcze małoletnim jak opuściłem wraz z rodzeństwem kraj ojczysty, mając zaledwie 11 lat, jak wyjechaliśmy z Polski w roku 1890. A zatem mając w Polsce pięć i pół morgi ziemi, w okolicy Pabianic, wieś tak zwana Stare Pińki czyli Dąbrowa. Owa ziemia była zapisana rejentalnie za życia nieboszczyka ojca na mnie i na dwie siostry. A moja matka jako wdowa powtórnie za mąż wyszła i tak z ojczymem i z całym rodzeństwem na tym kawałku ziemi się gospodarzyli.

Ponieważ ojczym był alkoholikiem bardzo źle się gospodarzył na owej ziemi. Mając liczną rodzinę składającą się z dziesięciorga osób zażywalim biedę. Z tego kawałka ziemi trudno się było utrzymać. A ja musiałem u obcych ludzi za marną koszulinę służyć. Więc w owem czasie Brazylia przyjmowała w wielkiej liczbie emigrację, więc w całej owej okolicy pewna kompania okrętowa rozesłała agentów robiąc propagandę za wyjazdem do Brazylii. I mówiąc, że w Brazylii nie trza pracować jeno w jedwabnych bucikach chodzić, bo już z ubraniem to bagatela, bo jako kraj gorący to już mniejsza z tym, a więc … mój ojczym spotkał się z owymi agentami, a więc okropnej chęci do wyjazdu nabrał, ale jak to zrobić?

Ziemi sprzedać nie można, bo nie była jego, a myśmy byli małoletni i też nie mogliśmy nic w tem interesie dopomóc. Tak w radę z matką w jaki sposób trochę grosza na podróż zdobyć, tak uradzili. Ziemi sprzedać nie można, a zatem … można wydzierżawić, tak też postanowiono i tak dokonano.

Więc w okolicy się ludzie dowiedzieli, że ojczym chce ziemię wydzierżawić na czas 10 lat, więc od razu pewna ilość amatorów się znalazła na wydzierżawienie owej ziemi. Tak mój ojczym zaproponował, kto da więcej ten dostanie dzierżawę, jedni dawali 100 rubli na przeciąg 10 lat. Ni stąd ni zowąd przyjechał z miasta Łodzi niejaki Stanisława Żalas i zaproponował 110 rubli, a więc ojczym z nim się zgodził i ów Żalas na dzierżawie pozostał. A teraz tylko się rozchodziło o wolny przejazd za granicę.

Więc ojczym z innymi amatorami, którzy się wybierali tak samo do Brazylii poczęli starać w guberni w owym czasie piotrkowskiej o paszporta zagraniczne. Wszystkich razem było przeszło 100. Sekretarz gubernatora im przyobiecał wydać paszporta. Każdy z nich zapłacił naprzód kwotę po 20 rubli za jeden paszport, więc wszystko sekretarz uszykował, więc tylko brakło podpisu gubernatora.

Nareszcie zjawił się gubernator na położenie podpisu. Więc spojrzał na położone paszporta na stole, więc się zapytał po rusku: gdzież wy ludzie tak gromadnie wyjeżdżacie? A jeden z nich troszkę podkurzony mu odpowiedział: do Brazylii wyjeżdżamy- a on na to: do Brazylii rząd gosudarski paszportów nie wydaje, więc możecie sobie wszyscy iść do domu i niech wam wywietrzeje z waszych głów wyjazd do Brazylii, co rząd carski sobie tego nie życzy, tak wszyscy zostali bez paszportów. A pieniądze za paszporta odrzekł gubernator wam się odeśle do domu, więc wszyscy wrócili bez niczego, a pieniądze za paszporta, które były dane do dzisiaj pewnie nikt nie odebrał. Tak mój ojczym wrócił bez niczego do domu. Zaczął ignorować i z tego wszystkiego się chciał powiesić, bo już był dobytek i zboże, i rozmaite ruchomości wyprzedane, a tu paszportu nie ma. Więc wyjazd za granicę jest niemożliwy, ale kto co sobie postanowi tego dokona, więc tak samo i mój ojczym poszedł na poradę do pewnego Żydka z miasta Pabianic i opowiedział mu całą historię o zatrzymania paszportów przez gubernatora, a Żydek mu na to: panie gospodarzu na to wszystko się da radę, dajcie mi 100 rubli i bez paszportów się obędzie, po co paszport? Kiej się da bez paszportu do Brazylii jechać. Targ w targ pozostało na 80 rublach.

Pierwszego października r. 1890 wybralim się w podróż, zaczyna się pożegnanie z najbliższymi, tu nastaje komedia śród płaczu i lamentów tych co wyjeżdżają i tych którzy się zostają tam w Polsce, mnie było bardzo żal opuszczać te kochane strony w których się wychowałem. I także jedna siostra starsza już, zamężna zostawała na miejscu to mi najbardziej jej było żal, a cóż miałem robić, jako jeszcze dzieciak musiałem razem z rodzicami jechać, z tą myślą, że kiedyś jak dorosnę to nazad do kochanej ojczyzny powrócę. Ale los zrządził inaczej, bo dotychczas jeszcze na obczyźnie pozostaję.

