Akcja na gniazdo UB
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęAkcja uwolnienia więźniów z Urzędu Bezpieczeństwa w Pabianicach w czerwcu 1945 roku została opisana w wielu publikacjach, m. in. Aleksander Arkuszyński „Przeciw dwóm wrogom”, Łódź 2009 oraz Roman Peska „Kontra cichociemnego”, Pabianice 1995.
Już po zakończeniu drugiej wojny światowej nowe władze przystąpiły do likwidacji oddziałów wojskowych Polskiego Państwa Podziemnego. W Pabianicach aresztowano wielu żołnierzy AK, w tym Walentego Zorę „Jana”, komendanta Obwodu Pabianice AK oraz Kazimierza Kusiaka „Wojnowicza”, szefa oddziału dywersyjnego Obwodu Łask.
Wiadomość o aresztowaniach dotarła do majora Adama Trybusa „Gaja” – cichociemny, b. szef Kedywu Okręgu Łódź AK, komendant RO AK, który podjął decyzję o ataku na areszt UB. Głównym wykonawcą akcji byli rewolwerowcy „Gaja”, czyli grupa uderzeniowa Włodzimierza Szustra „Gajdy”, natomiast partyzanci Aleksandra Arkuszyńskiego „Maja” (Honorowy Obywatel Pabianic) otrzymali zadanie ubezpieczania kolegów. Brawurowa choć bezkrwawa akcja przeszła do historii polskiego podziemia antykomunistycznego. Zakończyła się pełnym sukcesem.
Mówi uczestnik tamtych wydarzeń Aleksander Arkuszyński „Gaj”:
Akcja na gniazdo UB w Pabianicach – uwolnienie więźniów
W pierwszych dniach czerwca zostałem wezwany przez „Gaja” na odprawę. Poza mną i „Gajem” byli jeszcze obecni: „Mściwoj”, „Gajda”, „Cis” i „Andrzej”. „Gaj” miał już wszystkie materiały dotyczące rozpoznania miejsca akcji, które przedstawił zebranym do przedyskutowania i ostatecznego zatwierdzenia. Po przeprowadzonej analizie przekazał nam szczegółowe zadania:
- Uwolnienia aresztantów dokona oddział ochronno-bojowy „Gajdy” (Włodzimierz Szuster) oraz oddział partyzancki „Maja” (Aleksander Arkuszyński).
- Do wykonania akcji zostaną użyte dwa samochody. Jeden terenowy (najlepiej typu łazik), w którym pojedzie grupa szturmowa „Gajdy”, drugi ciężarowy – z odkrytą skrzynią, wiozący oddział „Maja”, których mundury były podobne do mundurów żołnierzy LWP.
- Jako pierwszy podjedzie pod budynek UB ‘”łazik” z dywersantami „Gajdy”, a za nim ciężarówka z partyzantami „Maja”.
- „Łazik” zatrzyma się na wprost drzwi wejściowych, za nim w odległości około 50 m samochód ciężarowy.
- Z „łazika” wyskoczy dwóch dywersantów, jeden w mundurze sowieckiego kapitana, a drugi polskiego porucznika. Zniosą z ciężarówki pokrwawionego, z obandażowaną głową, żołnierza LWP i taszcząc go pod pachy zmuszą wartownika do wpuszczenia ich do środka, by tam udzielić mu pomocy. Po przekroczeniu drzwi wejściowych, razem z „rannym”, obezwładnią wartownika. Tuż za nimi wbiegną pozostali dywersanci „Gajdy” i pomogą w rozbrojeniu wartowników z dyżurki oraz odetną linię telefoniczną.
- Od zrealizowania tego pierwszego, najważniejszego zadania będzie zależało powodzenie całej akcji, tj. sterroryzowania pozostałych strażników, opanowania dalszych pomieszczeń, otwarcia i wypuszczenia aresztantów, zniszczenia akt oraz zarekwirowania broni i amunicji.
- W razie potrzeby, do pomocy wkroczą partyzanci „Maja” stanowiący ubezpieczenie przed budynkiem, którzy po wtargnięciu dywersantów do środka przeprowadzą następujące działania:
-
Jeden z żołnierzy stanie przed wejściem jako ubowski wartownik, a dalszych dwóch – w cywilnych płaszczach, z ukrytymi pistoletami maszynowymi i granatami zajmą stanowiska ubezpieczające. Jeden na parkowej ławce, drugi naprzeciw w murach niewykończonego budynku, skąd będą mieli wgląd na ulicę Garncarską i W. Wasilewskiej.
-
Pozostali żołnierze mają się zachowywać swobodnie, siedząc na skrzyni samochodu lub chodząc wokół niego, ale muszą być niezwykle czujni.
Z uwagi na bardzo niebezpieczne otoczenie posesji UB, tj.: sąsiedztwo Milicji, bazy NKWD i kwater sowieckich oraz ludowego wojska wymagane było zachowanie jak największej ostrożności, szybkości działania, zdecydowania oraz zimnej krwi. Końcowe polecenie „Gaja” dotyczyło uwolnienia tylko polaków, innych należało pozostawić w celach razem z funkcjonariuszami UB. Poza tym „Gajda” miał się postarać o oficerskie mundury LWP i sowieckiego kapitana oraz zdobyć samochód terenowy. Ja natomiast z „Cisem” mieliśmy wystarać się o odkryty samochód ciężarowy, a „Cis” dodatkowo miał zorganizować punkty informacyjno-ubezpieczeniowe wzdłuż trasy, za miastem i w mieście. Wstępny termin wykonania akcji został ustalony na 10 czerwca, w godzinach przedwieczornych. Dokładna godzina miała być podana rano w dniu planowanej akcji.
Ustaliliśmy z ‘”Cisem”, że najprościej dla nas będzie jeśli wciągniemy do akcji samochód ciężarowy z mleczarni, którym jeździ ‘”Bren”. Chłopak był pewny, bo przywiózł przecież broń ze schowka z gospodarstwa mego ojca.
9 czerwca wieczorem podciągnąłem oddział w lasy dłutowskie i zakwaterowałem koło wsi Mierzączka w tym samym gospodarstwie, w którym 3 miesiące temu obejmowałem dowództwo nad oddziałem. Tu ustalony został punkt zborny obu oddziałów i przyjazd samochodów. Odległość stad do miejsca zaplanowanej akcji wynosiła około 18 km. Moi chłopcy byli już gotowi do wykonania zadania, ale z wyjątkiem zastępcy „Wichra” nikt z nich nie wiedział co to ma być za akcja. Trudniejsze zadanie miał natomiast „Gajda”. Mundury polskich i sowieckich oficerów można było wprawdzie zdobyć, ale to mogło wzbudzić czujność ubeków. Za radą więc ”Gaja” postanowiono je uszyć u krawca p. Miki, który szył wojskowe mundury, a ponadto był naszym człowiekiem. Znacznie trudniejsza była jednak sprawa zdobycia samochodu terenowego. „Gajda” postanowił dokonać tego poza terenem łaskim i pabianickim, aby nie wzbudzić czujności u tutejszych szpicli. Na dwa dni przed akcją na UB dywersanci „Gajdy” w składzie: „Grot” (Maciej Rogowski), „Kamil” (Janusz Myczkowski), „Kruk” (Józef Sławiński) i „Kazik” (Kazimierz Gromski) pod dowództwem „Gajdy” zasadzili się koło Głowna, przy szosie biegnącej do Łodzi. Po dłuższym wyczekiwaniu dostrzegli jadący w stronę Łodzi odpowiadający im „łazik”. Na jezdnię wyszło dwóch oficerów, jeden w mundurze polskim drugi w sowieckim, dając znak „lizakiem” do zatrzymania się. Ale kierowca nie kwapił się do zahamowania. Gdy jednak ujrzał nieco dalej „Grota” odpinającego kaburę, a za nim wychodzących z lasu kilku dalszych oficerów, gwałtownie zapiszczały opony i „łazik” stanął.
Pasażerami samochodu były 2 kobiety, kapitan MO i kierowca. Nie było żadnego tłumaczenia, że jadą służbowo. „Grot” w polskim mundurze oznajmił, iż samochód zostaje zarekwirowany na rzecz wojska i w zdecydowanym tonie polecił wszystkim wysiąść. Za kierownica usiadł „Kazik” i dla zmylenia przeciwnika zawrócił w przeciwnym kierunku i razem z pozostałymi „oficerami” skierował się na Łowicz. Przed Głownem skręcili w prawo na Dmosin, a potem znanymi sobie drogami gnali na punkt zborny koło Dłutowa. Niestety mieli pecha i wiele przeszkód. Najpierw „złapali gumę”, ale na szczęście było koło zapasowe i komplet kluczy. Między Zgierzem a Konstantynowem zabrakło im benzyny. Zatrzymany samochód również jej nie miał. Polecono więc zatrzymanemu kierowcy wziąć „łazika” na hol , na co nie wyrażał on zbytniej chęci, ale widząc taką świtę znalazł linkę holowniczą. „Gajda” polecił podjechać pod posterunek MO w Konstantynowie, sądząc, że tam dostaną trochę benzyny. Wylęknionemu kierowcy, który zaczął coś podejrzewać, zagroził kulą w łeb jeśli na posterunku wykona jakiś dwuznaczny gest.
Dla pewności odebrał mu wszystkie dokumenty. Na posterunku benzyny niestety nie mieli, a ponadto milicjanci wyrazili wątpliwość czy w samym Konstantynowie znajdą choć kroplę benzyny. Poradzili pojechać do Łodzi, a dzwonić z posterunku nie było można, bo telefon był popsuty. Pojechali wiec dalej na holu. Za cmentarzem w Konstantynowie „Gajda” postanowił zwolić kierowcę uważając, że dalsza z nim jazda może utwierdzić jego podejrzenia. Ostrzegł go jednak, żeby o wszystkim zapomniał co widział, bo dostanie obiecaną kulę w łeb. Dokumenty zaś wkrótce otrzyma. Ale powstało teraz pytanie: co dalej? Czas naglił, bo jutro ma być przecież akcja. Zatrzymano więc jadącego furmanka gospodarza i teraz on wziął „łazika” na hol. W lesie przed Porszewicami polecono chłopu skręcić w las i zatrzymać się. Samochód pozostawiono w lesie i postanowiono udać się do Łodzi z kanistrem po benzynę, a chłopa z wozem zatrzymać. Ale zaczął on prosić ‘na wszystkie świętości”, aby go puścić.
- Panowie – mó wił, ja wiem kto wy jesteście i o co walczycie, puście mnie!
„Gajda” kazał mu przysiąc na niewinna Mękę Pana, że nic nie powie o tym spotkaniu, po czym został zwolniony.
Nazajutrz rano przywieziono, tzw. okazją, kanister benzyny i cały zespół „Gajdy” dotarł szczęśliwie na śniadanie do wyznaczonego punktu zbornego.
Już 9 czerwca wieczorem spodziewałem się ich przyjazdu, gdy więc ujrzałem cały zespół w zdrowiu i doskonałych humorach – spadł mi przysłowiowy kamień z serca. Dywersanci ubrani byli w eleganckie mundury oficerskie szyte przecież na miarę, i to ich trochę różniło od większości oficerów LWP. Byli tylko zmęczeni uciążliwą podróżą, więc po zjedzeniu obfitego śniadania udali się na odpoczynek. W samo południe przyjechał „Bren” swoją ciężarówką, przywożąc z sobą sekretarza PPR z Łasku – „Andrzeja” oraz „Wronę” (Jerzy Kulesza). Był on akowcem i z polecenia ROAK pracował w UB w Łasku. Ukończył nawet kurs dla ubowskich funkcjonariuszy, ale po jego ukończeniu został „spalony” i wraz z bronią został skierowany przez plut. „Andrzeja” do mojego oddziału.
Po obiedzie, około godz. 14.00 zwołałem zbiórkę mojego oddziału, na której powiedziałem o zaplanowanej akcji i przedstawiłem cały jej przebieg oraz nakreśliłem szczegółowe zadania kilku wyznaczonym partyzantom. Wszyscy byli wyraźnie poruszeni ważnością naszego przedsięwzięcia i z zapartym tchem słuchali. W ostatniej przed akcyjnej naradzie z „Gajdą” i funkcyjnymi jej uczestnikami ustaliliśmy rozpoczęcie ataku o godz. 19.30. Za ustaleniem tej godziny przemawiał fakt, że w czerwcu zaczyna się robić szarówka o tej porze. Na pokonanie 18-kilometrowej trasy pod budynek UB wystarczyło nam niecałe pół godziny, więc o 19.00 zwołałem zbiórkę całości, na której nakazałem sprawdzić broń oraz powiedziałem kilka słów o zachowaniu zimnej krwi, rozwagi i dyscypliny.
„Kukułce” (Czesław Jedynak), jak przewidywał plan, przewiązano głowę bandażem i umazano krwią – aby upozorować rannego żołnierza. Krew pochodziła ze złapanego koguta, któremu ucięto łepek.