A więc Żyd zażądał pieniądze z góry tak się zgodzono, tak ten pierwszy Żydek zrobił handel z drugim za połowę ceny, za którą miał nas dostawić do Prus, zarabiając od razu 40 rubli, tak ten drugi Żydek nas odwiózł wozem do granicy pruskiej do pewnego leśniczego Polaka, znów szacherka i zgodził na przeprowadzkę za granicę za 15 rubli, co ów leśniczy miał nas przeprowadzić i zostawił nas w lesie blisko granicy i wrócił sobie spokojnie do domu, a myśmy zostali w opiece owego leśniczego.

O 10-tej w nocy przyszedł do nas leśniczy z parobkami i zabrał nas do siebie. Noc była bardzo ciemna, prowadził nas przez rozmaite krzaki i przez pole zasadzone kapustą już dojrzałą, pełno rowów napełnionych wodą, ja szedłem na ostatku, przewracając się przez głowy kapusty, bardzo się złościłem na tych gospodarzy, którzy akurat tutaj musieli założyć pole kapuściane. I tak doślim do owego leśniczego. Co już tam w jego domu znachodziło się około 50 osób, które on miał przeprowadzić przez granice. Była to grupa niesforna, prawie sami robotnicy fabryczni z miasta Łodzi, byli rozmaici ludzie, żonaci i kawalerowie, przeważnie młodzi, którzy się gorzałeczką uraczyli i wszczęli ze sobą awanturę i bijatykę, a tu aż się roiło od straży granicznej, ale na nasze szczęście wnet się wynieśli z powodu obie szczyków granicznych, którzy się w pobliżu ukazali. Owa grupa została w przód przeprowadzona przez granicę na stronę pruską, następnie przyszła kolei na nas. Więc nas leśniczy rozdzielił na trzy grupy i pierwszą trójkę, tj. ojczyma i dwie siostry przeprowadził po północy, mnie i troje mniejszych dopiero na drugi dzień rano. A matka i dwoje małych dzieci zostali na popołudnie, więc każdą grupę z mojej rodziny przeprowadzono w innym punkcie granicy i pozostawiono u innego gospodarza. Jak przeprowadzono matkę z dwojga małemi dziećmi zostawiono po ruskiej stronie jedno dziecko, dopiero gdy się matka znajdowała z jednym dzieckiem po stronie pruskiej ów leśniczy dopiero powiada: Jeśli pani mi teraz da 10 rubli, to pani dziecko przeniosę, jeżeli nie, to dziecko zatrzymam. Prócz tego był bagaż z rozmaitymi statkami podróżnymi więc matka na to się zgadza, ofiaruje łajdakowi 10 rubli, ażeby tylko dziecko i bagaż przeniósł. Leśniczy każe parobkowi przez rzekę dziecko przenieść, a bagaż bierze na plecy i wraca z nim do siebie. Ów rodak sto razy gorszy od Żyda, więc nareszcie wszyscy znajdowalim się na stronie pruskiej, ale się nie moglim w żaden sposób odnaleźć, bo każda grupka znajdowała się w innym miejscu, a pruscy strażnicy po swej stronie latali jak opętani i łapali owych ludzi i oddawali stronie rosyjskiej. Wreszcie udało się nam do kupy zejść, po kryjomu się ukryć u pewnego gospodarza Polaka po pruskiej stronie.

Zamknięci w stodole przesiedzieliśmy do następnego wieczora. Byli to dobrzy ludzie, nas dobrze traktowali, nie wiem jak się nazywali, nie miałem tej ciekawości się zapytać o ich nazwisko. Na wieczór najęliśmy owego gospodarza i nas odwiózł do pierwszej stacji kolejowej, zdaje się, że się nazywało owe miasteczko Kępno, dobrze nie pamiętam nazwy tego miasta.

Zaraz wsiedli na pociąg, który był przepełniony emigrantami. Nazajutrz o 7-ej godzinie byliśmy w Berlinie, tam zesiedliśmy z pociągu, pozostaliśmy na stacji do 3 godziny po południu, więc było troszkę czasu, wyszedłem na ulicę obejrzeć ową stolicę szwabów, ale nie mogłem długo po ulicach bujać, ażeby ten drugi pociąg mnie nie zostawił . Piękne miasto ten ów Berlin.

O godzinie 3 po południu naładowano nas jak jakiej nierogacizny pełne wagoniska towarowe bez okien, duszno było jakby w jakim hutnym piecu i tak zawieziono nas do Bremy, o godzinie 11 w nocy kazano nam tam wysiąść. Na stacji roiło się od agentów hotelowych. Każdy z nich wychwalał i zapraszał do swego hotelu, rzeczywiście za pieniądze i to dość drogie, bo od naszej rodziny za cztery dni pobytu w pewnym hotelu za kawę raz dziennie i od łóżek wzięto 50 marek. Czwartego dnia wsiedliśmy na okręt, jeśli się nie mylę nazwa okrętu Nerc.

I tej samej nocy, tj. 5 października, naładowany okręt emigrantami przeważnie Polakami i Rusinami, parę familii Litwinów i Niemców, i Niemców znad Wołgi, a wszyscy owi emigranci jechali do Brazylii bez paszportów, więc byli uciekinierami. Więc wreszcie okręt ruszył. Z początku zdawało się, że to będzie miła jazda, ale okręt wszedł na kanał La Manche, dopiero wszyscy zaczęli odczuwać podróż okrętu, wszyscy rebekowali, całe stosy ludzi leżało pokotem po wszystkich częściach naznaczonych dla emigrantów 3 klasy pokładu. Byli i tacy, którzy przez całą podróż okrętem tylko przeleżeli, a zresztą poszła nam dosyć dobrze nasza podróż morska bez większych wypadków, tylko coś dwoje dzieci w podróży umarło, to ich wrzucono do wody. Nasz okręt miał tylko dwa postoje w porcie belgijskim w Afryce, w porcie Wigo do zaopatrzenia się w świeżą wodę, węgiel i bydło na rzeź. 18 dnia naszej morskiej podróży przybyliśmy do portu Brazylii do Rio de Janeiro.

Piękny ów port i miasto stołeczne Brazylii i tam nas wyładowano na wyspie Kwiatów, dopiero tu się zaczyna biadanie i narzekanie na całe otoczenie i wielu zaczyna trawić tęsknota za krajem ojczystym. Istna wieżą Babel, wszystkie języki świata się zgromadziły w jednym punkcie. Byli tam Portugale, Hiszpanie, Niemcy, Polacy, Rosjanie, Litwini i nie wiem wiela innych narodów. Ni się tu z kim zmówić nie rozumiejąc jeden drugiego, krzyk, hałas nie do opisania.

Budynek emigracyjny był wielki, ale był tak przepełniony emigrantami, że nie było miejsca, ażeby można sobie odpocząć. Straszne gorąco trapiło nas wszystkich, owi agenci w Polsce namawiając ludzi do wyjazdu, chociaż jedną prawdę powiedzieli, że w Brazylii można spacerować półnago. Kuchnia była nieznośna, składająca się z nieznanych potraw, kucharze lakierowani czarni, nie można się było z nimi rozmówić. Brak wody do picia, wodociągi pozamykane, pragnienie trapiło nas nieznośnie, a to wszystko z powodu w owym czasie choroby malarii, która grasowała w tej okolicy, więc zakazano wydawać nam wody. A jednak to było naszym szczęściem żeśmy do Rio przyjechali 23 października, to jest początek wiosny brazylijskiej, bo jakby latem na ten przykład w styczniu lub lutym, to byłoby o wiele gorzej.

Wielkim naszym szczęściem na emigracji w Rio, że nas na trzeci dzień wysłali w głąb kraju. W dzień przyjazdu naszego do Rio, zarząd emigracyjny robił zapytania emigrantów w jaką stronę Brazylii kto sobie życzy jechać. Ale, że z Polakami nie mogli się rozmówić, więc wzięli pewnego Ruska za tłumacza, ażeby z polskiego na brazylijskie tłumaczył. Ów tłumacz robił zapytania kuda chcecie jechać. Jedni się zapisali do Rio Grande de Sul, drudzy do Parany, znów inni do S. Catariny, a jeszcze inni do S. Paulo, a myśmy się zapisali do S. Catariny.

Nareszcie nadszedł dzień naszego wyjazdu z Rio i to było naszym szczęściem, bo w tych dwóch dniach już było parę zasłabień na ową chorobę. Władowano nas na okręt brazylijski. Tu już nie tak nas traktowano jak na statku niemieckim, życie było obskurne, czarny groch i fażunia mandiokowa, i dynia gotowana razem, i rozmaite inne przysmaki Brazylii, któreśmy wcale nie znali i też nam nie smakowało, ale jednak obejście przez załogę okrętową było dosyć znośne. Czarni majtkowie chcieli się z nami ugadać, ale nie mogliśmy się wcale z nimi zmówić, na rozmaite ich zapytania im odpowiadalim, jak i co nam na myśl przyszło. A jednak z tego byli zadowoleni, bo aż nam białe zęby pokazywali i tak jechaliśmy owym statkiem brazylijskim przez trzy dni i cztery noce bez żadnego przystanku do prowincjonalnego miasta portowego w owem czasie zwanego Destero, a dziś zwącego się Florianopolis. Tu znów zsiedlim z owego statku, znów cztery dni postoju, ale że tutaj w owym Destero już zaczyna pachnieć niemczyzną, to dlatego też nam był składnie w urzędzie emigracyjnym się rozmówić. Moja rodzina rozumiała język niemiecki, a więc we wszystkie strony nas angażowano za tłumaczy w języku niemieckim.