Kilka minut po 19.00 oba samochody (ciężarówce podmieniono tablice rejestracyjne) wyruszyły w kierunku Dłutów-Pabianice. Na przedzie jechał „łazik” z: „Gajdą”, „Konarem”, „Kamilem” i „Kazikiem” prowadzącym samochód. Za nimi w odległości około 100 m – nasza ciężarówka prowadzona przez „Brena”. Obok niego siedziałem ja i „Andrzej”, a w odkrytej skrzyni 18 partyzantów. Wśród nich było 2 żołnierzy od „Gajdy” – „Kruk” (Józef
Sławiński) i „Kukułka”, pozorujący rannego. Na całej trasie, przed Pabianicami i na terenie miasta, „Cis” powystawiał punkty z informatorami dającymi umowne znaki o wolnej drodze lub niebezpieczeństwie. W Dłutowie pierwszy informator dał znak czapką, ze droga wolna. Podobne znaki dawali informatorzy w Pawlikowicach przy cmentarzu. W Pabianicach przy zbiegu ulic Armii czerwonej i W. Wasilewskiej. W pobliżu kościoła Św. Mateusza stało trzech naszych ludzi. Byli to: „Cis”, jego ojciec Antoni i ktoś trzeci. Pod płaszczami mieli ukryte pistolety maszynowe, a w kieszeniach granaty. Przy ul. Armii Czerwonej stał na ubezpieczeniu „Żuk” (Antoni Jędraszek), a w innych punktach trasy także porozstawiane były ubezpieczenia, niezależnie od punktów informacyjnych. Wkrótce „łazik” skręcił w ul. Wasilewskiej i zatrzymał się na wprost wejścia do budynku UB, a kilkanaście metrów za nim – nasza ciężarówka. Z „łazika” wyskoczył sowiecki kapitan („Gajda”) i pozostali oficerowie.
Sowiecki kapitan z polskim podporucznikiem podbiegli do ciężarówki , znieśli z niej pokrwawionego i obandażowanego żołnierza polskiego. Ujęli go pod pachy i klnąc siarczyście skierowali się do drzwi wejściowych UB żądając „wracza” dla rannego. Wartownik zaczął coś filozofować, ale zaraz został bezceremonialnie wepchnięty lufami pistoletów do środka, tam go rozbrojono i kazano mu się położyć na podłodze. „Ranny” Kukułka zrzucił krwawy bandaż i włączył się do rozbrajania 2 dyżurnych ubeków na wartowni, którym także kazano położyć się podłodze i dołączono do nich tego od drzwi głównych. A potem zerwano połączenie telefoniczne.
Prawie jednocześnie wybiegli, z pistoletami maszynowymi, pozostali dwaj dywersanci z „łazika”. Czterech dywersantów wskoczyło na piętro, zostawiając piątego do pilnowania trzech leżących funkcjonariuszy.
Ja w tym czasie postawiłem przed wejściem jednego z moich partyzantów jako ubowskiego wartownika, drugiego z erkaemem – na ubezpieczeniu, w murach niewykończonego budynku. Cześć partyzantów zeszła z samochodu i kręciła się wokół niego, jakby się nic nie działo. Jedni palili papierosy, któryś obsikiwał parkan, ale wszyscy byli spięci i zerkali na wszystkie strony. Wiedzą, że jest spokojnie wziąłem dwóch partyzantów i weszliśmy do środka. Na podłodze w wartowni leżało na brzuchach 3 rozkrzyżowanych funkcjonariuszy UB, pilnowanych przez jednego z dywersantów. Na piętrze był wielki ruch, bieganina i otwieranie cel. Posłałem tam do pomocy jeszcze dwóch. Wszystko szło zgodnie z planem. Przypomniałem o zabraniu akt śledczych, dokumentów i maszyny do pisania. Musiałem jednak zaraz wyjść bo moim głównym zdaniem była przecież ochrona zewnętrzna. Ale tu panował spokój. W pewnym momencie „Sęp” dostrzegł jakiegoś mężczyznę zsuwającego się sprytnie po rynnie z piętra na ziemie. Został zatrzymany i okazało się, że był to tutejszy funkcjonariusz, któremu udało się ukryć na Pietrze, a teraz usiłował wydostać się na zewnątrz. Rozbrojono go i położono obok trzech jego kompanów wewnątrz budynku. Wkrótce potem kierowca naszej ciężarówki zauważył zbliżającego się cywila, kierującego się do drzwi UB. Powiadomiony o tym nasz wartownik wpuścił go do środka, gdzie został zatrzymany. Był to funkcjonariusz UB, który przyszedł na nocną zmianę. Odebrano mu broń i dołączono do zatrzymanych wcześniej ubowców.
Akcja trwała już 15 minut i jej cel został w zasadzie osiągnięty, należało więc czym prędzej ją kończyć, by nie kusić licha. Również i „Gajda” był tego samego zdania. Funkcjonariuszy pozamykano wobec tego w celach, klucze zabraliśmy ze sobą. Z pomieszczeń biurowych wzięliśmy wszystkie akta oraz maszynę do pisania, a z wartowni 2 rowery i broń.
Na ciężarówkę, skierowaną już w stronę odjazdu, wsadziliśmy uwolnionych aresztantów – jeden z nich był mocno pobity i nie miał sił wejść o własnych siłach. Potem wskoczyli na skrzynię partyzanci, ja wsiadłem do szoferki i odjazd! Obejrzałem się do tyłu i z przerażeniem stwierdziłem, że „łazik” nie może ruszyć. Co za cholernie pechowy samochód! Dywersanci nie tracąc czasu zaczęli go pchać. Po kilku metrach pchania ruszył na szczęście, a chłopaki powskakiwali w biegu i już razem pognaliśmy przed siebie. Zaczynało mocno szarzeć. Na jednej z ulic stało kilku mężczyzn, a jeden z nich krzyknął: Wiwat! Niech żyje Armia Krajowa! Zdążyłem go rozpoznać, to był „Cis”. Zaraz wyprzedził nas „łazik” i skręcając w ul. Kilińskiego pomknął na Dłutów. Jechałem niezmiernie uradowany, że wszystko poszło tak gładko. Nagle usłyszałem, tuż za szoferką, jedną serię z pistoletu maszynowego i zaraz drugą. „Bren” dodał gazu. Dostrzegłem przez tylna szybę, ze mój zastępca „Wicher” strzelał na wiwat. Wychyliłem się i krzyknąłem:
- Wariacie! Co wyprawiasz?
- Na wiwat! To ze szczęścia panie poruczniku – odrzekł.
W Dłutowie minęliśmy posterunek MO, była cisza. Wiadomo, tam rządził nasz człowiek- Zygmunt Kociołek. Trochę dalej ukłonił się czapką aż do samej ziemi, jakiś mężczyzna. Wydawało mi się, że to był nasz „Łapa” (Władysław Kociołek). Za Dłutowem wjechaliśmy w ciemny las. Pod gajówką poleciłem stanąć na poboczu i uwolnionym więźniom kazałem zejść z samochodu. Było ich 10. Połowa to żołnierze AK, którzy w obecnym czasie nigdzie nie należeli, ale komuna miała długie ręce i dla zasady aresztowała nawet i takich. Wśród nich był sierżant „Wojnowicz” (Kazimierz Kusiak), szef wywiadu i dowódca grupy dywersyjnej, w Obwodzie AK Łask. To właśnie ten, tak okrutnie zbity, który nie mógł iść do samochodu o własnych siłach. Było także 2 rolników, którzy sprzeciwili się kolektywizacji. Jeden z uwolnionych siedział za to, że w przywiezionym do młyna zbożu znaleziono wołka zbożowego, a więc został uznany za sabotażystę gospodarczego.
Stanąłem przed nimi i oświadczyłem, że są wolni i mogą iść, dokąd chcą, a jeśli któryś jest „spalony” może wstąpić do oddziału, ale to jest ostateczność. Chęć wejścia w nasze szeregi wyraziło 3 uwolnionych, a wśród nich sierżant „Wojnowicz”.
Na boku mocno opieprzyłem mojego zastępcę „Wichra” za demonstracyjne strzelanie podczas odskoku i postanowiłem w najbliższej przyszłości zdjąć go z funkcji mojego zastępcy a na jego miejsce wyznaczyć sierżanta „Wojnicza” . „Wicher” był bardzo dzielnym żołnierzem, ale miał za dużo fantazji. Jeszcze tej nocy odłączył od nas „Gajda” ze swoimi dzielnymi dywersantami. Pechowego „łazika” pozostawili w lesie powiadamiając o tym miejscową placówkę ROAK, aby go dobrze ukryli i zatarli ślady penetrującym teren ubekom oraz ich konfidentom. Sami zaś przez mokradła lasów tuszyńskich dotarli do Tuszyna i rano udali się do swoich zakładów pracy. Jeszcze tego dnia zdali „Gajowi” dokładny raport z przebiegu akcji.
My natomiast po krótkim odpoczynku w dłutowskich lasach pojechaliśmy dalej, w kierunku Wadlewa. Następnie skręciliśmy na południe w kierunku Kolonii Karczmy i w tej okolicy zwolniłem samochód. „Bren” z „Andrzejem” zatrzymali się ze względów bezpieczeństwa, w Brodni u naszego członka konspiracji i rano każdy z nich udał się do swoich zajęć – „Bren” do mleczarni, a „Andrzej” do Komitetu PPR. Ja z oddziałem zaszyłem się w samotnym domku koło Jamborka. Rozstawiłem wzmocnione ubezpieczenia, a nadto cały dzień nie wolno było opuszczać kwatery. Stąd wysłałem „Sępa” z meldunkiem do „Gaja” o wykonaniu i przebiegu akcji.
Następnej nocy odskoczyliśmy w lasy szczercowskie. Po dwóch dniach przyjechał do naszej gajówki, koło Rudziska, „Cis” i opowiedział jaki oddźwięk miała akcja uwolnienia aresztantów z UB. Szef PUBP w Pabianicach szalał z wściekłości, informowali nasi wywiadowcy pracujący w tym resorcie, ale oficjalnie miejscowe władze oraz prasa milczały. No cóż, pabianicka rządząca komuna została skompromitowana. Ponadto kilku ubeków posiedziało sobie trochę w celach przeznaczonych dla „zaplutych karłów reakcji”.
Już na drugi dzień rano rozdzwoniły się telefony i powysyłano rozkazy do okolicznych komend UB i MO, aby przeprowadzić ścisłą penetrację terenu. Na rogatkach większych miast województwa łódzkiego i Łodzi poustawiano szlabany i budki kontrolne MO. To wszystko świadczyło, że komunistyczna władza nie czuła się zbyt mocna i egzystowała dzięki potędze ZSRR, a idea AK żyje i będzie dążyć do odzyskania prawdziwej wolności.
Na kolejnej kwaterze dokonałem przetasowania stanowiska mojego zastępcy. „Wichra” (Paweł Roszak) wyznaczyłem na dowódcę do wykonywania zadań specjalnych, a na jego miejsce wyznaczyłem sierżanta „Wojnowicza”. Tą dyplomatyczną, w pewnym sensie, zmianą nie chciałem urazić „Wichra”, który ze względu na swoja odwagę i brawurę bardziej się sprawdzał w działaniach zaczepnych i dywersyjnych.
„Sęp” po powrocie od „Gaja” zameldował, że nasz szef razem z „Cisem” są dzisiaj u komendanta Obwodu „Mściwoja”, a jutro mają być u nas. Byłem trochę zdziwiony tym pospiesznym przybyciem ich obu – czyżby się szykowała nowa akcja? Nazajutrz po zwołaniu zbiorki i zdaniu „Gajowi” raportu partyzanci dostali pochwałę od naszego szefa za odwagę i wzorowo przeprowadzoną akcję. Następnie we trzech weszliśmy do kwatery, aby omówić aktualną sytuację polityczną. W toku rozmowy dowiedziałem się, że z uwagi na toczące się rozmowy w Moskwie między samozwańczym Rządem Tymczasowym a przedstawicielem rządu RP na uchodźstwie – Stanisławem Mikołajczykiem, musimy na razie zająć stanowisko wyczekujące, nie podejmować działań zaczepnych i czekać na rozkazy.
Akcja na Urząd Bezpieczeństwa w Pabianicach obciążała mocno Arkuszyńskiego zarówno podczas ujawnienia, jak i w późniejszym śledztwie.