Z tego portu owa grupa emigrantów, która razem z nami z Rio przyjechała znów się rozdrobniła na rozmaite punkty stanu. Jedni do Blumenau Joinvile i w rozmaite inne strony, a nas 40 familii się zapisało do Cresciuma. Tak po 4 dniach naszego pobytu w Destero ruszylim w dalszą drogę statkiem mniejszego typu do ostatniego portu, tak zwanego Laguna. Tu podróż zajęła tylko 10 godzin czasu. Na okręcie kapitan był Niemiec, służba mieszana. Dość nam wesoło się podróżowało, wreszcie dojechalim do ostatniego portu i wylądowalim. Teraz nas czeka podróż lądowa. W postoju naszym w porcie Laguna bardzo z nami się dobrze obchodzono, tak w Destero jak i tutaj.

Przychodziły rozmaite bogate panie, przynosząc ze sobą rozmaite ciastka, cukierki i inne smakosze, rozdając prezenta dzieciom, a nawet starszym się też coś dostało. Z tym jest tylko bardzo źle, że Polacy z niższego stanu lubują się w brudzie i wcale o siebie nie dbają, czyli nie chcą dbać, brudne ubranie, a nawet ręce i twarz, co tutejszy naród brazylijski bardzo tego nie znosi.

Przykład jest taki. Pewna dama, obywatelka Brazylii przyszła do domu emigracyjnego z paru innymi damami obejrzeć tych nowych ludzi. Pospacerowała parę razy pomiędzy emigrantami i zaproponowała przez tłumacza Niemca, ażeby wszystkie matki, dzieci poumywały czyściutko i poubierały, to za to będzie tu rozdawać prezenta, a które będą w brudzie nie dostaną nic. To jest wielka hańba dla nas Polaków u obcych ludzi. Każdy powinien się ubierać chociaż w ubogie szmaty, ale czysto! Powinien Zarząd Emigracyjny tam w Polsce upominać tych ludzi, którzy wyjeżdżają za granicę, a szczególnie ze wsi, ażeby się ogarnęli choć ubogo, ale chędogo, to nam wszystkim sprawią wielką przyjemność.

Trzeciego dnia wsiedli na kolej, wyjeżdżając w głąb kraju, 45 km pociągiem i tu znów wysiedlim. I znów trzy dni postoju, i tu się już pokazuje choroba u dzieci, dwoje zmarło, duża ilość chorych. Czwartego dnia wsiadamy na tutejsze powozy, czeka nas straszna podróż, niedaleka, bo zaledwie 35 km, ale bardzo uciążliwa. Owe powozy dwukołowe zaprzężone we woły bardzo prymitywne, coś 15 owych wozów naładowanych niewiastami i dziećmi, duża ilość chorych. I tak wyruszyliśmy w ową drogę, pełną wybojów i rozmaitych dziur i błota. Dziennie zaledwie ujechali 10 km i tak nam się wzięło owe 35 km w trzy i pół dnia podróży. Nareszcie dojechalim do ostatniego miejsca gdzie mielim już pozostać do owego Cocal. Wpakowano nas, 40 familii , do szałasu skleconego lada jak, dach z liści palmowych, bez ścian, łóżka zbudowane ze sękatych drągów bez żadnego barłogu, a w środku szałasu zamiast podłogi pełno pni i kloców drzewnych. Albowiem miejsce owego szałasu było w porębie leśnej, co nie zdołał strawić ogień, to tak wszystko pozostawiono. Tu dopiero emigranci musieli karczować pieńki, usuwać kloce z owego szałasu, żeby nóg nie połamać.

Na drugi dzień naszego przyjazdu, tj. 8 listopada przyjechała komisja emigracyjna brazylijska z miasteczka Tubararo i zarządziła rozdać żywność emigrantom na osiem dni. Co to była za żywność, pożal się Boże, trochę mąki kukurydzianej i czarnego grochu, po trosze suchego mięsa, ryżu i kawy, garść faryny mandiokowej, co ludzie nie umieli sobie urządzić z tego potrawy, wszystko to ludziom wcale nie smakowało i wyrzucali do krzaków. A kto miał trochę grosza to sobie kupowali coś lepszego do spożycia.

Po 8 dniach owa komisja rozdała narzędzia do budowania dróg w owym leśnym raju i zaczęli budować drogi, bardzo tępo ta robota szła, bo w dziewiczym lesie okropne drzewa, rozmaite inne przeszkody trzeba było usuwać, a za ową pracę dziennie płacono po 1$ 500, ale nie monetą tylko tak zwanymi wale, tj. kawałek papieru zwyczajnego i na nim cyfra i za to owe wale ludziska kupowali w magazynie, który rząd założył w tej miejscowości. A poza obrębem tej miejscowości za owe wale nic nie było można kupić bo ich nie przyjmowano.

Choróbsko grasowało strasznie, dzieci powymierały prawie wszystkie, w naszej rodzinie zmarło czworo, były takie rodziny, którym powymierały wszystkie dzieci. Teraz dopiero rozgrywały się straszne sceny, wszystko płakało i przeklinało, nawet nie wiedzieli na kogo mają rzucać owe przekleństwa. Nikt nie przyszedł nas pocieszać, a może i byli tacy już z tutejszych dawniejszych osadników Włochów, ale ich nikt nie rozumiał, ani lekarstw żadnych, ani lekarza, nie było się gdzie udać o jaką poradę lekarską. Z tej pustyni to było wszędzie daleko. Ani się z nikim rozmówić bez tłumacza, ani z Włochami, ani z Brazylianami, zaraz trzeba było dwóch tłumaczy, jeden musiał rozumieć polski i niemiecki, a drugi niemiecko-brazylijski, bo inaczej się nie rozmówią.

Teraz proszę o uwagę. Pewien emigrant chciał iść do włoskiej osady, ażeby kupić mleka dla chorych dzieci i parę jaj i poprosił mnie, ażebym z nim szedł za tłumacza, bo ja rozumiałem język niemiecki. Zaślim do pewnego Włocha, na nasze nieszczęście gospodarza nie było w domu, była tylko gospodyni, zapytałem się jej po niemiecku, czy by nie zechciała nam sprzedać mleka, ale owa gospodyni nie rozumiała tego języka, nie wiedziała o co chodzi, ale że w tym samym momencie wyskoczyła z obórki koza, więc zaczelim jej wskazywać na ową kozę, że niby to mleko pochodzi od niej. A Włoszka myśląc, że chcemy kupić ową kozę, uradowała się i pokazuje nam na palcach u ręki, że owa koza kosztuje 10$, zrozumielim to i łapiem kozę za wymię i pokazujemy jej, że my żądam pół litra mleka. A teraz znów żądamy jaj, ja mówię jako tłumacz po niemiecku, a Włoszka ślipie wywaliła i znowu nas nie rozumie. Mój towarzysz pochodzenia z Litwy znów przemawia do niej po rusku: jeło, jajko, znów owa Włoszka A dopiero Włoszka zrozumiała o co chodzi i sprzedała ślipie wywaliła i znów nas nie rozumie. Na szczęście ujrzeli gromadę kur i pokazujem jej owe kury. Włoszka znów myśli, że chcemy kupić kurę, więc woła psiaka i łapie ową kurę, my znów jej tłumaczym : Wier wolen aier, a mój towarzysz znów powiada: ja chaczu jajku. Włoszka ślipie wywaliła i znów nie wie o co chodzi. Mój towarzysz wskazuje palcem w tył kurze i powiada jeło, jajko, dopiero Włoszka zrozumiała o co chodzi i serdecznie z tego wszystkiego się roześmiała. I nam dopiero tłumaczy : kłysto syciama ejowo.

I tak nam szło z tym wszystkim. A mój ojczym od razu został nadzorcą przy grupie pracującej na drodze i dostawał za ową pracę jeszcze raz wyższą cenę. Za dwa miesiące czasu nakazano nam z owej cudnej rezydencji się wynosić, dlatego że nadchodziła druga partia emigrantów, składająca się z 50 rodzin, więc musielim wynosić się w głąb lasu - dopiero co otworzone pikady przecięte fojsą. To jest krzywy nóż do ścinania krzaków. Nie mając żadnego przygotowania musielim dopiero po kawałku las wycinać i plac oczyszczać, i na owych placach budowano naprędce ranczo lada jakie, aby się ubezpieczyć przed deszczem.

Dużo ludzi pochodzących z Polski, nie miało żadnej praktyki ścinania drzewa, paru zostało zmiażdżonych drzewem, kilkoro zostało z połamanymi nogami, niektórzy poprzecinali golenie ostrzem siekier. I tak tego kalectwa było kilkunastu. Tak nam Szlo do czasu pięciu miesięcy, po pięciu miesiącach stanęła owa robota rządowa. Zostalim znów bez niczego, bez żadnych zasobów. I znów zaczelim odczuwać biedę. Wyjeżdżając z Polski zaledwie mogli opłacać podróż do portu niemieckiego, aż tu na miejsce na koszt rządu brazylskiego. Tak więc bylim wszyscy biedni, nie mielim się czem ratować, flancunków żadnych jeszcze nie uprawiali, nie mielim żadnego sposobu do dalszego życia.

Jedni latali po chweście (kweście) w dalekie strony, drudzy chodzili do obcych ludzi prosząc o jaką pracę, choćby za garść kukurydzianej maki albo fiżonu, ale i to nie mogli dostać, bo owi osadnicy Włosi też tu niedawno byli osiedleni, toteż i pracy nie mieli. I tak zażywałem , o owego raju, o którem nam agenci w Polsce prawili. Teraz by smakowała i kukurydziana mąka i to wszystko cośmy powyrzucali do krzaków w pierwszych dniach naszego przybycia, ale i tego nic było. Biedne ludziska ścinali w lesie palmę i wycinali serca owej palmy i to gotowali, i krasili garścią kukurydzianej mąki, i to wszystko dobrze smakowało. I pomału trzebili las i szykowali sobie pola po trosze na przyszłą wiosnę do flancowania i tak szło nam w pierwszym roku naszego przybycia tu do Brazylii.