Arkuszyński pisze: Z bolesnym uczuciem upokorzenia zgłosiliśmy się, 11 sierpnia 1945 r. do PUBP w Pabianicach. Za stołem siedział jego szef W. Baśko, a obok jakiś sowiecki oficer z błękitnymi szlifami NKWD. „Mściwoj” pierwszy zabrał glos, mówiąc, że jako oficerowie Armii Krajowej działającej na tutejszym terenie przyszliśmy spełnić obowiązek ujawnienia się. Baśko zmarszczył czoło i napuszył się, a sowiet uśmiechnął się boleśnie. Po spisaniu naszych personaliów szef UB chciał się z nami wdać w pogawędkę wywiadowczą, dotyczącą naszej działalności. Mając z sobą kopię pisma do premiera Osóbki-Morawskiego z jego adnotacją powiedziałem, że zgodnie z tym pismem nie jesteśmy tu zobowiązani do składania zeznań. Ubek obrzucił nas nienawistnym spojrzeniem i siląc się na uśmieszek zapytał:
- A powiedzcie otwarcie czy to wy napadliście w czerwcu na nasz urząd, czy jakaś inna banda?
Impulsywny „Cis” nie wytrzymał obelgi i wypalił:
- To nie żadna banda! To myśmy uwolnili niewinnie więzionych żołnierzy Armii Krajowej! To była dobra robota, co?
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz poczerwieniały ze złości ubek poderwał się i chyba uderzyłby „Cisa”, ale „dobry wujek” z NKWD powstrzymał go gestem ręki mówiąc:
-Nielzia, nielzia, to harosze chłopaki partyzany, patom…
- Oddajcie nam więc maszynę do pisania i rowery, które ukradliście! – pienił się Baśko.
Wówczas „Mściwoj” zwrócił uwagę, że:
- Nie ukradliśmy, lecz zarekwirowaliśmy na potrzeby naszej organizacji. Maszynę jutro oddamy, ale rowery zostały wyeksploatowane i nie nadają się do użytku.
Na tym zakończyła się nasza rozmowa. Wypisano nam zaświadczenia i pozwolono opuścić gmach PUBP. Na drugi dzień „Mściwoj” oddał maszynę funkcjonariuszowi UB w dyżurce, który chciał mu dać pokwitowanie, ale „Mściwoj” powiedział:
- Nie potrzeba, my też jej nie kwitowaliśmy.
Arkuszyński wspomina też o przesłuchaniu prowadzonym przez bezpiekę w 1949 r.:
Po chwili wszedł jakiś typ i kopnął w nogę stołka, który runął razem ze mną, a wówczas śledczy krzyknął:
- Podnieś stołek i siadaj ty ch…u! Nie było przecież rozkazu na dupę siad, jak w sanacyjnym wojsku!
Wykonałem jego polecenie bez słowa, bo od „Kreta” dowiedziałem się, że taki wysoki ubek o nazwisku Antczak prowokuje przesłuchiwanego do sprzeciwu i wtedy wyżywa się na nim w nieludzkim katowaniu. Teraz wyraźnie zadowolony z mojego zaprogramowanego upadku, kazał przysunąć się do biurka i pisać życiorys. Zaznaczając jak zwykle, że ma on być szczegółowy, bez pomijania żadnych spraw. Te życiorysy pisałem prawie 3 tygodnie, w różnych porach dnia i nocy, i zawsze było źle. Gdy w ostatnim życiorysie, szczegółowym
- jak żądał śledczy, bez pomijania żadnych faktów – napisałem, iż mojego brata Stanisława zabili sowieci zabierając mu zegarek, buty i spodnie, śledczy się po prostu wściekł. Zaczął krzyczeć na całe gardło, że gówno go obchodzi jak zginął mój brat, bo był takim samym bandytą jak ja. A poza tym mam pisać o sobie, a nie o bracie.
- Tobie bandyto tylko stryczek się należy i na pewno cię nie minie, a napad na UB w Pabianicach tak łatwo ci nie przejdzie!
I podniecony własnym wybuchem złości doskoczył do mnie, zamachnął się chcąc mnie uderzyć w głowę, ale zdążyłem się schylić i jego ręka obsunęła się po moim karku. Odskoczył zaraz za biurko i wycedził: - A teraz przystępuję do właściwego śledztwa, bo do tej pory to była zabawa!
Odczekał chwilę, popatrzył na mnie i cedząc słowa zapytał:
- Powiedz mi kiedy, gdzie i w jaki sposób ty i twój pluton z 25 pułku rozstrzeliwaliście radziecki desant składający się z 17 ludzi, w tym jedną kobietę radiotelegrafistkę?
Acha, to tu pies pogrzebany, więc o to im chodzi – pomyślałem.
- No co? Zatkało cię! Raptem zaniemówiłeś? Gadaj!
- Na takie pytania nie będę odpowiadał, bo z takim wypadkiem nasz pułk nie miał do czynienia.
- Ach ty ch..u! (..)
Akcję dywersyjną w Pabianicach, a zwłaszcza kierowcę łazika - Kazimierza Gromskiego wspomina na swoim blogu Andrzej Wilczkowski - nauczyciel akademicki, polarnik, alpinista, pisarz (marzec 2012)
W ramach mojej działalności w Komitecie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa udałem się wraz z grupą kombatantów w 1997 roku na wizję lokalną do Pabianic, gdzie 11 czerwca 1945 roku Ruch Oporu Armii Krajowej (ROAK) zorganizował odbicie więźniów przetrzymywanych w śledztwie w budynku UB przy ulicy Gdańskiej. Ciężar zadania spadł na grupę dywersyjną z Łodzi, której dowódcą był Włodzimierz Szuster – ps Gajda. Silę bojową stanowił oddział leśny Aleksandra Arkuszyńskiego – „Maja”. Majowcy dysponowali ciężarówką, ale żeby wykonać zadanie niezbędny był wojskowy „łazik”. Akcja się udała znakomicie, więźniów uwolniono, nie padł ani jeden strzał. Piękna robota.
W 52 lata później chodziliśmy, oglądaliśmy, gdzie tu najlepiej będzie umieścić tablicę pamiątkową. Jedni uważają, że tu, inni chcą gdzie indziej. Nie ma zgody jak to w Polsce.
- Zaraz – powiadam – to chyba pod te drzwi podjechał Kazik łazikiem…
- Potem – ciągnąłem – Kazik zgasił silnik, chociaż było polecenie, żeby tego nie robił, ale on miał bardzo mało paliwa i bał się, że mu zabraknie. I jak już było po wszystkim, to nie mógł zapalić. Trzeba go było popchać.
- To pan z nami był? – zapytał nieufnie jeden z uczestników zdarzeń sprzed pół wieku.
- Nie – powiedziałem ze smutkiem. – Ja ich tylko dobrze znałem. Kazik Gromski to mój przyjaciel, z bratem Maćka Rogowskiego Bohdanem studiowałem i chodziłem po górach, a i Włodek Szuster nie jest mi obcy. Irenka Gromska – córka Kazika – którą znam od podlotka, wyszła za jego syna.
W ten sposób moje sugestie dotyczące miejsca umieszczenia tablicy zyskały od razu większą aprobatę.
Z tym łazikiem Kazik od początku miał kłopoty. Może warto je opisać bowiem nawet w najbardziej realistycznych filmach z tamtych czasów nic podobnego nie pokażą. A i James Bond nie miał takich przygód.
Punkt zborny uczestników wyznaczony był pod Dłutowem – na południe od Pabianic. Niemniej Szuster i jego dwaj towarzysze celem zdobycia samochodu, zasadzili się na szosie z Łodzi do Warszawy – pod Głownem. Tam chyba była największa szansa. Wszyscy byli w mundurach polskich z wyjątkiem Włodka, przebranego za kapitana NKWD. Szosy wtedy były puste, ale doczekali się na odpowiadającego im łazika, którym jechał kapitan milicji, dwie panie i kierowca. Ponieważ kierowca nie miał ochoty stanąć – wyciągnęli broń. To poskutkowało. Towarzystwo z łazika zostawili na drodze i odjechali w stronę Warszawy. Zaraz jednak skręcili w prawo na Dmosin, a następnie postanowili okrążyć Łódź od zachodu. Najpierw złapali gumę, na szczęście już nie na szosie warszawskiej. Koło zapasowe było, odpowiedni klucz również. Pomiędzy Zgierzem a Konstantynowem zabrakło im paliwa. Tu już było gorzej. Zatrzymali przygodny samochód i kazali się holować na posterunek milicji w Konstantynowie, gdzie paliwa nie mieli. W całym miasteczku nie było stacji benzynowej i żadnej nadziei na jakiś przygodny zakup. Telefon na posterunku był zepsuty. Wykorzystali więc tego samego kierowcę do dalszego przemieszczania się w przestrzeni, ale kilka kilometrów dalej go zwolnili. Zatrzymali chłopską furmankę i pojechali kawałek dalej w kierunku południowym. Gospodarz zawiózł ich do najbliższego lasu, w którym ukryli samochód. Zbliżał się wieczór, chłopa puścili, po odebraniu przysięgi, że o wydarzeniu zapomni. Któryś – chyba Maciek – pojechał tramwajem do Łodzi skąd, wczesnym rankiem tzw. okazją przywiózł kanister benzyny. Jakim sposobem ją zdobył – nie mam danych. Dalsza droga pod Dłutów odbyła się bez przeszkód. Następnego dnia do centrum Pabianic wjechał skradziony dwa dni wcześniej milicyjny łazik i wypełniona żołnierzami ciężarówka wioząc rzekomo rannego wroga ludu. Wartownika przed drzwiami, który nie chciał ich wpuścić wepchnięto do środka, gdzie sterroryzowano personel, przecięto kable telefoniczne, wszystkich więźniów uwolniono, do cel wepchnięto ubeków i odjechano do lasu. Prawda jakie to proste?
Mój Boże iluż ja w życiu poznałem ludzi, którzy wręcz powinni mieć jakieś hasła w encyklopedii, czy wspomnienia, a się jakoś o nich nie pamięta. Taką postacią jest właśnie Kazik Gromski. Kazik był ode mnie znacznie – bo o jedenaście lat- starszy. Przeszłość miał bogatą. Był jednym z pierwszych więźniów Oświęcimia. Niemcy wygarnęli go w Warszawie podczas pierwszej łapanki ulicznej latem 1940 roku. Wykupiony został przez rodzinę za duże pieniądze. Nie ustatkował się jednak, bo w okupacyjnej Warszawie nie było jak się ustatkować, jeszcze, kiedy się dysponowało charakterem Kazika. Ponieważ prawo jazdy miał już przed wojną i jeździł świetnie, został więc kierowcą u hrabiego Rzewuskiego. Był również – a może przede wszystkim – wraz z samochodem hrabiego używany w konspiracji, oczywiście Akowskiej , jako kierowca do obsługi akcji. Wojna wojną, ale bawili się też nieźle. Opowiadał mi niegdyś, jak to na imieniny jego kuzynki Krystyny, które odbywały się jak zwykle 13 marca – tyle, że w 43 roku w willi na Żoliborzu przyszła do salonu stara niania i poskarżyła się solenizantce: „Panienko! Panicze się popili, wyszli na dach i strzelają”.
O czasach okupacji opowiadał mi sporo, ale zawsze w tonie tak żartobliwym, że nie ośmielę się tego przytaczać.
Po wojnie Kazik też miał kłopoty. UB go aresztowało w 1947 roku i przesiedział z górą 8 lat! Na początku naszej znajomości bożył się, że w żadnych akcjach podziemia udziału nie brał. Kiedyś jednak, kiedy popijaliśmy kawkę w klubie na politechnice, przyjrzał się jednemu z adiunktów i powiedział:
- Henio zaraz po wojnie pracował w banku w Pabianicach. Jak podziemie zrobiło skok na ten bank, to się położył na schodach twarzą do ściany i tak leżał do końca.
- Skąd wiesz?
- Koledzy mi powiedzieli – zaśmiał się Kazik.
Dopiero po wielu latach znajomości dowiedziałem się od niego, że zarabiał na to aresztowanie już od 1945 roku, biorąc również udział w kilku innych akcjach.
Kazik miał umysł nieprawdopodobny. W brydża grywał sportowo, w szachy nie wygrałem z nim bodaj ani jednej partii, nawet w najlepszych moich czasach, kiedy byłem lepszy od Rosjan na Spitsbergenie. Układał też półsłówka w tak zwanej „grze półsłówek”. Inżynierem był świetnym. Pod koniec lat 50 i na początku 60 pracowaliśmy razem w biurze konstrukcyjnym fabryki samochodów ciężarowych i wtedy też zaczął uprawiać taternictwo. Wspinał się dobrze, ale już na wielkiego alpinistę był raczej trochę za stary. Szkolił za to dużo i dobrze. Topografię Tatr znał świetnie. Miał fenomenalną pamięć w związku z czym nie sprawiało mu to żadnych trudności. Był melomanem, kochał muzykę poważną, sam grywał na fortepianie ze słuchu – bo miał absolutny. Chętnie przygrywał na różnych jublach, jeśli oczywiście był instrument. Do tego wszystkiego miał jeszcze duże powodzenie u pań. – Cóż można chcieć więcej.
Kazik zmarł jesienią 1992 roku.