Na drugi rok kto to wszystko przetrzymał już sobie troszeczkę flancował, ale znowu niepraktycznie owe flancunki flancowali nie umiejąc uprawiać tych rozmaitszych tutejszych flancunków, albo za gęsto je flancowali, albo w nieodpowiednim czasie. Ziemia w dziewiczym lesie bardzo świeża i zakorzeniona milionami korzeni, nie oddała odpowiednich flancunków, ale po trosze jednak wszystkiego dała, to już troszeczkę było lepiej, bo już nie było tak wielkiego głodu. I tak pomału ludzie się zaczęli uczyć pracować i praktyki nabierać z tutejszymi obiektami.

W trzecim roku już znów było lepiej, dostając od rządu działki ziemi po 30 hektarów na długie lata na spłatę. Więc cieszyli się z tego, że choć dużo biedy ucierpieli i jeszcze cierpią, ale są na własnym kawałku ziemi i są samodzielnymi gospodarzami i tak coraz dalej to i lepiej się zagospodarowali. Zaczęli nabywać niektórzy jakąś krowę i jakiegoś świniaka i coraz dalej i coraz lepiej. A owe działki, które rząd rozdał to dał warunki z wypłatą bardzo dogodne, dopiero po pięciu latach mieli emigranci zacząć wypłacać w całości, cena działek miała kosztować 250$ z górą, a na cztery raty po 100$, i to znów w dalszych pięciu latach. Więc wszystkim ludziskom się polepszyło znacznie pod każdym względem, już zaczęli zapominać o tej przeszłej nędzy i zaczęli sobie troszeczkę popuszczać, gorzałeczkę używać we wielkiej mierze, bo owa gorzałeczka była niedroga i tak mój ojczym jeszcze bardziej się rozpił.

A w trzecim roku mojego pobytu w Brazylii, poszłem na służbę do jednego adwokata zamieszkałego w Lagunie, służyłem u niego przez dwa lata, dostając miesięcznie za swą służbę 15$ . Więc tam dopiero zacząłem żyć jak ludzie żyją, miałem tam bardzo dobrze, praca bardzo lekka. Trochę mnie uczyli po brazylijsku czytać i pisać. Byli to ludzie bardzo dobrzy, znali dokładnie historię Polski, więc bardzo im żal było, że naród polski jest tak bardzo prześladowany przez zaborców i zawsze mówili, że Polska nazad stanie się niepodległą, bo ma dużą liczbę patriotów, i tak mnie niejednokrotnie o tym wspominali. Zarabiając na owej służbie, nie straciłem z tego ani jednego wyntyna, ubrania mi dali w prezencie i to sporo, więc pieniądze odsyłałem matce, ażeby za to kupili krowę i konia do pracy. I tak w tym czasie ojczym zaczął chorować z nadmiernego używania alkoholu, chorował przez rok czasu i umarł przedwcześnie, bo nie dosięgnął jeszcze lat 50. Więc zostawił sporo długu bo aż 500$, więc musiałem powrócić do domu z owej służby i pomagać matce w gospodarstwie, bo rodzeństwo było jeszcze zbyt małe.

Znów na nieszczęście był rok posuchy i znów się nic urodziło, nie było z czego wyntyna zarobić, a tu długi trzeba było odpłacać. Musiałem iść na roboty daleko, jako jeszcze małoletni, śmiali się inni ludzie ze mnie, ze jeszcze nic nie zdołam zarobić przy tak ciężkiej pracy na drodze, a jednak dość pokaźną sumę pieniędzy zarobiłem. Pracowałem na owej robocie przez dwa lata, zarobiłem tyle, że się dało zapłacić długi i jeszcze trochę pozostało gotówki. Rok po śmierci ojczyma matka moja ożeniła się po raz trzeci z jednym kolonistą z okolic Orleansu – 50 km oddalonego od Cocalu czyli Cresciuma na północ. Więc moja matka sprzedała czego się nie dało zabrać, ową działkę ziemi, która nie była jeszcze do guberni wypłacona i się wyprowadziła z tej okolicy. Więc zaczęła mnie także namawiać żebym z nią poszedł, więc tak uczyniłem.

W okolicy Orleans ziemia była imprezy (agencji) kolonizacyjnej z Rio de Janeiro, która na swoją rękę kolonizowała ową okolicę, przyszło tu Polaków emigrantów z Polski na 400 rodzin. Owa impreza dawała im zapomogę przez dwa lata, życie, wszystkie narzędzia rolnicze. Nie było to wiele, bo to była piła do desek i poprzecznia, siekiery, fojsy i grace. A za ziemię , którą rozdawała kolonistom na bardzo długą spłatę i tak owi ludzie przez dwa lata czasu jedli, pili, robić im się nie chciało, bo im impreza wszystkiego dostarczała, bo owi koloniści mowili pomiędzy sobą, że to wszystko jest darmo, ale jednak było inaczej, po dwóch latach impreza przestała rozdawać żywność bo już było dosyć. Każdy winien już był pokaźną sumę od tysiąca do dwóch, to podług rodziny jak kto wiele brał. Derektorem owej kolonii został Polak, zaczął ludziom tłumaczyć, mówiąc tak: Panowie weźcie się do pracy, bo to wszystko coście dostali od imprezy, musicie nazad zapłacić i to z procentami. A niektórzy z kolonistów na to odpowiedzieli, że to nie jest prawda, bo to wszystko darmo, a jednak prawda była. Bo przyjechał z Rio szef owej imprezy i kazał wszystkich zwołać do gromady i powiedział im: Panowie teraz musicie podpisywać kontraktę na ziemię, którą chcecie kupić i też podpisać ów dług, któreście narobili w imprezie. Wtedy się zrobił dopiero rwetes, zaczęli wygadywać rozmaicie na imprezę, że to ich tak haniebnie oszukała. I to wszystko się zbuntowało i prawie wszyscy powychodzili, zostało zaledwie parę rodzin, które podpisały kontrakt. A ta większość wzięła manatki na plecy i rozleciała się po wszystkich częściach Brazylii.

I tak dorosłem do lat. W 22-gim roku się ożeniłem z tutejszą rodaczką pochodzenia polskiego i zaczęliśmy gospodarkę na własną rękę. Było trochę ciężko, bo zasobów żadnych nie było, trzeba było zakontraktować ziemię po 200$ rocznie, wówczas płody rolne nie miały zbytu, płacili wszystko bardzo tanio, więc było ciężko owe 200$ na kontrakt uszykować. Ale trza było wypełniać kontrakt, bo by utracił prawo do ziemi. Więc trza było iść na robotę i zarobić. Ale trza było ciężko pracować, bo tutejsza praca w Brazylii się różni od pracy tam w Polsce na roli, bo tutaj trza wszystko swoimi rękami pracować, lasy ścinać, wypalać ogniem i dopiero na owym wypalenisku ręczną gracą flancować, bo za pługiem to jeszcze mało kto ziemię uprawia.

Zapłaciłem w roku 1914 za 100 hektarów dziewiczego lasu 4.500 $ to więc było tanio, a dzisiaj taka ilość ziemi tej okolicy kosztuje ok. 25.000 do 30.000 $. W roku 1928 kupiłem drugie 100 hektarów to już kosztowało 22.000. W roku 1930 pobudowałem piękny domek murowany, składający się z pięciu pokojów i obszerna kuchnię też murowaną. Co to razem kosztuje 15.000 $. Bydła sztuk 15, dwie pary wołów, cztery konie, sto świń i rozmaitego ptactwa domowego jest wielka ilość.

Dzieci mam 10, pięć synów i pięć córek, dwoje synów żonatych, co im się powodzi dobrze i dwie córki zamężne. A reszta, wszyscy są w domu razem. I w ogóle wszystkim razem powodzi się dobrze. Już biedy nie cierpiem, mamy co jeść i w co się ubrać. W tej okolicy w której ja zamieszkuję, mieszka 100 rodzin polskich, czyli pochodzenia polskiego, bo zaledwie paru żyje, którzy przyśli z Polski. Moja matka dożyła do 82 lat, dwa lata temu jak umarła. Kościół mamy piękny, murowany i także szkołę murowaną dość obszerną. Nazwa Towarzystwa Marszałka Józefa Piłsudskiego.

Mamy nauczyciela rodaka, który uczy dzieci w dwóch językach, język polski i brazylijski. Do szkoły uczęszcza 100 dzieci. Należymy do Związku Centralnego w Kurytybie. Jesteśmy tutaj wszyscy Polacy wyznania rzymskokatolickiego. Księdza polskiego nie mamy, dojeżdżają księża innej narodowości. I chcieliby też owi księża nas wynarodowić, co już się daje to zauważyć pomiędzy tutejszą młodzieżą, która przeważnie między sobą mówi brazylijskim językiem. A to wielka szkoda, bo z czasem czwarte pokolenie się już wynarodowi. Tu nas nikt nie odwiedzi ani z Polski i też z tutejszych urzędników konsularnych z Kurytyby. Jedyny raz w roku 1929 odwiedził nas minister pełnomocny przy rządzie brazylijskim pan Tadeusz Grabski. A w 1930 r. ksiądz z Polski, a wreszcie nikt więcej.

Toteż ta młodzież, która się tu urodziła nie jest zachęcona przez nikogo, żeby pielęgnować język swojego pochodzenia. Zwracalim się parę razy do Związku Polaków w Kurytybie o nauczyciela z polskiego języka, w przeciągu dwóch lat to się ledwo doczekali. Nareszcie przysłali nam takiego, który obecnie w szkole pracuje, pensja, którą pobiera, mu się widzi za mała, dostaje 230 $ miesięcznie,100 $ z naszego towarzystwa a 130 $ z kamry municypalnej z Orleansu. Chce szkołę naszą rzucić podług małej pensji.