Urząd Bezpieczeństwa w Pabianicach, ul. Gdańska 6
O roli UB w Pabianicach pisze Roman Peska w „Kontrze cichociemnego” – Tymczasem w Pabianicach siedziba b. Kriminalpolizei i Gestapo przy ulicy Gdańskiej nr 6 (d. Wandy Wasilewskiej) – po ucieczce dotychczasowych gospodarzy w nocy 18/19 stycznia 1945 r. – opanowana została przez oddział AK na czele z Kazimierzem Romanowskim i Pisarskim. Miejscowa komórka PPR z Alojzym Szczerkowskim, Kazimierzem Wilczkiem, Karbowiakiem i Kępą, poganiana przez komendanta wojennego miasta Pabianic majora Widiakana z NKWD, i wsparta oddziałem czerwonoarmistów, „zrobiła porządek” w obiekcie b. Gestapo. Wszystkich akowców rozbrojono i wydalono poza teren obiektu, z wyjątkiem nielicznej grupy zaakceptowanej przez kierownictwo miejscowej PPR.
W dniu 24 stycznia 1945 r. grupa operacyjna WUBP w Łodzi pod kierownictwem ppor. Władysława Szysza przejęła obiekt i ustanowiła Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Łasku z siedzibą w Pabianicach. Urząd ten z nazwy i zadań, obejmował swym zasięgiem duży obszar b. powiatu łaskiego i miasto Pabianice. Mimo to nie został umiejscowiony w Łasku, lecz w Pabianicach, podobnie jak Urząd Starosty Powiatowego i Komenda Powiatowa MO. Po upływie kilku miesięcy Urząd Starosty i Komenda MO zostały przeniesione do Łasku, a PUBP pozostał w Pabianicach. Dlaczego?
Wydaje się, że powodem był „gorący teren”, obawa przed dobrze uzbrojonym i licznym podziemiem poakowskim.. Pabianice stanowiły bardziej bezpieczną strefę w bezpośrednim sąsiedztwie Łodzi.
W kwietniu 1945 r. szefem PUBP w Pabianicach zostaje pabianiczanin – Wacław Baśko, przeszkolony błyskawicznie na 2-tygodniowym kursie Centralnej Szkoły Oficerów Bezpieczeństwa Publicznego w Łodzi. Dotychczasowy ślusarz, kapral, zostaje „oficerem” w stopniu podporucznika i szefem wszechwładnej i okrutnej struktury przemocy. „Nauczycielami” pabianiczanina są oficerowie radzieccy Sjedow i Kozłow. Cele UB sprowadzały się do zwalczania wszelkiej opozycji, wszelkiego oporu, nawet przekonań. By kogoś aresztować, przetrzymywać miesiącami, torturować, głodzić wystarczył jeden donos, jedno podejrzenie. Ludzie, którzy przeżyli to piekło byli skrajnie wyczerpani, wielu zamęczono, wielu zostało inwalidami na całe życie.
O sposobach traktowania więźniów Urzędu Bezpieczeństwa w Pabianicach pisze także amerykański historyk profesor Marek J. Chodakiewicz „The Dialectics of Pain: The Interrogation Methods of the Communist Secret Police in Poland 1944-1955”, Glaukopis vol 2/3 (2004-2005)
Antoni Jędraszek (”Żuk”) of the KWP was arrested in August 1946 by the UB in Pabianice:
The so- called investigation was conducted by several thugs, usually drunk, who bragged that they were „the Polish Gestapo”. They were sadists without any conscience or consideration. They beat me all over my body… They beat me with their fists, a chip, and a stick. They kicked me. When I lost consciousness, they poured water over me. The fate of the victim depended on the mood of the UB men. Often they beat and tortured me for fun and pleasure, and to fulfill their bestial desires. One time during an interrogation session they beat me so much that I lost consciusness. I was dragged out on the corridor and doused with bucket of cold water. After I regained my senses, wobbling on my feet, I attempted to get a drink of water. Then one of the torturers, called Obierzałek, kicked me and said: „for you, you fascist, there is no water in people’s Poland”. They dragged me by my legs back to my cell … As a result of such methods of total terror, a human being slowly became an inert mass of meat incapable of controlling his feelings and thoughts… Therefore the confessions, prepared by a secret policeman, were full of contradictions. This caused more interrogation session and torture and so on. Finally, one signed anything that one was given, without any reading, or making any corrections. Every correction or objection meant a new round of beating and torture.
The superior officer of Jarząbek and Jędraszek, Lieutenant Jan Nowak („Cis”) was arrested on September 14, 1946. Subjected to cruel torture. Nowak confessed on October 11, 1946, and was sentenced to death. The sentence was later commuted to 15 years.
Akcja odbicia więźniów w Pabianicach znalazła szczególne odzwierciedlenie w publikacjach komunistycznych.
Władysław Góra i Ryszard Halaba „O utrwalenie władzy ludowej w Polsce 1944-1948”, Warszawa, 1982.
„Zdecydowana większość ataków na PUBP kończyła się jednakże fiaskiem dzięki bohaterskiej postawie funkcjonariuszy. Niekiedy jednak oddziałom zbrojnego podziemia udawało się zdemolować budynek, zniszczyć dokumentację lub uwolnić aresztowanych członków organizacji podziemnej. Tak np. 10 czerwca 1945 roku bojówka tzw. KWP (grupa poakowska) dokonała napadu na PUBP w Pabianicach k. Łodzi. Opanowała budynek podstępem, podając się za funkcjonariuszy innego urzędu bezpieczeństwa. Wypuściła z aresztu 10 ludzi, uprowadziła 14 funkcjonariuszy do lasu, gdzie wszystkich zamordowała”.
Tadeusz Walichnowski „W obronie władzy ludowej”, Warszawa 1985.
„10 czerwca 1945 r. bojówka nielegalnej organizacji poakowskiej p. n. Konspiracyjne Wojsko Polskie dokonała napadu na PUBP w Pabianicach koło Łodzi. Opanowała budynek podając się za funkcjonariuszy innego urzędu bezpieczeństwa. Wypuściła z aresztu 10 osób i uprowadziła 14 funkcjonariuszy UB do lasu, gdzie wszystkich zamordowała”.
Lista partyzantów uczestniczących w zdobyciu Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Pabianicach
Włodzimierz Szuster „Gajda”
Aleksander Arkuszyński „Maj”
Jan Nowak „Cis”
Janusz Myczkowski „Rybak”
Czesław Maciej Rogowski „Grot”
Czesław Jedynak „Kukułka”
Józef Sławiński „Kruk”
Władysław Pajor „Andrzej”
Jerzy Rendecki „Bren”
Jan Woskowski „Mucha”
Marian Podwysocki „Piotr”
Marian Piotrowski „Orzeł”
Jan Osiński „Skoczek’
Jerzy Kulesza „Trzon”
Jakub Masłowski „Grot”
Stanisław Chudobiński „Chmurka”
Antoni Wisiński „Wicher”
Czesław Lotczyk „Łodzianin”
Włodzimierz Papieski „Sokół”
Kazimierz Matławski
Antoni Stępnik „Sęp”
Maciej Janicki
Paweł Roszak „Wicher”
Czesław Kłos „Wygoda”
Mieczysław Sierzchała „Las”
Adam Królak „Granat”
Stanisław Osiński
Ireneusz Sosnowski
Kazimierz Kaczmarek „Ryś”
Władysław Jachowski „Topór”
Kazimierz Szczepański „Wojciech”
Antoni Osiński & bdquo;Studnia”
Zygmunt Buczkowski „Rybka”
Mieczysław Koter „Ziarno”
Bolesław Rękowski „Tur”
Leszek Gruszczyński „Góral”
Zdzisław Szczepański „Bóbr”
Izydor Ruszkowski „Zawierucha”
Ignacy Tyc „Dzik”
Franciszek Felcenloben „Wilk”
Marian Siara „Młotek”
Henryk Bryksa „Lampart”
Henryk Wlazło „Spinacz”
Celestyn Wlazło „Konus”
Antoni Włodarczyk „Koza”
(wg Stanisław Osiński „W Burzy: Armia Krajowa Rejon Łask”)
Aleksander Arkuszyński 14 czerwca 1998 r. wygłosił przemówienie z okazji poświęcenia tablicy pamiątkowej przy ulicy Gdańskiej w Pabianicach.
W grudniu 1997 r. w tym mieście uczestniczyłem w odsłonięciu tablicy pamiątkowej ufundowanej przez miejscowy oddział Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego dla uczczenia akcji uwolnienia z rąk oprawców stalinowskich więzionych żołnierzy AK przez dowodzony przeze mnie oddział „Zryw”.
Odsłonięta tablica informowała jedynie, że w tym gmachu urzędowali oprawcy spod znaku PPR i UB a zamieszczony na niej fragment z wiersza autorstwa pana Góreckiego mówi:
(…) Jeśli się wzruszysz Panie naszym płaczem
Nie karz mieczem, tych co nas krzywdzili
Dla Twej miłości wszystko im przebaczym
Spraw tylko byśmy wolnymi zawsze byli
Taki cytat twórca tej tablicy napisał chyba pod dyktando zwolenników „grubej krechy”. Ale, aby czas nie zatarł śladów starań o odzyskanie niepodległości należało umieścić tablicę na tym murze mówiącą o wkładzie walki ludzi nie godzących się z narzuconym systemem.
Dziś odbywa się kolejna uroczystość odsłonięcia tablicy, która jest i będzie świadectwem prawdy i patriotyczną wizytówką miasta Pabianic i Łasku. Będzie świadczyć, że Pabianice, Łask i okolice, po wkroczeniu armii sowieckiej nie godziły się z obcym, narzuconym Polsce, systemem stalinowskim.
Olbrzymia część społeczeństwa wiedziała, że za złudnymi górnolotnymi hasłami, szło zniewolenie narodu pod dyktando sowieckie. Była to zamiana jednej okupacji na drugą jak powiedział gen. Okulicki w ostatnim rozkazie.
Już w styczniu i lutym 1945 r. w naszym okręgu zaaresztowano dziesiątki żołnierzy AK, głównie dlatego tylko, że myśleli po polsku. W tej sytuacji samoczynnie powstał ruch samoobrony narodu, Ruch Oporu AK. Na czele tej niepodległościowej organizacji stał mjr Adam Trybus – cichociemny, były szef Kedywu Okręgu Łódź.
Ja, ukrywając się przed NKWD wstąpiłem do tej organizacji. Za okupacji poszedłem do partyzantki ochotniczo, tym razem byłem zmuszony iść do lasu. Dla żołnierzy AK alternatywa współpracy z reżymem była równoznaczna ze zdradą i utratą honoru Polaka. Zresztą NKWD i UB pałali nienawiścią do Akowców nazywając ich „zaplutymi karłami reakcji”. Wiadomym było co zrobiono z żołnierzami AK za Bugiem i na Wileńszczyźnie.
Jako partyzant, organizacji ROAK, dowódca oddziału „Zryw” z polecenia przełożonych, 55 lat temu, dokonałem śmiałej akcji uwolnienia więzionych akowców w tutejszym UB. W dniu 10 czerwca 1945 r. dowodząc oddziałem w sile 25 ludzi, po uprzednim rozpoznaniu i przygotowaniu, wykonałem powierzone mi zadanie.
W akcji brały udział 3 samochody: wojskowy „łazik” – zarekwirowany sowietom i dwa samochody ciężarowe. W „łaziku” jechało pięciu partyzantów, przebranych w mundury polskich i sowieckich oficerów. W jednym z samochodów ciężarowych, jechał partyzant w mundurze umazany krwią z zabitej kury. Gdy „łazik” podjechał pod bramę wyskoczyło z niego dwóch ludzi, ściągnęli z auta ciężarowego niby rannego żołnierza i z krzykiem wtargnęli do budynku. Natychmiast obezwładnili wartowników, zerwali telefon i rozbroili pozostałą załogę i rozpoczęto uwalnianie więzionych. Jeden z ubowców chciał uciec spuszczając się po rynnie, ale wpadł prosto w ręce partyzantów.
Przez 20 minut urzędowaliśmy w gmachu UB. Brawurowa akcja niemal na oczach wroga – naprzeciwko przy ul. Garncarskiej był posterunek MO – powiodła się znakomicie. Bezpieczni wycofaliśmy się wszyscy na przygotowane uprzednio miejsca ukrycia.
Dokonując tej akcji ROAK, miał na celu: walkę z komunistycznym bezprawiem. Uwolnienie więzionych i maltretowanych w nieludzki sposób niewinnych Polaków – głównie żołnierzy podziemia – pokazało reżymowym władzom, że jesteśmy obrońcami narodu i że to my reprezentujemy naród polski, a nie garstka zdrajców i zaprzedańców sowieckich. Akcja odbyła się bez wystrzału jak zaplanowaliśmy. UB chcąc przedstawić żołnierzy AK jako bandytów, ogłosił i zapisał w swych aktach, że bandyci uwalniając więźniów rozstrzelali przy tym 14 funkcjonariuszy UB. Tą fałszywą informację, nie sprawdzając jej wiarygodności, powtórzył i podał historyk Andrzej Krzysztof Kunert, w swym dokumentalnym historycznym dziele: „Ilustrowany Przewodnik po Polsce Podziemnej 1939-1945”, w którym zamiast odkłamywać historię, powtórzył ją za PRL-em.
Napisałem do pana Andrzeja Kunerta list w tej sprawie przysyłając mu również moją książkę pt. „Przeciwko dwóm wrogom”, ale nie odpowiedział.
Wzmiankując o tej, fałszywej informacji chce podkreślić w jaki perfidny sposób partia i UB tworzyli fałszywą historię. Pisali ją rzekomi Polacy jak Moczar vel Mikołaj Diomko, politruk sowiecki tutejszy oficer bezpieki Wacław Baśko, Polak pochodzenia żydowskiego – Władysław Szysz, oraz inni. Ubolewać należy, że zatruci czerwoną komunistyczna ideologią ludzie, długo nie wyrażali zgody na wmurowanie tej tablicy, na której wyryty jest jedynie fakt prawdy.
Przez dwa lata władze wojewódzkie milczały i nie odpowiadały na pisma ŚZŻAK w Pabianicach i w Łasku. Dopiero interwencja Sekretarza Generalnego Rady Ochrony Pamięci w Warszawie Andrzeja Przewoźnika, spowodowała, że Wojewódzki Wydział Ochrony Pamięci szybko wyraził zgodę na tą tablice.
Na zakończenie podkreślam, że ta tablica jest miastu Pabianice bardzo potrzebna, by nikt nie postawił zarzutu, że to miasto komunistyczne. Jeśli ktoś taki zarzut postawiłby, to niech przeczyta napis na tej tablicy i wtedy zrozumie, że mieszkańcy tego regionu walczyli bo nie chcieli czerwonego komunizmu. Taka jest prawda.
Jeszcze na jedno pragnę zwrócić uwagę. W 1945 r. naszej walce niepodległościowej sprzyjał nam naród. Ludzie w leśniczówkach i gdziekolwiek mój oddział kwaterował, pomagali nam udzielając informacji o UB i jego agentach, żywności i kwater. Dlatego ta akcja tak wspaniale się udała i oprawcy sowieccy dostali porządną nauczkę (Aleksander Arkuszyński – Maj „1945- Moja dalsza walka: wyzwolenie, ale czy niepodległość”, Łódź 2010).
Relacje z „działalności” Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Pabianicach znajdujemy w książce Romana Peski „O śmierci myślałem jak o … zbawieniu”, 1997
R. Peska uważa, że pabianickie UB zyskało sobie miano najgorszej katowni w regionie łódzkim. Wynikało to z kompromitującej i upokarzającej klęski jaką ubecy ponieśli w dniu 11 czerwca 1945 r. po udanym ataku podziemia akowskiego. Szefowie UB Wacław Baśko i Alojzy Szczerkowski podjęli postanowienie, że będą niszczyć wroga klasowego zawsze i wszędzie z całą bezwzględnością.
Roman Kamiński „Krzemień” (komendant Obwodu Pabianice WiN) : Po fali aresztowań w środowisku winowskim w Kolumnie i Łasku zostałem uprzedzony o istniejącym zagrożeniu dla mnie. Zacząłem się ukrywać, zmieniając miejsce swego pobytu. Na wolności pozostałem jeszcze ja i Jan Karcz „Lech”. W ciągu dnia nie wychodziłem ze swych kryjówek, a jeśli już, to tylko wieczorem lub nocą.
Właśnie w toku jednego z takich wyjść wieczornych, 19 stycznia 1950 roku, zauważyłem, ze jestem śledzony na odcinku ulicy Moniuszki, począwszy od skrzyżowania z ulica Kilińskiego do ulicy Łąkowej. Szedł za mną w pewnej odległości nieznany mi osobnik. Idąc ulicą Moniuszki wszedłem do sklepu przy ulicy Krótkiej, gdzie handlowano skarpetkami. Chciałem się przekonać czy osobnik nadal będzie mnie śledził, a ponadto myślałem o ucieczce. Po wyjściu ze sklepu osobnik podszedł do mnie i zapytał: Pan Kamiński? Wtedy gwałtownie rzuciłem się w bok, w kierunku ulicy Łąkowej i zacząłem biec do ulicy Orlej.
Słyszałem wyraźnie, że osobnik biegnie za mną. W pewnym momencie słyszę; Stój, bo strzelam. Nie zatrzymałem się i biegłem dalej. Po chwili padł strzał, tylko jeden. Zwolniłem, siły mnie opuściły. Nie byłem przecież młody. Goniący mnie osobnik był o wiele młodszy ode mnie i sprawniejszy fizycznie. Gdy podszedł do mnie zaczęła się szamotanina. Po sterroryzowaniu mnie pistoletem kazał mi iść ulicą Łąkową w kierunku ulicy Moniuszki. Zaprowadził mnie do portierni Zakładów Jedwabniczych, na wprost ulicy Narutowicza i tu oddał mnie pod nadzór dyżurujących ormowców, a sam wyszedł na zewnątrz. Wziął ze sobą jeszcze dwóch partyjniaków zakładowych i poszedł szukać zagubionego magazynku z nabojami. Po upływie kilkunastu minut nadjechał samochód milicyjny i zabrano mnie na Komendę MO w Pabianicach.
Śledztwo w sprawie pabianickiego WiN-u początkowo i krótko było prowadzone w WUBP w Łodzi. To tu, poddano mnie torturze wieszania nogami na specjalnej szubienicy znajdującej się w pokoju śledczym. W ciągu tego samego tygodnia, śledztwo zostało przeniesione do PUBP w Pabianicach. Prowadzili je głównie funkcjonariusze, specjalnie sprowadzeni z Łomży i Łodzi, prawdopodobnie jeszcze z innych miejscowości. Spośród pabianickich ubeków udział w śledztwie brali: Chojak, Zygmunt Tamborski i Alojzy Szczerkowski. Niebawem od śledztwa odsunięto chor. Chojaka. Szczególnym okrucieństwem wykazywał się Zygmunt Tamborski. (…) W pabianickim UB najbardziej znęcali się nade mną: Zygmunt Tamborski i Alojzy Szczerkowski, byli to okrutnicy jakich mało. Na przykład kiedyś po głodowym pobycie w celi i nakarmieniu mnie śledziem, przyszedł do celi Tamborski i zaczął mnie tłuc, uderzając mną o framugę drzwi. Byłem wtedy kompletnie wyczerpany i tak osłabiony, że myślałem, że to już koniec. Chciał mi rozwalić kręgosłup i uczynić inwalidą na całe życie. Na moje szczęście i to wytrzymałem. Gdyby był proces Zygmunta Tamborskiego, to bym wszystko zeznał i powiedział o tym co on ze mną wyczyniał.
Franciszek Szczepaniak „Żelisławski” (WiN): (…) W miesiącu kwietniu nastąpiły dalsze aresztowania młodych chłopców z okolic Łasku i Pabianic, toteż na dalsze śledztwo przewieźli mnie do siedziby Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Pabianicach, tj. katowni jeszcze gorszej.
Warunki w bezpiece w Pabianicach były urągające, nawet gorsze od tych jakie mieli więźniowie w Oświęcimiu lub innych niemieckich obozach, gdyż tam więźniowie leżeli na pryczach. Tu w Pabianicach, w celi do której mnie wpuszczono, nie było pryczy, lecz tylko pozostała po pryczy jedna szersza deska, którą kładłem na noc na betonową posadzkę i tak całą noc, jeśli nie byłem wzywany na śledztwo, leżałem na tej desce, w nieogrzewanej celi, pod cieniutkim, wytartym, bardzo brudnym kocem. Skutki przebywania w tej celi odczuwam do dnia dzisiejszego – bóle nóg, drętwieniu karku, wybite zęby.
Posiłki były ohydne, trudno było jeść, ale głód do tego zmuszał. Bezpieka pabianicka nie dopuściła do mnie żadnej paczki żywnościowej od mojej rodziny, a mojej matce mówili, ze mnie do Pabianic nie przywieziono. Śledztwo odbywało się w różnych na zmianę pokojach, raz na pierwszym, potem na drugim piętrze. Tu stosowano najbardziej wyrafinowane metody śledztwa. Najbardziej dokuczliwe swoim okrucieństwem śledztwo, prowadził ubek Studziński, pabianiczanin, a inni to Tamborski i Fiszebrant. Stosowano tu, w czasie śledztwa metody nieobliczalne. Codzienne bicie, kopanie po brzuchu i twarzy, wlewanie wody do nosa z opuszczoną głową w dół na specjalnym urządzeniu. I tak ze mną było do dnia 23 lipca 1950 r., kiedy to po kolejnych torturach straciłem przytomność i wtedy przewieziono mnie do Szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Łodzi, przy ul. Północnej. (…)
Marian Dźbik (udzielał pomocy żołnierzom podziemia): (…) Po aresztowaniu w dniu 6 listopada 1948 roku, zawieźli mnie na posterunek MO w Ruścu i tego samego dnia na UB w Pabianicach. Przebywałem tu do 19 grudnia 1948 roku. Zamknięto mnie w celi, gdzie oprócz betonu i zimna nic nie było. Następnego dnia rozpoczęło się śledztwo prowadzone przez ubeków Baśkę i Gatkowskiego. Pomagał im młody Gajewski ze wsi szczercowskiej. Ponieważ nie chciałem nic mówić, zaczęto mnie bić i znieważać słownie. Powtarzali się wielokrotnie. Któregoś dnia, przesłuchujący mnie Żyd, którego nazwiska nie pamiętam, widząc bezskuteczność bicia i obrzucania mnie błotem, powiedział: Pójdziesz na ochłodzenie to zaczniesz śpiewać. Kazano rozebrać się do naga. Zaprowadzono do małej celi nr 2, która podłogę i ściany miała z betonu. Wlano kilka wiaderek wody, pozostawiono otwarte okno i drzwi. Była listopadowa zimna noc i dzień następny. Stałem tak w wodzie do godziny 18 następnego dnia, bez posiłku. Ogarnęło mnie okropne zimno. Ciało moje zaczęło robić się sinoczarne. Przez około 3 godziny czułem narastające, potworne zimno. Potem już nic nie czułem. Po jakimś czasie zacząłem odczuwać niesamowity ból, rwanie ciała, połączone z błyskami, jakby iskrzeniem. Wydawało mi się, że jestem podłączony do prądu. Trudny do wytrzymania bol, odczuwałem jakby wyrywano mi żywe ciało. Było to cos potwornego, nie do zniesienia, nie życzyłbym tego nikomu. Pojawiał się narastający bezwład nóg i rąk. Byłem cały siny, sztywny, wstrząsany błyskami i okropnym bólem. O śmierci myślałem, jak o zbawieniu. Niestety nie przychodziła, a ból ciągle narastał.
Następnego dnia ok. godziny 18, a więc po 20 godzinach niesamowitych cierpień, przeniesiono mnie do celi nr 12, w której przebywali: Stanisław Pyrek z Chrząstawy i jeszcze jeden człowiek z Widawy. Oni mnie uratowali. Nacierali moje ciało ręcznikami przez 2 godziny, poczułem się lepiej.
Zanim opowiem o dalszym śledztwie, kilka słów o wyglądzie aresztu pabianickiego UB. W oddzielnym budynku obok głównego obiektu, mieścił się areszt na piętrze. Było 13 małych cel. Na parterze była kotłownia i pomieszczenie dla strażników. W celi była prycza i siennik, w którym była sieczka. W ciągu dnia nie było wolno siadać. Pożywienie było bardzo skromne. Na śniadanie i kolację kawałek czarnego chleba i czarna, gorzka kawa. Na obiad kapuśniak – lura. Spacerów nie było. Pomieszczenia były ogrzewane kanałem nawiewowym powietrza z kotłowni. Strażnicy aresztu – szczególnie w sobotę i niedzielę, często po pijanemu – „bawili się” aresztantami w różny sposób, bili, znęcali się, ośmieszali. Większość z nich to zdegenerowane typy, bez czci, sumienia i honoru. Podobnie jak tzw. oficerowie śledczy.
Gdy rozpoczęła się kolejna seria przesłuchań, wprowadzono mnie do „pokoju śledczego” na pierwszym piętrze. Stały tu dwa stoły, na ścianie umieszczony był cały arsenał narzędzi do bicia i torturowania. Różnych batów do bicia było kilkanaście. Czekał tu na mnie ubek o nazwisku Studziński, człowiek wyzuty z elementarnego człowieczeństwa. Zwracając się do mnie i wskazując „arsenał” na ścianie, powiedział: wybierz sobie. Pytał mnie o nazwiska, a ponieważ nie chciałem mówić, zaczął mnie bić. Poszły w ruch pięści i nogi, kopał mnie gdzie popadnie. Potem bił batami bez końca. Takich przesłuchań przeszedłem 3 lub 4. Z reguły kończyły się o 2 w nocy. (…)
Mirosław Rzepecki: Ojciec mój był podoficerem zawodowym 29 pac. w Łodzi. Brał udział w wojnie 1939 r. Poszukiwany przez Gestapo, przedostał się na Kielecczyznę, gdzie działał w podziemiu AK. Mieszkałem z rodzicami przy ulicy Brackiej 48, a uczęszczałem do Szkoły Podstawowej nr 10 przy ulicy Warszawskiej (budynek sióstr zakonnych przy kaplicy św. Floriana). Dyrektorem szkoły był p. Trela. Należałem tu do 8. Drużyny ZHP im. K. Pułaskiego. Początkowo drużynowym był Czesław Przyrowski, później funkcję drużynowego objął Eugeniusz Kraj. Jednocześnie w szkole istniała i działała 9. Drużyna ZHP dziewcząt, prowadzona przez siostrę wspomnianego Eugeniusza Kraja.
Wiosną 1946 r. z inicjatywy Tadeusza Orłowskiego mieszkającego przy ulicy Brackiej, starszego harcerza, pracującego w naszej drużynie – szkole, szaroszeregowca o ps. „Bury”, w ramach 8.Drużyny ZHP, bez wiedzy dyr. Treli i drużynowego Eugeniusza Kraja, zawiązała się tajna grupa podziemna pod nazwą Walcząca Młodzież Szarych Szeregów. Było nas 10-15 chłopców w wieku 15-16 lat. Działaliśmy w małych, trzyosobowych grupach. Pamiętam jak Tadeusz Orłowski „Bury” mówił na tajnych spotkaniach, że jesteśmy „plutonem dowodzenia”. Wiem, ze do tej organizacji należeli harcerze z innych szkół, np. szkoły nr 2 z ulicy Piotra Skargi. Być może, była to rozbudowana, tajna struktura na wiele szkół. Mówiło się o szerszej działalności młodych ludzi z Młodzieniaszka (część miasta zamknięta ulicami: Stycznia, Nawrockiego, Warszawska, Myśliwska).
Przysięgę składałem w szkolnej izbie harcerskiej wobec Tadeusza Orłowskiego „Burego”, na Krzyż św. i proporzec drużyny lub sztandar Hufca ZHP w Pabianicach (przewoziliśmy go landem mojego ojca).
Treści przysięgi nie pamiętam, wiem tylko, że mówiło się w niej o Ojczyźnie, zachowaniu tajemnicy, końcowe stwierdzenie brzmiało: tak mi dopomóż Bóg. Otrzymaliśmy legitymację organizacyjną i pseudonimy. Ja przyjąłem pseudonim - „Nynek”. Powstanie organizacji poprzedzone było pogadankami w szkole, na wycieczkach i ćwiczeniach w Lasku Miejskim, które prowadził Orłowski. Treścią tych pogadanek była historia Polski, bohaterowie narodowi w walce z niewola i okupantem, działalność Szarych Szeregów. Dużo mówił nam o Ojczyźnie, wolności, niepodległości, demokracji. Pogadanki te były bardzo interesujące i słuchaliśmy ich z zapartym tchem. Narastała w nas wola poświęcenia się dla Ojczyzny. W prowadzeniu tej pracy z nami, wspomagał Tadeusza Orłowskiego, Edward Kaczorowski ”Grom”, zamieszkały wtedy przy ulicy Maślanej (obecnie Sikorskiego).
Spośród członków tej organizacji pamiętam: Miniasa, Kociszewskiego, Bartłomiejczyka, którego ojciec był por. WUPB w Łodzi. Do moich zadań należało przewożenie ulotek z Łodzi (od p. Lewandowskiej) tam drukowanych, które potem były kolportowane lub rozrzucane na terenie Pabianic. Poza tym byłem łącznikiem Tadeusza Orłowskiego. Ojciec mój w tym czasie był motorniczym MPK i prowadził tramwaje na linii Pabianice-Łódź. To mi ułatwiało sprawę. Ojciec o niczym nie wiedział.
Ćwiczenia odbywały się w szkole lub w terenie, również z bronią – kbks. Uczono nas jak założyć na linii podsłuch telefoniczny, jak posługiwać się granatem, bronią, obsługiwać radiową stację polową. Sprzęt przechowywany był poza szkołą, prywatnie.
Podczas ćwiczeń w Lasku Miejskim nastąpił tragiczny wypadek. Janek Kociszewski został śmiertelnie postrzelony przez Bartłomiejczyka. Sprawa była głośna, ale nikt nie został ukarany. Uznano, że był wypadek w czasie normalnych ćwiczeń strzeleckich. Śledztwa nie było, tatuś-ubek spowodował, że sprawa została wyciszona. Przyznaję, że wypadek ten zniechęcił mnie trochę do organizacji.
Po zakończeniu szkoły podstawowej w 1948 r. zacząłem uczęszczać do zasadniczej szkoły Zawodowej przy ul. Wasilewskiej (Gdańska) do klasy elektrycznej. Organizacja w dalszym ciągu istniała, spotykaliśmy się na pogadankach, ćwiczeniach. W każdą niedzielę spotykaliśmy się na mszy św. w kościele św. Mateusza. Potem spacerowaliśmy lub przebywaliśmy w parku w pobliżu budynku UB.
Podczas pobytu w kościele w dniu 21 lutego 1949 r. zdziwiony byłem nieobecnością pozostałych kolegów. Również nie było ich przed kościołem i w parku. Tego samego dnia, po obiedzie, przyszło dwóch cywilnych mężczyzn. Początkowo przedstawili się jako wysłannicy z Hufca ZHP w Pabianicach. Rozmowa dotyczyła działalności harcerskiej. Potem przedstawili się jako funkcjonariusze UB, jeden z nich o nazwisku Lis, okazali legitymacje i nakaz aresztowania, i rewizji. Zachowywali się poprawnie, ale przerzucili cały dom. Znaleźli pistolet krótki bez magazynka i amunicji. Nie znaleźli ulotek schowanych w kredensie.
Ojca zatrzymali, mimo że miał iść do pracy na popołudniową zmianę. Trwało to do godzin wieczornych. Zaprowadzili mnie na UB bez skucia, mówili bym się tylko grzecznie zachowywał. Tu w budynku UB od razu zmienił się stosunek do mnie. Zaczęły się krzyki, obelżywe słowa, popychanki. Zabrano sznurowadła, pas i inne drobiazgi jakie miałem przy sobie.
Przesłuchanie zaczęło się jeszcze tego samego dnia, na górze. Wprowadzono mnie do pomieszczenia, w którym stał stół, a na nim cały zestaw „akcesoriów” do bicia i torturowania. Pamiętam, że było dużo różnych knutów, nahajów, batów, kijów, pałeczek, pasów. Jeden z ubeków odezwał się: No, którego wybierasz. Wybierz sobie co chcesz!
Nie znam nazwisk oprawców. Zaczęli mnie bić w sąsiednim pokoju, najpierw dłonią, pięścią , batem. Gdy odpowiadałem, że nic nie wiem, ponownie mnie bito. Straciłem przytomność> nieustannie obrzucano mnie obelżywymi słowami, grożono. Na biurku śledczego z reguły leżał pistolet.
Jedną z najbardziej bolesnych metod torturowania była metoda bicia w pięty. Było specjalne drewniane siedzisko, bose nogi oczywiście wyciągnięte, zamykane były w dyby, a następnie ubek systematycznie uderzał z różną siłą, trzymaną w ręku pałeczką. Po kilku uderzeniach, następne odbierało się z ogromnym bólem w głowie, tak jakby szpilę do głowy. Parokrotnie traciłem przytomność. Miałem rozbitą głowę i silne krwawienie od uderzenia w głowę. Ślad mam do dziś. Nie słyszę również na jedno ucho.
Były to straszne dni i noce. Zamykano mnie w karcerze z wodą i w ciemnościach, bez picia i jedzenia, w zimie. Głodzono lub rano dawano śledzia by wywołać pragnienie picia. W pokoju śledczym, na stole stało picie i kanapki. Trwało to 2 może 3 tygodnie. Potem śledztwo przejął ubek o nazwisku Paprocki, który już takich metod nie stosował. Mimo tych strasznych tortur i cierpień nikt z nas nie wydał swoich dowódców: Orłowskiego i Kaczorowskiego. Dlatego też nie byli aresztowani.
Warunki pobytu w PUBP w Pabianicach były straszne: brudno, robactwo, liche jedzenie, spanie na drewnianym łóżku, na dzień zamykanym do ściany, koc-firanka, całe szczęście, że miałem płaszcz-palto. Mycie zimną wodą bez mydła, nie można się było ostrzyc. Przez cały czas chodziliśmy w tej samej odzieży, nie było żadnego prania czy wymiany odzieży spodniej. W celi stał kibel do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Wynosiło się go raz na dobę, pod strażą.
Byliśmy niepodobni do ludzi – brudni, obici, skatowani, obdarci i śmierdzący z daleka. Dr Bianek – więzienny lekarz, nie pomógł i nie zaszkodził. Spadłem na wadze ok. 20 kg. W momencie aresztowania ważyłem 71 kg, a po wyjściu 49 kg – skóra i kości. Znajomi i sąsiedzi – po moim powrocie – nie mogli mnie rozpoznać.
W czasie śledztwa skonfrontowano mnie z Bartłomiejczykiem. Nie potwierdziłem jego niektórych zeznań. Jego postawa w czasie śledztwa była zupełnie inna niż pozostałych członków naszej organizacji.
Byłem oskarżony z art. 86 paragraf 2 KKWP i groziła mi kara 5 lat więzienia lub więcej. Do rozprawy nie doszło. W naszym zwolnieniu z aresztu pomógł prokurator Rejonowej Prokuratury Wojskowej w Łodzi Max Alster – Żyd. Ojciec pomagał jemu i rodzinie przedostać się w czasie okupacji niemieckiej do Generalnego Gubernatorstwa, ukrywał go i przeżyli okupację. Wszystko zaczęło się w tramwaju. Kiedyś gdy ojciec prowadził tramwaj wsiadł na przedni pomost właśnie Max Alster. Ojciec od razu go poznał i nawiązał z nim rozmowę, w której powiedział o moim aresztowaniu. Obiecał, ze pomoże. W początkach kwietnia 1945 r. Alster wizytował PUBP w Pabianicach. Rozmawiał ze mną i z innymi. Po jego pobycie stosunek ubeków zmienił się do nas.
Na święta wielkanocne 1949 r. otrzymałem pierwsza paczkę z domu, potem były następne. Otrzymywałem bieliznę, ciepłą kąpiel, mydło, golenie i strzyżenie, znacznie lepsze traktowanie, jednym słowem same luksusy. Pod koniec maja 1949 r. ubek Paprocki powiedział mi, że będę zwolniony. Do naszego zwolnienia przyczynił się także ojciec Bartłomiejczyka por. WUPB w Łodzi.
W dniu 5 czerwca 1949 r. UB wzywało kolejno naszych rodziców i w ich obecności wręczono nam „Nakaz zwolnienia”. Uprzednio musieliśmy podpisać oświadczenie, że byliśmy dobrze traktowani i że zachowamy wszystko co nas spotkało w UB w tajemnicy. Obecny był szef UB Wacław Baśko, który z tej okazji wygłosił mowę jaka to władza ludowa jest dobra i troskliwa. Mówił, że liczy na to, iż rodzice będą nas wychowywać na dobrych obywateli socjalistycznego państwa. Mówił również jak tu dobrze mieliśmy i że nic się nam nie stało. Przed UB w okolicach kościoła czekali na mnie koledzy i koleżanki. Odwieziony zostałem do domu ojcowskim landem. Byłem na wolności!
Do szkoły wróciłem po wakacjach, do drugiej klasy. Dyrektor Kiełczewski nie był zadowolony. Otoczenie ZMP-owskie szydziło sobie ze mnie. Panowała wokół mnie atmosfera podejrzliwości i nieufności. W tej atmosferze, okropnie osłabiony, nieswój – zaprzestałem chodzić do szkoły. Nic mi nie szło, nie mogłem się skoncentrować. Miałem bóle głowy. Pomagałem ojcu w gospodarstwie, byłem wozakiem, ciężko pracowałem.
14 listopada 1951 r. wcielono mnie do WP i skierowano na szkołę podoficerską. Po jakimś czasie wezwał mnie na rozmowę oficer Informacji Wojskowej, wypytując o moją przeszłość, poglądy, plany. Skreślono mnie ze szkoły i skierowano na kurs kucharski. Podczas całej służby zostałem wyłączony z wszelkich zajęć, ćwiczeń, karabinu nie miałem w ręku.
W okresie po zwolnieniu mnie z UB zatrzymano mnie w areszcie przed 1 maja 1950 r. (dzień i noc). Wzywano mnie kilkakrotnie na UB, pouczając i przypominając podpisane oświadczenie przed zwolnieniem w 1949 r.
Irena Owczarek (udzielała pomocy żołnierzom Konspiracyjnego Wojska Polskiego): (…) Rano załadowano nas na samochód i zawieziono do UB w Pabianicach, gdzie od razu zaczęło się śledztwo. Męża wypuszczono po 2 tygodniach i po podpisaniu zobowiązania o zachowaniu tajemnicy. Ponieważ nie chciałam odpowiadać na zadawane pytania, bito mnie linijką z blachy aluminiowej po całym ciele. Nieustannie obrzucano obelżywymi wyzwiskami, których nie będę tu przytaczać. Czegoś takiego w życiu nie słyszałam. Nieustanne bicie linijką i poniżanie, wywołało szok w wyniku, którego strasznie zaczęłam krzyczeć i płakać. Zlecieli się prawie wszyscy ubowcy. Wtedy wykrzyczałam, że są najgorszymi z najgorszych, katują kobietę w ciąży. Ubecy jakby znieruchomieli, zaczęli sobie kpić i szydzić, wygadując oszczerstwa, że dziecko zrobił „Marianek”. Znęcanie się nade mną jednak ustało.
Odprowadzono mnie do celi, a następnego dnia zbadał mnie lekarz, który potwierdził, że jestem w ciąży. Śledztwo toczyło się dalej, tyle, że bez bicia. Za to ubliżano i poniżano mnie w sposób niegodny psa, a co tu dopiero człowieka, kobietę i to w ciąży. Tu po raz pierwszy poznałam to co najgorsze może być w człowieku. Funkcjonariusze tzw. aparatu bezpieczeństwa okazali się dzikimi i okrutnymi oprawcami, bez sumienia i honoru. Była to sfora zwyrodniałych dzikusów, których w życiu już nigdy nie spotkałam.
Po upływie tygodnia przyzwyczaiłam się do tego „języka” i nie reagowałam, patrząc na nich z politowaniem i pogardą. Warunki pobytu w areszcie UB w Pabianicach były straszliwe, brud, smród, głód i robactwo to moja codzienność . (…)
Franciszek Brożyński (pomagał żołnierzom Konspiracyjnego Wojska Polskiego): (…) W listopadzie 1949 r. KBW obstawiło nasz dom w Restarzewie. Zostałem aresztowany. Zawieziono mnie na UB w Pabianicach. Na drugi dzień przywieziono kuzyna Edwarda. Pabianickie UB to jedna wielka gehenna. Siedziałem w celi nr 4. Śledztwo prowadził Tamborski i jeszcze jeden, którego nazwiska nie pamiętam. Tamborski to taka menda społeczna. Na stole zawsze leżał pistolet. Strasznie mnie bili, kopali, straciłem jedno jądro. Stosowali okrutne metody; na przykład „koziołka” – związane ręce ze stopami i wieszanie na drągu między dwoma krzesłami. Bito, lano wodę z butelki do nosa, co powodowało stopniowe duszenie. Potem rozebrali mnie i zamknęli w celi nr 1, w której oprócz wody i zimna nic nie było. Stałem w tej zimnej wodzie przez kilka godzin, do rana bym nie wytrzymał. W czasie śledztwa cały czas pytano, kto jeszcze wspomagał podziemie, żądali nazwisk i adresów. Wiedzieli, że zaopatrywali się u mnie w wędliny. Wiedzieli nawet, że jeszcze nie miałem zapłacone za część wędlin. Byłem w tym piekle przez dwa miesiące. Nikogo nie wydałem.
Kiedyś palacz UB i strażnik aresztu zaciągnęli mnie na dół, do kotłowni i tu mnie strasznie katowali, w niedzielę, z nudów, dla zabawy. Sadystyczne znęcanie się nade mną, sprawiało im wielką przyjemność. Dwa dni leżałem bez sił po tym katowaniu. Teraz się mówi, że nie wszyscy funkcjonariusze UB byli okrutnikami. Jako takich wymienia się sprzątaczki, palaczy, kierowców. Jacy to byli w rzeczywistości ludzie i stróże bezpieczeństwa, to ja wiem najlepiej.
W czasie jednego śledztwa Tamborski złapał mnie za włosy i tłukł głowę o mur, aż krew pryskała. Byłem zmasakrowany. Tamborski był mniejszy, szczuplejszy. Ten drugi nazywał się chyba Zakrzewski, może Studziński. (…)
Roman Peska przeprowadził także rozmowy z paroma funkcjonariuszami UB, których wypowiedzi opublikował w swojej książce.
Ilu szpicli i donosicieli miało UB w Pabianicach?
- Było tego sporo, jeszcze łażą po mieście, a niektórzy stroją się w patriotyczne szaty. Zdrajców nigdy nie brakowało. Myśli pan, że teraz jest inaczej? Bez tego żadna policja, jawna czy tajna niewiele mogłaby zrobić.
- Ja, z nimi nie miałem do czynienia. Nic na ten temat nie wiem.
- Najwięcej tego tałatajstwa było z powiatu łaskiego, przez zawiść i niezgodę, ale i dla pieniędzy również. Była chryja jak AK zagarnęła ewidencję donosicieli i konfidentów. Przez pięć lat mieli to w swoim ręku! Panie, niektórzy byli na granicy samobójstwa. Wielu wykorkowało. Tak, tak. Polska Ludowa dobrze płaciła takim draniom. Zawsze nimi pogardzałem choć musiałem z nimi współpracować.
Na czym polegała funkcja i zadania doradców NKWD przy UB w Pabianicach
- Wiem, ze przez pierwsze kilka lat kręcili się tacy, mówiono ze to doradcy. Nigdy z nimi nie miałem kontaktu poza wspólną biesiadą jaka zawsze organizowano z okazji urodzin Feliksa Dzierżyńskiego.
- Były to główne postacie urzędu. Oni praktycznie o wszystkim decydowali. Baśko był tylko dodatkiem, który się bał i był im bezwzględnie posłuszny.
- Porządni faceci, bez nich Baśko byłby zerem. Mieli dużą praktykę i wiedzę bezpieczniacką, uczyli i pomagali. Oni byli twórcami komanda śmierci i „izby pamięci”.
Co to takiego ta „izba pamięci”?
- Było to wydzielone pomieszczenie na drugim piętrze , w którym były dwa urządzenia do torturowania ludzi. Pierwsze to „kołowrotek”, na którym kładło się więźnia pod pewnym katem, by sączyć mu wodę do nosa. Co tam jeszcze było nie wiem, nigdy tam nie byłem. Dostęp był tylko dla niektórych.
- To tak nazywało się pomieszczenie, chyba na drugim piętrze, w którym torturowano ludzi za pomocą urządzeń. Żadnych szczegółów nie znam.
- Podobno była tam metalowa szafa o wymiarach 170x50x50 cm z regulowanym wpływem i odpływem wody, która sączyła się od góry wprost na środek głowy zamkniętego w niej człowieka. Czasem odpływ zamykano i woda podchodziła pod sam nos. Działy się tam straszne rzeczy. Wolę o tym nie mówić.
A „komando śmierci”?
- Nie będę nic mówić. Ja z tym nic nie miałem do czynienia. Zresztą. Tyle lat … nie pamiętam.
- Prowokacja, zabójstwa i nagłe „rozpłynięcie” się człowieka to też są metody tajnych służb. Było ich kilku, nikt nie znał ich nazwisk i nie przebywali razem z nami. Jak trzeba było zjawiali się. Załatwili nie jednego człowieka, również spośród naszych funkcjonariuszy.
- To byli najemni bandyci. Lepiej na ten temat nic nie mówić. Wie pan co? Nic nie pamiętam! Mam 73 lata, niewiele mi zostało, mam już dość!
Kto był odpowiedzialny za wywiad i kontrwywiad?
- Alojzy Szczerkowski, prawdziwy komunista i oddany sprawie człowiek. Ścigał i zwalczał wrogów jak dobry pies policyjny. Siatka była bardzo rozbudowana. Wszędzie miał swoich ludzi: w zakładach pracy, szkołach, na plebani, w szpitalu, przedszkolu, w mieście i na każdej wsi, wszędzie. Miał swych ludzi w każdej gminie.
- Pełnił funkcję zastępcy szefa ds. wywiadu i kontrwywiadu. Porządny facet, ale pies na wrogów ludu.
- Panie! Nie żyje, dajmy mu spokój.
Kto prowadził śledztwa?
- Oficerowie śledczy, było ich kilku. Kwiat naszego urzędu. Niektórzy zachowywali się poprawnie, pozostali to dranie. Ja też byłem śledczym. Nigdy nikogo nie uderzyłem, a jeśli … to byli tacy i na polecenie Baśki. Ja jestem czysty! Kiedyś powiedział mi, że powinienem wstąpić do zakonu, a nie do UB. Taki już byłem.
- Przeważnie oficerowie śledczy, ale również Baśko, Szczerkowski, doradcy NKWD i inni, w zależności od okoliczności. Często bywało tak, że śledztwo zaczynało się od pobicia przez dwóch, trzech drani, a potem dopiero rozpoczynał oficer śledczy.
- Ja pracowałem w administracji i niewiele wiem, prawie nic. Co będę powtarzał, to co słyszałem od innych?
Czy Baśko prowadził osobiście śledztwo i w jaki sposób traktował aresztowanych?
- Palił się do tego kosztem innych obowiązków. Szczególnie wtedy jak upatrzył sobie jakiegoś twardziela czyli „małomównego”. Wtedy cuda z nim wyczyniał aż pękł. Miał swoje sposoby, np. zgniatanie palców ręki szufladą albo ściskanie głowy specjalną obręczą. Nikt tego nie wytrzyma, zakłada się na głowę i podkręca śrubę. Lubił się przyglądać jak katowali inni.
- Musiał czasami pomóc śledztwu, gdy śledczy nie mógł sobie poradzić. Nikt przed nim nie był odważniakiem, musiał pęknąć. Im szybciej, tym lepiej dla niego. Robił to dla dobra sprawy!
- O zmarłym nie powinno się źle mówić. Widział pan na cmentarzu, jeśli nie, niech pan zobaczy! Święty Wacek! „Ufam Tobie Panie!” Poszedł do nieba, bo piekło stworzył na ziemi.
Podobno zakatowanych ludzi grzebano na terenie zamkniętym UB lub w jego pobliżu od strony parku?
- Może tak było, a może nie. Ja tam nic nie wiem.
- Panie, drzewka za parkiem ładnie rosną, no nie? Brzózka za wysokim murem rośnie jak na drożdżach, nie mówiąc o tych co na murze wyrastają?
- Po co to wszystko? Było minęło? Po co rozgrzebywać te rany? Nic nie da się zmienić. Życia nikt nie przywróci.
Za co i dlaczego został zamordowany latem 1952 r. Bronisław Kraszkiewicz?
- Za dużo wiedział i dostał swoje.
- Nie chciał się zgodzić na współpracę z UB i załatwili go.
- To był przypadek jak to się mówi, „wypadek przy pracy”. Ten co go zakatował podobno żyje. Jego się pan spytaj, a nie mnie.
Ile skrytobójczych mordów dokonała pabianicka ubecja?
- Panie to stare czasy, tyle lat minęło, o czym tu gadać?
- Nie wiem!
- Coś mówiło się na ten temat, ale to nic pewnego. Zajmowała się tym specjalna grupa, takie „komando śmierci”. Najwięcej w powiecie łaskim, ale szczegółów nie znam.
Czy prawdą jest, że najbardziej okrutnym ubekiem w PUBP w Pabianicach był Kazimierz Studziński?
- Rękę i nogę miał ciężką!
- Był tęgi i nie lubił się schylać, więc kopał ile wlazło. Nogę stracił… tez dostał za swoje.
- Wykonywał swoje obowiązki. Gdyby nie bił nie ruszyłby ze śledztwem, a tak było szybciej.
Podobno na Wacława Baśko podziemie wydało wyrok śmierci?
- Wiedział o tym i pilnował się. Wozili go wszędzie samochodem z obstawą. Gdy szedł pieszo, to co najmniej czterech go pilnowało, dwóch z przodu, dwóch z tylu. Zawsze trzymał rękę na pistolecie.
- Przechytrzył ich. Sprowadził agenta z Warszawy, który ich rozpracował i pozamykał. Była nawet z tego powodu duża libacja w gabinecie szefa.
- Bał się o siebie przez całe życie, a miał się czego bać!
Czy prawda jest, że Baśko był skazany i siedział w więzieniu?
- Zniknął w 1949 roku. Mówiono, że Żydzi go wykończyli. Wyszukali mu jakąś plamę w życiorysie, którą ukrywał. Podobno z czasów okupacji niemieckiej miał jakieś konszachty z Niemcami.
- Wiem, że na parę lat zniknął, ale co się z nim stało i dlaczego, naprawdę nie wiem.
- Wykończyli go Żydzi i pabianicka klika partyjna, bo za dużo wiedział. Bali się go jak cholera! Na każdego coś miał. Przegrał, był sam. Widziałem go parę razy w połowie lat pięćdziesiątych, to nie był ten sam człowiek. Ludzie go nie poznawali, a on z tego był zadowolony. Nie chciał na te tematy rozmawiać. Unikał ludzi.
Kto i ewentualnie jakie przyczyny legły u podstaw mianowania go szefem PUBP? Funkcję taką mógł objąć człowiek najwyższego zaufania, nie tylko powstającej władzy komunistycznej, ale i NKWD oraz sowieckiego komendanta wojskowego miasta? Jak do tego doszło, jak to było możliwe?
- (…) To, że został szefem, spowodował przypadek i jego osobiste walory. Namówił go do tej służby kolega szkolny Szczerkowski, miłośnik komuny i członek PPR. Potem gdy trochę popracował sowieccy doradcy szybko zorientowali się, że jest to niezły materiał na ulepienie szefa. Posłali go do Łodzi na parotygodniowy kurs dla funkcjonariuszy UB, który ukończył z wynikiem bardzo dobrym. Wrócił do Pabianic ze szlifami oficerskimi, gdzie czekała na niego nominacja na szefa PUBP w Pabianicach. Wtedy awansowało się błyskawicznie w myśl obiegowego powiedzenia : Nie szkoła, nie nauka, a chęć szczera robi z analfabety oficera. Wacek był pracowity i pełen inicjatyw. Pracował za trzech. Był wszędzie, ścigał wroga ludu, jak dziką zwierzynę. Wybór doradców NKWD okazał się trafny. Pabianicka katownia UB rosła w silę, a Wacław był księciem włości pabianicko-łaskich i zarządcą wielotysięcznych dusz od Pabianic po rzekę Wartę. Wszędzie siał strach i cierpienie. Areszt UB pękał w szwach od aresztowanych ludzi. Siła szefa rosła…. Rosła wśród towarzyszy legenda pogromcy bandyckiego podziemia, wszystko do czasu … Przyszła kryska na matyska. W 1949 roku zostaje przeniesiony do Łodzi. Faktycznie przebywał w areszcie dla funkcjonariuszy UB i MO. Prowadzono śledztwo z zachowaniem pełnej tajemnicy.
Z tego co ja wiem, to głównym powodem jego dyscyplinarnego zwolnienia było świadome tolerowanie z pobudek subiektywnych, działalności nielegalnej organizacji pod nazwą Wolność i Niezawisłość, której czołową postacią był krewniak Wacka. Mimo że Wacek został przez konfidentów powiadomiony o działalności tej organizacji, to jednak nie podjął właściwych działań. Przypadkowa wsypa WiN w Kolumnie i śledztwo ujawniły kulisy całej sprawy. Oczywiście potem dołożono jeszcze inne przyczyny, takie jak: antysemityzm, samowolne opuszczenie obiektu UB na kilka minut przed atakiem podziemia w dniu 11 czerwca 1945 r., zagarnięcie mieszkania i mienia pabianickiego „nitkarza”, nierozliczenie się z zarekwirowanego mienia poniemieckiego.
Pewności, że tak było nie mam. Powtarzam tylko to co się wówczas mówiło wśród funkcjonariuszy UB.
Wychodzi na to, że głównym powodem upadku Baśko było tolerowanie działalności podziemnej krewniaka, a tym samym pabianickiego WiN. Czy to krycie przez Baśko krewniaka wynikało tylko z więzów rodzinnych czy z innych przyczyn?
- Pan K. czołowa postać pabianickiego WiN wiedział i znał podobno wiele jego spraw i groził mu, że ujawni te sprawy i skompromituje. Ten szantaż – o ile miał miejsce – okazał się skuteczny. Działalność WiN trwała kilka lat i zakończyła się dopiero pod koniec 1949 r, a więc wtedy gdy Baśko był spychany na boczny tor. Wymowny jest fakt, że funkcjonariusze UB w Pabianicach zostali odsunięci od śledztwa prowadzonego w stosunku do winowców. Wyjątek dotyczył Zygmunta Tamborskiego, ufano tylko jemu. Zygmunt Tamborski zna sprawę lepiej, może z nim Pan porozmawia? (…)
Cóż więc powiedzieli mi oprawcy? Uważają, że sumienia mają czyste choć nie zaprzeczają, że stosowali w stosunku do ludzi metody okrutne. Twierdzą, że byli żołnierzami specyficznego frontu i tak jak na froncie musieli wykonywać rozkazy. Na takiej zasadzie przebiegała ich służba. Każde odstępstwo od rozkazu czy polecenia mogło się skończyć źle, nawet śmiercią.
Jeden z rozmówców przywołał przykład Jana Adamkiewicza słynnego bramkarza PTC, również funkcjonariusza UB. Starał się o zwolnienie, na co władze wyższego szczebla nie wyrażały zgody. Zaczął okazywać swoje nieukrywane niezadowolenie, a nawet we właściwy sobie sposób niezbyt dokładnie wypełniał rozkazy i polecenia. Upomniany przez przełożonych nie odstępował od zamiaru zwolnienia się ze służby w UB. W końcu władze zgodziły się na to. Dzień czy dwa przed zwolnieniem, został skierowany do akcji podczas której zginął w okolicznościach, które nasuwały wiele wątpliwości, nigdy nie sprawdzonych i nie wyjaśnionych. Zginął od bandyckiej kuli – tak brzmiała oficjalna wersja jego śmierci i obowiązuje do dziś.
Funkcjonariusze UB, którzy utracili zaufanie swoich zwierzchników, nie otrzymywali wypowiedzenia za porozumieniem stron, ale byli wysyłani do walki z „bandami”. O likwidacji trzech pabianickich ubeków pisał Michał Michalski w artykule „Wybór był prosty: albo my, albo oni” Ziemia Łódzka nr 1/2016.
(…) Jeden z oddziałów Konspiracyjnego Wojska Polskiego „Zemsta” przebywał pod koniec listopada 1946 r. w Głuchowie. Grupa liczyła około 15 uzbrojonych osób. W celu likwidacji tego oddziału 25 listopada zostali wysłani trzej funkcjonariusze UB w Łasku z siedzibą w Pabianicach. Ubecy, w celu odszukania wrogów władzy ludowej, czyli bandytów, przybyli do siedziby UB w Widawie, gdzie do pomocy wzięli miejscowego funkcjonariusza Rogera Szczepaniaka. Tutaj rozpoczęli akcję. Ubrani w sposób przypominający żołnierzy podziemia, w mundury i czapki z orłem w koronie, próbowali po dobroci, to znów zachowując się brutalnie, uzyskać od miejscowych informacje o lokalizacji oddziału. Ostatni kontakt z przełożonymi mieli 27 listopada o godz. 10, po czym wyruszyli w kierunku Brzykowa, by przez Wrońsko udać się do Ruśca.
W tym samym czasie zapadła decyzja o likwidacji ubeków. Dowódca zgrupowania uzyskał zgodę na wykonanie wyroku od przełożonego Jana Małolepszego „Murata”. Jeśliby żołnierze dali się złapać, czekała ich śmierć lub wieloletnie więzienie, poprzedzone wielotygodniowym brutalnym śledztwem.
27 listopada o godz. 16.30 ubecy przybyli do gajówki, gdzie z rodziną mieszkał Józef Fijałkowski. Próbowali wymusić na gospodarzu miejsce ukrycia oddziału „Zemsty”. Nie uzyskawszy informacji, udali się w kierunku Piasków i Głuchowa do Ruśca. Po opuszczeniu gajówki, między lasem wrońskim a wsią Piaski zostali zaskoczeni, otoczeni i zmuszeni do poddania się przez żołnierzy „Zemsty.” W pobliżu rowu przeciwpancernego zostali rozstrzelani. Wieczorem następnego dnia, wobec braku informacji o czwórce, w komendzie w Łasku postanowiono wysłać w okolice Wrońska dziewięciu milicjantów i kilku wywiadowców. Nakaz poszukiwania dostał także leśniczy. Kiedy żona Fijałkowskiego zeznała, że po kilku minutach od wyjścia od nich ubeków usłyszała krzyki i strzały, zdano sobie sprawę, że zostali zabici. Pomimo wszczęcia poszukiwań przez 50 milicjantów, grób odnalazł gajowy 5 grudnia. Ciała zabitych zostały przewiezione do Pabianic i pochowane 6 grudnia 1946 r.
W tym czasie milicjanci i ubecy szukali grupy „Marianka”, dowodzonej przez Andrzeja Jaworskiego, w skład której wchodził oddział „Zemsta”. Poszukiwania były związane z rewizjami, straszeniem i biciem okolicznej ludności.
Informacje o wydarzeniu pojawiły się w prasie dopiero 5 stycznia 1947 r., tj. na 14 dni przed wyborami do sejmu, stanowiącymi decydujące starcie pomiędzy PPR i PPS oraz legalną opozycją. Chodziło o wywołanie oburzenia na działania bandytów, wspieranych, jak głoszono, przez reakcyjny i antypaństwowy PSL. Całe wydarzenie mogło być więc zamierzona prowokacją. Świadczy o tym przewaga liczebna żołnierzy podziemia, brak znajomości terenu, na którym działali milicjanci, ich słabe uzbrojenie (posiadali tylko sześć pistoletów i kilkadziesiąt naboi), a dwaj z nich nie mieli odpowiedniego przygotowania ani doświadczenia w takich akcjach. Także opublikowanie informacji o ich śmierci ponad miesiąc później. Możliwe też, że przełożeni bezmyślnie wysłali ich na pewną śmierć, a potem postanowiono wykorzystać to w kampanii wyborczej.
W 1964 r. władze upamiętniły to wydarzenie monumentem poświęconym zabitym milicjantom, odsłoniętym przez sekretarza Rady Państwa Juliana Horodeckiego. W 1966 r. otwarto we Wrońsku szkołę podstawową imienia poległych funkcjonariuszy.(…)
W Życiu Pabianic z 13 grudnia 2002 roku ukazał się artykuł „Tajne cmentarze ubecji”.
Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Łasku z siedzibą w Pabianicach, którego szefem w latach 1945-1948 był mieszkaniec Pabianic – ślusarz i plutonowy WP – Wacław Baśko – był jedną z wielu katowni rozsianych po całym kraju.
Zadaniem i celem tej okrutnej struktury, zbudowanej na wzór Gestapo i NKWD, sterowanej zresztą przez sowieckich doradców, było niszczenie ludzi i wszelkich przejawów życia i działalności, sprzecznych z założeniami i celami komunistycznej doktryny.
Celowi temu służyło straszliwe, barbarzyńskie okrucieństwo, przyjęte jako zasada działania, zmierzająca do fizycznego wyniszczenia patriotycznej części społeczeństwa, a w szczególności byłych żołnierzy AK i innych organizacji niepodległościowego podziemia zbrojnego. Przybliżone szacunki wskazują, że przez pabianicką katownię UB w latach 1945-1955 „przeszło” kilka tysięcy ludzi, w tym głównie wywodzących się z byłego powiatu łaskiego i Pabianic.
W wyniku rozmów z ludźmi, którzy przeszli piekło pabianickiej katowni, oraz z osobami zatrudnionymi w tym czasie wokół obiektu UB (ulica, park, sąsiadujące domy), można stwierdzić z dużą doza pewności, że zwłoki zamordowanych w czasie „śledztwa” więźniów były również zakopywane na zamkniętym terenie ubecji (spacernik i inne) oraz na zewnątrz obiektu w parku, w części przylegającej do muru ogrodzeniowego, od strony zachodniej (od strony Dobrzynki).
Wielu byłych więźniów i innych osób potwierdza, że od strony zachodniej w ogradzającym murze była furtka, wykonana w czasie okupacji niemieckiej, przez którą w nocy wynoszono zwłoki i zakopywano w parku. Na potwierdzenie przytaczamy fragmenty wspomnień śp. Ryszarda Wilczka, przekazane mu przez ojca dopiero przed śmiercią.
„Ojciec pracował w Miejskim Zakładzie Zieleni w Pabianicach, który był zlokalizowany na terenie sąsiadującym z zakładem kąpielowym, w końcu ul. Gdańskiej. Na terenie parku miejskiego mieli swój oddział-ogród. Kierownikiem Zakładu Zieleni Miejskich był wówczas nieżyjący Zygmunt Rudnicki. Kiedyś, a na pewno było to po 1956 roku, gdy budynek zajmowała MO, Rudnicki wydał polecenie wycięcia i wykopania krzewów, bujnie i gęsto rosnących wzdłuż ogrodzenia komendy MO (dawna siedziba UB), od strony parku. Po wycięciu niektórych krzewów zaczęto kopać głębiej, by wyciąć korzenie. Na głębokości dwóch szpadli trafiono na ludzkie kości, ubrania, obuwie. Zawiadomiony o tym Rudnicki poszedł do komendanta MO Owczarka (nie żyje) i zapytał, co z tym zrobić. Owczarek polecił wszystkie kości pozbierać do worków i wywieźć na cmentarz i tam zakopać. Tak też zrobiono”. (…)
Autor: Sławomir Saładaj