Rząd brazylijski jest bardzo dla nas dobry, mamy dużo swobody, możem się urządzać, jak nam jest najlepiej, nie prześladuje w niczem, jesteśmy wszyscy równi pod prawem, tak cudzoziemiec jak i tutejszy obywatel mają równe prawa. Ja jako rodak z Polski jestem obywatelem Brazylii. Mnie rząd tutejszy parę razy prosił, ażeby się kwalifikować, co mi to bardzo wszystko ułatwili. Jezdem urzędnikiem już od 20 lat, inspektorem Distriktu. A w roku 1930 byłem wybrany kamażystą , to jest radcą municypalnym, wielką ilością głosów więcej od Niemca, ale że w tym samym roku wybuchła zawierucha i to wszystko zostało przeinaczone, więc dostałem nazad zarząd inspektora i jestem niem do dziś. Mam dużo przyjaciół wśród Brazylian, tak w urzędzie, jak i u kupiectwa, tak, jak i w ogóle wszyscy rodacy, którzy tu zamieszkują.

Jeszcze nieco o naszej kolonii. Albowiem nasza kolonia leży od portu Laguna na zachód 600 metrów nad poziom morza, od portu morskiego Laguna do municypium Orleans de Sul jest droga kolejowa, a nasze osiedlenie leży od Orleansu na północ 15 km w prostej linii. Tak zwane Braco Esquerdo, znajduje się tu centrum nasze, albowiem tu się zgromadzamy, bo tu wybudowalim kościół i szkołę. Sąsiadów naszych mamy na południe Włochów, a na północ i wschód mamy Niemców, a na zachód mamy Brazylian. Najlepszą siłę mają finansowo Włosi i Niemcy dlatego, że oni się tu wprzód osiedlili i mieli wielką pomoc ze swoich krajów.

Rząd niemiecki bardzo dbał i dba o swoich ziomków, dopomagał im we wszystkim. A szczególnie dbał o szkoły, wszędzie pozakładano szkoły, początkowe i wyższe, i zasilał fin sowo przysyłając im dobrych nauczycieli, także i księży. A więc z tego niemczyzna tutejsza miała wielkie korzyści, tak samo się działo i z Włochami.

A my Polacy opuszczeni przez wszystkich, i zdani na łaskę losu, musielim się sami borykać ze wszystkiem, biedni w ogóle w początkach, toteż wielka ciemnota nad nami zapanowała. Niemiec jest każden dobrem patriotą swej ojczyzny, albowiem on jest do tego przygotowany, a u nas co? Wejść w rozmowę z Polakiem w tutejszych lasach urodzonem, opowiadać mu o Polsce wielkiej i potężnej, a on na to wszystko jest obojętny i odpowiada tak: Cóż mi tam Polska, nie mam z niej żadnej korzyści, nie znam jej, moje ojcowie o ni dużo mówili, a to co mówili to tylko o biedzie i nędzy. Takie i podobne rzeczy można słyszeć od tych mądrali. A to wszystko z przyczyny analfabetyzmu, ciemno wychowany człowiek nie może mieć jasno w głowie. (…)

Nareszcie kończę ten opis, nie bardzo dokładny, bo był sporządzony w ostatnich dniach i to w nocy, bo ów cyrkularz dostałem 12 października, a więc nie było czasu opracować dokładnie. I też nie mam odpowiedniego talentu. Jeżeli szanowni Panowie Instytutu nie rozumieją czego z powyższej bazgraniny to proszę tu do mnie napisać, to z chęcią, ile możliwości, panom wyjaśnię. W wolnym czasie można by pisać całe tomy tych naszych dziejów, więc kreślę się z poważaniem i z wielkim szacunkiem.

Ośmielam się prosić Szanownych Panów z Instytutu o jedną łaskę: powyżej opisałem o wydzierżawieniu naszej ziemi tam w Polsce, pod Pabianicami. Więc owa ziemia tak pozostała do dzisiaj. Żadnej wiadomości stamtąd nie mam, nie wiem kto ową ziemią zawiaduje ponieważ tam pozostała w Polsce moja siostra zamężna z Tomaszem Folga, moja siostra Marianna, a w ów czas naszego wyjazdu tam z Polski, moja siostra i szwagier mieszkali w mieście Pabianicach. Mój szwagier był robotnikiem fabrycznym. W pierwszych latach naszego przybycia tu do Brazylii, nie umiałem czytać ani pisać. Więc nie pisałem do nich, a mój ojczym to zaniedbał. Zacząłem pisać parę listów, ale nie wiem czy nie zapomniałem adresu, bo żadnej odpowiedzi od nich nie odebrałem. Nie wiem czy oni jeszcze żyją, może żyją ich dzieci, chciałbym się z nimi skomunikować, ale nie znam ich adresu. Może by Szanowni Panowie mi podali adres jakiego pisma wydawniczego z Pabianic, albo o ile możliwość jakiej gazety wydawanej z tej okolicy, za to byłbym panom bardzo wdzięczny.

13 październik 1936 rok



Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij