www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Pamiętnikarze

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W „Pamiętnikach lekarzy”, red. K. Bidakowski i T. Wójcik, 1968  znajduje się praca Wacława Stefańskiego, który wspomina m. in. swój pobyt w Pabianicach na początku XX wieku. Autor wspomnień urodził się w 1878 roku w Warszawie. Ojciec  Stefańskiego  uciekł z pruskiego Pomorza do Kongresówki, perypetie ojca odbiły się poważnie na późniejszym życiu syna. Według obowiązujących przepisów prawnych  zmuszony był  przez długie lata pozostać niemieckim poddanym.  Stefański w 1905 r. ukończył Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Obietnice uzyskania poddaństwa rosyjskiego otrzymał dopiero w 1911 r. w Pabianicach, gdzie  wręczono mu „wodworitienoje swiditielstwo”, czyli dokument upoważniający do otrzymania po upływie pięciu lat rosyjskiego paszportu. Brak stosownego dokumentu utrudniał Stefańskiemu poruszanie się po Europie i był przyczyną wielu dramatycznych sytuacji.

(…) Na moją decyzję opuszczenia Nasielska wpłynęły głównie uciążliwe warunki komunikacyjne wokoło miasteczka, co się odbiło na moim zdrowiu, oraz chęć pracy w większym środowisku, gdzie byłaby możliwość praktyki opartej o szpital. Poza tym chodziło o bardziej kulturalne warunki bytowania. Z tych względów – po sześcioletnim pobycie w Nasielsku – za namową żony zgłosiłem swą kandydaturę na lekarza kobiet i dzieci przy fabryce Kindlera w Pabianicach.

Po zawarciu umowy z dyrekcją fabryki i wynajęciu odpowiedniego lokalu w styczniu 1911 roku przenieśliśmy się wraz z matką żony, z którą nie rozstawaliśmy się, i z czteroletnim synkiem Januszem do Pabianic, gdzie z dużym zapałem przystąpiłem do zawodowej pracy w warunkach, które mi pod każdym względem odpowiadały.

Pabianice były wówczas miastem liczącym czterdzieści pięć tysięcy mieszkańców, w którym znajdowały się trzy dobrze urządzone szpitale. Wygodne tramwajowe połączenie z Łodzią znakomicie ułatwiało życie kulturalne i towarzyskie (w Łodzi miałem sporo przyjaciół jeszcze z czasów gimnazjalnych).

W tych czasach Pabianice były wyjątkowym w Kongresówce miastem, gdzie rozwijały się i kwitły najrozmaitsze społeczne instytucje. Znajdował się tam duży gmach Domu Ludowego z salą teatralną, w którym mieściły się: Towarzystwo Naukowe i Muzeum Przyrodnicze. Rozwinięta była także, jak na owe czasy, spółdzielczość – miasto posiadało bowiem osiemnaście filii „Społem” oraz robotniczą kooperatywę galanteryjno-tekstylną „Światowid”. Artystyczną działalność rozwijały trzy polskie chóry śpiewacze. Towarzystwo sportowe, późniejszy oddział „Sokoła”, troszczyło się o fizyczny rozwój młodzieży, a jej potrzeby oświatowe zaspokajały szkoły powszechne i Koedukacyjna Średnia Szkoła Handlowa z polskim językiem wykładowym. Opiekę nad młodszymi dziećmi sprawowały przedszkola i ochronki. Pabianice posiadały również wiele organizacji i instytucji kulturalno-oświatowych niemieckich, specjalnie faworyzowanych przez władze. Wszystko top dawało upust dla pragnących pracować społecznie.

Amatorskie przedstawienia sekcji dramatyczno-muzycznej Domu Ludowego stały na wysokim poziomie. Wystawiano oprócz dramatów i komedii nawet i jednoaktowe opery. Co drugi poniedziałek odbywały się gościnne występy łódzkiego teatru. W zimie organizowano liczne koncerty – na dobrym poziomie – oraz wartościowe odczyty, a w lecie popularne zabawy ogrodowe.

W szeregu prac społecznych dużo czasu poświęcałem sferom robotniczym, wśród których miałem duży kredyt zaufania. Dla młodych robotników zgrupowanych w chórze „Lira” prowadziłem wraz z żoną przez parę lat – po lekcjach śpiewu – wieczorowe kursy dokształcające. Pragnęliśmy zapoznać ich z naszą historią, geografią i piśmiennictwem. Zorganizowałem również dla nich dwie ciekawe wycieczki – pierwsza do Warszawy w celu zwiedzenia jej pamiątek przeszłości oraz obejrzenia wspaniale wystawionych „Krakowiaków i górali” w Teatrze Polskim; druga też do Krakowa, też w celu zapoznania się z pamiątkami narodowej przeszłości. Ta druga wycieczka wypadła w okresie Zielonych Świąt 1914 roku, kiedy to stosunki między Austrią i Rosją uległy zaostrzeniu. Żeby dotrzeć do Krakowa, musieliśmy się najpierw przedostać na teren zaboru pruskiego w charakterze robotników jadących na tzw. „sachsy”. Dopiero z Ostrowia Wielkopolskiego przez Mysłowice pojechaliśmy do Krakowa. W te pamiętne dni jako jedyni przedstawiciele Polaków z zaboru rosyjskiego byliśmy uczestnikami sypania kopca Kościuszki w Niepołomicach pod Krakowem. Złączyliśmy się tam z liczną pielgrzymką z Raciborza, udającą się następnie do Kalwarii Zebrzydowskiej, jako również jedyni przedstawiciele zaboru pruskiego. Małopolskę reprezentowały Drużyny Bartoszowe i Strzeleckie. Przybyla również z Ameryki grupka przedstawicieli Polonii amerykańskiej, która przywiozła małą trumienkę z ziemią z grobów powstańców polskich zmarłych w Stanach Zjednoczonych. Zakopano ją na szczycie kurhanu. To spotkanie rodaków ze wszystkich trzech zaborów oraz zza granicy, w połączeniu z patriotycznymi przemówieniami, wywarło na uczestnikach silne wrażenie.  Uroczystość uświetniło przedstawienie „ Kościuszko pod Racławicami” w Teatrze im. Słowackiego oraz akademia w Teatrze Starym. Zwiedziliśmy wtedy oczywiście historyczne pamiątki miasta, Muzeum Narodowe i Wieliczkę. Łatwo można sobie wyobrazić, jak silne uczucia patriotyczne wywołały wśród moich „lirników” dni krakowskie. Pozyskałem wówczas ich wdzięczność i uznanie.

Moja praca lekarska w Pabianicach rozwijała się na ogół pomyślnie. Pomimo materialnego powodzenia tęskniłem jednak zawsze do Warszawy, gdzie widziałem dla siebie większe możliwości pogłębienia wiedzy lekarskiej. Ale los na razie trzymał mnie poza Warszawą.

Żona moja z małym jedynakiem wyjeżdżała corocznie nad morze, gdzie spędzała parę letnich miesięcy. Ja sam miewałem krótsze urlopy, odwiedzając ich stale za półpaskami na rozmaite obce nazwiska, gdyż legalnego dokumentu przejazdowego w moich warunkach nie mogłem wciąż jeszcze uzyskać. Żona zaś, dzięki znajomym w Mławie, korzystała z półpaska zawsze na właściwe swoje nazwisko, który prolongowano jej w razie potrzeby [półpasek – przepustka uprawniająca  mieszkańców terenów  granicznych do przekraczania granicy pruskiej].

(…) W końcu czerwca 1914 roku moja żona jak zwykle wyjechała z synkiem nad morze, tym razem do Gdyni. Zgodnie z uprzednio ułożonym planem 24 lipca wyruszyłem z Pabianic na spotkanie z żoną we Wrocławiu, skąd mieliśmy się razem udać do Włoch.  Było to w cztery tygodnie po zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie. Początkowo zamach ten nie zapowiadał groźnych konsekwencji. Żona moja pozostawiła nad morzem jedynaka pod troskliwą opieką naszych przyjaciółek Stattlerówien, z którymi razem tego lata spędzała wakacje.

Wczesnym rankiem w dniu mego wyjazdu z Pabianic ulubiony nasz wyżeł Dżems siedział wpatrzony we mnie podczas śniadania i żałośliwie wył, a nawet widziałem w jego wiernych oczach łzy. Miał widocznie przeczucie, że się już nigdy więcej nie zobaczymy.

Tu muszę zaznaczyć, iż jedna z moich pabianickich pacjentek, Niemka, znając moją sytuację polityczną, zaproponowała mi, abym skorzystał z jej familijnego paszportu. Tłumaczyła, iż wygodniej znaleźć się za granicą za wspólnym małżeńskim paszportem (wówczas bez fotografii) niż posługiwać się dokumentami o dwóch nazwiskach. Skwapliwie i z wdzięcznością skorzystałem z jej oferty.

(Stefańscy udali się na krótko  do Włoch, zwiedzili Wenecję, a następnie wyjechali do Austrii)

(…) Nie tracąc czasu, udaliśmy się na dworzec kolejowy, by zaopatrzyć się w bilety do Wiednia. I tu przy kasie jakby mnie piorun poraził. Kasjer kolejowy bowiem oznajmił, że linia Triest-Wiedeń od dziś obsługuje tylko wojskowych i rezerwistów z rodzinami. Zażądał okazania paszportu. Przeglądając go, oświadczył ku memu zdziwieniu i przerażeniu: - No, naturalnie, pan jako oficer niemieckiej artylerii ma prawo i obowiązek spieszyć do Rzeszy.

Przyznaję, iż ani w Pabianicach, ani też w drodze nie przyszło mi na myśl wczytywać się w szczegóły paszportu, wystarczyło mi zaznajomienie się z nazwiskiem usłużnego męża mej pacjentki. Przy sobie miałem w woreczku tylko złotą rosyjską walutę. Po nieprzespanej nocy, przybywszy do Wiednia, musiałem przede wszystkim zaopatrzyć się w walutę austriacką i niemiecką. Niestety, w mobilizacyjnym chaosie żaden solidny bank niemiecki nie chciał dokonać wymiany – przypuszczam, że z niechęci do wszystkiego, co rosyjskie. Udało mi się dopiero po dłuższym bieganiu załatwić tę sprawę w małym żydowskim kantorze wymiany, naturalnie ze stratą. Zdecydowaliśmy się jechać przez Poznań do Gdyni, aby zabrać stamtąd naszego Januszka. Kupując bilety do Gdańska, znowu musiałem okazywać paszport. (…)

Na drugiej stacji za Boguminem, już na Śląsku, o wpół do ósmej wieczorem kupiłem nadzwyczajny dodatek, w którym przeczytałem, że cesarz Wilhelm wypowiedział wojnę Rosji. Znaleźliśmy się w paszczy lwa. Byłem wciąż przecież niemieckim poddanym w dodatku jadącym za cudzym paszportem oficera artylerii. Czułem się jakby po wyroku śmierci. Zacząłem zastanawiać się, jak wybrnąć z sytuacji. W końcu zaproponowałem żonie, aby sama udała się do Gdyni po dziecko, ja zaś zdecydowałem się przedostać z Wrocławia do Pabianic przez Kalisz.

(Powrót do Pabianic był niemożliwy. W Gdańsku dr Stefański dostał w rosyjskim konsulacie zaświadczenie, że jest rosyjskim poddanym. Został wraz  z rodziną przewieziony do Finlandii i następnie trafił do Petersburga. Otrzymał stanowisko ordynatora szpitala wojskowego w Warszawie.)

W naszym przedwojennym mieszkaniu w Pabianicach została oddana nam zacna Marysia, która go sumiennie pilnowała, jak też opiekowała się wyżłem Dżemsem. Żonie mojej udało się raz dotrzeć do Pabianic. Zabrała wówczas nieco ciepłych rzeczy, trochę bielizny oraz instrumenty lekarskie.

W połowie lipca 1915 roku zmuszony byłem ewakuować się z żoną i synkiem na wschód wobec możliwości zajęcia Warszawy przez wojska niemieckie. Teściowa moja została w Warszawie.

(Stefański znalazł się w Moskwie mianowany naczelnym lekarzem Polskiego Komitetu Sanitarnego na Rosję europejską, organizował  kursy felczersko-pielęgniarskie, prowadził lecznicę ginekologiczno-położniczą, był naczelnym lekarzem pociągów sanitarnych Związku Miast Rosyjskich. W 1918 roku Stefański powrócił do Polski okupowanej jeszcze przez Niemców).

Do Pabianic wracać nie mogliśmy, otrzymaliśmy bowiem stamtąd kartę pocztową od dra Szwarcwassera (Szwarcwasser – patrz. Wyłowione z sieci –„Miasto tkaczy”), który zajął nasze mieszkanie, przestrzegając przed powrotem. Doktor Szwarcwasser uważał, że Niemcy mogliby mnie aresztować. (…)


W trzecim tomie „Młodego pokolenia chłopów”  Józefa Chałasińskiego z 1938 roku  znajdujemy pamiętnik urodzonego w Pabianicach syna chłoporobotnika. Autor sporo miejsca poświęca  opisowi  edukacji w  szkołach  powszechnych nr nr 1 i 19 w latach 20. XX wieku oraz dość zgubnej pasji czytania i kinomanii.

(…) Urodziłem się 1909 roku, w dn. 24 lipca, w mieście Pabianicach, pow. Łaskiego, wojew. Łódzkiego. Na świat przyszedłem, jako jedno z pięciu dzieci rodziców moich, Kacpra i Rozalii z domu Kr., Polaków, wyznania rzymskokatolickiego, małżonków Gr. Na chrzcie nadano mi imię Czesław, no i wobec tego nazywam się Czesław Gr. Ojciec mój rodem ze wsi D., gminy tejże, pow. Łaskiego, z pochodzenia chłop, a dziadek z rodziny chłopskiej, służący jeszcze za fornala czy dworaka, pamiętał lata pańszczyźniane. Ojciec mój z braku utrzymania w domu, z powodu licznej rodziny, jaką się cieszył mój dziad, musiał po ukończeniu 16 lat życia, udać się do miasta, by tu szukać, jak mówią „profesji”. Tak też było z ojcem: najpierw był piekarzem, później blacharzem, wreszcie wyterminował za tkacza ręcznego, inaczej „webra” i tutaj pozostał jakiś czas. Wreszcie i to mu się sprzykrzyło i wraca do piekarstwa, idzie w termin i zostaje wyzwolony na czeladnika w mieście Łasku. Tu zapoznaje się z panną Rozalią, Kr. z domu, ze wsi Krz., gm. B., pow. Łask, która to musiała przyjść do miasta, również z powodu braku utrzymania w domu i służyć u panów, by mogła się przyodziać i utrzymać.

I pod tym względem, a było to przed wojną nic się na wsi nie zmieniło. Dzisiaj prawie każda dziewczyna wiejska, zanim wyjdzie za mąż przechodzi przez służbę w mieście „u państwa”, jak mówi, zarabiając na przyszłą wyprawę ślubną. A ileż ginie z tych dziewczyn wiejskich wśród zdemoralizowanego w większej części, z powodu nędzy, mieszczaństwa, to jest robotników. Ile później opuszczonych stoi pod murami na rogach miast i wyciąga rękę, sprzedając swe ciało. I to kwiat polskich dziewczyn, polskiego chłopa. A powód – nędza wygnała z domu na tułaczkę i poniewierkę do miast.

To samo było i z matką moją. Tylko, że nie wpadła w błoto jak inne, lecz znalazła, takiego jak sama wyrzutka ze wsi, spotkała się z nim i zrozumiały się chłopskie serca. Zabiły do siebie miłością i zeszli się w swej drodze losowej. Po zawarciu małżeństwa, wynajmują mieszkanie, ojciec pracuje w charakterze czeladnika piekarskiego, matka służy, chcąc zarobić na wyprawę ślubną dla siebie. Tutaj przychodzi na świat pierwsze dziecko, lecz po roku czasu umiera, z powodu nienależytej opieki i zaziębienia. Ojciec po dwu latach pożycia, zabrany zostaje do wojska rosyjskiego i wyjeżdża zabrany na daleki wschód Rosji na Kaukaz. Matka pozostaje na służbie i w dalszym ciągu służy. Ojciec tymczasem bierze udział w wojnie rosyjsko-japońskiej, gdzie jednak szczęśliwie wychodzi z niej i po przebyciu 4 lat w służbie czynnej wraca do miasta Łasku. Tutaj dostaje się do piekarni za czeladnika i przebywa w Łasku do roku 1908.


Uciuławszy trochę pieniędzy, rodzice przeprowadzają się do miasta Pabianic, gdzie w roku 1909 przychodzę na świat. Po mnie jeszcze urodziło się 3 chłopaków, z których dwu umarło a jeden został przy życiu. Ojciec dostaje się do fabryki włókienniczej za tkacza, ale już pracującego na warsztatach parowych. Matka dostaje się do fabryki, tak zwanej „papierni” i w tym  czasie nieźle im się powodzi. W domu przebywają mało gdyż pracują po 12 godzin na dobę, wobec czego oddają mnie i brata pod opiekę i wychowanie zgodzonej babki, starej, jednak dobrej kobiety. Dobre to były czasy. Pamiętam, mając lat 5, ojciec przychodził z pracy wesoły, z kieszeniami nigdy nie próżnymi i bez smakołyków. Wszystko mieliśmy pod dostatkiem, mleka, masła, cukru, chleba, bułek. Był i wyrób często i zawsze dwa razy lub trzy mięso na obiad. Byłem ubrany porządnie, jak również ojciec, matka. Zawsze jeszcze na czarną godzinę było parę rubli schowane.

Lecz może to były najlepsze lata w mym życiu, które trwały krótko. Nadchodziły lata nowej zawieruchy wojennej, która przyniosła światu na długi czas ruinę moralna i materialną. (…) Rok 1915 i późniejsze zaczynają być nową tragedią świata i tragedią pojedynczych ludzi, miasta zaczynają pustoszeć. Fabryki zamknięto, szeregi robotników pozostają na bruku. W kraju zaborcy  rozpoczynają mobilizację. Lecz komu służyć? Polacy nie chcą iść służyć zaborcy. Chronią się przed zaciągiem do wojska, gdzie kto może. Lecz żandarmi niemieccy, przezwani przez ludność „pałkarzami” chodzą i przymusowo łapią ludzi na ulicach, wyciągają z łóżek w nocy, nieczuli na łzy żon i dzieci.

Ojciec, nie chcąc nas opuścić, ucieka na wieś do ojca swojego osiadłego w tym czasie na wsi S., gm. tejże. Matka zabiera nas ze sobą i wyjeżdża na wieś do brata swego, który po ojcu mojej matki, został gospodarzem we wsi Krz., gm. B. I tam przebywamy przez czas jakiś. Wojna trwa dalej. Ojca przyłapują żandarmi i zabierają do wojska. Matka zostaje u brata. (…)

Matka moja tymczasem nie mogąc utrzymać się dłużej u brata, przychodzi do ojca męża, mojego dziadka i ten nas przyjmuje do siebie. W roku 1917 ojciec ranny wraca do domu i już nie idzie do wojska. Na razie pozostaje u ojca swego i w zamian za pracę jaką mu wykonywał, otrzymuje 2 morgi ziemi, lecz nie na własność, mieszkanie przerabia z komory i z tego musimy się utrzymać.

W wolnych chwilach od pracy, przeważnie zimą, zaczyna prowadzić handel między wsią a miastem, który w tym czasie był jedynym wyjściem tysięcy ludzi w Polsce. W miastach brak było maki, kartofli, mięsa itd. Większe zapasy rekwirowano. Na wsi trzeba się było kryć z mąką białą, gdyż nie wolno jej było trzymać (czasy wojenne). Dlatego też rozwija się przemytnictwo, na które się biedni ludzie rzucają. Lecz trudny to handel, który pociągał nie jedną istotę ludzką za sobą. Po drogach żandarmi. Trzeba było iść w czasie nocy, bocznymi drogami, przechodzić rzeki w czasie jesieni i zimy, przez bagna, lasy, pola. Lecz czego nie robi człowiek głodny? Ludzie ratowali przeważnie przed śmiercią nie siebie, lecz swoje dzieci. Ojciec rzucił się na ten handel. Kupił wózek i zaczął wozić do miasta mąkę, kartofle, mięso. Lecz w jaki sposób. Na dno wózka kładł mąkę lub mięso, na to słomę, przykrywał to płachtą, zabierał nas z sobą, okrywał pierzyną i wiózł razem z matka 30 km i więcej. Gdy żandarm zobaczył nas na wózku, myślał, ze jesteśmy chorzy, nie podejrzewając nic złego puszczał ojca dalej. Parę razy się sztuka udała. Lecz raz zrewidowano i zabrano worek mąki. Trzeba było inaczej kombinować, szukać nowego sposobu.  (…)

Tymczasem nadszedł rok 1919, który zastaje mnie w mieście i rodziców moich. W roku 1918 przychodzi z niewoli młodszy brat ojca mojego, który obejmuje gospodarkę. Ojciec musi się wyprowadzić do miasta, szukając znów utrzymania dla siebie i nas. Wyprowadzamy się  wczesną wiosną 1919 roku do miasta Pabianic, gdzie zamieszkujemy w mieszkaniu wilgotnym, bez światła słonecznego, przerobionego ze składów w których przed wojną, znajdowała się sól. Ojciec otrzymuje pracę w fabryce włókienniczej, za tkacza i rozpoczynamy nowy tryb życia. Matka chcąc dopomóc ojcu, chodzi po bogatych domach panów rejentów, adwokatów, różnych kupców i myje podłogi lub pierze bieliznę, za co otrzymuje niewielkie wynagrodzenie. Nas z bratem zostawia samych w domu, pod opieką Bożą.

W miesiącu kwietniu przeziębnięty w czasie przeprowadzki ze wsi do miasta zachorowałem na zapalenie nerek, brat mój młodszy za dwa tygodnie po mnie również zachorował na zapalenie płuc. Chorujemy przez przeciąg pół roku. Co pociąga za sobą wydatki pieniężne. Matka nie może pracować, gdyż musi pozostać przy nas. Ojciec zarabia niedużo. Wkrada się bieda, lecz ojciec stara się jak może, by nas ratować od śmierci. Wreszcie następuje przesilenie, ja wychodzę zwycięsko z choroby, lecz brat mój umiera mając lat sześć. W rodziców uderza nowy grom, który ich na długo załamuje. Lecz człowiek twardy i przetrzymać musi, tym bardziej szarpiący się z przeciwnościami losu człowiek pracy.

W czasie tym nie wiele zmieniło się na lepsze. Polska powstała wolna i niepodległa. Był rząd polski, wojsko polskie, lecz kraj spustoszony i zniszczony przez wojnę i zaborców. Potrzeba było wielkiego wysiłku ze strony społeczeństwa a – społeczeństwo zbiedzone i głodne czekające na pomoc państwa. Fabryki w małej części uruchomione. Bezrobocie. Nędza mas, co powoduje wybuchy strajków. Ojciec, z trudem zaspakaja potrzeby życiowe. Powstaje ograniczenie środków żywnościowych, chleb wydawany jest za pomocą kartek, jak również cukier, mąka, wódka i inne. Pamiętam długie ogonki przed sklepami, gdzie wydawano chleb.(…)

Lecz wracam do spraw osobistego swego życia, w tym czasie. W roku 1919 idę do zapisu szkolnego, gdzie zostaję zapisany na ucznia szkoły powszechnej Nr 1 im. K. Promyka, w Pabianicach mając lat 10. Do tej szkoły chodziłem przez lat 6, gdzie skończyłem sześć oddziałów, następnie w 1925 roku zostaję przeniesiony do nowo wybudowanej szkoły powszechnej Nr 19 im. E. Estkowskiego, gdzie w roku 1926 kończę 7 oddział mając lat 17. Z chwilą  pójścia do szkoły rozpoczynam nowy okres życia. W pierwszym oddziale uczyłem się dobrze i chęć do nauki miałem wielką. Toteż postępy w nauce robiłem prędkie i w roku 1920 przy egzaminie zdałem do II oddziału.

Ojciec w tym czasie pracował w fabryce. Życie płynęło teraz jednostajnie i bez zmian większych, poważniejszych. Myślą byłem zajęty w szkole i w domu teraz mi się nudno zdawało. Wstawałem o siódmej, brałem dwa kawałki chleba suchego i szedłem do szkoły. Tutaj czas schodził mi prędko z kolegami z którymi się zapoznałem na różnych rozrywkach w czasie wolnym od nauki. Przychodząc do szkoły, czas popołudniowy przepędzałem zazwyczaj na różnych zabawach, jakie w tym czasie istnieją między dziećmi na podwórzu, nieraz płatając różne złośliwe figle i psoty. Ojciec zajęty pracą, mało przebywał w domu. Należał do związku robotniczego Polskiej Partii Socjalistycznej i wolne chwile od pracy przepędzał przeważnie w związku. Po wakacjach wróciłem do szkoły i nauki, rozpoczynając rok drugi. W roku tym nie było ważniejszych zmian w mym życiu i domu. Jedynie to, że przy końcu roku, umiałem już czytać i brałem z biblioteki szkolnej książeczki powiastkowe dla dzieci, które czytając sprawiały mi wielką radość, jak również i rodzicom. Przy egzaminie zostałem promowany do oddziału trzeciego, czym sprawiłem wielka radość rodzicom. Radość moja była tym większa, gdyż ojciec przyrzekł mi, że o ile zdam egzamin, to na wakacje pojadę na wieś do dziadka, czego też najwięcej pragnąłem. I rzeczywiście po tygodniu, wyjechałem na wieś, gdzie przepędziłem wakacje. Tutaj dopiero rozpocząłem życie. Latanie z chłopakami po lesie, pasanie z nimi krów i zabawy, przy tym rzeka, łąka, czyste powietrze, to wszystko było dla mnie prawie, że rajem na ziemi. Nieraz myślałem o swoich kolegach, którzy zostali w mieście, wśród skwaru i dymu fabryk, kurzu miejskiego i zanieczyszczonego powietrza. Nieraz koledzy rozmawiali ze mną o wsi i chęci wyrażanej przez nich, że chcieliby choć raz w czasie wakacji być na wsi i ucieszyć się życiem wsi i poznać ja bliżej i prawdziwie. Czas szybko mi minął. Z żalem  wracałem do miasta. I znów rozpocząłem długi rok nauki. Pokrzepiony na siłach, wziąłem się do pracy z chęcią by z pożytkiem przejść przez tenże rok.

Znów upłynął rok nauki. Przeszedłem do czwartego oddziału, a później po roku do piątego. W domu w tym czasie nic się nie zmieniło, wszystko było po staremu. W życiu politycznym odbyły się w roku 1922 wybory do Sejmu i Senatu, które nie przyczyniły się do większych zmian. Los robotników pozostawał bez zmian. (…)

Będąc w oddziale piątym zaczęły zachodzić we mnie pewne zmiany, zacząłem dużo czytać książek, co wpłynęło nawet na zaniedbanie w pewnym stopniu nauki. Wpadłem po prostu w manię czytania. Czytałem jedną książkę za drugą, jednak korzyści z tego nie odnosiłem żadnej, gdyż nie rozważałem zawartej w nich treści. Książki brałem z trzech bibliotek. Mianowicie: z biblioteki szkolnej, z organizacji młodzieżowej „Polska Macierz Szkolna” i prywatnej biblioteki księgarskiej. Tygodniowo miałem sześć książek do przeczytania. Dlatego też po wyjściu ze szkoły o godz. 1 popołudniu, cały czas popołudniowy spędzałem przy książce. Prawda, że wiedziałem dużo rzeczy z tych książek i później wiadomości te przydawały mi się w nauce, przede wszystkim o treści historycznej, geograficznej, przyrodniczej. Nieraz czytałem do godz. 11 wieczór, co jednak wpływa bardzo szkodliwie na oczy, dlatego też radziłbym, by wieczorami książek nie czytać, tym bardziej na wsi, gdzie światło jest bardzo słabe od lampki.

Czytanie książek tych bez umiarkowania wpływało i na zaniedbanie się w nauce. Lekcje nieodrobione, spisywałem w szkole rano od drugich kolegów, naprędce, nie rozumiejąc nawet zadanego opracowania. Robiło się byle było, co jednak w nauce oszukać się nie da, gdyż później wyjdzie to na wierzch, przy egzaminie z danego przedmiotu. Lecz książka w tym wieku tak mocno wpływa na człowieka, że się nią upaja jak narkotykiem, tytoniem czy wódką. Szczególniej książki o treści sensacyjno-kryminalnej lub romansowej. Pierwsze książki czytałem powiastkowe dla dzieci o różnej treści, później lubowałem się w historycznych powieściach, później przeszedłem do sensacyjno-kryminalnych i te najwięcej zaczęły mnie interesować.

W książkach tych zauważyłem jedno. Że wszędzie głównymi bohaterami tych książek, przeważnie historycznych byli książęta, hrabiowie, szlachta, synowie bogatych, siedzących na dworach królewskich ludzi a bardzo mało spotykałem by bohaterem książek byli synowie ludu. Później dowiedziałem się, że nie ma w Polsce szczerych poetów, powieściopisarzy chłopskich, dlatego też kto miał te książki napisać. Uczeni zdarzający się bardzo rzadko synowie chłopscy, zaprzedawali się i służyli panom, przedstawiając chłopka pokornego, cierpliwego, bez żadnej godności ludzkiej, religijnego aż do fanatyzmu, ciemnego i zdolnego tylko do służby u panów. To mnie bolało. I nieraz z głównych bohaterów książęcych czy innych, przekreślając tytuły, wstawiałem imiona i nazwiska chłopów, w ten sposób choć mszcząc się na nich. Książek przedstawiających rzeczywistość wsi i życie chłopów, znajdowało się bardzo mało i niedostępne dla mnie.

Ostatnio dużo się zmieniło pod tym względem na wsi. Jest wydana książka A. Świętochowskiego mówiąca  o Historii Chłopów w Polsce, cenny dorobek dla wsi polskiej. Poza tym mamy już dziś cały szereg innych książek pisanych przez szczerych już synów chłopskich, którzy na bruku miast nie zatracili swej duszy i godności chłopskiej i świecą jak gwiazdy na ciemnym niebie chłopskim. Są nimi: Wojciech Skuza, Marian Czuchnowski, Kruczkowski, W. Wasilewska, i cały szereg innych. I ci dzisiaj wnoszą do literatury chłopskiej nowe światło i stawiają chłopa w blasku całej jego potęgi, z którego odrodzić się musi państwo polskie. Wstyd dziś ogarnia odwiecznych ciemiężycieli chłopskich, szlachtę, dlatego też wszystkimi środkami zwalczają dziś nową literaturę chłopską. Ale już za późno panowie szlachta.

W szkole powszechnej ucząc się historii polskiej, nauczyłem się poznać wszystkich królów polskich, wybitniejszych przodków szlachty polskiej, wreszcie o zaprzedaniu Polski, przez szlachtę polska państwom zaborczym dla obrony swych klasowych interesów. Ale nie mówiono co robiono w tym czasie z warstwą chłopską, jak oni żyli, jak ich traktowano, o ich nędzy i upośledzeniu, co doprowadziło do buntu. Bojąc się reform i uszczuplenia swych praw szlacheckich, szlachta wolała się sprzedać, a z sobą i Polskę. Wielką hańbą okryli się oni, na wieczną pamiątkę w historii polskiej i chłopów. Dlatego też w dzisiejszej szkole polskiej powinna być wprowadzona do nauki „Historia Chłopów” A. Świętochowskiego, by w szkole uczyć prawdziwej rzeczywistości i prawdziwej historii polskiej. Przyjdzie czas, że chłopi dopomną się o rehabilitację od szlachty, za swą zdeptana godność i cierpienia przez wieki całe. 

Będąc w oddziale szóstym, przechodzę do czytania książek sensacyjno-kryminalnych. I to mnie pociąga do siebie. Książki te zapoznają mnie z życiem przestępstwa i zbrodni, zapoznają mnie ze światem gorszącej demoralizacji. Zachwycałem się na przykład wodzem bandytów Rinaldo-Rinaldino, Jerzym Hartmanem, Hrabiną-Żebraczką itd. Interesowało mnie w tych książkach najbardziej to, kiedy napotykałem opisy, jak herszt bandy, bez miłosierdzia mordował baronów, hrabiów i szlachtę za znęcanie się i krzywdę bezbronnego, poddanego ludu chłopskiego. To mnie zachwycało. Gdyż wtenczas widziałem go jako mściciela, który zapłacą za mordy, hańbienie córek chłopskich, ucisk i krzywdę biednych i bezbronnych ludzi. Nieraz pragnąłem iść śladem tych hersztów i wywrzeć w ten sposób swój gniew i pomstę za pradziadów naszych, będących przez 8 wieków w niewoli szlachty. Książki te jeszcze wywarły na mnie wpływ pewien, który w pewnym stopniu utrwalił mój charakter w przyszłości. Powiedziałem sobie, że w życiu będę się kierował zawsze tam gdzie będę widział wolność, równość i sprawiedliwość społeczna. Zaczynałem wybierać tych w życiu, których widziałem pokrzywdzonych, w niewoli innych, wyzyskiwanych i pozostających w ciemności i bezbronności. Zacząłem natomiast nienawidzić cały świat wyzyskiwaczy i postanowiłem kiedyś wstąpić do organizacji, która by odpowiadała moim poglądom w życiu.

Pod wpływem książek sensacyjnych zacząłem uczęszczać do kina, których było w m. Pabianice dwa. I w kinie jednak nie interesowały mnie piękne bogdanki, grające rolę główną, interesowało mnie życie biednych, którzy zawsze występują w rolach, jak i w książce. I nieraz widząc nędzę tych ludzi wychodziłem z bólem w sercu, stając się jednak bezsilny, jak i oni sami. Sam byłem biedny. Chcąc być co tydzień w kinie, musiałem starać się jakoś, żeby mieć na wstęp do niego. Kraść rodzicom nie chciałem, mówić również. Dlatego też postanowiłem jakoś sam sobie radzić. I znalazłem sposób i niezły zarobek. Matka raz mając dużo flaszek od różnych lekarstw w domu, posłała mnie raz do apteki by je sprzedać. Otrzymałem wtenczas za nie dość dobrą cenę. I to mnie pchnęło do tego, ze razem z kolegą poszliśmy z naszymi torbami szkolnymi, szukać po śmietnikach flaszek. Po wymyciu w gorącej wodzie i sodzie, zanosiliśmy do apteki, zarabiając na kino. Zarobek był niezły. Starczyło nie tylko na pójście do jednego kina, ale i do drugiego, a nieraz żeśmy sobie kupowali czy to jakiego wyrobu, czy różnych smakołyków.

Tak nam szło przez poł roku. Jednak później nie chciano kupować już flaszek. Zaczęliśmy zbierać odpadki żelaza i szmaty, co sprzedawaliśmy Żydowi, który możliwie nam za to płacił. Lecz nieszczęśliwy wypadek położył kres temu. Raz chcąc mieć prędszy zarobek wpadliśmy na sposób nowy. W mieście są ploty z ogrodzeniem żelaznym. Można  z płotów tych odłamywać niektóre części różnych ozdobnych wykrętasów. I nałamaliśmy tego. Zanieśliśmy do Żyda i już miał nas wypłacić, gdy wchodzi tajny policjant i zatrzymuje nas. Struchleliśmy. Żyd zaczął się tłumaczyć, że on jest kupcem, więc kupuje wszystko. Zacząłem myśleć o ucieczce, co mi się i udało. W czasie pisania protokołu, czmychnąłem korzystając z nieuwagi piszącego. Ale to mnie raz na zawsze oduczyło od podobnych zarobków.

Wymyśliliśmy później nowy sposób zarobku. Sprzedawaliśmy wyjęte z okien opuszczonych fabryk i domów szyby, lecz i to długo nie szło, gdyż i  tutaj o mało nie dostałbym się do rąk policji, która jak opowiadali, takich jak ja gdy dostała, to biła, że wszystko żeś bracie wyśpiewał.

W latach tych będąc łobuzowałem, jak i inni, którzy w mieście nic nie mają do roboty. Co innego na wsi. Szukaliśmy sposobów oberwania jabłek, gruszek w cudzych ogrodach.

Urządzaliśmy i inne psoty. Nieraz łapaliśmy małych, pejsatych Żydków zwanych husytami i smarowaliśmy im głowę smalcem, albo kładąc przemocą do ust kiełbasę lub słoninę. Co to było rwetesu, odgrażywań i klątw. Łobuzerskie występy. Dzisiaj czytając o burdach na uniwersytetach w Warszawie, Wilnie z Żydami, wykonywanych przez awanturników spod znaku endecji, przypominają mi się te czasy, na które większość opinii społecznej reaguje potępiając je, jako wybryki dzikiej a niekulturalnej młodzieży. O wyczynach tych jednak, nic nie wiedzieli rodzice, gdyż wszystko to przed nimi ukrywałem. W ten mniej więcej sposób, przechodzi szósty rok nauki i przy egzaminie zdaję do oddziału siódmego. Wakacje przepędzam na wsi.

Po ukończeniu wakacji rozpoczynam siódmy rok nauki. Zaczynam poważnieć nieco, zaniechając łobuzerskich występków. Zaczynam teraz czytać sensacje romansowe. Lecz czytaniu memu kładzie kres nasz wychowawca szkolny p. J., który widząc moje dziwne zachowanie się pod niektórymi względami oraz zaniedbanie w nauce, bacznie mnie obserwuje, szukając powodów tego. I znalazł. Wpadłem w tak wielką manię czytania, że przynosiłem książki do szkoły i w czasie lekcji szczególniej w czasie polskiego, mając książkę na ławce przed sobą, udawałem, że pilnie uważam. Tymczasem miałem ukrytą książkę drugą pod ławką i tą czytałem. Raz się tak wczytałem, że nie zauważyłem jak nauczyciel opuścił katedrę i z tyłu podszedł do mnie łapiąc mnie na gorącym uczynku. Książkę zabrał mi i w oczach podarł, następnie wrzucił do pieca,  paląc. Zostałem za to odpowiednio ukarany i pozostałem pod pilną obserwacją. W połowie roku otrzymałem dwa stopnie niedostateczne, co mi groziło nieotrzymaniem świadectwa przy końcu roku, z ukończenia szkoły powszechnej.

W drugim półroczu przechodzimy do nowo wybudowanej szkoły Nr 19 im. E. Estkowskiego, gdzie ukończyłem szkołę powszechną. W szkole tej postawionej o nowoczesnej technice, mamy osobny budynek, w którym mieści się sala gimnastyczna, są zaprowadzone w szkole warsztaty stolarskie, z których korzystamy i zapoznajemy się z robotą stolarską, zaprowadzona jest pierwsza orkiestra dęta, pierwsza w szkole powszechnej, do której należałem, biorąc udział na różnych szkolnych imprezach. Jednak nie chcąc siedzieć drugi rok w oddziale siódmym, wziąłem się szczerze do nauki i zaniechawszy książek przez ten czas, egzamin zdałem dobrze.

Stosunek mój do nauczycieli był zawsze przychylny, odnosiłem się do nich z szacunkiem, jako do swych wychowawców. Nie znosiłem natomiast donosicielstwa, lizuństwa, skarg na drugich kolegów, jak to nieraz robili niektórzy z nas. Byłem z nimi solidarny i nie wydawałem ich w sprawach niemiłych dla nich. Nie lubiłem i nie znosiłem krzywdy wyrządzanej nieraz niektórym kolegom upośledzonym przez życie.

Pamiętam jak w siódmym oddziale, był między nami, dość nawet zdolny uczeń, który jednak powszechnie był wyśmiewany przez drugich i przezywany „ofermą”. Nieraz zbytki były tak dokuczliwe, że nie mogąc tego znieść, stawałem w jego obronie. Przyjąłem go do swojej ławki, za co wszyscy na mnie uderzyli i przez jakiś czas byłem wraz z nim ośmieszany.  Nie patrzyłem na to. Zdobyłem sobie jednak później u mego „ofermy” taką miłość, że na każdym kroku starał mi się za to odwdzięczyć. W ogóle stawałem zawsze za takimi. Taka już była moja natura. Nie lubiłem natomiast tych kolegów, którzy się wywyższali ponad drugich, chcąc być przewodnikami czy przywódcami innych.

Z czasów szkolnych miałem jednego kolegę, z którym mnie łączyły więcej poglądy duchowe, któreśmy sobie nieraz zwierzali. Pragnieniem naszym było ukończyć szkołę powszechną, później  uczyć się dalej zdobywając wyższe wyksztalcenie, osiąść na wsi i pracować razem ze wsią i jej mieszkańcami. Prawda, że przedstawialiśmy sobie wieś w innych kolorach, nie znając jej rzeczywistości. Mówiliśmy jak to na wsi dobrze, wszystkiego pod dostatkiem, czego by dusza zapragnęła.

O wsi w tym czasie różnie koledzy mówili i różny był do niej stosunek. Niektórzy przedstawiali chłopów jako swoich wrogów, z którymi trzeba toczyć walkę z powodu tego, ze chłopi są zdzierusami, lichwiarzami, chcieliby za swoje produkty rolne czy hodowlane ściągnąć ostatnią skórę  z robotników. Dlatego ich nazywano „chamami” i w inny sposób. W ogóle stosunek do wsi był wrogi, gdyż poglądy rzucane między kolegami  były wyznawane w domu przez ich rodziców, co przejmowały ich dzieci. Będąc później na wsi spotykałem podobne zarzuty w stosunku do miasta ze strony chłopów. Chłopi mówili, że robotnik chciałby się za darmo nażreć produktów wiejskich, mówiąc że nie ma pieniędzy, ale na kiełbasę i wódkę to zawsze znajdzie. Wynikało to z tego, że tak miastowi ludzie,  jak i ze wsi nie znają wzajemnie siebie, swoich warunków bytu i stąd nieporozumienie. Broniłem wtenczas jak mogłem chłopów, ale nie byłem w możności przeciwstawić tak silnych argumentów w tym czasie jak bym to zrobił dziś. Prawda, że dużo rzeczy jest sprzecznych między miastem a wsią, wymaga to wielkiej pracy w tym kierunku i uzgodnienia, ale gdy idzie o walkę z wyzyskiem kapitalistycznym świata i zmianę dochodu społecznego, to dużo mamy wspólnego między sobą i tutaj winniśmy występować razem w obronie świata pracującego.

Dobiegał siódmy rok nauki i w dniu 28 czerwca 1926 roku w sali Rady  Miejskiej m. Pabianic wychowankowie szkół powszechnych, otrzymali wszyscy na drogę życia podarunek, bo spis praw demokratycznych zawarty w konstytucji, która dla nas miała się stać naszymi ideami w życiu społecznym i politycznym. (…)

Po ukończeniu szkoły powszechnej, zamiarem moim było kształcić się dalej. Przygotowywałem się do egzaminu do Seminarium Nauczycielskiego w Pabianicach. Lecz nowe zmiany zaszły w życiu rodzinnym i zamiary moje zostały pokrzyżowane z wielką jednak krzywdą dla mnie.

Ojciec otrzymał wiadomość ze wsi, że dziadek mój umarł i gospodarkę powierzył ojcu mojemu.(…) Ojciec bez chwili wahania rzuca pracę w fabryce i wyprowadzamy się na wieś. Tutaj przechodzę nowe koleje losu i rozpoczynam nowe życie.(…)

Życie moje jest również nie wesołe. Cały rok kartofle z barszczem. Mając dwoje dzieci, ostatnie grosze zapracowane, oddaję na suchy kawałek chleba dla nich. Na Boże Narodzenie i Święta Wielkiej Nocy kupuję kilo mięsa, by sobie o smaku przypomnieć jego. Nafty pół litra musi starczyć na dwa tygodnie,  kilo soli ciemnej na trzy tygodnie. Cukru czasem się kupi dla dzieci do przymieszki do sacharyny. Co dwa tygodnie przychodzi kobieta z miasta, bezrobotna, od której żona kupuje za 20 gr sacharynę. Toteż dzieci moje, wiem z góry, nie będą zdatne do służenia w wojsku z powodu złego odżywiania ich. (…)

W 1935 roku ukazały się „Pamiętniki chłopów”, które były pokłosiem konkursu ogłoszonego przez Instytut Gospodarstwa Społecznego w Warszawie. Wywarły duże wrażenie na czytelnikach w kraju i na świecie. Bez obsłonek prezentowały życie wsi okresu międzywojennego. Jednym z pamiętnikarzy był mieszkaniec Dąbrowy obok Pabianic, który w dniach strajku marcowego w 1933 znalazł się w naszym mieście.

(…) Przyszedłem do Pabianic. Był tu strajk. Tramwaje nie chodziły. Kupy ludzi pchało się we wszystkie strony. Wszędzie kotłowało się jak w mrowisku. Zmieszałem się razem ze wszystkimi. Pchali się naprzód. Czułem w sobie złość taką jak wszyscy dokoła. Przy fabryce  Endera policja rozpychała ludzi. Cofnęli się wszyscy i wypchnęli mnie naprzód.

Zanim zdążyłem odejść, policjant lunął mnie gumową pałką przez plecy, aż mi w oczach spopielało. Nie ruszyłem się z miejsca i mówię: idę na wieś do domu. A on powiada: Idźcie innymi ulicami, bo tu gazy bydom puszczać. Ludzie nie chcą już trzy dni wyjść z fabryki. Cofnąłem się nazad i bocznymi ulicami obszedłem miasto. Potem ścieżką wyszedłem do cmentarza. Dookoła płotu było pełno ludzi. Raz się kupili to znów rozlatywali, jak te spłoszone kury, gdy je jastrząb z góry naleci.

Policja przywiozła na cmentarz trumnę jakiegoś robotnika i nikomu nie dala wejść na cmentarz. Dopiero kiedy już policja skończyła pogrzeb i wyszła, ludzie się gruchnęli hurmem na cmentarz, a i ja wlazłem z ciekawości..

Nad grobem śpiewali ludzie komunistyczne piosenki. Przy mnie stała jakaś gruba baba. Spytałem się jej co się tu stało, a ona mi powiada: z piecaście to spadli, czy wilkowi spod ogona wylecieli, nie widzicie to jak ludzi mordują. Potem aż przysiadła za nagrobkiem i krzyczała na całe gardło: Krew! Krew! Krew! Kiedy skończyła zwróciła się do mnie i mówi: tyle ino umiem z czerwunygo (pieśń „Czerwony Sztandar”), ale się muszę całygo nauczyć, bo się przyda i znów krzyczała za wszystkimi: niech żyje Kitler, a drugi raz zdążyła tylko powiedzieć – „niech żyje Ki!”. Bo ją policjant ściągnął przez plecy.

Myślę sobie, jak wy wszyscy tacy mądrzy, że jeszcze nie wiecie czy się nazywa Hitler, czy Kitler, a już krzyczycie niech żyje, to niewiele z was pociechy.

Kontekst dla wypowiedzi pamiętnikarza tworzą informacje o wydarzeniach pabianickich zamieszczane w ówczesnej prasie.

5 robotników zastrzelonych przez policję. Do starosty w Pabianicach zgłosiła się delegacja robotników włókienniczych z prośbą o zezwolenie na urządzenie wiecu w związku z wiadomością z Warszawy o zerwaniu rokowań między robotnikami a przemysłowcami. Starosta odmówił, oświadczając, iż może udzielić zezwolenia na wiec dopiero w niedziele. Delegaci opuścili starostwo. Tymczasem tłum złożony z kilkuset osób zorganizował pochód. Wobec tego jednak, że główna ulica w Pabianicach otoczona została policją – tłum skierował się w uliczki boczne, gdzie natknął się na oddział policji, który wezwał demonstrantów do rozejścia się. Po pewnym czasie doszło do ostrej wymiany słów między policją a robotnikami. Policja zażądała w ostrej formie rozejścia się. W pewnej chwili ze strony tłumu posypały się kamienie. W odpowiedzi policja dała salwę ostrzegawczą w powietrze, a w chwilę potem drugą salwę do tłumu. 5 osób zostało zabitych, 15 zaś radnych. Tłum położył na szynach kolejki elektrycznej zwłoki jednego z zabitych, uniemożliwiając w ten sposób przejazd tramwajów. Do Pabianic przybyły posiłki policyjne z Łodzi. Prasa socjalistyczna tak „Robotnik”, jak „Naprzód” zostały za podanie szczegółów tej strzelaniny do bezrobotnych skonfiskowane (Gazeta Robotnicza, 21.03.1933)

Pogrzeb pięciu ofiar wypadków piątkowych w Pabianicach miał się odbyć we wtorek dnia  21 marca. Ponieważ jednak miejscowe władze otrzymały wiadomość, że elementy wywrotowe zamierzają wykorzystać pogrzeb do niepoczytalnych wystąpień, zmuszone więc były  do przyspieszonego pogrzebu. O tym niezwłocznie  powiadomiony został komitet organizacyjny pogrzebu w Pabianicach. Komitet po dłuższej naradzie oświadczył, ze nie jest w możności zorganizować pogrzebu ze względów technicznych. Wobec takiego stanu rzeczy pogrzebem musiały się zająć władze administracyjne, które zaprosiły do udziału duchowieństwo katolickie i ewangelickie. Pogrzeb odbył się we wzorowym porządku przy udziale rodzin zmarłych. Wzdłuż całej trasy tłum ludności towarzyszył z powagą konduktowi. (Goniec Częstochowski, 22.03.1933)

W „Pamiętnikach młodzieży robotniczej: oblicza młodości”, red. Jerzy Łukaszewicz, 1974  zamieszczone zostały wspomnienia robotnicy z Pabianic.

Urodziłam się 13 maja 1934 r. w Pabianicach w rodzinie robotniczej. Przedwojenne czasy bardzo mało pamiętam. Z opowiadań mojej matki wiem, że ojciec mój pracował u Endera jako tkacz i zarabiał marne grosze, które nie zawsze wystarczały na nasze wyżywienie. Warto dodać, że właściciel fabryki nieraz nie wypłacał ojcu poborów. Matka chodziła do sklepikarzy prać bieliznę i pościel, za co otrzymywała „ochłapy” lub odpady od wędlin. Kiedy wybuchł wielki i głośny strajk w Pabianicach, ojciec wziął w nim udział, za co został zwolniony z pracy. Matka coraz rzadziej chodziła prać bieliznę, ponieważ od częstego moczenia rąk w zimnej wodzie nabawiła się reumatyzmu i dokuczały jej silne bóle. Od tej chwili do naszego domu wkradła się wielka nędza. Chodziliśmy głodni, brudni, obdarci. Okres kapitalistyczny przeżyłam w nędzy i głodzie.

W 1939 r. po wybuchu wojny i wkroczeniu do Polski oddziałów hitlerowskich zaczęło się prawdziwe piekło. Pamiętam, że uciekałyśmy z matką przed Niemcami, ale zawrócono nas z drogi i ponownie znalazłyśmy się w Pabianicach. Ojciec i mój starszy brat poszli do partyzantki. Ja, matka i starsza siostra zostałyśmy w domu. Pamiętam taki jeden dzień, kiedy bomba rozbiła sklep z cukierkami. Nie zważając na nic, pobiegłam po cukierki. Kule świstały mi koło uszu, a ja mimo strzelaniny biegłam dalej, chyba ze dwa cukierki wygrzebałam z piachu i natychmiast ktoś złapał mnie za rękę i wciągnął do bramy.

Kiedy Niemcy osiedlili się w Polsce niby na stale, nastały dni grozy. Moją siostrę wywieźli na roboty do Niemiec. Matka całe dni pracowała teraz u Niemców. Ja byłam sama  w domu nieraz cały dzień głodna.  Widziałam, jak Niemcy traktowali Polaków, gorzej niż bydło. Ciągle żyłam w strachu i leku, ale i nienawiści do hitlerowców. Chodziłam brudna i obdarta, a do tego głodna. Musiałam sama coś kombinować, chociaż byłam  dzieckiem, po prostu kradłam małym Niemcom, kiedy wychodzili na podwórko z czymkolwiek do jedzenia. Parę razy udało mi się, ale raz nie zauważyłam Niemki, która chyba na mnie czekała. Kiedy takiemu małemu chłopczykowi wyrwałam pomarańczę, Niemka złapała mnie za rękę i cos tam po niemiecku mówiła, ale ja nic nie zrozumiałam. Zaprowadziła mnie do swojego domu, dała mi jeść i trochę jakichś rzeczy. Od tego dnia nie chodziłam głodna, bo Niemka i jej synek stali się  moimi przyjaciółmi. Kiedy dawała mi jeść, wyczuwałam, że się czegoś boi. Jak się potem dowiedziałam jej mąż był gestapowcem. Pewnego dnia pobiegłam na podwórko do Hermanka, tak nazywał się synek tej Niemki i zobaczyłam, że mój przyjaciel bawi się ze swoim tatą. Mały Herman zobaczył mnie, zaczął machać rękami i biec w moją stronę. Stanęłam jak wrośnięta, nie mogłam zrobić kroku ani do przodu, ani do tylu. Gestapowiec kroczył w moją stronę po swojego syna. Cos tam poszwargotał, a kiedy na mnie spojrzał, zaczęłam uciekać i od tej pory więcej już nie poszłam na podwórze.

Byłam już dosyć duża dziewczynką, ponieważ miałam 11 lat, i dobrze pamiętam dzień wyzwolenia. Wojska radzieckie wkroczyły do mojego rodzinnego miasta Pabianic. Pierwsze lata po wyzwoleniu też były trudne, ale nie żyliśmy już w atmosferze strachu i lęku. (…)

Zgłosiłam się do działu personalnego w Pabianickich Zakładach Bawełnianych i zostałam przyjęta. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam halę fabryczną nie wiedziałam co mam robić, uciekać czy przyglądać się ludziom, którzy uwijają się jak mrówki. Pierwszego dnia oglądaliśmy wszystkie oddziały, począwszy od przygotowania, a skończywszy na farbiarni.

Ten pierwszy dzień minął dosyć pomyślnie. Ale kiedy zostałam na drugi dzień przydzielona do majstra, a on mi pokazał, jaka pracę będę wykonywała, to cała zaczęłam po prostu dygotać. Na pierwszy rzut oka sadziłam, ze w żadnym wypadku nie sprostam zadaniu. Majster poprosił starsza kobietę, w wieku około 30 lat, która miała uczyć mnie zawodu „obciagaczki”. Z początku cewki wylatywały mi z rąk, nie umiałam ich wyjmować, nici rwały się i miałam bardzo dużo roboty z nawijaniem. Nieraz chciałam rzucić te pracę i uciekać do domu. Jednak moja opiekunka podtrzymywała mnie na duchu i mówiła, że nauczę się zawodu. Gdyby nie wyrozumiałość i życzliwość ludzi, na pewno zrezygnowałabym z tej pracy.

Po trzech tygodniach praktyki majster oznajmił mi, że nauka zawodu skończyła się i sama od jutra będę pracować jako „obciągaczka”. Kiedy nadeszła ta chwila i samodzielnie zdejmowałam pełne cewki z nićmi, za każdym razem serce bilo mi coraz mocniej. Ten dzień był dla mnie wielkim wydarzeniem. W ten sposób zostałam „obciągaczką” i pracowałam na przędzalni w Pabianicach.

Kiedy otrzymałam pierwsze zarobione pieniądze, to przez całą drogę do domu biegłam z radości. Potem skończyłam szkołę zawodową i miałam świadectwo przędzalnika. Około pięciu miesięcy pracowałam jako „obciagaczka”, potem otrzymałam własne maszyny i zaczęłam pracować jako prządka. Byłam szczęśliwa i dumna z wykonywania swego zawodu. Tu też wstąpiłam do ZMP, byłam przewodniczącą zarządu koła na oddziale. Na wieczorkach tanecznych, jakie organizował ZMP,  poznałam dużo młodzieży z całych zakładów bawełnianych w Pabianicach. Starałam się zżyć z tą młodzieżą, co mi się udało. Pokochałam organizację ZMP.  Brałam czynny udział w organizowaniu kół ZMP na wsiach. Często wyjeżdżałam na wieś w powiat wieluński, do wiosek najbardziej oddalonych od miasta. Z tego powodu zostałam skierowana do szkoły propagandzistów w Łodzi, którą ukończyłam. Po szkole uczyłam młodzież, jak maja kochać swoja ojczyznę – Polskę Ludową, żeby z dnia na dzień było nam lepiej, i żeby Polska była coraz piękniejsza. Wiedziałam, że my, młode pokolenie, musimy dać z siebie wszystko. Chciałam świecić przykładem na oddziale, bo tego wymagała moja ojczyzna. Z wielkim trudem i wysiłkiem stawałam się przodownicą pracy. Ale były również prządki, już starsze kobiety, które nie mogły tak biegać, jak ja chciałam. Czasami, wbrew ich woli, produkowały wybrakowana przędzę. Chwilami sądziłam, że nigdy nie uda mi się uzyskać miana przodownicy pracy. Ale kiedy zauważyłam na tablicy, ze już zaczynam prowadzić, wówczas ze zdwojoną energią starałam się wykonywać plany produkcyjne. Po jakimś czasie zostałam przodownica pracy. Większego szczęścia już nie pragnęłam, zdobyłam zaufanie starszych i młodzieży. Byłam pracownica ceniona przez całą załogę. Otrzymywałam premie i dyplomy. Osiągnęłam prawie wszystko, czego pragnęłam: zdobyłam zawód, miłą i dobrą rodzinę, modne i ładne ubranie, chłopca, którego kochałam.

Mieszkałam w mieście, z którym byłam zżyta, ponieważ tu spędziłam dzieciństwo. A mimo to wyrzekłam się tego wszystkiego. Na apel Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – a było to w 1954 r. – jako pierwsza zgłosiłam się do zaciągu pionierskiego do pracy w PGR-ach na ziemiach zachodnich województw.

Byłam pierwszą pionierką z miasta Pabianic. W ten sposób znalazłam się w PGR. Praca w polu wydawała mi się bardzo ciężka,  ponieważ nie wiedziałam, jak ją wykonywać. Nie miałam w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Ludzie patrzyli na nas spode  oka. Jedni żałowali, a drudzy wyśmiewali się, że panie z miasta chcą pracować w polu. Każda praca była dla mnie zmorą. Od pracy widłami i łopatą dostawałam krwawych odcisków, które pękały. Musiałam dłonie owijać szmatami. Tak uczyłam się pracy w polu. Dużo młodzieży z zaciągu pionierskiego z powrotem wróciło do miasta, ponieważ załamali się. Ja uparłam się i postanowiłam walczyć. (…)


Czesław Grądzki we „Wspomnieniach działacza ludowego 1909-1945”, 1970 opisuje także swoje dzieciństwo, które spędził w Pabianicach. Autor był aktywistą ruchu ludowego w powiecie łaskim. Jego rodzice pochodzili z rodziny robotników folwarku w Sędziejowicach. W poszukiwaniu pracy przenieśli się do Pabianic. Tutaj 24 lipca 1909 r. urodził się Czesław Grądzki.

(…) Urodziłem się dnia 24 lipca 1909 roku w Pabianicach. Rodzice moi byli pochodzenia chłopskiego i początkowo mieszkali na wsi, jednakże z powodu licznego rodzeństwa nie mogli utrzymać się z pracy na roli i musieli przenieść się do miasta w poszukiwaniu pracy i chleba . Zamieszkali w Pabianicach. (…) W 1914 roku, po wybuchu I wojny światowej, rodzice moi zostali pozbawieni pracy w mieście i przenieśli się na wieś do dziadka, który dał im dwie morgi ziemi pod uprawę. W zamian za to musieli obrabiać dziadkowi pozostałe osiem mórg ziemi. Sam dziadek był już stary i nie mógł pracować. Zamieszkaliśmy więc u dziadka w Sędziejowicach. (Wskutek działań wojennych i rabunkowej gospodarki okupanta niemieckiego, rekwirującego surowce, maszyny i urządzenia fabryczne, unieruchomiona została produkcja zakładów przemysłowych Pabianic, gwałtownie zmniejszyło się zatrudnienie, większość robotników pozbawiona została pracy).

W lutym 1919 r. nastąpiły zmiany w gospodarce dziadka. Przyszedł z wojska najmłodszy syn dziadka., osiadł na gospodarstwie i ojciec zmuszony był szukać pracy w mieście, bo na gospodarstwie nie mogliśmy się utrzymać. Była jeszcze zima, gdy ojciec wynajął mieszkanie w Pabianicach i załadował nas w pierzyny na wozie i ze skromnym urządzeniem, jakie posiadaliśmy, przeprowadziliśmy się do miasta. W mieście panowało jeszcze bezrobocie i głód jak po każdej wojnie, ale po staraniach ojciec został przyjęty do fabryki, w której najpierw uczył się zawodu tkacza, następnie zaczął pracować już jako samodzielny robotnik. Matka nie mogła dostać się do pracy w fabryce, gdyż nie miała żadnego zawodu i aby pomóc ojcu chodziła jako praczka do lepszych domów i zarabiała na nasze utrzymanie.

Było nas dwoje dzieci, ja miałem wówczas 10 a młodszy brat 8 lat. Trzydziestokilometrowa podróż zimą na wozie podczas przeprowadzki do miasta dała nam się odczuć. Ja zachorowałem na zapalenie nerek, a brat na zapalenie płuc. Brat pozbawiony należytej opieki lekarskiej zmarł po półrocznej chorobie, a ja cały zapuchnięty byłem w ciężkim stanie, bliski śmierci. Zrozpaczeni rodzice wezwali lekarzy. Przyszedł jeden lekarz i drugi, ale nic nie pomogli. Wreszcie przyszła moja chrzestna, starsza już kobieta i powiedziała ojcu, że nie ma innego wyjścia, tylko niech jej posłucha i uczyni to, co mu powie. Poradziła ojcu napompować zimnej wody ze studni do balii, zanurzyć płachtę lnianą w tej wodzie, wykręcić ją, owinąć mnie całego, a potem okryć pierzyna i położyć na 20 minut. Ojciec bał się początkowo tej kuracji, ale widząc mój stan zdecydował się i postąpił według wskazówek chrzestnej.

Po zawinięciu mnie w płachtę doznałem uczucia, że za chwilę umrę. Stało się jednak inaczej. Po 20 minutach odkryto mnie z pierzyny i odłożono płachtę, która cała parowała potem. Wykręcono płachtę i jeszcze raz mnie nią owinięto. Po piętnastu minutach odjęto ją znowu i zawinięto mnie w suchą płachtę. Ulżyło mi to i zacząłem zasypiać. Chrzestna obserwując mnie powiedziała ojcu, że będę żył. Niebezpieczeństwo minęło. Nie pozwoliła mi tylko usnąć. Po dalszych piętnastu minutach odjęto kolejną płachtę, całą mokrą od wydzielonego potu. I o dziwo, spuchlizna zaczęła opadać, poczułem się głodny. Od dwóch dni nic przecież nie chciałem jeść. Ojciec ucieszony dał mi na co tylko miałem ochotę, ale po troszeczku, gdyż byłem wygłodzony. Na tym skończyła się kuracja. Usnąłem, lecz ojciec co chwilę mnie budził w obawie, bym nie usnął na zawsze. Na drugi dzień przyszedł lekarz. Zobaczył mnie w zupełnie innym stanie niż się spodziewał. Zdziwiony spytał ojca, co się stało. Ojciec odpowiedział mu, co uczynił. Lekarz wprawdzie zbeształ ojca za dokonanie takiej końskiej kuracji, ale był mocno zainteresowany zarówno jej systemem, jak i wynikiem. Potem mnie zbadał, przepisał lekarstwa i poszedł. Ojciec już go więcej nie wzywał. Byłem silnie osłabiony chorobą, ale poprawa następowała szybko. Ojciec przynosił mi do jedzenia co tylko mógł, ażebym jak najprędzej powrócił do sił i zdrowia. Dziękował swej kumie, że mu uratowała syna.

Nadszedł wrzesień a z nim nowy rok szkolny. Ojciec zaprowadził mnie do szkoły powszechnej, do której zostałem przyjęty i rozpocząłem naukę. Miałem wówczas 10 lat. W tym czasie warunki życia były jeszcze ciężkie. Zarobki były małe, odczuwało się brak żywności, odzieży, obuwia. Jako jedno z biedniejszych dzieci w szkole otrzymałem ubranie przysłane przez Polski Czerwony Krzyż, pochodzące z darowizny od Polaków z zagranicy. Było to ubranie bardzo sztywne, o którym mówili, że jest zrobione z konopi i części papieru. Ale już nie miało dziur jak dawniejsze. Dostałem również kamaszki z podeszwą drewnianą, które mi się bardzo przydały; chodziłem w nich przez całą zimę.

Ojciec pracując w fabryce zapoznał się z robotnikami i za ich namową wstąpił do Polskiej Partii Socjalistycznej. Poznał wówczas życie robotników, ich warunki bytowe, środowisko społeczne, warunki kulturalno-oświatowe i ich walkę polityczną. W fabryce brał czynny udział w pracach w Związku Zawodowym Robotników i Robotnic Przemysłu Włókienniczego, organizacji kierowanej przez Polską Partię Socjalistyczną (pełna nazwa: Związek Zawodowy Robotników i Robotnic Przemysłu Włókienniczego w Polsce. Organizacja zawodowa włókniarzy powstała w 1913 r. W Pabianicach działał odział Związku, skupiający socjalistów i komunistów. Według stanu na dzień 24 XI 1919 oddział liczył 3400 członków na 1 I 1921 – 5736 członków). Uczestniczył w każdej zorganizowanej akcji robotników w obronie swoich interesów przeciwko kapitalistom. W uznaniu za tę działalność robotnicy wybrali go delegatem fabrycznym, aby w obronie ich praw występował przed właścicielem fabryki. Ściągnął tym na siebie niezadowolenie fabrykanta, który wypowiedział mu pracę. Robotnicy stanęli w obronie ojca i podjęli uchwałę, że nie dopuszczą do zwolnienia go, a w razie potrzeby rozpoczną strajk. Zdecydowana postawa robotników odniosła skutek i decyzja zwolnienia ojca została cofnięta. (…)

W całym kraju uroczyście obchodzono dzień 1 Maja 1923 roku. W Pabianicach odbyła się wówczas wielka manifestacja robotników. Ojciec zabronił mi w tym dniu pójść do szkoły. Przypiął mi czerwoną kokardkę do marynarki i powiedział; „Dziś pójdziesz ze mną na obchód 1 Maja – święto robotników zorganizowane przez PPS”. Poszedłem z nim. Przed lokalem PPS przy ulicy Zamkowej zgromadziły się tłumy robotników i robotnic, następnie uformował się długi pochód i ruszył na plac zbiorki, gdzie miały nastąpić przemówienia. Na wietrze łopotały czerwone sztandary i transparenty z hasłami żądań walczących robotników. Ojciec, znany już w Pabianicach działacz robotniczy, szedł na czele pochodu. Robotnicy śpiewali pieśń „Czerwony sztandar”. Pochód szedł główną ulica miasta majestatycznie i powoli. Biła od niego siła walki i wola oporu przeciwko krzywdzie robotników, przeciwko wyzyskowi ich siły i pracy. Pochód zbliżał się w kierunku magistratu, gdzie miały nastąpić przemówienia przywódców robotniczych PPS. W tym momencie z bocznych ulic wyjechali policjanci na koniach z wyciągniętymi szablami i napadli na manifestujących robotników. Tłum stanął w bezruchu, ale po chwili zafalował, zerwała się potężna pieśń „Krew naszą długo leją kaci” i tłum znowu ruszył naprzód. Policja natarła na boki pochodu i jadąc truchtem pałaszowała szablami manifestujących. Ojciec znikł mi w tłumie, który pod naciskiem policji rozstąpił się. Niejeden z uczestników pochodu padł na bruku ugodzony szablą, ale jeżeli mógł podnieść się – szybko uciekał; z pochodu obrzucono policję kamieniami. Słychać było krzyki i przekleństwa bitych robotników.

Po chwili bezsilnej walki z policją robotnicy rozproszyli się, ukryli w budynkach i bocznych ulicach. Wraz z innymi wpadłem i ja do bramy zapchanej ludźmi, którzy w tłoku zaczynali mnie dusić. Ujrzałem jak młoda kobieta stanęła naprzeciw policjanta siedzącego na koniu, który z wyciągniętą szablą nacierał i płazował stłoczonych w bramie ludzi. Z nastawioną piersią i rozłożonymi rękoma powiedziała: „Watażko, bij we mnie, ale nie puszczę ani kroku dalej ciebie”. Watażka zamierzył się szablą, ale jej nie opuścił na bezbronna kobietę, ściągnął konia lejcami i odjechał. Coś się w nim obudziło i odezwało, serce matki, czy sumienie, tego nie wiem. Odwaga kobiety zasłaniającej bezbronnych obezwładniła policjanta – sługusa reżimu. Po jego odjeździe ludzie stłoczeni w bramie zaczęli się powoli rozchodzić, rozluźniło się i wydostałem się z tłoku. Manifestacja rozproszona przez policję nie doszła do końca.

Na drugi dzień poszedłem do szkoły. Nauczyciel zapytał, dlaczego nie byłem w szkole w dniu wczorajszym. Odpowiedziałem, że ojciec zabrał mnie na manifestację, w której brałem udział. Zdziwił się i nic nie powiedział. Jak się później okazało, on również należał do PPS i znał ojca. Był nim nauczyciel J. Śliski.

Na długo utkwiła mi w pamięci ta manifestacja i jej pogrom przez rozwydrzonych konnych policjantów, mocno podpitych, by mieli większą odwagę atakować spokojnie maszerujących ludzi. Zobaczyłem również jak ciężka jest walka robotników o chleb, o prawo do życia, o sprawiedliwość społeczną, walka przeciwko krzywdzie i deptaniu godności człowieka. Toteż w późniejszej pracy politycznej na wsi widziałem w robotnikach sojuszników chłopów, których walka łączyła się przeciwko wspólnemu wrogowi obszarniczo-kapitalistycznemu. (…)

W roku 1926 ukończyłem szkolę powszechną i otrzymałem świadectwo, a wraz z nim książkę pt. „Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej”.

Po ukończeniu szkoły powszechnej chciałem się uczyć dalej. Miałem wówczas 17 lat. Po rozmowie z ojcem postanowiliśmy, że będę kontynuował naukę.

W Pabianicach była szkoła zwana Państwowym Gimnazjum Ogólnokształcącym typu średniego. Czekałem aż się rozpoczną zapisy do niej. W dniu zapisów poszedłem wraz z matką do kancelarii szkoły, by zapisać się do egzaminów. Weszliśmy do kancelarii, zostaliśmy przyjęci przez urzędującego profesora, który zapytał, po co przyszliśmy. Odpowiedziałem, ze chcę uczyć się w tej szkole i proszę o przyjęcie. Profesor zapytał czy posiadam świadectwo ukończenia szkoły powszechnej. Przedstawiłem je. Następnie zapytał jaki jest zawód ojca i matki. Odpowiedziałem, że tkacz i robotnica domowa. Zapytał jeszcze o pochodzenie – odpowiedziałem, że chłopsko-robotnicze. Popatrzył na mnie i matkę, po czym oświadczył, że nie mogę być przyjęty do szkoły, gdyż stan moich rodziców, ich pochodzenie nie klasyfikują mnie do przyjęcia. Stanęły mi łzy w oczach. Matka zaczęła prosić profesora, ale to nie pomogło. Musiałem odejść. Poczułem wielką niesprawiedliwość społeczną, ale nie mogłem na to nic poradzić. Byłem bezbronny jak ci robotnicy w tłumie szantażowani przez policję. Zacząłem czynić starania o przyjęcie do Liceum Pedagogicznego (?), ale i tu nie zostałem przyjęty. W tym czasie nastąpił zwrot w moim życiu i znowu wróciłem na wieś.

Zmarł dziadek, ojciec objął po nim czterohektarowe, mocno podupadłe gospodarstwo. Zamieszkaliśmy ponownie w Sędziejowicach. Chciałem pozostać w Pabianicach, by tutaj uczyć się dalej, ale ojciec zabrał mnie ze sobą, bym razem z nim pracował w gospodarstwie, które było zaniedbane i wymagało dużego wkładu pracy. Musiałem wypełnić wolę ojca i wrócić na wieś. (…)

W roku 1928 nastąpiła zmiana w moim życiu osobistym. Poznałem dziewczynę, z którą się zaprzyjaźniłem i pokochałem ją. Zwierzyłem się z tym rodzicom. Zapytali, kto to jest. Odpowiedziałem, że córka dziesięciomorgowego chłopa posiadającego rodzinę składająca się z ośmiorga dzieci. Zapytali co za nią dostanę. Odpowiedziałem, że o tym jeszcze nie rozmawiałem. Podobała mi się dziewczyna, a czy ma posag lub nie, to i tak ożenię się z nią. Ojciec zaczął mi tłumaczyć, że po nim otrzymam 10 mórg ziemi i całą gospodarkę. Gdybym znalazł dziewczynę, która by miała posag w postaci ziemi, otrzymałaby dobrą wyprawę w tym krowę, to by mi lżej było gospodarować. Jako zamożniejszy gospodarz byłbym lepiej uważany przez innych chłopów. Odpowiedziałem, że nie żenię się z krową, czy morgami, żenię się z dziewczyną, którą poznałem i która będzie dla mnie żoną i przyjacielem w życiu. Dodałem, że będę miał przecież gospodarstwo po ojcu, na którym trzeba robotnej dziewczyny, więc nie potrzebuję większego majątku. Ojciec a szczególnie matka sprzeciwili się temu.

Do ojca zaczęli przychodzić gospodarze z innych wsi, wiedząc że ma jednego syna i proponowali mu różne posagi, które by otrzymały ich córki, gdyby wyszły za mnie. Jeden dawał dwie morgi ziemi, krowę i wyprawę mieszkaniową. Drugi obiecywał pieniądze na budowę domu. Poza mną szły targi, stawiano propozycje, o których ojciec mnie informował. Odrzucałem je wszystkie. Miłość najsilniejsza była nade wszystko. Oświadczyłem rodzicom, że jeśli się nie zgodzą na tę, którą wybrałem, opuszczę ich. Zamierzałem przenieść się do miasta i zarobić pieniądze i wtedy ożenić się z nią niezależnie od woli rodziców.

Poszedłem wówczas do wuja w Pabianicach, który mnie przyjął na mieszkanie, a narzeczona zgodziła się na służbę u pewnych państwa w Łodzi. Za zarobione pieniądze mieliśmy się pobrać i pracować dalej na wynajęcie mieszkania, by założyć swe gniazdo rodzinne. Po upływie tygodnia ojciec przyjechał do wuja i oświadczył, żebym wrócił z narzeczoną. Zgodził się na nasze wesele i nie stawiał przeszkód, mówiąc jak sobie pościelę tak się wyśpię. On za to nie będzie brał odpowiedzialności. Ucieszony tą zmianą ojca pojechałem do narzeczonej, zabrałem ją ze służby i przyjechaliśmy, by przygotować się do wesela, które w niedługim czasie się odbyło. (..)


W kwietniu na posiedzeniu zarządu koła w Kolonii Sędziejowice, w którym uczestniczyłem, została podjęta uchwała o ufundowaniu sztandaru Stronnictwa Ludowego ( Stronnictwo Ludowe powstało w 1931 roku w wyniku połączenia PSL Piast, PSL Wyzwolenie i Stronnictwa Chłopskiego) dla gminy Sędziejowice. Zarząd Gminny Stronnictwa Ludowego uchwałę tę zaaprobował i wydał odpowiednie zalecenie. W tym celu postanowiono dokonać zbiórki pieniędzy wśród członków stronnictwa. Wysokość składek ustalono na 1-2 zł od osoby. Składka była dobrowolna, zarządy kół nie wywierały nacisku w tej sprawie. W niedługim czasie zebrano 70 zł i przekazano je do zarządu gminnego, który upoważnił mnie do zamówienia i kupna sztandaru. Pojechałem do Pabianic do zakładu hafciarek, który był prowadzony przez Siostry Miłosierdzia (?) przy Kościele M. Boskiej w Pabianicach, gdyż innego zakładu nie było, i tam chciałem zamówić sztandar. Podałem wzór sztandaru do wykonania. Miał on być zrobiony z jedwabiu. Jedna strona miała być koloru zielonego z koniczynką czterolistną, druga czerwona z godłem państwa. Siostry odmówiły mi wykonania takiego sztandaru. Pojechałem do Łodzi, ale i tutaj nie chciano takiego sztandaru wykonać; zakłady wykonujące sztandary były pod opieką kleru. Wróciłem bez niczego. Zwołałem posiedzenie zarządu, by ustalić inny wzór sztandaru. Postanowiliśmy zachować dotychczasowe kolory, z tym żeby na zielonej stronie obok znaku czterolistnej koniczyny umieścić napis: „Przez walkę do zwycięstwa”, a na czerwonej stronie wizerunek Świętego Izydora – patrona oraczy. Pojechałem ponownie do Łodzi i podałem nowy wzór. Przyjęto teraz do wykonania, ponieważ był wizerunek Św. Izydora. Koszt wykonania był wysoki, ostatecznie zgodziłem się na cenę 170 zł zadatku, resztę miałem wpłacić przy odbiorze. Czasu na wykonanie sztandaru było niewiele. Odsłonięcie miało nastąpić 12 czerwca 1934 r. w Kozubach podczas obchodu Święta Ludowego. Równocześnie trzeba było czynić w całym powiecie przygotowania do obchodów, rozesłać zawiadomienia do wszystkich kół stronnictwa.

W maju powiadomiono mnie, że sztandar jest już zrobiony i wyznaczono termin odbioru. Tymczasem brakowało nam pieniędzy na zapłacenie należności. Zebraliśmy dalsze 50 zł, ale do pełnej kwoty brakowało jeszcze 50 zł. Pojechałem po odbiór nie mając należnej sumy. Prosiłem wykonawców o wydanie mi sztandaru oferując na brakującą sumę weksel z podpisami żyrantów, ale nie chcieli o tym słyszeć. Nie wiedziałem co począć, po namyśle udałem się do znanego posła A. Szczerkowskiego (mowa tutaj o Szczerkowskim Antonim, 1881-1960 – działaczu ruchu robotniczego i zawodowego w Pabianicach, członku Polskiej Partii Socjalistycznej. Szczerkowski wchodził w skład władz naczelnych PPS, pełnił też funkcję przewodniczącego Związku Zawodowego Robotników i Robotnic Przemysłu Włókienniczego w Polsce. 1919-1935 poseł na sejm), który był w Pabianicach. Przedstawiłem mu sprawę, prosząc o pomoc. Udzielił mi jej, pożyczając 50 zł z funduszy partyjnych do zwrotu w okresie 2 miesięcy. Byłem tym bardzo ucieszony, kupiłem sztandar i przywiozłem do domu. (…)

Emanuela Cunge, wnuczka pabianickiego fabrykanta Hermana Fausta, we wspomnieniach „Uciec przed Holocaustem”, 1997 opisuje między innymi swoją sytuację rodzinną.

Wielkanoc wypadła tego roku wyjątkowo wcześnie, a wraz z nią wtargnęła do dymiącej setkami fabrycznych kominów Łodzi rozsłoneczniona wiosna. Bezchmurne niebo nad miastem nie kojarzyło się ani z łoskotem dział na granicy rosyjsko-japońskiej, ani z nasilającymi się ruchami rewolucyjnymi, które objęły europejska cześć Rosji, docierając również do Łodzi. Przyszłość rysowała się mgliście, nic jednak nie wróżyło, że tylko nieliczna garstka tych, którzy, podobnie jak ja, ujrzeli światło dzienne 15 marca 1904 roku, przetrwa osiemdziesiąt lat nadeszłego stulecia.

Przyszłam na świat jako pierwsze dziecko zawartego z miłości małżeństwa najstarszego syna znanego przemysłowca i jedynej córki artysty introligatora. Związek ten był od początku źródłem poważnych konfliktów między obu rodzinami. Sceną, na której rozegrał się romans dwojga młodych, niespełna dwudziestoletnich bohaterów, było małe, ale bardzo uprzemysłowione miasto Pabianice, o tradycjach kulturalnych sięgających średniowiecza.

Wszystko składało się na zasadnicze różnice, dzielące rody Faustów i Kantorowiczów. Herman Faust wywodził się z rodziny tkaczy, ale dzięki wybitnym zdolnościom i fantazji twórczej bardzo szybko przekształcił swój prymitywny ręczny warsztat w małą, stale rozrastającą się fabryczkę. Ogromna pracowitość i umiejętność stosowania się do gustów odbiorców, których krąg nieustannie się powiększał w związku z rozbudową sieci kolejowej w azjatyckiej części Rosji owocowały obficie i wkrótce czterech z jego pięciu synów pracowało w pabianickiej fabryce, składającej się z kilkudziesięciu tkaczy i kilku wykwalifikowanych majstrów. Najstarszy syn, cieszący się bezwzględnym zaufaniem, dźwigał lwią część obowiązków produkcji na swoich barkach. Jednocześnie był uosobieniem władzy pedagogicznej wobec młodszych czterech braci i czterech sióstr. Głowa rodziny, Herman Faust, hołdował religijnym tradycjom, respektowanym przez jego przodków, mimo iż był mniej surowy w ich przestrzeganiu aniżeli żona, trzymająca w ryzach cały dom i korzystająca z upodobaniem z porad miejscowego rabina.

Zupełnie odmienne oblicze prezentowała rodzina Kantorowiczów, z której pochodziła moja matka. Tam wyrocznią była żona, pani Karolina, powszechnie zwana „piękną Karolcią”, należąca do wychrzczonej jeszcze u progu XIX wieku warszawskiej rodziny Fajansów. Jej ideałem było korzystanie z uciech życiowych, co często kolidowało z obowiązkami żony i matki. Opowiadano, że nawet strata syna, który po kilku awanturniczych latach spędzonych z jakimś wędrownym cyrkiem został w tajemniczy sposób zastrzelony przez rosyjskich żandarmów podczas łódzkich rozruchów, a potem męża Emanuela, zmarłego na rok przed moim urodzeniem, nie przeszkodziła pięknej Karolci w tradycyjnej wyprawie za granicę do wód, a następnie w znalezieniu stosunkowo szybko pociechy w nowym związku małżeńskim ze starym kawalerem, ziemianinem, Norbertem Kołtońskim. Opinia postępowej kobiety nie opuszczała jej do śmierci. Zasiadała po pierwszej wojnie światowej w radzie miejskiej, w licznych procesach sądowych, kiedy wadziła się o byle głupstwo ze swymi lokatorami, obchodziła się bez adwokata, broniąc skutecznie i z dużym krasomówstwem swoich praw. Córkę wysłała do szkół w Sieradzu, a następnie do Wrocławia na studia muzyczne i gospodarskie, co pozwalało jej samej nieograniczenie korzystać z uroków życia.

Nic dziwnego, że ten niezwykły w owych czasach tryb życia, a przy tym całkowita asymilacja językowa i obyczajowa rodziny Kantorowiczów były kamieniem obrazy dla Hermana Fausta i jego małżonki, świadomie zamkniętych w niedostępnym i zatwardziałym tradycjonalizmie religijnym i sentymentalnym, narzucanym także potomstwu, zresztą bez większego powodzenia. Mezalians pierworodnego syna, niejako uprzywilejowanego następcy państewka, które tworzyła rozrastająca się nieustannie fabryka i wszystko, co się z nią wiązało, był dla moich dziadków prawdziwym dramatem życiowym. Powziąwszy raz na zawsze niechęć do tej dziwacznej synowej, spędzającej dnie całe przy fortepianie, na wyszywaniu gobelinów i – koniec świata! – na wycieczkach rowerem, składającej niemal całość obowiązków domowych na personel domowy: guwernantkę, kucharkę, pokojówkę i praczkę, urządzającej choinkę na Bożę Narodzenie i wykonującej pisanki na Wielkanoc, nie przekroczyli nigdy progu mieszkania moich rodziców. Ojciec, chcąc uniknąć zerwania z rodziną, do której był mimo wszystko ogromnie przywiązany, ustanowił zwyczaj odwiedzania z żoną i dziećmi dziadków w Pabianicach przy okazji licznych świąt, urodzin i rocznic, obchodzonych uroczyście w wielkiej siedzibie, świadczącej o zamożności starych Faustów. W tych dość częstych spotkaniach brali udział wszyscy, toteż i ja, i rodzeństwo mieliśmy bardzo rozwinięte uczucia rodzinne mimo napiętych czasem stosunków, co umiejętnie przed nami, dziećmi, kamuflowano.(…)

(Autorka ukazuje rasistowskie paradoksy na przykładzie rodziny Faustów)

Wydarzenia w sąsiadujących z Polską Niemczech wtargnęły dość oryginalnym echem do naszego życia rodzinnego. Otóż pewnej soboty, podczas obiadu u rodziców, na którym był obecny oprócz mnie i Stacha również stryj Ludwik, ojciec wyciągnął z kieszeni opasłą, podłużną kopertę i dając ją swemu najmłodszemu bratu, powiedział krótko: - Przeczytaj i powiedz, co o tym myślisz.

List pochodził z Berlina od jakiegoś prawnika o tym samym co nasze nazwisku. Zwracał się do nie znanych mu ludzi, których nazwisko wyczytał w książce telefonicznej, z błagalną prośbą o pomoc, polegającą na znalezieniu w częstochowskich archiwach ewidencji ludności danych stwierdzających, że jego i nasz protoplasta rodu był z pochodzenia prawdziwym Niemcem z Nadrenii. Autor listu pisał, że wymienione przez niego dane musi dostarczyć do Rassenforschungs Institut Ost (Instytut Badań Rasowych na Wschodzie), który go wezwał do udokumentowania jego pochodzenia budzącego podejrzenia o żydostwo. Nasz korespondent, podając różne szczegóły swej sytuacji zawodowej i rodzinnej, popartej kopią metryki chrztu, błagał o wspomniane papiery, twierdząc, że jeśli ich nie otrzyma, pozostaje mu tylko samobójstwo. Dalej pisał, że grozi mu odebranie kancelarii adwokackiej, w której pracuje wraz z dwoma synami, prawnikami, żonatymi z czystej krwi Niemkami, i że ani jego żona, również Niemka z krwi i kości, pochodząca z czcigodnej ewangelickiej rodziny, ani on sam, weteran wojny 1914-1918 roku, nie zastanawiali się nigdy nad podejrzanym pochodzeniem jego przodków itd. W oddzielnym dopisku cytował obszernie opinię owego Instytutu Badań Rasowych, sugerującego, że pod koniec XVII wieku wywędrował z Nadrenii na Węgry w poszukiwaniu pracy rzemieślnik niemiecki Wolfgang Joachim Faust, który został napadnięty, ograbiony i pobity do nieprzytomności przez rozbójników. Na wpół żywego znalazła na drodze córka miejscowego oberżysty, Żyda, która zabrała go do domu, pielęgnowała, odratowała i zakochała się w nim na zabój. Darzona wzajemnością oświadczyła ojcu, że ten albo żaden. Ubóstwiający jedynaczkę oberżysta udał się po wskazówki do rabina i gminy żydowskiej. Rada w radę postanowiono, że dziewczyna będzie mogła poślubić Niemca, jeśli ów podda się obrządkom rytualnym towarzyszącym przejściu na judaizm. Zakochany młodzieniec zgodził się na wszystko i wkrótce poślubił córkę oberżysty. Mieli dzieci i wnuki, które jednak nie czuły się szczęśliwe, ponieważ cała wioska dokuczała im z powodu ich pochodzenia, i to zarówno chrześcijanie, jak i Żydzi. Za zgodą rodziców większa część potomstwa wyemigrowała do Polski, w której różne reformy otwierały dla Żydów możliwości osiedlenia się i wykonywania wielu zawodów. Kilku braci z dziećmi i rodzinami zamieszkało w Gnaszynie pod Częstochową i trudniło się rzemiosłem lub drobnym handlem. Po pewnym czasie jeden z nich postanowił szukać szczęścia w Brandenburgii i to właśnie on miał stać się pradziadem naszego niefortunnego adwokata. Chodziło o stwierdzenie, że wywodził się w prostej linii od Wolfganga Joachima, co pozwalało przyznać berlińskiemu Faustowi ileś tam procent aryjskości.

Spoglądaliśmy po sobie, po zapoznaniu się z treścią tej epistoły, ze zdumieniem i przerażeniem. Mieliśmy przed sobą namacalny dowód, jak można zwykłe ludzkie sprawy doprowadzić do absurdu, jeżeli krajem rządzi ktoś taki jak Hitler i jego banda. Zetknęliśmy się bezpośrednio z perfidną podłością konsekwentnej do nonsensu segregacji rasowej.

Ludwik schował list i oświadczył krótko: - Jadę w poniedziałek do Częstochowy.

Kiedy powrócił, archiwa częstochowskie były uboższe o zakurzone, datujące się sprzed wieku akta, które mój stryj po prostu, za pomocą sutego napiwku wykradł, berliński mecenas zaś otrzymał swoje wymarzone dokumenty, za które zresztą nigdy nie podziękował. Nie dowiedzieliśmy się również, czy mógł zrobić z nich użytek, co wydawało się nam dość wątpliwe.

Incydent ten zakłócił na jakiś czas spokój w naszym domu, miał też zresztą pewne zabawne echo. Otóż najpierw Ludwik po wykonaniu częstochowskiej misji zaproponował ojcu, by sporządzić ze zdobytych dokumentów poświadczone notarialnie kopie. Dodał przy tym najpoważniej w świecie: - Kto wie, a nuż i nam się kiedyś przydadzą…

Ojciec wyśmiał go, nie przeczuwając, że jemu i jego najbliższym Niemcy nie dadzą czasu na udowadnianie procentu aryjskiej krwi. Wkrótce po tym zajściu byliśmy wszyscy przy okazji jakiegoś święta na obiedzie u dziadków w Pabianicach. Dziadek jak zwykle milczał, babka jako wierna służebna starała się odczytać z jego twarzy kulinarne życzenie, natomiast stryjowie, ciotki i wujkowie zajmujący godnie swe miejsca wedle starszeństwa, prowadzili ożywioną dyskusję na temat wysiedlania przez Niemców Żydów pochodzących z Polski na polsko-niemiecki punkt graniczny. Była to sprawa niezwykle drażliwa, ponieważ wysiedleńcy domagali się od swych polskich współwyznawców pomocy, do której ci wcale się nie palili. Niektóre próby organizowania komitetów pomocy w gminach religijnych spaliły na panewce, głównie z powodu niechęci, jaką budzili nieproszeni goście wskutek swego zarozumialstwa i niezrozumiałego wywyższania się. Dziadek przysłuchiwał się dyskusji milcząc, dopiero gdy Ludwik opowiedział z ironią berlińsko-częstochowską awanturę, zakończywszy ją uwagą, że nikt nie może być pewien swego żydowskiego pochodzenia, dziadek rąbnął pięścią w stół i oświadczył, że ktokolwiek z rodziny ośmieli się wygłaszać tego rodzaju wątpliwości, nie ma czego szukać w rodzicielskim domu. Z dziadkiem nie było żartów, toteż nigdy więcej nie poruszano w Pabianicach tego tematu.

(Najmłodsi Faustowie cieszyli się sympatią Juliana Tuwima)

(…) zeszliśmy do sali jadalnej, gdzie w komplecie czekali już na obiad pensjonariusze. Nastąpiły prezentacje i przyjemne niespodzianki, powiedzmy, personalne. Bo oto pierwszy szedł nam na spotkanie Julian Tuwim, który niewiele się zmienił od lata 1913 roku, kiedy wodził rej w Inowłodzu. Nie rozpoznał we mnie dziewięcioletniej wówczas dziewczynki, której kazano się bawić z dziećmi, podczas kiedy rodzice podejmowali gości podwieczorkiem na obszernej werandzie. Wystarczyło mu jednak uważne, bystre spojrzenie, by uchwycić rodzinne podobieństwo rysów z najmłodszą siostrą mego ojca, Ernestyną, wtedy jeszcze podlotkiem, z którą zawzięcie flirtował.

- Czy pani panieńskie nazwisko jest przypadkowo Faustówna – zapytał niemal jednocześnie z podaniem ręki. Dowiedziawszy się, że jestem bratanicą Ernestyny, rozkrochmalił się, a nawet wyraźnie wzruszył i natychmiast zostaliśmy zaadoptowani (…) przez całe towarzystwo. Tuwim był, jak zawsze, duszą tego przypadkowego zbiorowiska ludzi, wśród których znalazł się słynny konferansjer Qui pro Quo – Jarossy i dramaturg Winawer. (…)

(Wkroczenie Niemców)

Moi rodzice nie uniknęli powszechnego losu. Najpierw zjawił się umundurowany przedstawiciel władzy z nakazem rekwizycji mieszkania, sporządzenia w jego obecności spisu wszystkich nieruchomości i zapowiedzią zawiadomienia o terminie wysiedlenia. Kąsek był widocznie już z pobieżnego rzutu oka dostatecznie tłusty, wziąwszy pod uwagę kryształy, serwisy, srebro, bieliznę, dywany, meble i suto zaopatrzoną spiżarnię, bo zaraz następnego dnia zjawiło się kilku oficerów, aby ocenić przydatność mieszkania pod swoim kątem widzenia. Kręcili głowami na widok wzorowo prowadzonego przez moją matkę gospodarstwa, ba dali nawet wyraz zdziwieniu, skąd u tych stworzeń niższego rzędu wziął się iście niemiecki ład. Wypróbowali fortepian, zerwali ze ściany oszklone litografie z drzewem genealogicznym Fajansów, Bersonów i Braumanów, odziedziczone przez matkę po prababce, zrzucili je na podłogę, podeptali i zapowiedzieli, że za dwa dni się wprowadzają i że mieszkanie do tego czasu ma być wolne.

Niedługo po ich wizycie, w godzinach wieczornych, zjawił się Herr Stumpf z żoną, mieszkający w sąsiedztwie. Stumpf był Niemcem z dziada pradziada. Przywędrował z ojcem do Łodzi jako wyuczony tkacz i zaczął pracować w fabryce mego dziadka w Pabianicach. Później awansował na majstra i doczekał się zasłużonej emerytury. Ojca znał od dziesiątków lat. I dowiedziawszy się z rozmów współplemieńców przy piwie o przewidzianej rekwizycji lepszych domów na alei Kościuszki, zjawił się, by zaproponować pomoc. (…)

Wkrótce po wyjeździe rodziców i ja postanowiłam opuścić Łódź zabierając oczywiście Jasia i Antosię. Wcześniej czekała mnie wizyta w Pabianicach, ponieważ przyrzekłam ojcu, że pożegnam w jego imieniu babkę, złożoną chorobą. Były to niełatwe chwile, bo choć nie łączyło mnie z nią żadne głębsze uczucie, to przecież widok tej osiemdziesięciokilkuletniej kobiety, zdanej na opiekę domowego totumfackiego, wiernego Walentego i jego żony, starego pabianickiego lekarza domowego rodziny i wreszcie aptekarza Bolechowskiego, zajmującego od niepamiętnych czasów parter nieruchomości dziadków, był trudny do zniesienia, a jeszcze trudniejsze było przekazanie jej pożegnania od ukochanego pierworodnego syna. Czułam, że jej obraz będzie mi długo towarzyszył jak jakiś niemy wyrzut, ale wiedziałam też, że nijak nie mogę ulżyć jej doli, więc usiłowałam go wyeliminować z pamięci. (…)

Z trzydziestopięcioosobowej rodziny, jaka zasiadała przed wojną z okazji różnych świąt przy stole dziadków w Pabianicach na ulicy Warszawskiej, zostało nas troje w kraju i kilkoro we Francji, mianowicie brat stryjeczny z rodziną, ciotka Jula Merot z mężem, oficerem francuskim, córką i synem. I to wszystko.


Ludwik Śledziński – pepesowiec, bojowiec, zesłaniec, poseł na Sejm II RP jest autorem ”Wspomnień z Pabianic. Rok 1900”.

Było to latem 1900 roku. Od tow. Filipa (Sachsa) dowiedziałem się, że przy zabraniu drukarni „Robotnika” w Łodzi zostały zniszczone wszystkie adresy, a między innymi i adres do organizacji naszej w Pabianicach.

Ponieważ mówiliśmy o tym, że trzeba znaleźć drogę do pabianickiej organizacji, więc wziąłem to na siebie zrobić. Pojechałem w najbliższą niedzielę do Zduńskiej Woli, gdzie, jako w rodzinnym mieście miałem dużo znajomych i gdzie zorganizowałem duże koło partyjne. Otóż wiedziałem, że do tego kola należy kilku towarzyszy, którzy przedtem pracowali w organizacji pabianickiej, więc przez nich spodziewałem się odnaleźć drogę do Pabianic.

Od tow. Czerkaskiego otrzymałem adres do tow. Olejnika, urzędnika stacji pocztowej w Pabianicach, który miał mnie zaprowadzić do organizacji. Gdy przyszedłem na stację pocztową tak coś około 4-ej po południu, to tow. Olejnika nie zastałem. Jakaś niewiasta, przyglądająca mi się badawczo, powiedziała, że pan Olejnik niedługo przyjdzie, więc postanowiłem na niego zaczekać. Ponieważ nie znałem tow. Olejnika, więc po pewnym czasie znów zapytałem się, czy już jest pan Olejnik. Okazało się, że tow. Olejnik już przyszedł , a obejrzawszy mnie dokładnie, jak mi to potem opowiedział, przypuszczał, że jestem agentem żandarmskim.

Poprosiłem pana Olejnika o poufną rozmowę i gdyśmy się znaleźli sami w pokoju, oświadczyłem mu, że wolałbym byśmy przeszli do innego miejsca, więcej spokojnego. Tow. Olejnik, przyglądając mi się uporczywie, zgodził się na zmianę miejsca i poprosił do altany, w ogrodzie. Gdy już znaleźliśmy się w ogrodowej altanie, to od razu przystąpiłem do sprawy i tak oto zapytałem tow. Olejnika: Szanowny towarzyszu, otrzymałem wasz adres od jednego z towarzyszy w Zduńskiej Woli, dokąd specjalnie jeździłem, by przez tamtejszych towarzyszy nawiązać na nowo z pabianicką organizacją stosunki partyjne, które uległy przerwie przez zniszczenie adresów przy zabraniu drukarni „Robotnika”. Tutaj obszernie opowiedziałem tow. Olejnikowi, jak żandarmi zabrali drukarnię „Robotnika”, która się mieściła przy rogu ulic Średniej i Północnej w Łodzi.

Tow. Olejnik formalnie wlepił we mnie swoje oczy i zamiast mi odpowiadać na moje pytania, zaczął głośno jakby do siebie tylko opisywać mnie jak wyglądam, w końcu stwierdził, że jest członkiem partii, i że już od pięciu miesięcy przeszło stosunki z partią są przerwane, ale mi nie wierzy, że ja jestem członkiem partii, bo w taki niezwykły sposób tu przyszedłem i dlatego uroczyście zagroził mi, że jeśliby się okazało, że ja jestem szpiclem, to choćby jego aresztowali, będę zabity „jak wściekły pies”.

- Dobrze towarzyszu, zgadzam się na wasze ultimatum, ale powiedzcie mi, co wam potrzeba dla waszej miejscowej organizacji, jakich broszur i wiele ich potrzebujecie?

- Broszur potrzeba nam sporo, bo organizacja wciąż się rozszerza, a najwięcej przywieźcie nam ”Robotnika”. Tylko przyjedźcie jeszcze z kimkolwiek z łódzkich kierowników partyjnych.

Spisałem sobie ilość i jakie broszury mamy przywieźć towarzyszom do Pabianic. Pamiętam tylko z tej całej litanii, że tow. Olejnik zażądał, by „Robotnika” każdego nowego numeru przysyłano im najmniej 75 egzemplarzy, co na one czasy było bardzo dużą cyfrą. Umówiliśmy się, że przyjadę z tow. Zygmuntem w przyszłą niedzielę po południu i zatrzymamy się w pierwszorzędnej restauracji, gdzieś naprzeciwko kościoła ewangelickiego. Tow. Olejnik jeszcze raz mnie zapewnił, że nic mnie nie uchroni od śmierci, jeśli by się okazało, że to wszystko jest przeze mnie odegrana komedia. Wyraziłem swoją zgodę i uścisnęliśmy sobie ręce, ze słowami – do widzenia – do widzenia z bibułą!

Wyjeżdżając bryczką z Pabianic do Łodzi, byłem bardzo zadowolony i wesoło mi było na duszy, że choć z trudnością, ale jednak udało się nawiązać stosunki z naszą pabianicką organizacją partyjną.

Umówiłem się z tow. Filipem i Zygmuntem (Bujno), że we wtorek miał jeden z nich być u mnie i dowiedzieć się o rezultacie mych zabiegów. Tymczasem nikt we wtorek do mnie nie przyszedł, więc byłem tym stroskany bo adresu nie miałem ani do Zygmunta, ani też do Filipa, a w Pabianicach obiecałem, że w niedzielę przyjedziemy i przywieziemy bibułę. Dopiero w czwartek przyszedł do mnie Zygmunt i gdy mu opowiedziałem o nawiązaniu stosunków z Pabianicami i przyrzeczeniu, że taką to litanię broszur im mamy przywieść w niedzielę, to Zygmunt odpowiedział, że to będzie niemożliwe, bo w Łodzi nie posiadamy takiej ilości „Robotnika” i broszur. Na usilne moje nalegania Zygmunt się zgodził pojechać do Warszawy po bibułę i dał mi słowo, że w niedzielę o pierwszej popołudniu przyjedzie prosto z dworca z bibułą do mnie.

Mieszkałem wtedy u towarzysza Kozłowskiego na ul. Średniej, który był duszą z nami, ale bał się rozwijać naszą robotę pepesowską ogromnie, tym bardziej, że na niego bardzo pod tym względem wpływała zona, by nie zajmował się sprawami partyjnymi, „bo mogą cię aresztować i ja zostanę z dziećmi bez żadnych środków do życia”, mawiała często do niego.

W niedzielę czekałem cierpliwie na Zygmunta od samego rana, skracając sobie czas czytaniem naszej literatury. Tow. Kozłowski też nie przychodził na obiad, a tu już dawno minęła nie tylko pierwsza, ale i druga, a Zygmunta jak nie widać tak nie widać. Byłem strasznie podniecony, bo różne myśli wirowały po mej mózgownicy z powodu nieprzyjechania Zygmunta. To zdawało się, że jakaś może katastrofa kolejowa się zdarzyła, może Zygmunta aresztowali, albo że nie dostał w Warszawie bibuły, a bez niej nie chciał wracać do Łodzi.

Mieszkanie nasze składało się z jednego dużego pokoju na pierwszym piętrze z dwoma oknami szczytowymi. W środku mniej więcej pokój był przedzielony firanką, co miało oznaczać, że jest pokój z kuchnią. Moje łóżko było po tej stronie, co oznaczała kuchnię zaraz blisko drzwi, a za firanką na prawo były drugie drzwi do komórki – poddasza, gdzie mój gospodarz trzymał kilka par gołębi. Pod nami była piekarnia, a z drugiej strony na parterze mieszkał właściciel piekarni i zdaje się jednocześnie właściciel domu, na piętrze vis a vis nas mieszkał też jakiś robotnik i miał sublokatora.

Jakoś dobrze po pół do trzeciej przyjechał nareszcie Zygmunt z dużą i ciężką walizą. Ponieważ nie mieliśmy dużo czasu do stracenia, więc zaraz otworzyłem walizę i zacząłem przygotowywać broszury do Pabianic. Zygmunt tymczasem odpoczywając poprosił o herbatę i nie pamiętam, czy gospodyni dała mu herbaty, czy też dostał talerz rosołu. Zygmunt zajadał, ja układałem broszury, a gospodyni stała obok swego łóżka i z trwogą patrzyła na moją robotę, a tu w tym momencie ktoś zapukał do drzwi, więc ja prędko broszury nazad do walizki i dochodząc do drzwi głośno powiedziałem „proszę”. Drzwi się otwierają i wchodzi trzech jakichś drabów, pytając się, czy tu mieszka pan Kozłowski? Odpowiadam, że tutaj.

- Co panowie sobie życzą, bo akurat pana Kozłowskiego nie ma w domu i nie wiem kiedy przyjdzie.

- A my mamy b. ważny interes do pana Kozłowskiego.

- Czy można zapytać jaki?

- Owszem, proszę pana, pan Kozłowski trzyma gołębie – prawda?

- Tak jest, ma parę par gołębi.

- Proszę pana, czy nie mógłby nam pan pokazać tych gołębi, bo proszę pana, nam „zginęli” dwie pary z bardzo dobrych i rzadkich gatunków…

Cały czas rozmawiałem z tymi drabami w „przedpokoju” i przyjrzałem im się dobrze i choć w pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to na pewno szpicle przyjechali za Zygmuntem, to po chwileczce zmieniłem zdanie, ale jednak wydawało mi się to wszystko strasznie podejrzane i w pierwszej chwili nie wiedziałem co mam robić, bo jeśli ich nie puszczę, to na pewno, jeśli są szpicle, pomyślą sobie i utrwalą w sobie przekonanie, że czegoś się boimy, a jeśli wejdą za firankę do komórki, to znów zobaczą Zygmunta, więc zdecydowałem się ich puścić, ale spróbowałem ich jeszcze od tego odciągnąć, tłumacząc się tym, że pana Kozłowskiego nie ma w domu.

- Jeśli już tak panowie koniecznie pragniecie zobaczyć gołębie pana Kozłowskiego, to proszę.

Weszliśmy do komórki i panowie ci obejrzeli wszystkie gołębie, znajdujące się w dużej klatce.

- Nie, psiakrew, nie ma tutaj mych gołębi.

- Ale panie, czy nie można byłoby kupić tę oto parkę?

- Niech panowie przyjdą albo dziś wieczorem, albo dopiero jutro, gdy będzie w domu pan Kozłowski, to wam powie, czy sprzeda, czy też nie.

- No to ja dziś jeszcze przyjdę wieczorem.

Poszli, a ja drzwi zamknąłem na haczyk, by znów nie przyszedł ktoś i nie przeszkadzał nam…

Zygmunt był zajęty jedzeniem, a pani Kozłowska z przerażenia zemdlała, gdy ci panowie weszli do mieszkania i tak przez cały czas ich obecności leżała na łóżku zemdlona, dopiero jak wyszli zaczęliśmy ją ratować i niewiasta oprzytomniała.

Szybko posegregowaliśmy przywiezioną bibułę i częścią przeznaczoną dla Pabianic podzieliliśmy się prawie równomiernie. Pozostałą bibułę schowałem do walizy i wsunąłem pod moje łóżko, ale tutaj pani Kozłowska jak zaczęła prosić i płakać, i błagać, by tą walizę zabrać ze sobą, bo tylko patrzeć jak ci szpicle, co tu byli przyjdą z żandarmami i „zabiorą mi męża, bo panów nie będzie”.

Nowa stanęła przeszkoda, a naprawdę byliśmy bez wyjścia, bo nie było do kogo przy niedzieli i o tej godzinie bibułę zawieźć. Żadne perswazje nie pomagały, więc wyszedłem na podwórko, żeby coś wymyślić lub znaleźć jakie lokum na bibułę bez walizki. Szczęście nam sprzyjało, bo spotkałem czeladnika piekarskiego, który zabierał się do roboty. Znałem go tylko z widzenia i trochę z nim rozmawiałem, sondując jego światopogląd, byłem pewny, że do niczego nie należy i żadnego politycznego creda nie posiada.

- Proszę pana, mam prośbę do pana, oto przyjechał do mnie mój brat i zaraz muszę z nim wyjechać do rodziny, a ponieważ nie zastałem swej gospodyni w domu nie mamy gdzie zostawić walizy, którą, gdy powrócę, zaraz bym zabrał, czy by nie można ją u pana na parę godzin zostawić?

- Bardzo proszę, z wielką przyjemnością, niech pan walizę przyniesie.

Spadł mi ciężar z serca. Zaraz walizę przyniosłem i oddałem ją temu zacnemu robotnikowi, a my z Zygmuntem, obładowani broszurami wokoło siebie, ruszyliśmy do przystanku tramwajowego, skąd tramwajem dojechaliśmy do Górnego Rynku, a stąd już bryczką do Pabianic.

Wsiedliśmy do bryczki, w której już siedziało paru pasażerów, jeszcze pozostało jedno miejsce, który zajął jakiś opasły jegomość z „nachalnym” wyrazem twarzy i jakby śmiejącymi się małymi a bardzo ruchliwymi oczkami. Bryczka ruszyła i zaczęła się pogawędka wśród pasażerów. Jechała z nami jakaś młoda para nowożeńców, którzy przyjechali w niedzielę do Łodzi po różne sprawunki i rozmawiając z sobą bardzo żałowali, że zapomnieli czegoś kupić. Nasz grubasek zaczął sobie pokpiwać trochę z tego małżeństwa, a jednocześnie zarzucał nas pytaniami. Towarzysz Zygmunt trącając mnie w bok, szeptał mi do ucha: - Jak Boga kocham szpicle, ostrożnie - byśmy nie wpadli.

Bardzo wesoła była nasza jazda do Pabianic, chociaż jednocześnie ta ciągła obawa przed tym niby szpiclem trochę nas z początku krępowała, ale w końcu przeszliśmy do ofensywy na tego podejrzanego grubaska i co raz zasypywaliśmy go pytaniami. Jednak wyrobiony okazał się ten pan i okropnie cwany.

Zygmunt chciał byśmy wysiedli zaraz przy wjeździe do Pabianic, ale ja się oparłem temu i przekonałem towarzysza, że jedziemy aż do stacji. Nie dojeżdżając do stacji, wysiadł nasz kpiarz i tym jakby zdjął z siebie podejrzenie, że jest szpiclem.

Szczęśliwie znaleźliśmy się w restauracji i zaraz po małej przekąsce poszedłem po towarzysza Olejnika. Czekał na nas z wielką niecierpliwością i gdy mu powiedziałem, że jest ze mną Zygmunt, bardzo się ucieszył i zaraz poszliśmy do restauracji, gdzie tymczasem Zygmunt obstalował dla siebie i mnie kolację. Wypiliśmy po kieliszeczku na prośbę tow. Olejnika i zaraz po kolacji wyszliśmy prosto do domków robotniczych fabryki Krusze i Endera. Niestety, nie pamiętam nazwisk tych towarzyszy u których wtedy odbyło się zebranie i którzy byli na tym zebraniu. Byli to wszystko towarzysze i towarzyszki poważni i bardzo oddani partii, sami robotnicy. Bardzo serdecznie nas przyjęli gdy tylko złożyliśmy bibułę, to zaraz ją zabrał jeden z towarzyszy i wyniósł do składu partyjnego, gdzie już była całkowicie zabezpieczona i skąd ją kolporterzy otrzymać mają już podzieloną do różnych dzielnic i miejscowości. Było to zebranie miejscowych kierowników i organizatorów PPS. Towarzyszka, u której zebranie się odbywało, przygotowała kolację dla wszystkich w postaci herbaty i kanapek z wędliną, była również i ta nieodłączna trucizna, w butelce, która zatruwają się szerokie masy ludu roboczego. Nastrój szybko wytworzył się bardzo podniosły i nadzwyczaj serdeczny. Po załatwieniu i omówieniu wszystkich spraw organizacyjnych tow. Zygmunt zmuszony był na liczne zapytania towarzyszy, wygłosić coś w rodzaju wykładu z dziedziny fizyki i chemii i w ogóle z dziedziny nauk przyrodniczych. Przypominam sobie, z jakim to zaciekawieniem przyglądali się i słuchali objaśnień dlaczego to woda wypełnia szklankę, z której uprzednio kawałkiem płonącego papieru wypchnięte zostało powietrze, i szybko tę szklankę stawia się na talerz, w którym jest trochę wody i woda ta wchodzi do tej szklanki…

Już było późno w nocy, gdyśmy pożegnali naszych towarzyszy, którzy czuli się w ten dzień, jakby na nowo powołani do życia. Naprawdę, tyle wtedy było widać wiary i radości na twarzach naszych towarzyszy, z tego tylko, że znów została nawiązana nić, która chwilowo została przez żandarmów przerwana.

Organizacja nasza w Pabianicach w tych czasach stała moralnie bardzo wysoko, ale i pod względem organizacyjnym była w specjalny sposób prowadzona. Z wielkim żalem piszę o tym, że nie mogę tutaj wymienić nazwisk towarzyszy, którzy wtedy byli kierownikami miejscowej i okolicznej organizacji PPS w Pabianicach. Byłem wtedy zachwycony stanem organizacyjnym i wysoką świadomością i bezgraniczną ideowością naszych towarzyszy w Pabianicach. Komitetu wtedy nie było w dzisiejszym pojmowaniu, a najbardziej czynni, świadomi i ofiarni towarzysze byli tym ciałem kierowniczym partii. Jeżeli się zjawił towarzysz, który stawał do roboty, to towarzysze najpierw wszechstronnie go wypróbowali, a gdy przeszedł wszystkie próby zadowalająco, to go wtedy przyjmowano do naszych szeregów i powierzano mu odpowiednią pracę w pewnej dzielnicy miasta.

Zawarta wtedy została umowa, że raz na dwa tygodnie będzie ktoś z Łodzi przyjeżdżał do Pabianic w sprawach organizacyjnych.

Na tym kończę ten mały obrazek z życia naszej organizacji i mam nadzieję, że towarzysze pabianiccy ujawnią całą pracę PPS szczegółowo, w specjalnej monografii Pabianic.


Wikipedia.org - Ludwik Śledzińsk

Sztetl.org.pl - Cunge Emanuela



W publikacji „Gdzie są Niemcy z tamtych lat? – wspomnienia łódzkich Niemców”, red. Krystyna Radziszewska znajdują się również wspomnienia dawnych pabianiczan.

Georg Walter „Mojego ojca nazywano białym Żydem”

Urodziłem się 27 czerwca 1924 roku w Pabianicach. Członkowie mojej rodziny, zarówno ze strony matki, jak i ojca byli Niemcami i pochodzili z terenu Niemiec. Większość przybyła z Czech, Moraw i z Saksonii – to byli rzemieślnicy, którzy przywieźli ze sobą nie tylko tak zwane know-how, czyli umiejętności fachowe, ale także pieniądze, potrzebne do budowy zakładów. Z czasem zaczęli ich wspierać tamtejsi właściciele i polska szlachta. Wybudowali tu swoje fabryki i rozpoczęli nowe życie.

Moja mama pochodzi z rodziny Fröhlich. Kuzyn mojego dziadka był założycielem chemicznej fabryki w Pabianicach. Doktor Emanuel Fröhlich zajmował się chemią, a jego partner – Louis Schweikert – był kupcem. Urodziłem się w centrum  przy ul. Zamkowej. Dom, w którym przyszedłem na świat już nie istnieje, a na jego miejscu wybudowano pawilon handlowy. Na podstawie starych zdjęć ustaliłem, że łóżko, w którym się urodziłem, stało obok kwietnika.

Byliśmy w całkiem dobrej sytuacji finansowej. Mój ojciec nieźle zarabiał, co w przypadku Niemców zdarzało się raczej rzadko. Mieszkanie, w którym się urodziłem, było wynajmowane, nie należało do nas. Później mieszkaliśmy przez krótki czas przy ul. Zachodniej – tak nazywała się w tamtych czasach, dzisiaj jest to ul. Curie – Skłodowskiej. Jednak najdłużej mieszkaliśmy przy ul. Warszawskiej, naprzeciwko kaplicy. Ten nowoczesny dom zbudował jakiś polski przedsiębiorca w latach 1932-33.

Przed pierwszą wojną światową, mój ojciec pracował w agenturze. Agentury zajmowały się pożyczaniem pieniędzy drobnym rzemieślnikom. Mali przedsiębiorcy kupowali za nie przędzę i krosna tkackie, a z zarobionych pieniędzy spłacali agencjom pożyczkę. Po pierwszej wojnie światowej, kiedy powstała Rzeczpospolita Polska, rząd zabronił działalności takich agencji, ponieważ w większości były one w rękach Żydów, którzy umieli robić takie interesy. Chciano wówczas związać ręce Żydom, więc zakazano działalności, którą prowadzili. Teraz zakłady musiały same sobie radzić, a do tego potrzebowały specjalistów. Ojciec był jednym z nich, był inkasentem. Ludzie jego profesji mieli wtedy prawie nieograniczoną władzę i swobodę działania w największych zakładach. Mojego ojca nazywano „białym Żydem”, ponieważ nigdy nie pozwolił oszukać się czarnym Żydom. Dowiedziałem się dopiero później, dlaczego był taki mądry – miał wśród Żydów swoich zaufanych ludzi, którym dawał odpowiednie stanowiska. Przychodzili do niego w nocy i mówili: „Niech pan uważa panie Walter, X będzie teraz plajtował”. Mój ojciec wiedział, że nie będzie mu mógł oddać towaru, dopóki tamten nie ureguluje starych i nowych rachunków. Kiedy mama złożyła wniosek o przyznanie renty, policzyliśmy jego zarobki – zarabiał na tym wszystkim bardzo dobrze. Od Żydów z Izraela otrzymaliśmy zaświadczenie o wysokości zarobków mojego ojca, w Polsce nie było żadnych dokumentów. Z rodzeństwem przeliczyliśmy to, co zarabiał na dzisiejsze marki. Znaliśmy ówczesne ceny masła, jajek, chleba, wiedzieliśmy, ile trzeba było zapłacić za czynsz i za szkolę. Ustaliliśmy, że w dzisiejszych warunkach ta suma wynosiłaby 32 tysiące marek miesięcznie.

Od pierwszej do trzeciej klasy chodziłem do niemieckiej państwowej szkoły powszechnej, od czwartej do szóstej – uczęszczałem do prywatnej szkoły w Pabianicach, a potem zdałem egzamin do Niemieckiego Gimnazjum Prywatnego. Gdy wybuchła wojna, skończyłem trzecią klasę gimnazjum i przerwałem naukę w tej szkole. Na wszystkich egzaminach obecna była polska rada szkoły i pytania zadawano po polsku. Musieliśmy więc mówić dobrze nie tylko po niemiecku, ale i po polsku. Miałem kiedyś kolegę, który był obywatelem Szwajcarii, chociaż urodził się w Pabianicach. Jego wujek i ojciec pracowali w fabryce chemicznej, która została założona przez kuzyna mojego dziadka. Szwajcarzy przejęli tę fabrykę – jego ojciec został dyrektorem, a później akcjonariuszem. Ten Szwajcar mówił wyłącznie po niemiecku. Polski był dla niego językiem obcym. Z tego powodu w czasie lekcji języka polskiego często i dużo ode mnie ściągał. Dzięki swojej rodzinie prawie najlepiej z całej naszej klasy mówiłem po polsku. W szkole mieliśmy np. historię Polski lub język polski 4 czy 5 razy w tygodniu. W szkole podstawowej (wówczas nazywano ją szkolę powszechną), jak również w prywatnej szkole niemieckiej było tygodniowo o godzinę więcej zajęć z języka polskiego niż z niemieckiego. Po polsku prowadzono również geografię Polski. W gimnazjum było podobnie  - dochodziła tylko historia starożytna po polsku.

W szkole uczyli się przeważnie Niemcy wyznania protestanckiego, ale byli także Polacy i Żydzi. Można było trafić na nauczyciela o nacjonalistycznym nastawieniu, ale takich nauczycieli spotykało się także w polskich szkołach państwowych. Wykorzystywali oni każdą okazję, aby utrzeć nosa komuś, kto wydawał im się Niemcem. Ja wyrosłem w rodzinie liberalnej, gdzie miałem kontakt z różnymi religiami, dlatego właśnie nie znałem uczucia nienawiści do innych narodowości. Miałem przyjaciół, którzy mieszkali w Polsce, ale byli zagorzałymi niemieckimi nacjonalistami. Nie wiem, skąd brało się u nich takie nastawienie. Ja żyłem zawsze ze wszystkimi w zgodzie. Jestem Niemcem, wychowałem się w kręgu niemieckiej kultury, lecz moją ojczyzną jest Polska. Miałem przyjaciół różnych narodowości. Najlepszym z nich był Herbert Dickfoss.

Moi sąsiedzi byli Szwajcarami, Niemcami, Żydami i Polakami. Wzajemne stosunki układały się bardzo dobrze, byliśmy tolerancyjni. Szwajcarzy, którzy mieszkali w pobliżu, byli najczęściej pracownikami należącej do Szwajcara fabryki chemicznej. Polscy sąsiedzi byli kierownikami działów, dyrektorami urzędów – mieszkał tam między innymi kierownik urzędu finansowego w Pabianicach, kierownik kasy chorych – dr Tymieniecki – czy dyrektor dużej fabryki „Krusche und Ender”. Wszyscy się znali i pozdrawiali na ulicy, ale nie byli bliskimi przyjaciółmi. Mimo wszystko Niemcy odgraniczali się od Polaków, Polacy od Szwajcarów, a Szwajcarzy od Niemców. Akceptowali się nawzajem, żyli w przyjaźni, ale nie w braterstwie.

Często chodziłem do kina, gdzie grano austriackie, niemieckie, polskie i amerykańskie filmy. Amerykanie robili westerny lub doskonałe rewie – od początku do końca śpiew i taniec. Ambitniejszych filmów nie sprowadzano. Filmy nakręcone w Polsce były często o wiele lepsze niż amerykańskie. Wszystkie filmy były dubbingowane po polsku, a jeśli nie, np. tanie westerny, to miały napisy.

W niedzielę w kościele  Św. Marii Panny odbywała się główna msza święta dla katolickiej mniejszości niemieckiej.  Siostry mojego ojca, moje ciotki, należały do Katolickiego Stowarzyszenia Śpiewaczego „Cecilia” i zawsze sprawdzały, czy jesteśmy w kościele. Lekcje religii mieliśmy z księdzem z Ksawerowa. Razem z moimi przyjaciółmi chodziłem do kościołów ewangelickich. Odbywały się tam msze dla dzieci, które nazywaliśmy szkółką niedzielną. Pastorowie Julius Horn i Erich Lembke mieli świeckie poglądy i bardzo lubili dzieci. Przebywanie w ich  towarzystwie, słuchanie ich, sprawiało nam po prostu przyjemność. To był powód moich częstych wizyt w kościele ewangelickim. Dopiero po mszy mogliśmy iść na boisko grać w piłkę lub wziąć udział w jakiejś imprezie. Należeliśmy także do harcerstwa. Istniały różne grupy harcerskie – niektóre działały przy Niemieckim Gimnazjum, inne przy Niemieckiej szkole Podstawowej. Ja należałem do katolickiej niemieckiej grupy harcerskiej.


Protestanci mieli swoje własne związki, w których obchodzili święta. Wielkanoc i Boże Narodzenie urządzały protestanckie kościoły. W przypadku Niemców katolików było zupełnie inaczej – mieli swoje zwyczajne msze i obchodzili święta kościelne razem z Polakami. Boże Ciało było wspaniałym katolickim świętem. Niemieccy ewangelicy urządzali tego dnia majówkę. Był to ustawowo dzień wolny od pracy. Katolicy niemieccy uczestniczyli razem z Polakami w procesji, a w całym mieście budowano ołtarze. Bogaci rzemieślnicy i fabrykanci współzawodniczyli ze sobą – walczyli o to, czyj ołtarz będzie najpiękniejszy. Było też wiele świąt niekościelnych. Niemiecki Związek Gimnastyczny organizował np. bal maskowy dla dorosłych i dla dzieci oraz, przynajmniej dwa razy do roku, imprezy sportowe. Istniały wtedy kółka śpiewacze  - osobiście znalem w Pabianicach trzy ewangelickie i dwa katolickie. One także urządzały przynajmniej dwa razy w roku swoje imprezy. Ewangelickie Stowarzyszenie Kobiet też organizowało przedstawienia. Jedno z nich  nazywało się „Bazar” – kupowano i losowano fanty, a zysk przeznaczano na cele społeczne. Wszystkie związki były finansowane przez bogatych rzemieślników i fabrykantów. Moimi ulubionymi świętami były bal maskowy dla dzieci, święto sportu w związku gimnastycznym i organizowana przez związek strzelecki majówka (tylko dla naprawdę bogatych fabrykantów). Było pięknie, dużo strzelano i wybierano króla strzelców. Te święta podobały mi się najbardziej. Organizowano je zaraz po południu, między 14.00 a 16.00, tak że wolno było przyjść dzieciom, które musiały wcześniej wrócić do domu. Rodzice świętowali, a dzieci nie mogły przyglądać się wszystkiemu, co się tam działo.

Byliśmy zorganizowani, ale nie pod względem politycznym. Mieliśmy stowarzyszenie gimnastyczne, Niemiecki Klub Piłkarski i niemieckie kółka śpiewacze. Byliśmy bardzo tolerancyjni. Po pierwszej wojnie światowej, gdy Polska odzyskała niepodległość i wolność, na forum międzynarodowym wydano rozporządzenia, które nakazywały przestrzeganie praw mniejszości narodowych (Niemców, Rosjan, Czechów i Ukraińców mieszkających na terytorium Polski). Polscy ustawodawcy podporządkowali się tym zasadom.

Nikt nigdy tak nie obchodził świąt, nie urządzał takich balów maskowych, nikt nie śpiewał niemieckich piosenek tak, jak niemieckie kółka śpiewacze. Dawniej wszystkim się podobały takie uroczystości, wszyscy się znali i lubili, ale 1933 roku zrobiono z tego kwestię polityczną. NSDAP … Hitler doszedł do władzy – to miało duży wpływ na młodszych Niemców w Polsce. Wcześniej istniała partia – Niemiecki Związek Ludowy, do której należeli sami konserwatyści o niemieckim pochodzeniu, czujący się jednak lojalnymi obywatelami Polski. Nie podejmowali żadnych działań politycznych skierowanych przeciwko ówczesnemu rządowi.  

Gdy Hitler doszedł do władzy, nic się jeszcze nie działo, ponieważ dzięki Bogu byliśmy w Polsce tak bardzo wyizolowani, ze początkowo zmiana władzy w Niemczech nie miała żadnych konsekwencji. Powstała wprawdzie partia Jungdeutsche Partei, która próbowała doprowadzić do konfrontacji, ale poza tym nic się nie działo. Później Polacy utworzyli tak zwany Związek Zachodni. Podburzali przeciwko ludności niemieckiej, byli polskimi nacjonalistami. Czasami  osiągali swój cel, ale ogólnie kontakty między Polakami I Niemcami były tak złe lub tak dobre, że nie dochodziło do konfrontacji. Dopiero w roku 1939 dochodziło do ekscesów podczas demonstracji organizowanych przez Związek Zachodni. Niektórzy spośród polskich nacjonalistów wykorzystali ten moment, aby wyłożyć karty na stół... Później, kiedy sytuacja osiągnęła punkt krytyczny, wyglądało na to, że zacznie się wojna. Związek Zachodni zachowywał się coraz bardziej agresywnie. Kilka tygodni przed wybuchem wojny, latem 1939 roku, w trakcie jednej z demonstracji zdemolowano kilka lokali należących do niemieckich związków i szkół.  Wielu chłopców z rodzin niemieckich musiało opuścić domy i wyjechać do Niemiec. Polscy uczniowie zaczęli występować przeciwko uczniom ze szkół niemieckich. Ja miałem szczęście w nieszczęściu. Mieliśmy znajomych, którzy zostali wychowani w polskiej tradycji. Kiedy wracałem do domu musiałem iść zawsze przez żydowską dzielnicę, która znajdowała się między kościołem Św. Mateusza a kaplicą. Nie było to jeszcze getto – tak nazywano tę dzielnicę dopiero w czasie okupacji. Tam mieszkali Żydzi i tam stała synagoga. Polskie dzieciaki zawsze walczyły z żydowskimi i odwrotnie. Wobec Niemców byli jednak zawsze zgodni, przy czym należy dodać, że Żydzi trzymali bardziej z Niemcami niż z Polakami. To nie były rozgrywki polityczne,  lecz  rywalizacja pomiędzy młodzieżą.


W pabianickiej radzie gminnej był Polak o nazwisku Abdaszewski, który zawsze był przyjaźnie nastawiony do Niemców. W radzie gminnej wiele zrobił dla szkół i związków, zawsze tak się angażował w to, co robił, że dopinał swego. Byłem zaprzyjaźniony z jego synem – Bogdanem – razem byliśmy ministrantami w kaplicy. Później pana Abdaszewskiego aresztowano i wysłano do Dachau. Wszyscy Niemcy, którzy go znali, zebrali się wtedy i przygotowali pisemną prośbę z setkami podpisów o ponowne rozpatrzenie tej sprawy, ponieważ ten człowiek siedział niesprawiedliwie w obozie pracy. Przez długo czas nie było  żadnych wiadomości. Pewnego dnia do domu w Pabianicach przyszedł ktoś z instytucji państwowej i przyniósł urnę z prochami. Powiedzieli, że Abdaszewski był bardzo chory i umarł. Jedyną rzeczą, którą można było jeszcze zrobić to przekazać urnę z jego prochami rodzinie. Od rodziców słyszałem jednak inną opinię. Prawdopodobnie nie chciano go zwolnić do domu, więc zabito go i spalono. Zdaniem mojego ojca miał szansę na przeżycie, gdybyśmy my, Niemcy, nic nie zrobili. 


Mój tata miał wielu przyjaciół wśród Żydów. Pomógł wielu Żydom z gett w Pabianicach i w Łodzi. Nikomu nic złego nie zrobiliśmy, a kiedy po roku 1945 znów nadszedł przewrót, zastanawialiśmy się, czy możemy zostać tu, gdzie dotąd mieszkaliśmy. Powiedziałem wtedy do ojca: „Pakuj manatki” i wynieśliśmy się. Jego polscy przyjaciele także mówili mu: „Lepiej stąd uciekaj, tutaj już nikt nie może cię ochronić”. Było zupełnie tak samo jak za nazistów, ale teraz nadchodził komunizm. Mój ojciec został aresztowany  i znalazł się w obozie, w którym był bity, a ostatecznie z niego wyrzucony. Poszedł wtedy do mojej ciotki. Za cały swój majątek ciocia kupiła odpowiednie produkty i według starej receptury rodzinnej spreparowała maść, dzięki której mój ojciec doszedł do zdrowia. Kiedy poczuł się lepiej  i mógł już sam chodzić, aresztowali go Rosjanie, zabrali do Rosji i tam zmarł.

Zostałem powołany w 1941 roku – najpierw do pracy przymusowej dla państwa, a później do Wehrmachtu. Pewien czas  spędziłem w Związku Radzieckim – służyłem w piechocie. Krótko przed wkroczeniem Rosjan do Pabianic, kiedy byłem na froncie pod Radomiem, odwiedziłem rodzinę. Chciałem przekonać ojca, aby tu dłużej nie zostawał. Powiedziałem mu, że po tym, co zrobili nasi rodacy z Rzeszy (Niemców z Niemiec nazywaliśmy „Reichsdeutsche”, my byliśmy Volksdeutschami) nie może oczekiwać od Rosjan niczego dobrego. Ostrzegano mnie przed pozostaniem w Pabianicach, ponieważ wszyscy byli świadomi tego, co się wydarzy i nikt nie będzie mi w stanie pomoc. Dojechałem do Poznania, ale to miasto obwołano twierdzą i zostaliśmy tam zamknięci. SS otrzymało rozkaz wydostania się z miasta. Jechałem na czołgu, który został trafiony. Co się stało z tymi, którzy byli wewnątrz –  nie wiem.  Czułem tylko, że zostałem odrzucony przez ciśnienie. Straciłem przytomność, a kiedy ją odzyskałem, stało nade mną trzech Rosjan z wycelowanymi we mnie karabinami. Wzięto mnie do niewoli i zesłano na Syberię. Byłem dokładnie na granicy Europy z Azją w zakładach azbestowych w dzisiejszym Jekaterinburgu. Wróciłem latem 1949 roku.


Kiedy wróciłem do Stuttgartu, pracowałem początkowo u mojego wujka w zakładzie, ale nie chciałem pracować w przemyśle tekstylnym. Po krótkim czasie pożegnałem się i postanowiłem zacząć realizować własne plany. Interesowały mnie komputery, które nazywano wtedy „holerytami”. Te urządzenia poznałem już w roku 1943 w warszawskiej dyrekcji kolei państwowych, w czasie służby wojskowej. Stowarzyszenie „Holerit”, które wcześniej miało swoją siedzibę w Berlinie, przeniosło się do Stuttgartu i pojawiła się możliwość współpracy z nimi. Po maturze nie zdawałem już żadnych egzaminów, nie uczyłem się dalej zawodu. Kiedy inni byli na urlopach, w latach pięćdziesiątych, ja chodziłem na kursy.

Po raz pierwszy po wojnie byłem w Polsce w roku 1956, w Opolu, gdzie mieszkała kiedyś moja żona. Tam dorastała, chodziła do szkoły i aż do wypędzenia pracowała w dyrekcji kolei w Opolu. Z Opola pojechałem do Łodzi i Poznania. Pabianice zmieniły się, są teraz ładniejsze. Nie ma tam już jednak naszych znajomych. Kiedy idzie się przez miasto, wszystko wydaje się obce. Dawne Pabianice były nasza ojczyzną, ale dzisiejsze – już nią nie są. Jesteśmy tutaj obcy.

Herbert Dickfoss „Kompromitacja w mauzoleum”

O ile pamiętam, wydarzyło się to w 1936 roku. Miałem  dwanaście lat i żeby sobie dorobić pomagałem przy pogrzebach. Zwykle śpiewałem albo niosłem krzyż. Praca była poważna i budząca szacunek, no i przynosiła niezłe zyski – siedemdziesiąt groszy od pogrzebu, można powiedzieć od truposza. Dla takiego szczeniaka jak ja było to wówczas sporo pieniędzy – starczało prawie na pięć biletów do kina. Największy ruch w interesie panował wiosną i jesienią. Dziennie odbywały się wtedy trzy, cztery pogrzeby, co dawało dwa złote osiemdziesiąt  groszy..

Była jesień. Pogoda – marna. Wiele osób umierało. Pogrzeby odbywały się w pośpiechu. Pewnego razu było tyle pracy, ze musieliśmy się podzielić. We trzech – pastor Horn, Artur i ja – mieliśmy wystąpić w mauzoleum w Pabianicach. Nie byliśmy do tego przyzwyczajeni – zwykle śpiewaliśmy w szóstkę, na trzy glosy. Szacowny nieboszczyk leżał na marach, w mauzoleum stali płaczący żałobnicy i pastor Horn. Obrazu dopełniały kolorowe witraże w oknach i potężne sklepienie. Wszystko miało się odbyć  zgodnie z tradycją. Artur dał mi znak i zaczęliśmy śpiewać. Śpiewaliśmy tak jak zawsze, pewnie, wysokimi, chłopięcymi głosami: „So nimm meine Hӓnde und fϋhre mich” (Weź mnie za ręce i poprowadź). Wcześniej nie miałem pojęcia, że Artur, który zawsze gdy byliśmy w komplecie śpiewał pierwszy głos, sam nie był w stanie utrzymać swojego dur. Z drugiej strony mój słuch  i ambicja nakazywały mi przy śpiewaniu tej prostej piosenki od razu zaintonować drugi głos. To z kolei powodowało, że Artur zaczynał zmieniać ton. Po kilku bohaterskich próbach utrzymania swej tonacji, dostosowywał się w końcu do mnie. Poziom naszego wystąpienia  zaczynał szwankować. Śpiewać jednogłosowo, w mauzoleum, przed dwoma setkami ludzi leżało poniżej naszej godności. A więc dobrze, jeśli Artur śpiewa pierwszy głos, to ja będę śpiewał drugi. Ale z Arturem okazało się to niemożliwe.  Znów po pewnym czasie zaczynał śpiewać to, co ja. W końcu wystąpił mi na czoło zimny pot, ludzie dokoła byli najwyraźniej zaniepokojeni i przestali szlochać. Tylko zmarły pozostał niewzruszony.

W tej nerwowej atmosferze przezwałem śpiewanie i głośno, wyraźnie zapytałem swego kolegę: „Artur, co ty właściwie śpiewasz, pierwszy czy drugi głos?”. Wściekłem się, gdy usłyszałem te niesprawiedliwe oskarżenia. W żadnym razie nie chciałem wyjść na niemuzykalnego przed tak licznym audytorium.

W pabianickim mauzoleum wybuchła bójka pomiędzy dwoma pomocnikami pastora.

W końcu z tej nieszczęsnej sytuacji wybawił nas sam pastor  Horn. Swym pięknie brzmiącym tenorem zaczął śpiewać drugą zwrotkę, a cale towarzystwo żałobne wtórowało mu nieśmiało. Tylko my dwaj staliśmy tam czerwoni po uszy, koszmarnie skompromitowani.

Naturalnie całe zdarzenie miało ciąg dalszy po pogrzebie. Pastor Horn nie tylko kazał nam się modlić, ale również obciął naszą wypłatę.

„Śnimy o swojej bajkowej krainie”

(…) Widzę wtedy Pabianice,

Biegnę pędem przez ulice.

Lecę gdzieś przez Żeromskiego,

Taki to urwis, kolego,

Bije się z chłopakami,

Okłada wszystkich pięściami.

W końcu przez te atrakcje

Spóźnia się znów na kolację,

Na pewno dostanie burę,

Tata złoi mu skórę.

Mama go potem pocieszy,

Raz jeszcze go chyba rozgrzeszy…

Czasem życie w mieście było trudne,

Chodzenie deptakami robiło się nudne.

Mama mnie wtedy prowadziła,

Do krainy, która mi się będzie śniła.

Najpierw idziemy Zamkową,

Za miastem drzewa szumią nad głową,

Ptaki nam pięknie śpiewają,

O! Już się Karniszewice wyłaniają!

Droga daleka, pole po prawej,

Stąd na bosaka biegnę po trawie.

Psy gdzieś szczekają, skowronek śpiewa,

Pole ogromne, a za nim drzewa.

Lasek sosnowy został gdzieś w tyle,

Droga skręcała, jak się nie mylę,

Wioska Wymysłów, pagórek, bzy

To właśnie moje wyśnione sny. (…)


„Tacy właśnie są Żydzi”

Tę smutną i prawdziwą historię opowiedziała mi moja matka parę lat przed śmiercią. Tytułem wstępu: Wszyscy wiemy, że w Polsce było kiedyś wielu Żydów, którzy zajmowali się krawiectwem. W latach 30. były tylko nieliczne sklepy z odzieżą, gdzie dostępne były gotowe ubrania. Płaszcze czy garnitury szyto zwykle na miarę. Najczęściej  u Żydów, ponieważ ci znali się na rzemiośle, no i można się było z nimi targować. Moi rodzice mieli swoich krawców – Irmbergów i Sternów. Wszyscy wiemy również, że wkrótce po zajęciu Polski Żydzi zostali umieszczeni w getcie.

Tak było także w Pabianicach. Żydzi zostali stłoczeni na starym mieście, a teren, gdzie mieszkali otoczono płotem. W zasadzie zabronione było wchodzenie na teren getta, ale my, Niemcy, mieliśmy swoje sposoby, aby się tam dostać.

Był rok 1942. Należałem  wtedy jeszcze do marynarki w Gdańsku. Moja młodsza siostra – Ruth -  miała  być konfirmowana. Trzeba było uszyć dla niej sukienkę. Mieliśmy zachomikowane wiele materiałów – w końcu w Pabianicach rozwijał się przemysł tekstylny. Matka zapakowała materiał, trochę maki, kilka jajek, chleb i poszła do getta, do Żyda Irmberga – naszego przedwojennego krawca. Irmbergowie nie mieli własnych dzieci, ale przygarnęli chłopaka, który blady i cichy siedział w kacie i przyszywał guziki do mundurów. Irmbergowie pracowali dla władz, dzięki czemu mogli przeżyć, ale i tak było im niezwykle ciężko. Irmbergowie i mama ubili interes: sukienka dla Ruth , a przy okazji jeszcze płaszcz zimowy z futrzanym kołnierzem. Była to oczywiście robota na czarno, bardzo niebezpieczna, ale … Dwa razy mama była z Ruth u miary. Irmergowie płakali, bo mama im zawsze coś przynosiła, a mama płakała, bo Żydom się tak źle powodziło.

Pewnej nocy na wiosnę wszyscy Żydzi zostali zapędzeni przez SS na Krusche-Ender-Platz. Ze starówki szli główną ulica miasta. Mieszkańcy jeszcze spali. Tego pochodu nędzy nikt nie powinien był widzieć. Tylko naprzeciw kościoła św. Mateusza paliło się światło w jednym z okien. Tam znajdowała się piekarnia. Niestety nie pamiętam dziś już nazwiska piekarza. Nagle z kolumny wybiegła kobieta, przeskoczyła chodnik i dopadła drzwi piekarni. Otworzyła gwałtownie drzwi i zawołała do zdumionego piekarza: „Zna pan panią Dickfoss z Zielonej Górki? Tak? To proszę przekazać jej tę paczkę”. Zaraz pojawił się w drzwiach strażnik i grożąc kobiecie bronią zabrał ją z powrotem do kolumny. Epizod, który nie trwał nawet minuty, a jaki dramat!”

W nadchodzącą niedzielę, po drodze do kościoła, piekarz powiedział do mojej mamy: „Proszę przyjść jutro do mojego sklepu, mam dla pani paczkę”. Mama przyjęła zaproszenie  z radością – pewnie przygotował chleb … Ale było inaczej. W byle jak zawiniętym pakunku było futro i płaszcz. W nocy, kiedy opróżniano getto, Irmbergowie myśleli jeszcze o tym, aby oddać mojej mamie znajdujące u nich rzeczy. Pani Irmberg narażała się na śmierć z powodu paru resztek materiału, które do niej należały.

Piekarz ze starówki powiedział jeszcze: „Widzi pani, tacy właśnie są Żydzi”.

O Irmbergach nigdy już nic nie usłyszeliśmy.


Historia Hansa Joachima Wenske

„Nasze liceum”

Powszechnie wiadomo, że znikanie pryszczy z chłopięcych twarzy oznacza nie tylko koniec okresu dojrzewania, ale także początek zainteresowania odmienną płcią, krótko mówiąc – mężczyzna staje się mężczyzną. To samo dotyczyło uczniów naszego liceum. Co prawda chodziliśmy z dziewczętami do tej samej klasy, a więc nie były one dla nas żadną nowością, ale ponieważ było ich niewiele, wybór był dosyć ograniczony. A poza tym dziewczyny z naszej klasy interesowały się najczęściej chłopcami ze starszych roczników.

Liczne niezwykle czarujące przedstawicielki słabszej płci z pabianickiego Liceum im. Królowej Jadwigi zwracały na nas uwagę, ponieważ wyróżnialiśmy się spośród masy polskich gimnazjalistów. Młodzi Polacy musieli nosić mundurki – my nosiliśmy przeważnie szyte na miarę garnitury. Jednym słowem prezentowaliśmy się znacznie lepiej.

Nawiązanie pierwszych znajomości nie stanowiło żadnego problemu. Można to było zrobić podczas przechadzki deptakiem, czyli reprezentacyjnym odcinkiem ul. Zamkowej, rozciągającym się pomiędzy cukiernią Piątkowskiego, a mniejsza, odwiedzaną licznie przez uczniów cukierenką-kawiarnią „Jaworski”, gdzie było nieco przyćmione światło i czerwone obicia z pluszu.

Codziennie od 17.00 do 19.00, a w niedzielę pomiędzy 11.00 a 13.00 (po zakończeniu mszy) ruch był niezwykle duży – chodziliśmy tam i z powrotem, grupami, dwójkami czy trójkami.

Jeśli  odkryliśmy jakiś godny zainteresowania obiekt i otrzymaliśmy obiecujący znak – gdy dziewczyna na przykład puszczała oczko – zaczynaliśmy iść za nią, by w odpowiednim momencie nawiązać rozmowę i oczarować ją. Jeśli mieliśmy szczęście, mogliśmy odprowadzić młodą damę aż do drzwi jej domu. Oczywiście zdarzały się starcia z konkurencją z polskiego gimnazjum dla chłopców, ale najczęściej wszystko dobrze się kończyło.

Największe szanse mieli oczywiście nasi championi, jak Arthur Schubert czy Kurt Hauschild biorący udział we wspólnych zawodach sportowych. Ale właściwie wszyscy – jako okazy poniekąd egzotyczne – budziliśmy znaczne zainteresowanie. Mannel cieszył się względami pięknej panny o przezwisku „Bajbus” (od Barbary), która na każdy temat pisała dowcipne i świadczące o niemałej inteligencji wierszyki. Ja zabiegałem o Danutę, której uroda idealnie nadawałaby się do reklam proszków do prania. Dla mnie była to wtedy największa piękność na świecie, no może w Polsce, albo przynajmniej w Pabianicach. Jej starsza siostra przyjaźniła się z jednym z uczniów naszego gimnazjum, a ponieważ jej rodzina mieszkała za Górką, zawsze odprowadzałem ją wieczorami, aby nic złego jej się nie przydarzyło. Przeze mnie wielu dostało kosza od Danuty.

Jeśli bywało się w domu polskiej rodziny, wszyscy mówili: „On chodzi tam, żeby się ożenić”, jeśli natomiast odprowadzało się dziewczynę tylko do drzwi, mówiono: „On z nią chodzi”.

Takie były nasze  zupełnie niewinne pierwsze miłości.

Specjalną atrakcją były zawsze bale dla uczniów liceum. Polscy gimnazjaliści byli zapraszani całymi klasami. Ci z nas, którzy przyjaźnili się z polskimi uczennicami, otrzymywali od pani dyrektor na ich prośbę imienne zaproszenie na piśmie. Nasi wspaniali sportowcy oraz Mannel, Teo i ja byliśmy stałymi gośćmi tych balów. Wiele wówczas tańczono, szczególnie modne było tango „z figurami”.

Naszym nauczycielom, przede wszystkim panu Deugscherzowi (znak firmowy – uczniowski kołnierz i sandały), nie podobały się te znajomości i często dawał nam to do  zrozumienia. Ale na szczęście interesował się raczej harcerzami czy problemami narodowymi.

Uroczystości w naszym gimnazjum odbywały się najczęściej bez udziału polskich uczennic. Tańce miały miejsce bardzo rzadko, zwykle oglądaliśmy wtedy kabaret uczniowski i dobrze się przy tym bawiliśmy.

Dniem, który przerywał monotonię codziennych spacerów deptakiem, był drugi dzień Wielkanocy – lany poniedziałek, czyli dyngus (nazwa wywodzi się prawdopodobnie od wody święconej). Uzbrojeni w  buteleczki tanich perfum – dla swojej ukochanej miałem zawsze trochę maminej wody toaletowej – wałęsaliśmy się po deptaku w poszukiwaniu atrakcyjnych ofiar, które następnie skrapialiśmy perfumami.

Nic dziwnego, że deptak, mimo że nie rosły na nim kwiaty, pachniał potem „Chwilką” lub „Dzwoneczkiem majowym”.

Zapraszanie polskich przyjaciółek do domu nie było dobrym pomysłem, ponieważ ani pani Thommen, ani moja mama nie mówiły po polsku, a rozmowa „na migi” byłaby zbyt męcząca.

I tak nasze kontakty ograniczały się do „chodzenia ze sobą” – wiosną, latem, jesienią i zimą. Tylko w czasie mrozów było nieco inaczej. Na placu Straży Pożarnej organizowano lodowisko, gdzie ślizgaliśmy się parami – była to jedyna okazja, aby w publicznym miejscu objąć swoją dziewczynę.

Ten cudowny czas dobiegł końca wraz ze zbliżaniem się matury. Sto dni przed egzaminem dojrzałości odbył się bal pożegnalny, w którym brali udział także nauczyciele- studniówka. Odtąd nosiliśmy uczniowskie czapki z wyszytą po środku srebrną cyfra 100 i czuliśmy się już w połowie jak studenci.

Dziś, po pięćdziesięciu latach, wydaje mi się, że ten okres mojego życia był niczym innym jak tylko cudownym snem, z którego wyrwały mnie zdarzenia następnych, gorzkich lat. Po tym jak wraz z innymi uczniami pabianickiego gimnazjum odwiedziłem miasto mej młodości, wróciły wspomnienia. Nawet jeśli te wspomnienia to tylko osobiste wrażenia, wiem, że podobne odczucia nie były wyłącznie moim udziałem – podobnie czuli wszyscy moi rówieśnicy.



Inżynier Mieczysław Klimek wspomina uruchomienie Państwowych Zakładów Włókienniczych „Krusche i Ender” w Pabianicach w okresie od 22 stycznia do 1 września 1945 roku:

W przeciwieństwie do miasta Łodzi, Pabianice skutkiem działań wojennych doznały ogromnych zniszczeń, szczególnie w przemyśle włókienniczym. Największa firma „Krusche i Ender” zatrudniająca w samych Pabianicach przed wojną około 1000 osób została zniszczone w około 60%. Firma „Krusche i Ender” miała zniszczone kompletnie warsztaty mechaniczne, obróbki żelaza z tzw. szkołą dla uczniów przemysłu włókienniczego, starą przędzalnię odpadków, magazyny artykułów technicznych, warsztaty mechaniczne obróbki drzewa, jak: stolarnię i ciesielnię, kompletnie spalone biuro techniczne, częściowo farbiarnia, a całkowicie laboratoria chemiczne.

Skład towarów przy farbiarni, postrzygalnię, a częściowo uszkodzono nową przędzalnię odpadków, następnie tkalnię liczącą 1 500 krosien wraz z oddziałami przygotowawczymi i pomocniczymi w stanie kompletnego zniszczenia i zdewastowania, co nie da się opisać, a co zostało utrwalone na zdjęciach fotograficznych przez nas dokonanych. Oprócz uszkodzeń z wyżej wymienionych z siłowni „Krusche i Ender” wywieźli okupanci części jednej z turbin. Skutkiem niespuszczenia wody, sieć wodna na całej przędzalni tzw. Łąki uległa częściowemu zniszczeniu, w tym samym stanie znajdował się bielnik. Jeżeli wyobrazimy sobie nadto i to, że cała sieć elektryczna, siłowa jak i świetlna, telefoniczna, sygnalizacyjna, tryskaczowa, zostały zniszczone w pewnych obiektach całkowicie, wraz z podstacjami siłowych urządzeń elektrycznych, to jest rzeczą jasną, że nie można mieć nadziei uruchomienia tych zakładów w ogóle, ponieważ samo odbudowanie sieci elektrycznej, celem doprowadzenia energii i uruchomienia tylko częściowo zniszczonych oddziałów, wymagało przynajmniej istnienia niezniszczonych warsztatów mechanicznych. Stan więc był taki, że obok nie zniszczonej Łodzi, miasto Pabianice było samo zniszczone i posiadało zniszczony przemysł, wskutek czego do dnia 22 stycznia 1945 r. było w ogóle nieoświetlone.

W dniu 22 stycznia 1945 r., ja w związku ze sprawą oświetlenia miasta po raz pierwszy wszedłem na teren fabryki „Krusche i Ender”, celem ewentualnego wykorzystania niezniszczonej turbiny, dla przywrócenia oświetlenia. Wobec tego jednak, że turbina ta mogła być uruchomiona jedynie wtedy, gdyby istniało źródło energii elektrycznej, mogące zasilić jej pompy kondensacyjne, sprawa uruchomienia turbiny okazała się tylko wtedy możliwa, gdyby takie źródło można było stworzyć w Pabianicach. Poza tym uruchomienie mogło nastąpić tylko przy podjęciu pełnej odpowiedzialności za to, ponieważ skutkiem postoju i działań wojennych, tylko dokładna obserwacja jej pracy, pozwoliłaby na ewentualne uniknięcie mogących powstać w niej zaburzeń i uszkodzeń. W pierwszym więc rzędzie należało stworzyć prymitywną elektrownię, z niej zasilać siłownię fabryki „Krusche i Ender”, a następnie wykorzystać energię wytworzona i rozprowadzić ją na obszar Pabianic.

Odszukano więc, choć nieodpowiedni, ale dający się wykorzystać, generator prądu zmiennego i wykorzystując znajdująca się w sąsiedniej farbiarni „Dobrzynce” maszynę parową, doprowadzono wytworzoną energię do siłowni fabryki „Krusche i Ender”, mimo olbrzymich trudności technicznych związanych z jednoczesnym uruchomieniem rusztów i pompy zasilającej w kotłowni oraz pompy kondensacyjnej w turbinie, do czego generator nie był przystosowany.

Pomijamy tutaj cały szereg trudności natury technicznej, dla nietechnika, zupełnie obcych i niezrozumiałych. Inicjatywę i pełną odpowiedzialność ponosiłem ja. Świadkami tej całej sprawy byli współpracujący monterzy, a mianowicie: Loga Józef, Skowroński Józef, Gmachowski Jan, Mikuta Józef, Bloch Jan i wielu innych, jak również ogół pracowników fabryki „Krusche i Ender” i całe społeczeństwo m. Pabianice, znajdujące się wówczas na jego terenie.

Szczęśliwy moment uruchomienia turbiny w fabryce „Krusche i Ender”, oświetlenia miasta stał się jednocześnie sygnałem rozpoczęcia prac zabezpieczania wszelkiego mienia państwowego na terenie zakładów, tak w postaci urządzeń technicznych zagrożonych działaniem warunków atmosferycznych, pozostałymi minami zagrażającymi życiu ludzkiemu i urządzeniom nie zniszczonym, jak i zabezpieczania bogatych składów gotowych tkanin, mogących ulec grabieży przez niewyrobione obywatelsko jednostki.

Uruchomienie fabryki „Krusche i Ender” nastąpiło dnia 24 stycznia 1945 r. i siłownia fabryki „Krusche i Ender” przez przeciąg 6 tygodni zasilała w energię elektryczną m. Pabianice i Łódzkie Elektrownie Kolei Dojazdowych, podczas  gdy niezniszczona łódzka elektrownia nie zdołała rozprowadzić swojej sieci do podstacji Pabianice.

Bezpośrednio po uruchomieniu siłowni przystąpiłem do stworzenia warsztatów mechanicznych. W przeciągu 2 miesięcy skompletowano i zmontowano z pogorzeliska wyciągnięte niezbędne obrabiarki, a mianowicie: tokarnię, frezerkę, szlifierki, wiertarki, bardzo dużą ilość narzędzi, zorganizowałem na nowo biuro techniczne, urządzono nowocześnie nową stolarnię mechaniczną i ciesielnię, korzystając częściowo z poparcia Wydziału Przemysłu Tymczasowego Zarządu m. Pabianice.

Wyciąganie spalonych maszyn i doprowadzenie ich do stanu używalności oraz organizacja według nowego planu biur technicznych nie była rzeczą łatwą. Wspominam tu tylko, dla braku miejsca, to wszystko, co musi być szczególnie podkreślone, pomijając już wcześniej wymienione urządzenia, które, samo przez się zrozumiałe, musiały być odbudowane w pierwszym rzędzie i uruchomione. Przez przeciąg 5 miesięcy przystąpiliśmy do systematycznej odbudowy oddziałów produkcyjnych.

Po dokonaniu uprzątania gruzów i zabezpieczeniu walących się murów, odbudowano całkowicie szarpalnię odpadków o kubaturze 2496 m3 i dokonano remontu wewnętrznych urządzeń mechanicznych. Zmontowano w nowej przędzalni odpadków pędnię i silnik asynchroniczny, zniszczone skutkiem działań wojennych, co pozwoliło na jej uruchomienie, a przez to możliwość zarobkowania dla 85 ludzi.

Odbudowano i uruchomiono w 50% farbiarnię, a mianowicie: skład nowy surowych tkanin o kubaturze 2600 m3 oraz sam oddział produkcyjny farbiarni o kubaturze 328 m3. Farbiarnia przez zainstalowanie na miejsce spalonej nowych silników zatrudnia obecnie 52 robotników i wykańcza 14 000 m dziennie.

Stworzono prowizoryczną na miejsce spalonej postrzygalnię, również z postrzygarkami zmontowanymi przez nowy warsztat mechaniczny. Postrzygalnia zatrudnia dziś 24 ludzi. Zabezpieczono dachem i przygotowano do produkcji jedną z najpiękniejszych drukarni tkanin w przemyśle włókienniczym. Położono 600 m2 dachu, wyremontowano 2 spalone maszyny drukarskie, odbudowano wartownię strażacką o kubaturze 200 m3 wraz z wewnętrznym urządzeniem mieszkalnym. Rzeczą najważniejszą, która dopomogła nam do osiągnięcia w miesiącu czerwcu 24,1%  wykonania planu produkcji, była praca nad uruchomieniem tkalni. Przystąpiliśmy do prac przygotowawczych nad odbudową tkalni liczącej około 1500 krosien i jej oddziałów przygotowawczych, a niezależnie od tego uruchomiliśmy około 300 krosien w wolnych od zniszczenia budynkach. Wyremontowano zniszczone 2 krochmalniki. Należy przy tym dla lepszego zorientowania się zauważyć, że spalone motory i wszelkie inne urządzenia montujemy całkowicie w naszych warsztatach.

W związku z zamówieniami na wykończenie białych tkanin wyremontowaliśmy na nowo zdewastowaną i przekształcona na fabrykę kabli telefonicznych „Siemens” apreturę, w przeciągu niemal 2 tygodni. Obecnie jest to jeden z najlepiej urządzonych oddziałów tego typu w ogóle w przemyśle bawełnianym.

W miesiącu czerwcu przędzalnie nasze nastawiliśmy na nowo na produkcję przędzy dla artykułów technicznych, a mianowicie: kordów dla fabryki opon samochodowych „Stomil”, sieci rybackich „Iwis” itp.. co stanowi wyłączną  specjalność naszych zakładów. W miesiącu wrześniu ukończymy odbudowę nowoczesnych warsztatów mechanicznych i nowocześnie urządzimy warsztaty elektryczne, a przed zimą prawdopodobnie zdołamy pokryć dachem i zabezpieczyć tkalnię o 1000 krosnach wraz z oddziałem przygotowawczym, odbudować rozdzielnię elektryczną dla niej i tym samym uratować państwu bezcenny majątek. W miesiącu listopadzie rozpoczęto prace nad przebudową naszej gazowni.  Pałace dawnych właścicieli zamieniono na świetlicę robotniczą, przedszkole dla dzieci i żłobek dla matek-robotnic. Jesteśmy obecnie w fazie szybko rozwijającej się odbudowy i wzmożenia produkcji. (Tekst pochodzi ze zbioru dokumentów źródłowych „Kształtowanie władzy ludowej w Łodzi i województwie łódzkim w 1945 r.”, 1985)

Wikipedia.org - Mieczysław Klimek



Jeremiasz Krzesiński w książce „Deportacje dzieci pabianickich na roboty przymusowe do Niemiec w latach 1941-1945”, 2006 wspomina warunki życia panujące w mieście podczas okupacji nazistowskiej.

Był rok 1942. Trzeci rok okupacji hitlerowskiej. Trzeci rok pozbawieni byliśmy prawa do nauki, prawa do młodzieńczej radości, prawa do wolności… Pozbawieni niemal wszystkiego, co najbliższe i najdroższe naturze ludzkiej…

Był kwiecień. W przyrodzie panowała niepodzielnie wiosna. Drzewa i krzewy stroiły się z wolna w delikatną, zielona szatę. W przydomowych ogródkach i na miniaturowych „działkach” tu i ówdzie krzątali się ludzie przygotowujący ziemię do skromnej uprawy warzyw, rzadziej owoców. Miały one stanowić cenne uzupełnienie niskokalorycznego wyżywienia i posiłków. W ogrodach słychać było śpiew i kwilenie ptaków. One jakby przypominały o wolności, swobodnie przemierzając podniebne szlaki. Bardzo lubiłem ptaki. W czasie zimy zawsze je karmiłem. Nad tym wszystkim królowało niebo czyste, błękitne.

Na ogół panowała cisza. Jedynie ulicami, mknęły samochody, ale nikt spośród licznej gromady dzieci nie zdradzał większego zainteresowania nimi. Tak się przynajmniej nam zdawało. Co najwyżej uwagę naszą zaprzątał, przejeżdżający od czasu do czasu, tuż przed naszymi domami i na ogół dość regularnie, tramwaj, z którym urządzaliśmy wyścigi.

I nic, pozornie nic nie zapowiadało nagłych, niespodziewanych zwłaszcza dla mnie i moich rówieśników, zmian. Nie spodziewaliśmy się przede wszystkim, że tego pięknego kwietniowego i tchnącego wonią kwiatów dnia nastąpi początek naszej wieloletniej tułaczki po obczyźnie, niedoli, obozów, „karniaków” czy wreszcie ciężkich, upokarzających robot przymusowych.

Mieszkałem wówczas – razem z rodzicami i młodszymi siostrami Basią i Wiesią – w Pabianicach przy ulicy Łaskiej 14 lub 16. Dokładnie nie pamiętam. Było to nasze trzecie, kolejne od 1939 r. mieszkanie. Dwukrotnie bowiem byliśmy przesiedlani przez okupanta. Do jesieni 1941 r. mieszkaliśmy przy ulicy Mielczarskiego, u zbiegu tej ulicy z ulicą Łaską (ongiś Żukowa).

Wspominam o tym szczególnie dlatego, że w domu przy ulicy Mielczarskiego 2  - chyba na pierwszym piętrze – mieszkał kierownik ówczesnego Arbeitsamtu (Urzędu Pracy), Niemiec, Trymer. Jego starsza córka Alicja była prawie naszą rówieśniczką. Tworzyła razem z nami „podwórkową” rodzinkę średniaków (pod względem wieku).

Niewiele się zmieniło, gdy nas przesiedlono na ulicę Łaską, ponieważ dom ten przylegał zachodnią ścianą do znacznie większego budynku przy ulicy Mielczarskiego 2.

Nie przypuszczałem, że z ojcem Ali Trymer spotkam się kiedykolwiek w innych, niż zawsze okolicznościach i warunkach, że nie będę mógł zwłaszcza uwierzyć, że „Herr Trymer”, o srogim i nieufnym spojrzeniu - „pan” w Arbeitsamcie, to ojciec mojej rówieśniczki, naszej koleżanki Aluńki – jak ją żartobliwie, nie bez sympatii, nazywaliśmy.

Na parterze, naprzeciwko nas mieszkała rodzina Gruszczyńskich. Sąsiedzi jakich wiele. Tyle tylko, że dość „głośni”, „krzykliwi”. Ale nie to spowodowało  by ich w tym miejscu wspominać. Poświęcam (czyż nie brzmi to zbyt humanitarnie) im cenne miejsce na tych kartkach z przyczyn diametralnie innych, mniej przyjemnych, wręcz przykrych. Otóż była to jedna z pierwszych rodzin polskich, jakie znaliśmy w naszym sąsiedztwie, która podpisała „Volkslistę”.

My, zwłaszcza siostry moje i ja, odczuwaliśmy ten „awans” Gruszczyńskich szczególnie mocno i to na co dzień. Przy każdym bezpośrednim zetknięciu się z „Gruchami” – a było ich czworo (dzieci Gruszczyńskich w dziecięcym żargonie były po prostu „gruchami”) – na podwórku, w korytarzu bądź gdziekolwiek, zawsze narażeni byliśmy na szturchańce, popychanie i różne niewybredne przezwiska. Zdarzało się, że zostaliśmy ordynarnie opluci. Najbardziej przerażały nas jednak, niezręczne początkowo, przywoływania Gruszczyńskiej (matki), formułowane w języku niemieckim. Ponadto utkwiły mi mocno w pamięci tzw. ciastka dyndające na piersiach „brzydkiej” płci Gruszczyńskich. Były to słynne Hackenkreutze, czyli swastyki. Wykonane z surowca przypominającego dzisiejszy styropian, okrągłe (swastyka umieszczona  była w obwodzie zębatego kółka) białe, na tle czarno-szarej odzieży dobrze widoczne, w sposób szczególny drażniły nasz wzrok.

Trudno po tylu latach pokusić się o jednoznaczne stwierdzenie, czy eksponowanie emblematu Herrenvolku przez Gruszczyńskich było demonstracją przynależnością do „lepszych”, chęcią „wyróżniania się” spośród sąsiadów, prowokacją wobec nas, a więc tych, z którymi do tego czasu się wychowywali i bawili, czy też wreszcie był to pozornie zwykły, w istocie samej podły i wrogi odruch naiwności?  - I nie chodzi mi oto, by w tym miejscu rozstrzygać o tym.

Podkreślam te fakty gwoli przypomnienia atmosfery, której smaku (raczej niesmaku) wówczas poznanego, nie zapomnieliśmy do dzisiaj. Podkreślam te fakty również dlatego, aby obecnemu młodemu pokoleniu przybliżyć „tamten świat” i powiedzieć, że my, dzieci i młodzież  polska, narażeni byliśmy na konfrontacje z różnymi formami i metodami systemu hitlerowskiego, ziejącego i kipiącego nienawiścią do wszystkiego co polskie. I chociaż krzywda i niesprawiedliwość były dla nas pojęciami niezbyt zrozumiałymi, czuliśmy co one znaczą, byliśmy na nie głęboko uwrażliwieni, a przede wszystkim obciążona była nasza świadomość.

Ten dzień był jak inne tej wiosny 1942 r., ciepły i słoneczny. Wstaliśmy około ósmej. Matka budziła nas właściwie po dokonaniu codziennych, najpilniejszych zakupów i przygotowaniu śniadania. Zdarzało się, że nie zawsze mogłem korzystać z przywileju moich sióstr, koleżanek i kolegów i do woli wylegiwać się w łóżku. Jako chłopiec najstarszy z rodzeństwa miałem już wówczas obowiązek wypełniania różnych  „poważnych” czynności. Ojciec mój, przed wojną pracownik Polskich Kolei Państwowych w Pabianicach, pracował w tym czasie w fabryce mebli „po Magrowiczu” (chyba byłym właścicielu fabryki), przy ulicy Zachodniej (obecnie Skłodowskiej). Niezbyt wysokie zarobki ojca nie wystarczały na pokrycie najbardziej niezbędnych potrzeb. Ciężar utrzymania rodziny, a przede wszystkim zapewnienia nam wyżywienia, odzieży i obuwia, wspólnie z ojcem podjęła moja matka. Posiadając skromne możliwości wyboru, matka wybrała handel jako źródło uzupełniania skromnego budżetu rodzinnego. Okupowana Polska handlowała zresztą z konieczności, operatywnie i namiętnie. Naturalnie nie był  to handel legalny, a ponadto spełniał wiele innych niż handlowe funkcji. Umożliwiał liczne kontakty „swoich”, był pomostem łączącym serca, ducha i umysły Polaków, był spoiwem cementującym zwartość, jeśli nie czynnego, to w każdym razie biernego oporu narodu polskiego wobec okupanta.

Przenosząc się z miejsca na miejsce, odwiedzając różne rejony powiatu łaskiego (wymagały tego zarówno „zasady” handlowe, jak i bezpieczeństwa) poznawało się coraz to nowych ludzi. Można więc było po prostu pogawędzić o kolejnym „nabiciu w butelkę szkopów kontrolujących na drogach, poplotkować i omówić najświeższe nowiny frontowe, a także dowiedzieć, co i gdzie ma najlepszy zbyt, a co nie „idzie” od ręki. Handlowano wszystkim co było dostępne i możliwe do uzyskania. Od igieł i nici poczynając, a na wódce i spirytusie kończąc. Czytelnikowi należy się jednak wyjaśnienie, że spirytus wysoko „stał” w cenie jako środek doskonale uzupełniający niedostatek leków. Poza tym spirytus był przedmiotem transferu do niezbyt odległej Generalnej Guberni, gdzie znaczne zapotrzebowanie zgłaszały również, czynne w owych czasach, liczne bary czy kawiarnie.

Mnie, jak wspomniałem, z racji płci i wieku, przypadł „poważny” obowiązek pomagania matce. Wspólnie z nią wstawałem dość wcześnie (w dniach, kiedy przypadał kolejny „obchód”), zarzucałem wypełniony do granic możliwości plecak, w rękę brałem siatkę bądź torbę z  „żelazną” porcja wyżywienia i tak jeszcze o zmroku wyruszaliśmy w drogę. A była ona dość trudna, pełna niebezpieczeństwa grożącego ze strony „Wachmanów” (policjantów-żandarmów)  różnej maści. Najtrudniejszy, ze względu na niebezpieczne kontrole, był do przejścia odcinek drogi Pabianice-Łask. Na tej trasie można było spotkać bardzo często ruchome posterunki żandarmów. Z tych względów podróżowało się różnie. 

Najczęściej jednak wędrowaliśmy pieszo, dróżkami i ścieżkami biegnącymi równolegle do szosy. Naturalną naszą ochronę stanowiły lasy, ciągnące się z małymi przerwami od znanych wszystkim pabianiczanom Gór  Dobrońskich, aż po szpital powiatowy w Łasku, wyznaczający niejako granice wschodnią tego miasta. Odległość Pabianice-Łask przebywaliśmy zwykle w czasie 4-5 godzin. Jednakże półmetek każdej niemal naszej wędrówki znajdował się za Łaskiem, w kierunku Zelowa. Okoliczne osady i wsie stanowiły  nasz „rynek zbytu” i … zakupów. Musze w tym jednak miejscu wyjaśnić, że najbardziej rozpowszechnioną formą był handel wymienny. Za ileś tam na przykład szpulek nici otrzymywało się 2-3 jajka, miarkę twarogu lub ćwiartkę (1/4 litra) oleju. Relacje (stosunek) wymiany były bardzo różne i zmienne. Najczęściej ich poziom i ilość były określone aktualnymi potrzebami stron zainteresowanych wymianą. Czas pobytu i wymiany był jednocześnie wypoczynkiem przed drogą powrotną. Zdarzało się również, że wracaliśmy następnego dnia.

Podczas jednej z wielu takich wędrówek przeżyłem straszny, bardzo ujemnie wpływający na młodzieńczą psychikę, wstrząs. Nie pamiętam, kiedy to dokładnie było. Wiem jednak, że było dość chłodno, bo jechaliśmy furmanką otuleni w koce i chustki.

Był wczesny ranek. Tuż za Chechłem (tym, gdzie obecnie znajduje się przystanek kolejowy), wśród hałasu terkocących kół – wolno odmierzającego odległości pomiędzy kolejnymi słupkami drogowymi – wozu, usłyszeliśmy nieliczne głosy, ludzi. Zaintrygowani tym nie często spotykanym zdarzeniem, nie bez strachu i obawy przed ewentualną kontrolą żandarmów, podnieśliśmy klapę brezentu, chroniącego nas przed opadami, wiatrem i zimnem. Zaskoczenie było absolutne. Po obydwu stronach, skrajem szosy wędrowali ludzie smutni, z głowami opuszczonymi w dół, jakby szukali czegoś. Wielu z nich płakało. Nie reagowali nawet na nasze zainteresowanie. Ogarnęło nas przerażenie. Wytężonym wzrokiem „szukaliśmy” odpowiedzi na nie zadane pytania: - Co się stało?  Dokąd idą? Dlaczego płaczą? Co ich „wygnało” z domostw o dość wczesnej porze? … Spoglądaliśmy wszyscy na siebie w milczeniu. Odebrało nam mowę, zapomnieliśmy języka ojczystego czy też – po prostu – strach i lęk silniejsze były w tej chwili niż świadomość, że być może niebezpieczeństwo jest bardzo blisko i należy podjąć jakieś działanie?

Twarze nasze przybrały „kamienny” wyraz, rosło przede wszystkim przerażenie chyba dlatego, że nie widzieliśmy, co działo się przed nami. Trwając w takim stanie, nieruchomi, przypominaliśmy raczej figurki zastygniętego wosku niż żywe istoty. Wreszcie mnie, jako najmłodszemu z „handlowej ekipy” wyznaczono zadanie ustalenia tego, co się faktycznie zdarzyło lub dzieje. Naturalna i zwykła, młodzieńcza ciekawość tym razem silniejsze były od strachu i lęku.   

Znajdowaliśmy się około 600-700 m od Gór Dobrońskich. Wóz, którym podróżowaliśmy, zjechał na pobocze gęsto zapełnionej ludźmi szosy. Spojrzałem w kierunku naszej jazdy. Z tego miejsca, a więc od rozpoczynającego się przed „górkami” zbocza (po lewej stronie, w odległości około 300-400 m, widać było wyraźnie budynki i komin cegielni) aż po „szczyty” Gór była wspaniała widoczność. Na całej długości szosy – najpierw spadającej w dół, a następnie wspinającej się pod górę – tłumnie kroczyli ludzie. Na dobrze widocznym „przejściu” szosy przez Góry zauważyłem kilka samochodów. Stamtąd dochodziły odgłosy pokrzykiwań  bądź komend żandarmów regulujących przypuszczalnie ruchem ludzi, napływających również z innych stron polnymi dróżkami.

„Mamo! Tam są żandarmi i samochody” – wrzasnąłem na całe gardło. – „Jedźmy szybciej, zobaczymy, co tam się dzieje” – dodałem. Matka nie zdążyła mnie jeszcze skarcić za ten niecodzienny „wyskok”. Byłem przecież i nauczony, i przyzwyczajony do ostrożności w ogóle, a w sytuacjach ewentualnego zagrożenia w szczególności. Tym razem jednak, zapewne podświadomie, złamałem regułę. Zresztą w normalnych warunkach nikt zapewne nie zwróciłby na to uwagi, ale w okolicznościach powagi i grozy moje wrzaśnięcie musiało wywołać oburzenie i tych na wozie i tych kroczących skrajem szosy.

Wóz ”toczył” się dalej i wolno na tyle, że wszyscy oprócz woźnicy zeń zeskoczyli i tak podążaliśmy obok wozu wmieszani w tłum ludzi. Nie pamiętam już dzisiaj, kto pierwszy z naszej grupy dowiedział się dokąd ci ludzie idą i w jakim celu. W pewnym momencie dotarła do nas okropna wiadomość: Wieszać będą mężczyznę, Polaka! – w naszej obecności. Za podpalenie gospodarstwa należącego do Niemca. Nie bardzo rozumieliśmy te zdawkowo rzucane suche, urywane słowa. Zdawało się nam, że każdy sobie zadaje te same pytania: Czy naprawdę? Za co? Kogo? Gdzie?

Przez kilka następnych minut milczałem podobnie jak wszyscy. Przyglądałem się wędrującym obok i za mną ludziom, oczekując bliższego wyjaśnienia tego, co się już stało i co się wkrótce stać miało. Mój rozum nie mógł ogarnąć całej grozy sytuacji. Mimo iż w moim życiu w latach okupacji „najadłem” się wiele strachu, przeżyłem wspólnie z matką niejeden dramat, widziałem na własne oczy, jak hitlerowcy rozprawiali się z Polakami, Żydami – nie mogłem uwierzyć, że  „coś takiego” się stanie, że ja wspólnie ze wszystkimi będę świadkiem publicznego stracenia człowieka i to chyba jedynie za to, że jest Polakiem. A jednak…

Zbliżaliśmy się powoli do „szczytu” Gór Dobrońskich. Tłum ludzi stawał się coraz gęstszy. Teraz już zupełnie wyraźnie słychać było komendy i pokrzykiwania żandarmów. Nasz woźnica zatrzymał konie. Na samym „szczycie” góry, na szosie i jej poboczach znajdowało się kilkanaście samochodów. Napływających ludzi kierowano w lewa stronę, na południowo-zachodnie zbocze gór. Korzystając z ogólnego – mimo asysty żandarmów- chaosu, no i oczywiście za zgodą matki, przeciskając  się wśród tłumu, pospieszyłem do przodu.

Zachodnie zbocze było dość łagodne i ze skraju szosy całkowicie widoczne. Patrzyłem, uważnie śledząc wzrokiem zwarty, w kształcie nieforemnego czworoboku, tłum ludzi. I oto nagle  spostrzegłem … szubienicę. Tak, dzisiaj wiem, ze była to szubienica, ale wówczas? Wtedy nie potrafiłem nawet wyobrazić sobie, że ten smukły, niezbyt wysoki słup, zakończony krótkim ramieniem z pętlą, stanie się narzędziem haniebnego, prowokacyjnego mordu. Jeszcze  trudniej było mi zrozumieć, ze w tych warunkach, w tej niezwykłej  scenerii i asyście tłumów ludzi, zakończy swoje życie człowiek podobny do tych wszystkich, którzy się tam – pod przymusem – znaleźli.  (…)

Oto, co pozostało mi w pamięci z tych dramatycznych i tragicznych godzin jednego z wielu podobnych dni.

W jednej z okolicznych wsi pożar strawił gospodarstwo należące do rodziny niemieckiej. Gospodarstwo to, jak wiele innych, należało pierwotnie do wysiedlonych Polaków. Niemcy uznali, że pożar był rezultatem sabotażu Polaków – odwetu za wysiedlenie. Być może, że tak było istotnie. Miejscowa i okoliczna ludność polska była jednak przekonana, że pożar był zdarzeniem losowym.

Zgodnie ze zwyczajem okupantów „musieli” oni odszukać i ukarać sprawcę pożaru. Wytypowali więc jednego z mieszkańców okolic Dobronia, Polaka, mężczyznę w wieku około czterdziestu kilku lat – jeżeli dobrze pamiętam. On „musiał” zginąć i to na oczach tłumów, wśród których byli (tak sądziliśmy) jego najbliżsi, sąsiedzi, znajomi, jego rodacy. Ta publiczna egzekucja przez powieszenie wyrażała butną dumę hitlerowskich oprawców, że oni są „panami” życia i śmierci, że każdy kto do nich nie należy i nie jest z nimi musi bezwzględnie ulec poddać się im ze ślepym posłuszeństwem.

Przeszliśmy na drugą stronę i wolno, pełni trwogi oraz wewnętrznego bólu i buntu, przeciskaliśmy się wśród ludzi wzdłuż zbocza. Chcieliśmy wprawdzie uniknąć bezpośredniej obserwacji wykonania tego haniebnego wyroku, ale z drugiej strony każdy z nas pragnął zobaczyć i pożegnać wzrokiem, myślą i duchem skazańca. Ludzie, na twarzach których rysował się obraz gniewu, oburzenia, żalu, a jednocześnie bezsilności, stali w milczeniu. Było nas tak wielu, a nikt nie był w stanie … nie mógł po prostu nic zmienić … pomóc. Świadomość bezsilności potęgował widok luf broni ręcznej i maszynowej licznych żandarmów, których tymczasem dowieziono dwoma samochodami. Za chwilę naszym oczom ukazały się dalsze samochody. Jeden z nich wjechał między szpaler ludzi, podjechał pod szubienicę tyłem i zatrzymał się w pobliżu niej. Był to samochód wojskowy, ciężarowy, kryty szczelnie brezentem. Otworzono z tyłu samochodu klapę. Wysiadło z niego kilku żandarmów z psami. Nie pamiętam, czy któryś z nich cos powiedział czy też został odczytany wyrok. Wiem jednak, że za chwilę samochód podjechał niemal dokładnie pod ramię szubienicy. Przymocowaną do tego ramienia  pętlę założono skazanemu stojącemu w owym samochodzie. I stało się coś, co trudno jest opowiedzieć.

Padła komenda. Samochód ruszył dość gwałtownie do przodu. Tym razem nie było już w nim skazanego. On pozostał w „ramionach” szubienicy, w zaciśniętej wokół szyi pętli. Miał związane ręce (założone do tyłu) i nogi. Był z gołą głową, bez obuwia, ubrany w dość schludny garnitur koloru szarego. Drgnęła szubienica. Ciało skazańca zawisło bezwładnie. Zakończyło życie jeszcze jedno istnienie ludzkie. Wszyscy zamarli. Ból ściskał gardła, brakowało tchu. Łzy, początkowo spływające leniwie po policzkach, szybko zamieniły się w pełen goryczy płacz. (…)

Dzień 12 kwietnia 1942 r. rozpoczął nowy rozdział w biografii kilkuset dziewcząt i chłopców, dzieci pabianickich. Pozornie był taki sam jak wiele innych w czasie okupacji. Ciepły jak w najbardziej gorące, upalne lato. Wymarzony dla nas, dla naszych harców, które wypełniały nam czas … ongiś czas w szkole, odrabiania lekcji.

Dochodziło południe. Jak zwykle o tej porze bywa, wpadłem do domu od progu wołając:  „Mamo! Chleba…” Matka zareagowała inaczej niż kiedykolwiek. Spojrzała na mnie, przystanęła i wpatrując się we mnie coraz bardziej milczała. Zachowanie matki, do jakiego nie byłem przyzwyczajony, wzbudziło we mnie ciekawość, no i oczywiście pewne zaniepokojenie. Ostatnio przecież nic nie zbroiłem – pomyślałem. Staliśmy naprzeciw siebie jeszcze przez chwilę, bez słów. Wreszcie nie wytrzymałem. Czy stało się coś złego? – zapytałem. Nie mogłem w dalszym ciągu pojąć, o co matce chodzi. Zresztą, gdy się ma 12, 14 czy nawet 15 lat, trudno o pełne zrozumienie trosk, zmartwień i zachowania się matki, jej milczenie podziałało na mnie bardzo niepokojąco. Przeczułem coś złego. Nie pomyliłem się … Pójdziesz chyba do pracy, Niemcy cię zabierają – tylko na pozór spokojnie powiedziała matka i jakby leniwie skinęła głową w kierunku stojącego tuż przy oknie stołu, na którym leżało pismo miejscowego Arbeitsamtu (Urzędu Pracy). Było to wezwanie do stawienia się w określonym dniu i godzinie w Urzędzie Pracy przy ulicy Fabrycznej 11 (obecnie Waryńskiego).

Trudno, bardzo trudno jest opisać bądź skomentować reakcje dwojga najbliższych sobie ludzi, matki i jej dziecka, w której dowiaduje się, ze zostaną oderwani przemocą od siebie, by się być może nigdy więcej nie zobaczyć. Jest oczywiste, ze moja interpretacja wezwania nie mogła być identyczna z odczuciem i świadomością matki. Po pierwsze dlatego, że nie mogłem w pełni zdawać sobie sprawy z grożących mi i nam konsekwencji. Po drugie, ewentualny wyjazd w świat, mimo iż to nie wycieczka, zawsze u dzieci i młodzieży wywołuje dreszczyk emocji, nadziei na przygody, wzbudza ciekawość. Jest to naturalne. Znany  do tej pory tylko z książek, lekcji geografii bądź z opowiadań starszych „fantastyczny świat” – zdawało się – stanie się rzeczywistością. Nie można się nawet dziwić, że w takiej chwili, w której każda matka przeżywa dramat, jej dziecko – mimo woli – wypełnia swój świat wyobraźni marzeniami o przygodach. Jest to niepisane prawo dzieci i młodzieży, cecha naturalna młodzieńczych umysłów, ich marzeń. Czy mogło być wówczas i czy bywa obecnie inaczej?

I chociaż dramat przeżywaliśmy oboje, nigdy nie będzie można postawić znaku równości pomiędzy dramatem dziecka a dramatem matki, która od wielu miesięcy obawiała się niebezpieczeństwa, w które równocześnie nie wierzyła. Nie wierzyła, że jest ktoś  lub coś, jakaś siła na Ziemi, która może wyrwać jej własne dziecko. Byłoby to nieludzkie, a wierzyła, że to, co nie jest ludzkie, nie jest również możliwe. Druga wojna światowa dowiodła jednak, że niemal wszystko, co nieludzkie, niemożliwe, może stać się możliwe. Taka jest siła gwałtu, przymusu terroru.

Dziś już nie pamiętam, jak dalej potoczyła się rozmowa matki ze mną. Nie pamiętam również, czy w wezwaniu określono miejsce pracy, okres jej trwania. Wydaje mi się jednak, że w pouczeniu na wezwaniu ściśle podano liczbę i rodzaj przedmiotów osobistego użytku, a także żywności, które nie tylko było można, ale należało zabrać ze sobą. Prawdopodobnie na podstawie tych wskazówek matka bezbłędnie ustaliła, że oczekuje mnie dłuższa droga i praca u Niemców, a ją rozłąka z własnym dzieckiem, pozbawienie w okrutny sposób związku najbardziej naturalnego, jakim była, jest i pozostanie, relacja matka-dziecko.

Pamiętam jak pieczołowicie, z jaka ogromna troska i poświęceniem chroniła nas przed jakimkolwiek nieszczęściem w czasie zawieruchy pamiętnych pierwszych dni września roku 1939. Niebezpieczeństwo czyhało wtedy na każdym kroku, na każdym metrze naszej, wolnej jeszcze ziemi. Bowiem mieszkaliśmy przy ulicy Wiejskiej na rubieżach południowo-zachodnich miasta, na których dochodziło do walk wręcz, nie licząc wielu faktów zbrojnej dywersji rodzimych Niemców. Dziś wiem, że zorganizowanym dywersantem był również starszy o kilka lat ode mnie Helmut Kaszte, mieszkający u zbiegu ulic Moniuszki i Wiejskiej. Zebrania, w których uczestniczył, rzekomo filatelistów, były w istocie miejscem zbiórek hitlerowskich bojówkarzy, którzy we wrześniu strzelali w plecy żołnierzy polskich wycofującej się armii.

W dniu nadejścia wezwania nie doczekał się mnie już ojciec, któremu nosiłem prawie codziennie obiady do fabryki. Nie poszła także żadna z sióstr. Widać matka pragnęła jak najszybciej osobiście przekazać ojcu tę dramatyczną dla niej decyzję okupanta, podzielić się zmartwieniem, żalem i nieszczęściem.

Po powrocie z fabryki, od ojca, matka nie była zbyt rozmowna. Zapewne przeżywała coraz silniej swój i nasz dramat. W domu panowało przygnębienie. Siostry, nie bardzo rozumiejąc, co się stało, dopytywały natarczywie, dokąd pojadę, co będę robił, kiedy wrócę, czy one też będą mogły kiedyś pojechać daleko? Nie wiem, czy matka zdolna była zaspokoić ciekawość sióstr. Potrafię jednak wyobrazić sobie, jaki straszny musiała przeżywać dramat, aby nie zdradzić całego nieszczęścia, ukryć chociaż cześć bólu serca, a jednocześnie zaspokoić niewinną ciekawość swoich dzieci. To było chyba okropne.

Stroskana ze łzami w oczach, uwijała się po mieszkaniu i przygotowywała moją wyprawę. Siostry, przyglądające się z olbrzymim zainteresowaniem przygotowaniom, co chwilę podpowiadały mi, co powinienem zabrać ze sobą, bo to i owo może mi się z ich punktu widzenia przydać.

Matka, jaby sprowokowana radami sióstr zaczęła mnie pouczać, że mam się ubierać ciepło, że w określonych sytuacjach i warunkach powinienem tak a nie inaczej postępować, robić przepierkę, aby w czystym chodzić, nie pić zimnego  i tak dalej. Po prostu regulamin, ale jakże serdecznej troski i opieki.

Było już późne popołudnie. Przez otwarte okno słychać było krzyki naszych koleżanek i kolegów. Tym razem nie było nas wśród nich. Na swój sposób rozumieliśmy zapewne, że byłoby chyba niegrzecznie opuścić mieszkanie i pozostawić matkę sam na sam z jej olbrzymim zmartwieniem. Być może w obliczu nieuniknionego rozstania się z najbliższymi nawet najlepsze zabawy i gry w gronie rówieśników straciły dla nas swoje znaczenie, przestały – przynajmniej na jakiś czas – być interesujące.

Powrót ojca z pracy także nie zmienił atmosfery ogólnego przygnębienia, jakie panowało w domu. Dramat tego pięknego, kwietniowego dnia nie był udziałem jedynie naszej rodziny. Podobne dramaty rozgrywały się w tym dniu w kilkuset innych rodzinach pabianickich.

Wezwania Arbeitsamtu otrzymało wówczas około 300-400 dzieci pabianickich, moich rówieśników, z którymi wspólnie przyszło mi wkrótce dzielić los tułaczki po obozach, nierzadko więzieniach, los ciężkiej przymusowej pracy na obczyźnie, w służbie odwiecznych wrogów, z dala od domu, od najbliższych.

Tego dnia jeszcze przed wieczorem odwiedzili nas znajomi  rodziców. Przyjęliśmy ich z całkowitym spokojem, pełni rezygnacji. Nawet nie byli zaskoczeni niezwykłością naszego nastroju. Byli to naprawdę ludzie zacni. Mieli dobre serca, byli przyzwoitymi Polakami i postawa ich wobec okupantów była zawsze bez zarzutu, co nie było – nie tylko dla nas – bez znaczenia. Od nich dowiedzieliśmy się, ze wiele innych dzieci otrzymało podobne wezwania do zgłoszenia się w Arbeitsamcie w tym samym co ja dniu.

Wiadomość ta ożywiła nieco rodziców, łagodząc jakby zmartwienie i żal. Mnie dręczyła teraz już tylko jedna myśl: czy będą koledzy z lat szkolnych, ilu ich będzie? Wierzyłem, że nie będę sam, będziemy trzymać się razem, gromadą, koniecznie razem. Mój Boże! Razem! … Czyż nie brzmią dzisiaj śmiesznie te naturalne, młodzieńcze marzenia i wyobrażenia? Być może. Ale wtedy? Wówczas było to jedno z najgorętszych pragnień. Czas leciał teraz błyskawicznie. Każda minuta, każda chwila zbliżały czas pożegnań, czas rozstania. Może na zawsze? Bowiem bywało, ze zawierucha wojenna zbliżała ludzi pokrewnych, bliskich sobie losem, duchem, walką, ale równie często odrywała ich od siebie. Odrywała jednego od drugiego, by ich nigdy więcej nie połączyć.

My, dzieci z Pabianic i okolic, byliśmy bezsilni i bezradni wobec przymusowego naboru i obowiązku stawienia się w Arbeitsamcie.

Ten wiosenny, kwietniowy dzień roku 1942 był pozornie taki sam lub podobny do wielu innych. Jednakże dla wielu spośród nas – wezwanych przez Arbeitsamt – i naszych rodzin, był dniem szczególnym, nieszczęśliwym. Dotychczasowa groźba oderwania nas przemocą od najbliższych stawała się faktem. Nadszedł dzień pożegnań, rozterki, dramatów, płaczu i łez – dzień rozstania.

Prawie nigdy dotąd niezauważane godziny mijały szybko, jedna po drugiej. Nie chcąc sprawiać przykrości matce, nie przypominałem wcale o tym, że niewiele już pozostało czasu. Z ojcem pożegnałem się dość wcześnie rano. Prawie nic nie mówił. Zresztą z natury był małomówny. Półzdaniami, wolno, jakby cedząc słowa przez zęby, starał się przypomnieć mi nauki matki. Krzątając się po kuchni nie spuszczał ze mnie oka. Chwilami przystawał, wpatrywał mi się w oczy, by znowu, na krótko zająć się przygotowywaniem drugiego śniadania. Do pracy. Siostry, niezbyt rozumiejąc ból i rozpacz, żal i tragedię rodziców, przyglądały się wszystkiemu z dziecięcą niewinnością, od czasu do czasu tylko „informując” mnie o tym, co mama na drogę pakuje.

Obserwowałem twarz ojca. Drobna, szczupła, trochę trójkątna, zmieniała się ustawicznie. Wydawał mi się ważny tak samo, jak ja  jemu. Przystawałem w miejscu, usiłując cokolwiek powiedzieć. Nie wiem, czy nie potrafiłem czy nie mogłem, ale wiedziałem, że ojciec rozumie mnie na pewno lepiej, niż przypuszczałem.

Gotowy do wyjścia z domu, zbliżył się do mnie, przez chwilę przyglądał  i wreszcie zaczął mówić. Krew uderzyła mi do głowy, serce przyspieszyło rytm. Ojciec mówił pozornie dość spokojnie, cichym, monotonnym głosem, ale każde jego słowo zdradzało olbrzymi ból. Bardzo tkliwym gestem, najpierw gładząc moją głowę, przytulił mnie do siebie. Stałem, drżąc ze wzruszenia. – Uważaj na siebie, pilnuj się, bądź posłuszny, pamiętaj o wszystkim, co ci mamusia powiedziała – powtarzał z małymi przerwami. – Wojna się skończy, wrócisz do domu i będziesz znowu i na zawsze razem z nami – napawał mnie nadzieją. – Wrócę! Na pewno wrócę, tato – odpowiedziałem.

Uściskaliśmy i ucałowaliśmy się, jak rzadko kiedy. Były to niemal ostatnie nasze słowa. Jeszcze ciche, głębokie westchnienia, jeszcze  jedno spojrzenie. – Do widzenia synku. – Do widzenia tato. Ojciec odszedł pospiesznie, bo i godzina rozpoczęcia pracy była nieubłagana.

Wśród ciszy i milczenia, jakie zapanowało w mieszkaniu po wyjściu ojca, słychać było jeszcze tłumiony płacz matki. Ona przeżywała dramat, narastający z minuty na minutę. Nawet aktywność sióstr osłabła. Jedynie młodsza – Wiesia – usiłowała uspokoić matkę, powtarzając jak zegarynka: - mamo, nie płacz! Dlaczego płaczesz? Nie płacz, bo ja się boję. – Boże co za dzień – westchnęła matka. Włosy miała w porannym nieładzie, twarz prawie jak spuchnięta, oczy przekrwione, bardzo smutne.

Nie wiedziałem, co miałem powiedzieć, jak pocieszyć zapłakaną i nieszczęśliwą matkę? Przyznać muszę, że właściwie w takiej chwili bardzo trudno jest powiedzieć cokolwiek. Rozmyślałem o wszystkim, oczywiście na miarę moich umysłowych możliwości, ale prawie nic nie potrafiłem powiedzieć. Niepokój wzrastał, a ja wciąż milczałem, mimo że najgoręcej pragnąłem okazać matce nadmiar swoich dziecięcych uczuć.

Usiedliśmy do śniadania, może do ostatniego w domu rodzinnym. Matka wyszła do pokoju. Zapewne, pogrążona w rozpaczy, siedziała bezradna. Nie chciała abyśmy byli tego świadkami.

Wiadomości o podobnym do mojego losie moich rówieśników, jakie dotarły do nas dnia poprzedniego, budziły iskierkę nadziei, że nie będę całkowicie osamotniony. Poczucie wspólnoty zawsze dodaje nieco sił. Razem, w grupie, jakoś raźniej, bezpieczniej. A rodzice? Dławiło mnie w gardle. Wszedłem do pokoju, w którym była matka. Możliwie spokojnie i łagodnie powiedziałem, że za chwilę musimy wyjść. – Ubierz się, tam na krześle leży wszystko przygotowane. Ubierałem się dość pospiesznie i, być może, w zachowaniu moim trudno było dostrzec strach, że mogę tu więcej nie powrócić. Teraz, w tych ostatnich minutach przed opuszczeniem rodziców, sióstr i domu, bardziej niż kiedykolwiek zacząłem rozumieć, co znaczy przymusowe rozstanie z domem.

Krótką drogę z domu na ulicę Fabryczną odbyliśmy z matką pieszo. Siostry zostały w domu. Matka obawiała się, aby przypadkowo losu mego nie podzieliła  starsza z nich, Barbara. Na Fabrycznej było tłoczno. To matki, ojcowie a może i całe rodziny – towarzysze ostatniej drogi ich córek i synów, sióstr i braci. Panował ogólny chaos i zamęt. Wszyscy cisnęli się jak najbliżej budynku zamienionego na „Urząd Pracy”. – Mój Boże! Dzisiaj wiemy bardziej dokładnie niż wówczas, co to był za Urząd Pracy, jakie spełniał funkcje i co było jego celem.

Niedoskonała pamięć ludzka uniemożliwia dzisiaj odtworzyć dokładnie przebieg mojego pożegnania z matką na ulicy Fabrycznej, tuż przed wejściem do Arbeitsamtu. Ogólne zamieszanie, tłumy ludzi, wzajemne nawoływania, płacz, słowa pocieszenia, nadziei, rady i wskazówki, nie sprzyjały skupieniu uwagi wyłącznie na sobie i najbliższych. Stąd brak w pamięci wielu szczegółów. Pamiętam jednak, że przed Arbeitsamtem urzędowali Niemcy. Oni to popędzali nas wszystkich do zgłoszenia się do budynku „Urzędu”. Każdy z powołanych odwlekał ostatnie pożegnanie, każdy pragnął jeszcze przez chwilę, przez moment być wśród swoich, z najbliższymi, cieszyć się wolnością.

Prawo, a raczej bezprawie przymusu było jednak bezwzględne i okrutne. Wszyscy byliśmy w tej ostatniej godzinie jednakowi, zachowywaliśmy się tak samo i z góry można było zorientować się, że każdy odczuwał podobny ból, przeżywał taki sam dramat. Nieszczęście nasze, nieszczęście najbliższych przerodziło się w silne poczucie naszej jedności, chociaż zapewne niewielu z nas potrafiło uświadomić sobie ten fakt. Już tylko sekundy i … metry dzieliły nas od tamtego, nieznanego, zamkniętego w murach Arbeitsamtu, świata. Ostatnie spojrzenia, uściski drżących rąk matek, pocałunki i … pochłonęły nas mury. Przekroczyliśmy pierwszą w naszym życiu, straszną granicę, którą przejść wolno było tylko w jednym kierunku. Po jej drugiej stronie, tuż za drzwiami, za bramą, za oknami, zostali moi i nasi najukochańsi. (…)

Od chwili przekroczenia bramy „nowego świata” prawie wszystko odbywało się w pospiechu. Popędzani przez żandarmów, biegiem ustawialiśmy się w szeregach. Sprawdzano listę obecności, konfrontowano nasze karty rejestracyjne z kartoteką, zdejmowano odciski palców.

W pewnej chwili zobaczyliśmy jednego z chłopców przypartego do muru – z przerażonym wzrokiem wlepionym w stojącego naprzeciw żandarma, jakby chciał spytać o co chodzi. Nie rozumiał. Niemiec wrzeszczał: - Mὔtze ab! Verstehst du, oder nicht? Potężna ręka Niemca uderzyła go w twarz. Czapka spadła mu z głowy. Podnieśli ją inni – jego i nasi koledzy. Jak wrośnięci w ziemię, staliśmy nieruchomi w szereg. Milczeliśmy. Byliśmy tak samo bezbronni jak on.

Taki był początek nowego świata, w którym mieliśmy żyć. Twarze nasze pobladły. Ogarnął nas strach. Przeraźliwa bojaźń, a co najbardziej przykre, pozbawieni zostaliśmy własnej osobowości. Ubezwłasnowolnieni przemocą rozjątrzonych jak zwierzęta żandarmów, staliśmy się po prostu przedmiotami. Ci, od których zawsze mogliśmy oczekiwać pomocy, obrony, teraz pozostali bez nas, sami i bezsilni, podobnie jak my. Ich miejsce zajmą inni, znajomi i nieznajomi rówieśnicy. (…) pierwszymi, których poznałem na dziedzińcu Arbeitsamtu byli: Leszek Ciesielski, Lidia Linkówna, Władysław Olejniczak i Halina Bednarkówna. Z nimi spotykać się będę w obozie w Łodzi, w Berlinie i wielu innych miejscowościach Rzeszy. Obserwując z uwagą naszych „opiekunów”, przypomniałem sobie, że tutaj pracuje nasz „bliski” sąsiad, ojciec naszej koleżanki Aluńki, Niemiec, Trymer.

Czas naglił, co chwilę słychać było: Ruhig! Weg, los, schnell! Alle kommen mit! Popędzani, pospiesznie I posłusznie tworzyliśmy kolejkę do gmachu administracyjnego. Tam spotkałem się oko w oko z kierownikiem Arbeitsamtu – Trymerem. Poznał mnie. Wyraźnie to odczułem. Udawał jednak, że patrzy i nie widzi. Przenikliwym wzrokiem – przyglądał się naszym twarzom. Wtłoczony przez innych, znalazłem się w jednym z pomieszczeń na pierwszym piętrze, skąd widać było tłum ciągle jeszcze wyczekujących naszych najbliższych. Wspiąłem się na palcach w nadziei, że zobaczę moją matkę. Niestety! W oknach domu po drugiej stronie ulicy również stali ludzie. Oni zapewne także pragnęli chociaż na chwilę, na moment zobaczyć swoje córki, synów. Sprawdzanie kart rejestracyjnych, kartoteki, zdejmowanie odcisków palców dobiegało końca. Skądś dowiedzieliśmy się, że pojedziemy do Łodzi. Bliższych szczegółów nie znaliśmy. W celu zobrazowania  sytuacji, okoliczności i warunków, w jakich odbyło się nasze pierwsze, wstępne zgrupowanie w Arbeitsamt, przytaczam wypowiedzi  kolegów i koleżanek .

Henryk Kostera, ur. w 1928 r. pisze: Był kwiecień 1942 r. Do dziś pamiętam, miałem 14 lat, gdy dostałem wezwanie by stawić się  na ulicę Fabryczna do Arbeitsamtu. Stamtąd, około południa wywieziono nas tramwajem do Łodzi na ul. Kopernika, gdzie przebywaliśmy kilka dni.

Leszek Ciesielski, ur. w 1928 r., podaje: rejestracja młodocianych odbywała się po ukończeniu 14 lat, a tyleż ukończyłem. Na podstawie wezwania zmuszony byłem zgłosić się do ówczesnego Arbeitsamtu w styczniu 1942 r., gdzie wydano mi kartę rejestracyjną, na podstawie której co 3 miesiące musiałem zgłaszać się do tzw. stempla. W dniu 20 kwietnia 1942 r. w urodziny A. Hitlera zgłosiłem się na wezwanie na ul. Fabryczną 11. Brama budynku została zamknięta  i obsadzona przez żandarmów i tajniaków. Rodzina moja nie przeczuwała, że stanie się „to” akurat w tym dniu. Liczyli, że po podstemplowaniu karty, zwolnią mnie. Niestety było inaczej. Z pracowników Arbeitsamtu znany mi był sprawca wywozu tysięcy pabianiczan, szef Trymer, jego zastępca Trympold, członek policji kryminalnej urzędujący w Arbeitsamcie Wildman, oraz goniec małego wzrostu o nazwisku Reich. Transportowano nas jak zbrodniarzy, obstawiono kordonem żandarmów i Niemców w cywilu. Do tramwaju popychano, ponaglano. Zawieźli nas do fabryki, po prawej stronie ulicy…

Lidia Holweg (Linkówna), ur. w 1927 r., wspomina: W 1942 r. zarejestrowałam się w Arbeitsamcie w celu uzyskania pracy. W pamięci utkwił mi fakt, kiedy przed wyjazdem do Łodzi zostaliśmy ostemplowani jak zwierzęta na przegubie lewej ręki stemplami zawierającymi numery, które nie dały się zmyć. Transport do Łodzi odbył się wagonami tramwajowymi. Przy ogólnym płaczu i krzyku zarówno dzieci wywożonych jak i ich rodzin.

Jerzy Adamus, ur. w 1927 r., pisze: W dniu 22 kwietnia 1942 r. nakazano mi zgłosić się na ul. Fabryczną w Pabianicach, gdzie zebrano dużo młodzieży mojego rocznika. Stamtąd wywieziono nas tego samego dnia tramwajem do Łodzi na ul. Kopernika do hali fabrycznej. (…)

W drodze z Łodzi do Berlina

Na horyzoncie rysowały się kontury znanego i bliskiego każdemu z nas miasta. Zwłaszcza  charakterystyczne dla Pabianic były strzeliste wieże kościoła na Nowym Mieście oraz dymiące kominy fabryki Krusche-Ender. W przedziałach i na korytarzach wagonu zawrzało. Każdy żywił iskierkę nadziei, że być może kogoś bliskiego zobaczy, pozdrowi, że może stanie się jakiś cud… i zmieni się rzeczywistość. W miarę zbliżania się do granic miasta wszystko i wszyscy, którzy w nim pozostali, całe miasto wydawało się bardziej znajome, bliższe. Te żywe i jakże złudne dziecięce nadzieje, przywróciły niestety na krótko utracony w obozie łódzkim sens dzieciństwa.  Cieszyliśmy się ogromnie, naprawdę jak dzieci. Byliśmy zresztą nimi, mimo przeżytych z górą 12-15 lat. Zbliżaliśmy się do pabianickich młynów, przy obecnej ulicy Partyzanckiej. Pamiętałem ich groźny pożar. Było to chyba w 1936 r. W tym miejscu, obok młynów, tory przebiegają najbliżej miasta. Straszne to uczucie. Tak blisko, tuż, tuż, a równocześnie tak daleko. Pociąg zwolnił. – Może się zatrzyma! – wrzasnął ktoś radośnie. Przejazd, ekspedycja towarowa, na której widniał wielki biały napis: Pabjanice (taka była pisownia). Napis ten rozmieszczony na trzech segmentach rozdzielnie odczytywałem jak: Pab, jan, ice. Stacja. Jeszcze kilkanaście dni temu stąd, z postoju dorożek (tak, tak  dorożek) kursujących do Łasku, rozpoczynałem z matką nasze wędrówki handlowe. Mignął przed oczami budynek stacyjny. Dla naszego pociągu – niestety – nie przewidziano w rozkładzie jazdy postoju. Nie zatrzymał się. Minęliśmy kolejny przejazd (tzw. zachodni, od strony Łasku) i oto stała się rzecz chyba najmniej przez wszystkich, oczekiwana. Po chwili rozegrał się kolejny akt naszego dramatu. Na wysokości semafora wjazdu  z kierunku zachodniego, za szybami okien wagonów migały sylwetki skaczących z pociągu chłopców. Nieprawdopodobne, a jednak prawdziwe. Zaryzykowali. Stanęli w zawody z jedyną i ostatnią szansą uratowania się przed wygnaniem. Trudno po tylu latach, dokładnie odtworzyć przebieg naszej pierwszej reakcji na widok skaczących i koziołkujących po względnie łagodnym zboczu nasypu, dzieci. Doznaliśmy jednak uczuć mieszanych, podziwu i przerażenia, nadziei i zwątpienia. Skok z pociągu pędzącego z prędkością co najmniej sprintera rekordzisty, to przecież poza odwagą, także odruch niesamowitej, desperackiej wprost samoobrony, walki o ocalenie za wszelka cenę. Po drugie, skok w tych warunkach to również wielkie ryzyko trwałego kalectwa czy śmierci. Skonsternowani, pełni trwogi i ich losy, niemal zaniemówiliśmy. Spoglądaliśmy to na nich, to na siebie. Każdego nurtowało pytanie: kto wyskoczył, jakim sposobem, jak się wydostali z zamkniętych przecież – jeszcze w Łodzi – wagonów? Nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi w naszym najbliższym gronie.

Niektórzy moi respondenci, wówczas współpasażerowie i świadkowie tych wydarzeń tak wspominają ich przebieg:

Irena Fuks: Pamiętam, jak przejeżdżaliśmy przez Pabianice, to kilka osób wyskoczyło z pociągu.

Henryk Kostera: Pamiętam również, jak podczas zatrzymywania się pociągu w okolicach Pabianic, kilku zbiegło z naszego transportu.

Lidia Holweg: Podczas przejazdu przez Pabianice pociąg zwolnił swój bieg, co umożliwiło niektórym ucieczkę. Z naszego przedziału  chciała również wyskoczyć nasza koleżanka Zofia Czekalska, lecz w trosce o jej życie nie dopuściliśmy do skoku i musiała jechać razem z nami do swojego przeznaczenia.

Karol Eppel: Podczas podróży do Niemiec, kiedy wieziono nas z Łodzi do Berlina, za Pabianicami, pod Łaskiem, kilkoro dzieci wyskoczyło z pociągu.

Jerzy Adamus: Po drodze, w okolicach Pabianic wyskoczył z pociągu mój kolega Henryk Ignaczak, mieszkający obecnie w Pabianicach przy ulicy Konstantynowskiej.

Dalszych losów bohaterskich uciekinierów nie udało mi się ustalić. Faktem jest, że podejmując tak wielkie ryzyko wyrwali się, niemal dosłownie, z rąk okupanta – konwojentów transportu, i pozostali w rodzinnym mieście. (…)



Wspomnienia  pabianiczan z czasów stalinowskich znajdują się w książce Romana Peski „O śmierci myślałem jak o … zbawieniu”, 1997

Dla władzy ludowej wrogiem był każdy, kto w jakikolwiek sposób sprzeciwiał się nowemu porządkowi. (…) Przeprowadziłem dziesiątki rozmów z ludźmi, którzy z różnych „mniejszych powodów” wpadli w sieci ubecji. Ich wyznania są kolejnym świadectwem okrutnego bezprawia.

W pracy, przy maszynie, powiedziałem do zaufanego kolegi, że Stalin to taki sam drań jak Hitler, a może jeszcze gorszy. Szpicel, których nie brakowało, musiał donieść gdzie trzeba. Przyszli po mnie rano ok. 4-5, założyli kajdanki i poprowadzili jak złoczyńcę. Najpierw zamknęli mnie w pomieszczeniu zupełnie ciemnym i zimnym, bez picia i jedzenia, z cuchnącym straszliwie wiadrem. Trzymali tak cały dzień i noc. Następnego dnia zaprowadzili na pierwsze piętro. Czekał tu na mnie ubek o nazwisku Studziński, znany pabianicki oprawca. Powiedziałem jak było. Zaprowadził mnie do innego pomieszczenia. Na ścianie wisiał duży portret Stalina a pod nim drobno pokruszony kamień bazaltowy. Kazał mi uklęknąć na tym gruzie, przeżegnać się i modlić do Stalina, prosić o łaskę darowania mych win. Zamknął drzwi i wyszedł. Oczekiwałem jakiś czas i wstałem, bo nie szło wytrzymać na klęczkach. Ledwie to zrobiłem, wpadł Studziński z knutem w ręku i zaczął mnie okładać. Powtarzało się to ze 4-5 razy. Kolana miałem całe we krwi, jedna wielka rana. Pod koniec dnia, wieczorem wypuścili mnie, a na zakończenie Studziński powiedział: „Zapamiętaj sobie, że Stalin to nasz bóg, a będzie i twoim. Jeszcze raz, a pójdziesz do robaszków.”

***

W czasie kampanii wyborczej do Sejmu w styczniu 1947 roku jako młodzieniec, razem z innymi kolegami rozdawaliśmy ulotki nawołujące do oddawanie głosu na Stanisława Mikołajczyka tj. PSL. Chodziłem po Zamkowej i rozdawałem ulotki. Gdy skręciłem w bramę, szukając wc, pojawiło się nagle trzech drabów, którzy wyrwali mi ulotki i zaczęli bić pięściami, kopać, a jeden miał  łańcuch, którym mnie uderzył. Zakatowaliby mnie, gdyby nie kobieta, mieszkanka tego domu. Narobiłem takiego wrzasku, że musieli wiać i to mnie uratowało.

***

Rozklejałem plakaty wyborcze PSL. Nikt mi w tym nie przeszkadzał. Ale wieczorem przyszedł do mojego mieszkania jakiś nieznany człowiek i powiedział, że jest z UB, i że mam z nim pójść do urzędu na rozmowę. „Rozmowa” była krótka i sprowadziła się wyłącznie do bicia gumowymi knutami. Wrzucono mnie do ciemnego pomieszczenia, gdzie przesiedziałem do wczesnego rana. Ubek, który mnie wyprowadził powiedział: „Uważaj, to tylko zaliczka”

***

Prowadziłem taki ”wędrujący handel” , chodząc po wsiach, sprzedawałem nici, igły, sznurowadła, grzebienie, lusterka i takie różne duperele. Ludzie mnie znali. Czasem gdzieś się posiedziało i pogadało. Mówiło się o różnych sprawach, również o polityce. Ktoś doniósł, że uprawiam agitację pro PSL-owską. Wezwali mnie na UB i przesłuchiwali. Spisali protokół, którego nie chciałem podpisać. Dostałem kilka ciosów w twarz, wybili mi dwa żeby. Podpisałem i puścili mnie. Za kilka dni otrzymałem nakaz skarbowy na tzw. domiar podatkowy, opiewający na sumę 50 tys. złotych z zamianą, bodajże na rok więzienia. Wysprzedałem się ze wszystkiego, zapożyczyłem i zapłaciłem! Zostałem nędzarzem!

***

W moim domu panował kult Marszałka Józefa Piłsudskiego w związku z tym na honorowym miejscu stała statuetka Marszałka. Nigdy jej nie chowaliśmy, nawet w czasach okupacji niemieckiej. Kiedyś „za dobrych czasów władzy ludowej”, zepsuł się piec węglowy. Zwróciłem się do dwóch  kominiarzy by sprawdzili co jest przyczyną, że nie chce się palic. Zauważyli statuetkę Marszałka, a nawet ją podziwiali. Ponieważ byli młodzi, zacząłem im mówić o Marszałku. Mówiłem im chyba z godzinę jak Marszałek pogonił bolszewików w 1920 roku. Nawet mi podziękowali bo o Marszałku nic nie wiedzieli. Wieczorem przyszło dwóch „panów” i powiedzieli, że są z UB i muszą zabrać statuetkę Marszałka. Gdy ją zasłoniłem swoim ciałem, odepchnęli mnie tak silnie, że się przewróciłem i mocno uderzyłem nosem o coś twardego . Zacząłem krwawić. Gdy wstałem oprawców już nie było. Zniknęła również statuetka!

***

Po kraju i po Pabianicach w latach 1946-47 krążyły różne dowcipy, wiersze, kawały, szydzące z komunistów. Jedną zwrotkę takiego wiersza pamiętam do dziś: A towarzysz Stalin wielkoduszny pan/Można go przyłożyć do wszystkich ran/Odebrał nam Wilno, odebrał nam Lwów/Lecz dał nam Bieruta, mędrca, szkoda słów…

Czasem powtarzałem te wiersze, szczególnie na różnych towarzyskich spotkaniach wśród ludzi mi znanych, ale byli i tacy których nie znałem. Dostałem za swoje. Najpierw otrzymałem wezwanie do stawienia się w UB. Nie domyślałem się, że chodzi o wierszyki. Ubek, który prowadził ze mną rozmowę, od razu powiedział bym mu coś wesołego zacytował. A że znam sporo różnych „kawałów”, powiedziałem kilka. Oczywiście takie o „d…. Marynie”. Ubek się uśmiał i był bardzo rozbawiony. Do pewnego momentu. Wstał, stanął za moimi plecami, poczułem zapach alkoholu … „A teraz braciszku” – powiedział – „Powiesz mi wierszyk o Stalinie i Bierucie!”. Gdy odpowiedziałem, że takiego nie znam, podciął  taboret na którym siedziałem. Upadłem, otrzymując kilka ciosów zadanych nogą. Wyszedł, wrócił z  książką w ręku i powiedział: „Na stronie 4 i 5 jest wiersz – jeśli dobrze pamiętam – Józef Stalin ”Słońce świata” i nauczysz się go na pamięć, sprawdzimy i wtedy cię wypuścimy. Uczyłem się go dwa dni i jedną noc. Nic mi tak trudno nie szło, jak nauka tego wiersza. Przed wypuszczeniem na wolność, musiałem podpisać deklarację, że na każdym towarzyskim czy rodzinnym spotkaniu będę recytować wyłącznie wiersz, którego nauczyłem się na UB. By uniknąć wykonania tego haniebnego zobowiązania, do końca lat pięćdziesiątych nie chodziłem na żadne przyjęcia, w których uczestniczyli obcy mi ludzie.

***

Do 1951 r. prowadziłem własne małe przedsiębiorstwo, w którym oficjalnie zatrudniałem dwóch ludzi. Byłem całkowicie niezależny materialnie, powodziło mi się dobrze. Pomagałem jak mogłem. Podatki płaciłem i to wysokie, nigdy nie miałem żadnych kłopotów z urzędami i urzędnikami.

Problemy zaczęły się, gdy kiedyś z litości, by pomóc, zatrudniałem przez pewien czas sąsiadkę, żonę alkoholika z dwójką dzieci. Praca jej polegała na powtórnym przewijaniu szpul nici, uprzednio uszkodzonych. Była to praca sporadyczna, wykonywana w jej mieszkaniu, po sąsiedzku. Ktoś doniósł władzy. Zaczęło do mnie przychodzić dwóch tajniaków, wypytywać i wypowiadać  wiele mówiące  zdania. Któregoś dnia wręcz powiedzieli, że zatrudniam nielegalnie ludzi, a to może kosztować „ładnym” domiarem. Przyłazili do mnie dwa, trzy razy ciągu tygodnia, żądając wódki, libacji, a potem pieniędzy. Dawałem pieniądze chcąc uniknąć ich pobytu w  domu. Trwało to około dwóch lat. W końcu gdy odmówiłem płacenia „myta”, przyszli późnym wieczorem i powiedzieli, że mogą ze mną skończyć tak, że śladu nie będzie. Grozili pistoletem, a nawet podpaleniem domu. Szantażowany byłem tak przez kilka lat. Trwało to do 1963 r. mimo, że już wtedy nie prowadziłem żadnej działalności gospodarczej. Potem zniknęli i nigdy ich więcej nie widziałem, nawet na ulicy.

***

Miałam brata w Anglii, z którym utrzymywałam normalną korespondencję. Brat był oficerem WP i służył w II Korpusie gen. Władysława Andersa. Walczył o Monte Cassino. Przysyłał również paczki, przeważnie z żywnością i odzieżą. Każda paczka była ograbiana. Nieraz znikała połowa zawartości albo podmieniano rzeczy. Listy przychodziły z wielotygodniowym opóźnieniem. W listach pisaliśmy o naszej polskiej rzeczywistości, nie unikając żadnych spraw. Domyślałam się, że listy są kontrolowane, ale nie zmieniałam swoich przekonań i myśli wyrażanych w listach.

W połowie 1946 r. zostałam wezwana do UB w Pabianicach. Postawiono mi zarzut współpracy z wywiadem angielskim. Jako dowody rzeczowe przedstawiono mi wyciągi z moich listów pisanych do brata. Zostałam aresztowana. Trzymano mnie przez trzy miesiące w warunkach, o których wolałabym nie wspominać. Nie obyło się bez bicia.

Podczas mojego pobytu w areszcie plądrowano mieszkanie. Wiele cennych przedmiotów ze złota i kryształu, cenne pamiątki rodzinne, zniknęły bez śladu. Wypuszczono mnie po trzech miesiącach, bez słowa i bez wytoczenia sprawy. Szef UB Baśko powiedział tylko, ze przecież nic się nie stało! Powinnam być zadowolona, że skończyło się tylko tak jak się skończyło. Powiedział również, ze jeśli chcę to mogę napisać na niego skargę, która i tak przejdzie drogę służbową, najpierw przez niego, a potem … do kosza! Byłam zmaltretowana i bezradna. Bałam się!

***

Ojciec mój poległ na Kresach Wschodnich w wojnie z Sowietami w 1939 r. Pozostawił po sobie wielki zbiór książek, albumów, gazet, czasopism, broszur, fotografii dotyczących najazdu sowieckiego na Polskę w 1920 r. Na podstawie tych materiałów można było napisać książkę.

„Ktoś dobry” przysłużył mi się. Późnym wieczorem listopadowym 1949 r. przyjechało trzech funkcjonariuszy UB w Pabianicach. Cały zbiór kazali zanieść do piwnicy, gdzie był piec centralnego ogrzewania, a następnie zmuszali mnie do wrzucania tych książek do pieca. Gdy odmówiłem, skatowali mnie do utraty przytomności.

Po odzyskaniu przytomności nikogo już nie było. Nie było również książek. Zauważyłem, że piec syczy jak nigdy. Temperatura wody w piecu przekraczała dopuszczalną granicę i groził wybuch. To ojcowskie bibeloty płonęły ogniem, którego nie zapomnę do końca mych dni.

Napisałem skargę do Bieruta. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Być może odpowiedzią było zmasakrowanie mojego psa.

***

Kiedyś podczas kontroli przy wyjściu z fabryki, portierka znalazła w mojej teczce kilka szpulek nici do szycia. Musieli mi podrzucić. O niczym nie wiedziałem. Nigdy niczego nie ukradłem i nigdy nie byłem karany. Było to ogólne zaskoczenie, nie tylko dla mnie. Pracowałem tu 15 lat bez najmniejszej uwagi ze strony majstra niemieckiego i polskiego, nie mówiąc już o dyrekcji. Mimo to zrobiono ze mnie złodzieja.

Najpierw sprawę prowadziła milicja, potem UB w Pabianicach. Na pierwszym przesłuchaniu w UB roztoczono przede mną wizję tego co mnie czeka, gdy sprawa pójdzie do sądu. Będę „spalony” na całe życie. Przeprowadzono rewizję całego mieszkania, pralni, komórek, bo jak mówili … po nitce do kłębka. Nic nie znaleźli. Dalej męczyli mnie przesłuchaniami aż do znudzenia. Któregoś dnia wreszcie powiedzieli jasno o co chodzi. Zapomną o wszystkim jeśli podpiszę zgodę na wszystko co dotyczy  jednego z moich współpracowników, byłego akowca.  Nie zgodziłem się na to i kategorycznie odmówiłem. Pobito mnie i po trzech dniach wyrzucono za drzwi UB. W domu czekało na mnie dyscyplinarne zwolnienie z pracy ze skutkiem natychmiastowym oraz „wilczy bilet”, który wędrował za mną przez kilka lat. Wtedy byłem złodziejem, mimo, że  nikomu nic nie ukradłem. Widzę czasem na mieście tego bydlaka jak spaceruje. Morda nie ta sama, ale wiem, że to on. On też wie kim ja jestem. Zawsze, gdy mnie zauważy, to wykręca łeb we wszystkie strony, byle nie spojrzeć na mnie.

***

Byłam nauczycielką historii w szkole średniej. Prowadziłam zajęcia po swojemu, w sposób jakiego nauczyłam się przed wojną. Po prostu mówiłam prawdę. Kiedyś omawiałam i dyskutowałam  z młodzieżą temat Powstania Styczniowego; między innymi wypłynęła sprawa męczeńskiej śmierci Romualda Traugutta. Jeden z uczniów nawiązał do Powstania Warszawskiego i zaczął wyprowadzać pewne analogie natury ogólniejszej. W końcu zaczął porównywać Traugutta do Grota Roweckiego. Dyskusja rozgorzała na dobre i zaczęła w niej dominować problematyka akowska. Muszę przyznać, że młodzież miała dobrą znajomość rzeczy i wypowiadała myśli sprzeczne z głoszoną wówczas tezą – „AK zapluty karzeł reakcji”. W podsumowaniu dyskusji przyznałam rację młodzieży i podkreśliłam wielki patriotyzm, i bohaterstwo żołnierzy Armii Krajowej.

Na drugi dzień poprosił mnie na rozmowę dyrektor szkoły, człowiek chwiejny, o tendencjach lewicowych. Zwrócił mi uwagę na niestosowne zachowanie  - moje i młodzieży, nakazując bezwzględnie trzymania się wytycznych Kuratorium w zakresie prowadzenia zajęć z historii. Nie zgodziłam się na kłamstwo i powiedziałam, że dalej będę uczyć tylko prawdy.

Przyjechał wizytator i pozostawił wniosek o zwolnienie mnie z pracy. Przy wręczaniu mi zwolnienia dyrektor sumitował się, przepraszał, a w końcu przy drzwiach powiedział mi na ucho, że .. to robota UB.

***

Na imieninach mojej żony śpiewaliśmy różne pieśni. Przeważały jednak zdecydowanie pieśni patriotyczne takie, jak „My Pierwsza Brygada”, „Marsz, marsz Polonia” i „czerwone maki”. Tę ostatnią śpiewaliśmy parokrotnie, chyba świadomie, na przekór aktualnej rzeczywistości. Była godzina 23.00, gdy rozległo się walenie do okna od strony ulicy. Wyjrzałem i ujrzałem dwóch mężczyzn. Wyszedłem na zewnątrz i pytam o co chodzi? Odpowiedzią było kopnięcie w krocze. Zwinąłem się z bólu. Podnieśli mnie i wrzucili do „suki” stojącej parę metrów dalej. Zawieźli na UB i tu wrzucili do ciemnego pomieszczenia, w którym przebywałem do rana następnego dnia.

Zaprowadzono  mnie na drugie piętro, gdzie zaczęło się przesłuchanie. Postawiono mi zarzut zakłócania  spokoju publicznego oraz organizowanie nielegalnego zgromadzenia. Nie będę wchodził tu w szczegóły natury prawnej. Powiem tylko, że wytyczono mi proces sądowy, a następny roczek spędziłem w pierdlu.

***

Prowadziłem zakład fryzjerski usytuowany w dobrym punkcie miasta. Kiedyś podczas strzyżenia, facet zaczął ze mną rozmawiać. Najpierw na temat żołnierzy sowieckich paradujących w pidżamach po mieście, potem o podatkach i domiarach, które rujnują rzemieślników. Ja mu na to odpowiedziałem, że jeszcze tak źle nie jest. Popatrzył na mnie, za pośrednictwem lustrzanego odbicia i powiedział, że chciałby jeszcze dziś ze mną  porozmawiać. Zaprosiłem go pod koniec dnia pracy na godzinę 18. Przyszedł i bez jakichkolwiek obsłonek przedstawił się jako funkcjonariusz miejscowego UB. Mignął mi jakąś legitymacją. Powiedział dalej, że zna moje machlojki podatkowe, które mogą zakończyć się dla mnie fatalnie – domiarem i będę załatwiony do końca życia, łącznie z przepadkiem mienia. Z dalszych wywodów ubeka wywnioskowałem, że zna rzeczywiście moje manipulacje polegające na wykazywaniu zaniżonych obrotów.

Zaproponował mi współpracę polegającą na sporządzaniu cotygodniowych raportów o tym co ludzie mówią, jak mówią, na kogo. Od tego wieczoru stałem się donosicielem UB. W tych raportach pisałem przeróżne „cuda”, najczęściej wymyślone. W każda sobotę przychodził do golenia i wtedy przekazywałem mu „raport”.

W jednym z raportów napisałem, że jakichś, nieznany mi klient powiedział na cały głos, że Stalina to on ma w  d…. Koniecznie domagał się bym podał mu nazwisko tego drania, co szkaluje wielkiego Stalina. Nękał mnie przez dłuższy czas. Domagał się ustalenia nazwiska tego zbereźnika. Wiedziałem, ale nie wydałem mojego sąsiada, mówiąc, że był tylko jeden raz i więcej go na oczy nie widziałem. Po jakimś czasie sprawa została zapomniana. Może dlatego, że mój anioł stróż nie przychodził do mnie. Może po trzech tygodniach dowiedziałem się, ubek zginął w walce z bandami. To mnie uratowało!

***

W zakładzie pracy rozlepili plakaty PPR agitujące do głosowania na listę „bloku lewicy demokratycznej”. Zerwałem je. Ktoś doniósł o tym na UB. Przyszli po mnie w sobotę późnym wieczorem i zabrali na UB. Zamknęli mnie w pomieszczeniu na parterze, gdzie przebywało już z 50  chłopa. Trzymali nas z soboty na niedzielę, podczas wyborów styczniowych do sejmu w 1947 r. Wypuścili wszystkich w poniedziałek rano. Nie było żadnego bicia, tyle ze nie dali nic do picia i jedzenia. Zauważyłem, że w czasie wyborów, budynek UB pękał w szwach, tak był nabity ludźmi, których z byle powodu zatrzymywano, uniemożliwiając udział w wyborach. Pamiętam, ze wśród zatrzymanych był tez właściciel sklepu przy zbiegu ulic Moniuszki i Łąkowej. Siedział za to, że przed wyborami na wystawie swego sklepu umieścił plakat z napisem: „Głosuj na PSL”.

Zdecydowana większość ludzi, wówczas zatrzymywanych przez pabianickie UB była w wieku młodym i średnim, byli tez starsi. Wszyscy  byli niebezpieczni dla władzy ludowej tylko dlatego, że trzymali się swoich przekonań patriotycznych i nigdy ich nie ukrywali.

Na UB koncentrowały się wszystkie donosicielskie informacje. Na ich podstawie prowadzono skrupulatnie ewidencję-kartotekę wszystkich nieprawomyślnych obywateli miasta i powiatu. Wielu zatrzymywanych było oswojonych z ta procedura i wiedziało, że jak zbliża się jakaś rocznica, święto czy wcześniej zapowiedziane zdarzenie, np. wiec, to zostaną zabrani z domu, czy z pracy i przetrzymani w ubeckim areszcie.

Jeden z takich ciągle zatrzymywanych, wiedząc, że po niego przyjdą, od pewnego czasu zaczął ich uprzedzać, zgłaszając się osobiście na dyżurce UB, meldując swoją gotowość pobytu w tiurmie. Gdy szef UB, Wacław Baśko dowiedział się o tym, wezwał go kiedyś na drugie piętro na rozmowę, w czasie, której miał powiedzieć by zaprzestał tych wygłupów, bo w przeciwnym razie wytoczy mu sprawę i  posiedzi dłużej. Od tego momentu, gdy zbliżała się wielka data pakował się i czekał na ubeków siedząc na schodach w sieni. Bezbłędnie przychodzili po niego i zabierali.

***

Któregoś dnia personalny informuje mnie, że mam się zgłosić do W…y. A ten W…a kierował komórka bezpieczeństwa w fabryce. Chemiczna produkowała wtedy jakieś gazy dla wojska. Bezpieczeństwo szukało szpicli wśród załogi, ja pracowałam w księgowości. No więc byłam poddenerwowana. Powiedziałam koleżankom, że jak mnie nie będzie długo widać, to niech zadzwonią  do męża. Dałam im jego numer telefonu. Poszłam do tego W…y. – Jest pani młodą, atrakcyjną  kobietą – zaczyna W…a. – Wszystko jeszcze przed panią, może pani awansować, lepiej zarabiać, być kimś. My szukamy takich jak pani bystrych współpracowników. Będzie nas pani informowała o wszystkim co się dzieje w zakładzie, o czym rozmawiają koleżanki, czym się interesują, jaką mają sytuację rodzinną, na co się skarżą. Nie mogłam tego słuchać, ale też nie chciałam napytać sobie biedy. - Rozumiem pana – odpowiadam -  jednak głowę mam zajętą pracą i sprawami domowymi, mam małe dziecko i właściwie cały czas tylko o nim myślę. W…a był nieugięty, moje obiekcje zbył machnięciem ręki. – Ale ja chodzę do kościoła – uchwyciłam się ostatniej, jak mi się wydawało, deski ratunku. – Nie szkodzi, przestanie pani chodzić – usłyszałam. – Ale ja wierzę w Boga – ciągnęłam ten wątek. – Przestanie pani wierzyć w Boga – usłyszałam znowu. Miarka się przebrała. Wstałam, pogroziłam palcem . – Nie doczekanie wasze – krzyknęłam i wyszłam z pokoju. Dali mi spokój.

Lubiłam opowiadać w pracy zasłyszane dowcipy. Jeden brzmiał tak: rano kluski, wieczór kluski, wojsko polskie a rząd ruski. No i znowu ktoś musiał donieść tam gdzie nie trzeba. Personalny mówi mi, że mam się stawić na UB na Gdańskiej. W pierwszej chwili byłam mocno przejęta. Nie wiedziałam o co im chodzi, dlaczego akurat mnie wzywają, przecież ja tylko pracuję w księgowości. Poszłam na Gdańską. Pamiętam jak dziś, że nogi się pode mną ugięły, gdy usłyszałam opadającą, za moimi plecami, hałaśliwą kratę w drzwiach wejściowych. Weszłam do mrocznego pokoju, za biurkiem siedział mężczyzna, który zaraz zaświecił mi lampę prosto w oczy. Od razu przeszedł do rzeczy:  - Dlaczego uprawiacie propagandę. Czy się wam władza ludowa nie podoba? Byłam skonsternowana. Po chwili słyszę: - Dlaczego opowiadacie kawały ośmieszające państwo polskie. – Jakie kawały. Ja nic nie wiem. Jestem patriotką, wychowuję małe dziecko – mówię coraz bardziej zdenerwowana. – Liczcie się ze słowami – wrzeszczy ubek. – Na drugi raz, ta krata za waszymi plecami już się nie podniesie. Nie wyjdziecie stąd prędko. Kazał mi iść do drugiego pokoju. Tutaj siedział już zupełnie inny człowiek . – Po co to było pani potrzebne – uspokajał. – Przecież ma pani męża, dziecko. Szkoda zdrowia i nerwów. Nie warto opowiadać głupich żartów. Widzi pani z kim ma pani do czynienia, oni się nie patyczkują z ludźmi. Uspokoiłam się trochę, a najbardziej, gdy krata poszła w górę i mogłam wyjść na ulicę.

O wizycie  w budynku Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Pabianicach pisze także Karol Dąbrowski  (inżynier w Zakładach Przemysłu Bawełnianego) w pamiętniku „Niejedno życie”, 2003 : (…) Na każdym kroku dopatrywano się braku dyscypliny służbowej, złej woli a nawet sabotażu w pracy. Ponieważ większość personelu zakładowego była bezpartyjna, propagowano wśród partyjnych większą czujność i śledzenie pracowników na nieomal każdym stanowisku pracy. W czasie mojej trzyletniej pracy w pabianickim zakładzie nie byłem jednak ani razu przesłuchiwany z powodu takiej czy innej awarii urządzeń napędowych. Nie mogłem tego właściwie dociec. Czyżby dlatego, że obaj inspektorzy urzędu bezpieczeństwa, którzy jeden po drugim objęli swoje funkcje, znali mnie z lat wcześniejszych, jeszcze ze szkoły powszechnej oraz że z drugim łączyło mnie nawet, choć dalsze, pokrewieństwo rodzinne, nie chcieli mnie stawiać w nieprzyjemnej może sytuacji? Ich postępowanie wobec mojej osoby pozostało tajemnicą, której bynajmniej nie starałem się dociekać. Z drugiej jednak strony bywałem wzywany kilkakrotnie do Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa przy ul. W. Wasilewskiej (Gdańska). Po zgłoszeniu się tam i wylegitymowaniu wpuszczono mnie do małego pokoju i poproszono, abym usiadł na krześle i poczekał. Pokój był właściwie poza stolikiem i dwoma krzesłami pusty. Siedziałem tak dobre pół godziny, a może trochę dłużej, starając się dotrzeć w myślach do powodów zainteresowania się moja osobą przez władze bezpieczeństwa na szczeblu miejskim.  W zasadzie byłem spokojny przez cały czas oczekiwania na wejście kogoś do pokoju, nie poczuwałem się przecież do jakiegokolwiek wykroczenia przeciw panującym prawom nawet w sensie stalinowskim oraz właściwie żadnych osobistych wrogów w mieście nie miałem. Chociaż zbyt długie wyczekiwanie, jak jakiś aresztant w zamkniętym pokoiku, zaczynało stawać się przykre i uświadamiałem sobie, że jest to uwłaczające godności wolnego i uczciwego obywatela. Gdybym może palił papierosy, czas samotności nie dłużyłby się i samo palenie może działałoby uspokajająco na nerwy, jak to mówią zawodowi palacze.

Wreszcie drugie drzwi się otworzyły i wszedł funkcjonariusz urzędu w ubraniu cywilnym. Usiadł na wolnym krześle za stołem, wyciągnął  z szuflady arkusz papieru, i przesuwając go przede mnie, powiedział, abym napisał dokładnie swój życiorys, i wyszedł z pokoju, zostawiając mnie, jakby w zamkniętym pokoju. Zabrałem się więc do pisania życiorysu, który przecież zawsze miałem w pamięci, bez specjalnego ukrywania nawet najkrótszego okresu z mojego życia. Ponieważ już wielokrotnie pisałem swój życiorys, więc napisanie wtedy poszło mi szybko. Zanim ten pan znów się pojawił w pokoju, byłem już gotów. Po przeczytaniu życiorysu podziękował i powiedział, że mogę opuścić urząd oraz poświadczył mi przepustkę, którą oddałem w portierni przy wyjściu z budynku. Trochę byłem zaskoczony tak tajemniczym zachowaniem funkcjonariusza UB, który powiedział zaledwie kilka słów nic właściwie nie znaczących i nie podając powodu, z jakiego zostałem wezwany. Straciłem wtedy ponad dwie godziny.

Wkrótce ponownie otrzymałem wezwanie do stawienia się w urzędzie przy ul. Wasilewskiej. Scenariusz mojej „wizyty” był identyczny, z tą tylko różnicą, że funkcjonariusz powiedział dodatkowo „no, no, co u obywatela tak się wszystko dokładnie zgadza”. Odpowiedziałem spokojnie: „Przecież piszę życiorys własny, co w tym dziwnego”. I znów na tym, wizyta się skończyła. Nikomu na razie o tym nie wspomniałem, gdyż nie przywiązywałem do tych spotkań większej wagi.

Kilka dni po drugiej mojej „wizycie” w Urzędzie Bezpieczeństwa na ul. W. Wasilewskiej dwóch moich pracowników, a mianowicie: pierwszy już wcześniej wspomniany Mieczysław Skowroński, mistrz turbinowni, oraz drugi Tadeusz Rogiewicz, technik mechanik, powiadomili mnie, że byli wzywani na ul. W. Wasilewskiej. Tam starano się ich nakłonić do współpracy z UB, celem składania sprawozdań na temat mojej osoby. Obaj bardzo uczciwi i religijni, oczywiście odmówili tak proponowanej współpracy, oświadczając jednocześnie, że do mojej osoby oraz pracy żadnych zastrzeżeń nie mają. Do obu wymienionych miałem pełne zaufanie. Pomyślałem sobie, że tego rodzaju wszczęta akcja przez UB w Pabianicach przeciwko mojej osobie trwać może dalej. Może UB zwerbował kogoś partyjnego z mojego personelu – tego się nie dowiedziałem.

Starałem się więc nad moją sytuacją głębiej zastanowić oraz analizować stopniowo stosunek niektórych pracowników do mnie. Był wśród nich także mistrz warsztatu mechanicznego – technik mechanik – Szczerkowski, były funkcjonariusz, czy nawet zastępca naczelnika UB. Był on jednak w stosunkach służbowych zawsze układny i zdyscyplinowany, i właściwie nie dawał mi odczuć najmniejszej nawet niechęci i uprzedzenia do mojej osoby i jako do swego kierownika. Nie mógł też przewidywać żadnych ewentualnych awansów  w zakładzie, nie miał wyższych aspiracji zawodowych. Toteż przestałem w związku z tym o nim myśleć.    

Zainteresowani moim ewentualnym odejściem z pracy na aktualnym stanowisku mogli być jedynie inni dwaj technicy. Pierwszy to Pawlak Kazimierz, technik mechanik, kierownik oddziału mechanicznego i jednocześnie mój zastępca, a drugi Loga Józef, technik elektryk, kierownik warsztatu elektrycznego. Był to już okres po odejściu z Zakładu p. Olżewskiego, który przejściowo był jako główny inżynier ruchu. (…)



Karol Dąbrowski we wspomnieniach „Niejedno życie” opisuje także pasje muzyczne  realizowane przez członków rodziny, m. in. w muszli koncertowej na Zielonej Górce.

Ojciec (Aleksander Dąbrowski)  kochał muzykę, posiadał wrodzony talent muzyczny, niestety nie wykorzystany. W okresie lat chłopięcych i młodzieńczych ojca nie było żadnych możliwości nauki muzyki w Pabianicach, a połączenie z Łodzią nastąpiło dopiero w 1900 roku (tramwajowe) i w 1901 (kolejowe). Mimo ze ojciec dość wcześnie rozpoczął pracę jako majster tkacki w miejscowych zakładach włókienniczych firmy R. Kindler, po 8 godzin dziennej pracy przez sześć dni w tygodniu, to dzięki swojemu zamiłowaniu do skrzypiec i w ogóle do muzyki, poświęcał jej cały wolny czas.

Sam zaczął od gry na skrzypcach jeszcze jako dziesięcioletni chłopiec, a nawet wcześniej, u miejscowego skrzypka samouka, nazwiskiem Berdyś. Już po kilku miesiącach nauki p. Berdyś otwarcie powiedział ojcu, że on już więcej go nauczyć nie potrafi, gdyż jak powiedział: „grasz już lepiej ode mnie”. Dalej więc ojciec samodzielnie pogłębiał swoje umiejętności gry skrzypcowej, korzystając jedynie z dostępnych w Pabianicach bardzo skąpych w owych czasach, wieku XIX, jakichkolwiek nut do nauki na skrzypcach. Była wtedy w Pabianicach jedyna księgarnia Keila przy ul. Ogrodowej, zwanej obecnie  ul. Gabriela Narutowicza. Ojciec od młodości marzył też, aby dyrygować i mieć własną orkiestrę. Dążył do tego celu nieustannie. Dziadek, widząc taki zapał i postępy w grze na skrzypcach u syna, w miarę swoich możliwości popierał jego zamierzenia i pomagał mu. Gdy ojciec zaczął już pracować zawodowo i miał już swoje zarobione pieniądze, uniezależnił się w pewnym sensie finansowo od pomocy dziadka. Wtedy rozpoczął starania przy kompletowaniu zespołu orkiestrowego oraz organizacji całości przedsięwzięcia od strony technicznej i zaopatrzeniowej. Pomieszczenie dla orkiestry było już na poddaszu domu, piętro wyżej od własnego mieszkania. Komplet pulpitów składanych, drewnianych z częścią płócienną pod same nuty został zamówiony przez ojca, także krzesła, stołki, szafki, wieszaki. Ojciec zakupił też pewną ilość kompletów nut na małą orkiestrę kameralną różnych utworów muzyki lekkiej, tanecznej i ludowej. Część nut była drukowana, jak Wydawnictwo Odeon Leipzig Aug. Cranz oraz (inne) Anton J. Beniamin Hamburg i także inne. Duża część nut była też rozpisywana ręcznie w różnej wielkości formatach. 

Po roku 1900, po uruchomieniu linii tramwajowej z Łodzi do Pabianic, w swoich sprawach ojciec wyjeżdżał do Łodzi, zasięgał informacji, czasem korzystał z koncertu, jaki w owym czasie się odbywał. Przypominam sobie nazwisko łódzkiego muzyka z tamtych czasów, które dość często wypowiadane było przez ojca. Był to muzyk nazwiskiem Thonfeld, który zajmował się oprócz kompozycji utworów muzycznych także opracowaniem orkiestracji (instrumentacji) utworu muzycznego oraz partytur. U niego właśnie ojciec zamawiał komplety nut dla swojej niewielkiej orkiestry, składającej się zasadniczo z ośmiu różnych instrumentów swojej orkiestry. Sporo kompletów nut drukowanych, rozpisywanych ręcznie przez Thonfelda oraz także przez samego ojca pozostało jeszcze dotąd w rodzinie. Dla potrzeb swojej małej orkiestry, po większym opanowaniu sztuki aranżacji, ojciec rozpisywał we własnym zakresie nuty solowe na skrzypce czy na fortepian. Przypominam sobie doskonale momenty, jak ojciec, nucąc jakiś motyw melodyczny, ze skrzypcami w ręku i przebierając tylko palcami po strunach, starał się wydostać jak najwłaściwsze współbrzmienie o optymalnej harmonii dźwięków (tonów) przy współdziałaniu z innymi instrumentami.

Tego rodzaju praca daleko łatwiejsza byłaby oczywiście za pomocą fortepianu czy pianina. Niestety, ojciec nie zrealizował swego pragnienia posiadania pianina. Plany ojca na przyszłość przekreślił wybuch I wojny światowej. Tymczasem dla potrzeb orkiestry ojciec posiadał także kontrabas, na którym na początku grał stryj Jan, przyuczony przez ojca, również własny róg (waltornia), talerze, trójkąt (triangel), kastaniety. Orkiestra ojca liczyła przeciętnie 10 członków w składzie: 3-4 skrzypce (I i II), flet, klarnet, kontrabas, waltornia (róg), kornet (trąbka) i puzon.

Przez kilka lat przed wybuchem I wojny światowej ojciec grywał ze swoją orkiestrą w ogrodzie, między ulicami Zieloną a Pomorską, należącym do pana Reinholda, jednocześnie właściciela budynku piętrowego, murowanego z restauracją, na rogu Zamkowej i Zielonej, na tzw. Zielonej Górce, ówczesnej dzielnicy Pabianic. Na korzystanie z ogrodu,  utrzymywanego w charakterze małego parku, dla występu orkiestry ojca w soboty, niedziele i dni świąteczne, była zawarta umowa z panem Reinholdem. Każdorazowo przed występami rozlepiane były specjalnie wydrukowane afisze, zawiadamiające  o koncertach w kilku punktach miasta oraz przy samej restauracji z frontu budynku, jak również przy wejściu na koncert do ogrodu od strony ulicy Zielonej. Taki afisz pozostał na pamiątkę w rodzinie.

Na kilka słów wspomnienia zasługuje przy okazji pan O. Reinhold, poważny obywatel miasta Pabianic, który w latach trzydziestych XX wieku był także prezesem stowarzyszenia Męskiego Katolickiego Chóru Kościelnego LEO w Pabianicach.

Zgodnie z umową z panem Reinholdem opłaty wejściowe do parku na takie koncerty pobierane były na korzyść ojca. Specjalnie w tym celu wydrukowane bilety wstępu były sprzedawane w budce kasowej przy oddzielnym wejściu do ogrodu przy ulicy Zielonej, przez dziadka lub wujka Ryczla.

W środku ogrodu – parku była specjalna muszla koncertowa, dla różnego rodzaju występów, także dla niewielkiego zespołu muzycznego. Przed muszlą był parkiet z przeznaczeniem na cele taneczne, nieco dalej większa liczba ławek ogrodowych w kilku rzędach. Poza tym w kilku miejscach stały także ławki pojedyncze. Jak również pamiętam, z tylnej strony muszli były dwa małe stawiki ze złotymi rybkami, połączone z sobą, a między nimi łukiem przechodził mostek. W pamięci mej  utkwił tez w związku ze stawem występ dwóch komików czy kolarzy cyrkowych, którzy wykonali skoki z wierzchołka muszli do wody. Czasami w ogrodzie odbywały się także inne występy cyrkowe.

Na terenie ogrodu dość gęsto rosły różnego rodzaju krzewy oraz już ponad stuletnie, w większej części drzewa liściaste. Ten ogród-park przecinało kilka ścieżek spacerowych. Od strony restauracji było tez niewielkie zadaszenie o charakterze altankowym ze stolikami dla celów konsumpcyjnych; obsługa gości była od strony restauracji. W tej sytuacji restaurator niewątpliwie również zwiększał swój utarg i miał dodatkowy zysk. 

Wracając z kolei do orkiestry ojca, to jej członkowie byli każdorazowo opłacani. O poziom swojej  orkiestry ojciec dbał bardzo. Jeden z członków orkiestry, trębacz, bardzo dobry muzyk, każdorazowo przyjeżdżał z Łodzi do Pabianic. Orkiestra ojca jako kameralna w owym czasie była w Pabianicach jedyna. Istniejąca jednocześnie w mieście orkiestra Miejskiej Straży Ogniowej była wyłącznie dęta. Dyrygentem tej orkiestry w tych czasach był Hans Feliks, członek znanej pabianickiej rodziny. Od samego początku założenia orkiestry ze skrzypków poza ojcem był Witkowski oraz mój kilkunastoletni brat Feliks, dorywczo brał też udział Strzelecki.  

Dorywczo w orkiestrze ojca jako skrzypek grał też nasz kuzyn Alfred Lenica, który od sezonu teatralnego 1922/23 Teatru Wielkiego i Opery w Poznaniu rozpoczął  też karierę jako muzyk w orkiestrze. Od kwietnia 1921 roku brat Feliks został przyjęty do orkiestry symfonicznej Teatru Wielkiego i Opery w Poznaniu w zespole I skrzypiec.

Niektórzy członkowie orkiestry ojca na instrumentach dętych pochodzili z rosyjskich orkiestr wojskowych, jak: puzonista, waltornista, klarnecista i flecista. Basista, Kamiński, był miejscowy. Na klarnecie grał Neuman, na waltorni Szlukier, a na flecie i pikolo mój ojciec chrzestny Oskar Miller. Wszyscy byli dobrymi muzykami z wojskowych orkiestr rosyjskich.

Z członkami orkiestry ojciec utrzymywał jak najlepsze stosunki koleżeńskie. Atmosfera pracy całego zespołu była jak w rodzinie. Od 10. roku życia wśród skrzypków grał tez najstarszy z naszego rodzeństwa – Feliks, ojciec w czasie koncertów dyrygował, ale też często włączał się jako skrzypek.

Jak wiadomo, czasy przed I wojną światową stanowiły końcowy okres zaboru rosyjskiego, także naszego regionu Polski. Mieszkańcy Pabianic odczuwali potrzebę zaspokajania na swój sposób pragnień tak kulturowych, jak i narodowych. Na koncertach ogrodowych orkiestra ojca wykonywała w pierwszej kolejności utwory z zakresu muzyki popularnej, jak wiązanki melodii ludowych, uwertury koncertowe, jak „Dichter und Bauer” Suppego i inne, oraz w końcowej części występu utwory taneczne. Takie koncerty własnej orkiestry, którą sam osobiście dyrygował i w której brał też chwilami udział, grając jako skrzypek, dawały ojcu dużo zadowolenia i satysfakcji, zapominał o szarzyźnie dnia codziennego. Poza tym taka impreza była opłacalna i pokrywała całkowicie wydatki związane z organizowaniem tych występów. Gdy frekwencja była większa, ojciec był w swoim żywiole. Razem z ojcem cieszyła się cała nasza rodzina Dąbrowskich. Cieszyła się z tych występów w ogrodzie na Zielonej Górce, jak ja nazywała, cała młodzież rodzinna, gdyż przecież miała wstęp wolny.

Feliks początkowo lekcje nauki na skrzypcach pobierał u ojca, następnie bardzo krótko u znajomego miejscowego skrzypka Stefana Wojciechowskiego, z którego rodzicami zaprzyjaźnieni byli nasi rodzice. Posiadamy też zdjęcie rodzinne Wojciechowskich, na którym Stefan stoi ze skrzypcami.

Ojciec nasz, widząc u Feliksa tak duże zamiłowanie do gry na skrzypcach i jednocześnie przy tym, według  swej opinii, nieprzeciętny talent, skierował syna do prywatnego pedagoga – skrzypka, najlepszego przed I wojną światową łódzkiego skrzypka – prof. Winieckiego. Dwa razy w tygodniu Feliks miał lekcje, do których przygotowywał się sumiennie pod częściową jeszcze kontrolą ojca.

W tym czasie na początku Feliks i tak jeździł codziennie do normalnej średniej szkoły rosyjskiej tramwajem do Łodzi, do której uczęszczał także, wiekiem nieco starszy od Feliksa, nasz kuzyn Józef, syn Juliana Dąbrowskiego, brata naszego dziadka Jana.

Razem z Feliksem u prof. Winieckiego kontynuował naukę gry na skrzypcach również inny nasz kuzyn od strony babci – Alfred Lenica, o pełne dwa lata starszy od Felka.

Dla podkreślenia wrodzonego talentu Feliksa do skrzypiec, pragnę przytoczyć następujący fakt: już przy pierwszym zetknięciu i usłyszeniu wykonania zadanego tematu egzaminacyjnego skrzypcowego przez dziesięcioletniego Feliksa, prof. Winiecki zwrócił uwagę na uzdolnienia przyszłego ucznia, i aby zachęcić matkę, powiedział następujące słowa: proszę pani, widzę, że chłopiec ma duży talent i chętnie zajmę się jego dalsza nauka, i żeby panią nie odstraszać, zastosuję za naukę syna opłatę ulgową, i proszę jednak  drugiej pani , a była to ciotka Lenicowa, która też ze swoim synem Alfredem właśnie pojechała na ten wstępny egzamin – nie przyznawać się do zmniejszonej opłaty. Takie stanowisko prof. Winieckiego było więc dodatkowym potwierdzeniem wrodzonego talentu do skrzypiec Felka. W okresie trwania I wojny światowej cieszył się w Łodzi dużym uznaniem w świecie muzycznym jako artysta, skrzypek nazwiskiem Brandt,  u którego Feliks również wziął kilka lekcji zaraz po zakończeniu wojny. W tym miejscu pragnę podkreślić, jak głębokie było zamiłowanie do skrzypiec u Felka, jego uczucie niedosytu i pragnienie ciągłego doskonalenia swej gry za wszelka cenę, wykorzystującego każdą możliwą okazję w tak niesprzyjających warunkach położenia geograficznego małego miasta i bez poparcia materialnego.

Był rok 1914. Wczesnym latem, przejazdem z Zamojszczyzny do Stanów Zjednoczonych Ameryki, zatrzymała się w Pabianicach słynna wówczas orkiestra Karola Namysłowskiego, jednocześnie kompozytora, głównie polskich utworów ludowych. Jeszcze za życia założyciela tej wybitnie ludowej polskiej orkiestry, poprowadził i nią kierował syn Stanisław ze swoim bratem, zdaje się również Karolem, jak ich ojciec. Obaj byli dobrymi skrzypkami, pierwszy Stanisław  dyrygował, a drugi był koncertmistrzem orkiestry.

Na bardzo udanym koncercie w Pabianicach wszyscy członkowie orkiestry wystąpili jak zwykle w strojach ludowych regionu lubelskiego, białych i długich, podobnych do krakowskich. Orkiestra ta, zwana tez popularnie Kapela Namysłowskiego, wykonywała w swoich programach  przeważnie utwory swego założyciela.

Tak się akurat złożyło, że w dniach pobytu Kapeli Namysłowskiego w Pabianicach ojciec nasz grał ze swoja orkiestrą w ogrodzie na Zielonej Górce,  u pana Reinholda; udział w niej brał też dwunastoletni Feliks. Do ogrodu na koncert orkiestry ojca przybyli Namysłowscy i inni członkowie Kapeli.  Po wysłuchaniu kilku utworów w wykonaniu orkiestry ojca, Namysłowscy złożyli ojcu kurtuazyjną wizytę na zapleczu muszli koncertowej z gratulacjami. Jednocześnie po wypowiedzeniu kilku pochwalnych słów na temat orkiestry oraz gry Feliksa, Stanisław Namysłowski, jako kierownik dyrygent Kapeli, zwrócił się do ojca z propozycją, aby wyraził zgodę na udział Felka w Kapeli w występach w Ameryce. Może to był błąd, ale ojciec jednak na tak ponętną propozycję wyjazdu syna z Kapelą do Ameryki  nie wyraził zgody. Może dalsze losy kariery zawodowej mego brata potoczyłyby się bardziej pomyślnie, gdyby wyjechał on wtedy do Ameryki i tam przynajmniej przez okres I wojny światowej pozostał. Jak się wkrótce okazało, okazja ku temu była rzeczywiście rzadko spotykana: Kapela Namysłowskiego po kilkudniowym pobycie w Pabianicach oraz występach w innych miastach na terenie ziem polskich pod zaborem rosyjskim, udała się do Ameryki. Około trzech miesięcy później Pabianice  znalazły się w obszarze działań wojennych wojsk rosyjskich z wojskami niemieckimi, które już 20 sierpnia 1914 roku wkroczyły do Pabianic.

Jak wspomniałem już wcześniej, próby orkiestry ojca odbywały się w samodzielnym pokoju na trzecim piętrze (poddaszu) domu dziadka. Jako kilkuletni dzieciak korzystałem z okazji i urywałem się spod opieki mamy i dostawałem się do pokoju, gdzie odbywała się próba orkiestry. Podziwiałem ojca dyrygującego specjalną czarną pałeczką z drzewa mahoniowego, inkrustowaną piękną masą biało-perłową. Jednocześnie kręciłem się wśród całego zespołu, którego byłem ulubieńcem, a najczęściej stawałem przy moim ojcu chrzestnym Oskarze Millerze – fleciście. Miller grał na flecie i pikolo, na których to instrumentach wyuczył się grać w czasie wieloletniej służby w wojsku rosyjskim.(…)

Przed I wojna światową poziom życia kulturalnego społeczeństwa pabianickiego, także w dziedzinie muzyki nie był imponujący. Oprócz orkiestry dętej Straży Pożarnej, prowadzonej przez Hansa, członka znanej miejscowej rodziny, oraz orkiestry kameralnej mojego ojca, muzyką, raczej amatorsko, zajmowało się też kilka rodzin. Najbardziej znana była rodzina Prosnaków. W tej rodzinie byli skrzypkowie i pianiści, najstarszy – ojciec był też skrzypkiem, prowadził chór i był dyrygentem, normalnie pracował w fabryce, podobnie jak nasz ojciec. Najstarszy z synów, zdaje się Oskar Prosnak, przebywał w Rosji, gdzie grał jako skrzypek w orkiestrach. Po zakończeniu I wojny światowej powrócił z rodziną do Pabianic. Miał dwie córki. Po krótkim pobycie w Pabianicach wyjechał z rodziną do Warszawy. Młodszy brat Oskara, Karol Prosnak - pianista, prowadził chóry śpiewacze w Łodzi. Następny z kolei Jan Prosnak, też pianista, po skończeniu państwowego miejscowego gimnazjum im. J. Śniadeckiego grał początkowo w kinie (nie było jeszcze wtedy filmów dźwiękowych) i ośrodkach rekreacyjno-letniskowych, później poświęcił się muzykologii, po wyższych studiach. Członkiem muzykalnej rodziny był też pan Maciejewski, starszy nieco od mojego ojca; grał na fortepianie i prowadził chór śpiewaczy Towarzystwa Śpiewaczego im. St. Moniuszki, którego lokal znajdował się w domu przy ul. Bocznej nr 16, obecnie Żeromskiego, w którym właśnie nasza rodzina zamieszkała po przeprowadzce z ulicy Zachodniej (obecnie Curie-Skłodowskiej) po I wojnie światowej.

Karol Dąbrowski  opisuje również warunki życia panujące w miasteczku podczas pierwszej wojny światowej.

(…) Zapamiętałem dobrze momenty z tych niezapomnianych i niespokojnych dni  sprzed i po wkroczeniu Niemców do miasta. Pamiętam, że w niedalekiej odległości od naszego domu, przy ul. Bocznej, stała bateria armat rosyjskich, za szpitalem od strony ulicy Lutomierskiej. Był to szpital fabryczny firmy R. Kindlera, w którym po raz pierwszy ujrzałem światło dzienne. Pamiętam również, że trzy armaty rosyjskie stały tuż za murem jednego z pawilonów szpitala. Zapewne armaty te przygotowano w celu ostrzału na wypadek zbliżających się wojsk niemieckich od strony Kalisza, po przekroczeniu ówczesnej granicy państwowej między Rosja a Niemcami w Skalmierzycach. Armaty te osobiście widziałem nieco wcześniej przed wkroczeniem Niemców, jako 6-letni chłopiec wraz z kilkoma innymi rówieśnikami, towarzyszami wspólnych zabaw i niedalekich wędrówek ulicznych.

Wieczorem, w przeddzień wkroczenia Niemców do Pabianic odezwała się silna kanonada armatnia, trwająca do późnej nocy. Głośne wybuchy pocisków oraz wystrzały dochodziły do naszego domu, do mieszkań, powodując jednocześnie drżenie okien oraz drzwi balkonowych. Rodzice czuwali, a dzieci, znużone dniem, spały. Rano 20 sierpnia 1914 r. oddziały wojska niemieckiego wkroczyły do miasta. (…)

Okres pierwszej wojny światowej dla mieszkańców Pabianic i dla naszej rodziny również, zwłaszcza  w tym cały okres zamieszkiwania przy ulicy Zachodniej, to lata najcięższe i najdotkliwsze, lata biedy i poniżenia godności ludzkiej. Obok niedostatku żywności po wprowadzeniu jej reglamentacji oraz ograniczenia w sprzedaży opału, zwłaszcza węgla , w większości domów zapanowały głód i zimno. W tym przypadku najbardziej ucierpiało pokolenie dzieci – na zdrowiu, jak również na całym rozwoju fizycznym. W czasie całego czteroletniego okresu wojny mieszkańcy Pabianic cierpieli na brak podstawowych artykułów do przeżycia. W mieście nie było przecież jeszcze gazu, w domach były wyłącznie kuchnie i piece węglowe.

Żeby otrzymać ćwiartkę węgla ze składu opalowego, trzeba było nieraz czekać w kolejce całą noc. Bywało, że mama sama tak czyniła, gdy ojciec wyjechał do Niemiec do pracy. Drzewo ściągali osobiście ludzie z pobliskich lasów. Od naszego miejsca zamieszkania przy ul. Zachodniej najbliżej było do Lasu Karolewskiego. Gdy ojciec był na miejscu, z najstarszym synem Feliksem kilka razy ściągał pniaki drzewa do domu. Dostatecznie gruby kloc takiego pniaka, długości przynajmniej 2-3 metry, toczono po ziemi na odległość przynajmniej 3 km aż do domu. Była to wyprawa na cały dzień z siekiera lub piłą i kompletem ślusarskim w ekwipunku oraz zapasem żywności. Ścinanie drzewa w lasach było zasadniczo zabronione. Ale ludność na zarządzenie nie zwracała uwagi i pod strachem wycinała drzewa na opał. Była to robota ryzykowna i zarazem męcząca. Do toczenia okrągłego kloca trzeba było najpierw na końcach zamocować swego rodzaje osie, dzięki którym obracał się ciągniony linami lub drutami przymocowanymi do osi. Tym sposobem kloc toczył się po ziemi jak walec. Po takiej wyprawie ojciec z synem wracali bardzo wyczerpani. Mama natomiast miała za zadanie staranie się o artykuły żywnościowe i ubraniowe  oraz przygotowywanie posiłków.

Mama szyła dla nas wiele rzeczy na własnej, zwyklej maszynie do szycia fabryki Singera z napędem nożnym. Maszyna ta istnieje do tej pory w Pabianicach u naszej siostry Wandzi Godlewskiej. Najczęściej były to przeróbki z większych rozmiarów na mniejsze i różne poprawki, wstawianie łatek, cerowanie. Miała więc mama pełne ręce roboty przy pracach domowych dla zaspokojenia potrzeb wieloosobowej rodziny.

Były miesiące wprost głodowe, nie było co jeść, tak wielki był niedostatek żywności. Wprowadzone kartki żywnościowe nie zaspokajały nawet elementarnych potrzeb rodzinnych.

Gdziekolwiek, gdzie tylko była okazja, na łąkach, w przydrożnych rowach zrywano liście jarmużu i szczawiu, wykorzystując wszystko do celów kulinarnych. Przy brakach dostatecznej ilości kartofli niejednokrotnie mama wykorzystywała też i same obierzyny. W celu uzupełnienia braków domowych mama kilkakrotnie wyruszała do pobliskich wsi. Mogilno-Ldzań, pieszo, czasem w towarzystwie znajomych; raz z panią Kubikową, matką dwu znanych później piłkarzy klubu łódzkiego ŁKS i naszej kadry narodowej. Imiona obu: Stefan i Aleksander.

Na wsiach za artykuły przemysłowe, włókiennicze i inne, jak np. poszukiwane w czasie I wojny światowej na wsiach młynki  ręczne do mielenia zboża, można było uzyskać: mąkę, kaszę, kartofle, słoninę, chleb, jajka, włoszczyznę. Tu należy podkreślić, że mechaniczne młyny zbożowe zostały w tym czasie pozamykane i wszelki przemiał zboża dla potrzeb regionu ograniczony do minimum, był kontrolowany.

Przestrzegania tych zakazów pilnowała żandarmeria niemiecka, objeżdżająca granice miasta i wsie oraz odbierając biednym ludziom cały towar, przeznaczony  przecież dla własnych potrzeb. Na jedną taką wyprawę „handlową” na wieś mama zabrała mnie ze sobą. W drodze powrotnej niosła załadowany ręczny koszyk, w drugiej ręce także coś oraz jeszcze na plecach jakiś tobołek z artykułami spożywczymi. Ja w ręku miałem koszyczek i również coś niedużego na plecach. Większa część drogi przeszliśmy szczęśliwie, zachowując od początku jak największą ostrożność. W pewnym momencie, gdy szliśmy skrajem lasu, nagle zauważyliśmy jadącego z dala od wsi przez pola w naszym kierunku żandarma na koniu. Gdy gwałtownie przed nami zatrzymał konia, bardzo się przestraszyliśmy. Najwidoczniej musiał on już wcześniej nas spostrzec tak, że nawet nie próbowaliśmy się chować. Nie zsiadając  z konia, żandarm w średnim wieku zapytał tylko, co niesiemy. Mama, znając niemiecki, wyjaśniła, że wracamy od rodziny, skąd otrzymaliśmy trochę różnych artykułów żywnościowych dla siebie; wspomniała też, że ma czworo dzieci, a mąż (ojciec) jest w Niemczech na robotach. Jak się okazało, szczęśliwym trafem, spotkany żandarm był człowiekiem dobrym, o ludzkim sercu. Spojrzał na nas z politowaniem, i widząc zmęczoną mamę oraz mnie, małego mizernego chłopca, powiedział tylko, abyśmy dalej szli ostrożnie do domu, a w przypadku spotkania nowego żandarma, bynajmniej nie zdradzali się, że już spotkaliśmy jego. 

Zarządzenie władz niemieckich, dotyczące zakazu przewozu żywności, było jednym z wielu innych, zmierzających do wyniszczenia narodu polskiego w okresie cesarstwa niemieckiego.

 Jak wiadomo w czasie I wojny światowej wiele narodów w Europie dotknęły epidemie groźnej hiszpanki, choroby o objawach ostrzejszych niż znana powszechnie odra. Choroba ta pojawiła się również na ziemiach polskich. Nie ominęła Pabianic. Cała nasza najmłodsza trójka dzieci kolejno rozchorowała się, zarażając się jedno od drugiego. Z tego powodu nasza kochana mama przeżywała znów wiele dodatkowych zmartwień, ale mimo to jednocześnie wykazała tyle hartu ducha, że dzięki jej ofiarnej opiece wkrótce wróciliśmy do zdrowia. (…)

Korzystając z okazji, pragnę także przypomnieć jeden z typowych w owych czasach obrazków charakteryzujących w pewnym zakresie życie codzienne ludności miejskiej w czasie wojennym na przykładzie naszej rodziny. Gdy ojciec był na miejscu, w domu, wyłączając jego pobyt na robotach w Niemczech, hodował w komórce na podwórzu króliki dla celów konsumpcyjnych. W tych kryzysowych czasach braku żywności hodowla tych zwierząt była bardzo popularna. Potrawy z mięsa króliczego były nawet niezłe. Futerka po wyprawieniu wykorzystywano we własnym zakresie lub tez sprzedawano je na wsi za żywność. Poza tym w naszym życiu dziecięcym było tez trochę urozmaicenia, zwłaszcza gdy urodziły się młode króliczki i gdy czasem ojciec wypuszczał parę starych wraz z młodymi na podwórze. Naszym zadaniem było pilnowanie, aby nie uciekły. Ja ze starszym o dwa lata bratem Zygmuntem mieliśmy w tych czasach także obowiązek starania się o trawę i mlecz dla królików, zrywając tę zieleninę wszędzie, gdzie się dało.

W drugim roku okupacji Pabianic władze niemieckie, zdając sobie sprawę z kryzysowej sytuacji bytowej mieszkańców, wezwały Polaków do wyjazdu do pracy na terenie Niemiec, obiecując dobre warunki i wybór miejsca pracy w zależności od zawodu. Część mieszkańców, oczywiście mężczyźni, zgłosiła się dobrowolnie na wyjazd, wielu wywieziono w głąb Niemiec przymusowo po schwytaniu w łapance.

Gdy w naszym domu zapasy finansowe poczęły się stopniowo kurczyć, po dłuższym zastanowieniu i rozważeniu rodzinnej sytuacji materialnej, ojciec postanowił zgłosić się sam na wyjazd, otrzymawszy informacje, że zarobione pieniądze będzie mógł przesyłać rodzinie. Ojciec podał jako swój zawód – ślusarz. Wywieziony w grupie z innymi do Westfalii, przydzielony został do kopalni węgla w Hamborn nad Renem. Zatrudniono go w podziemnej, dolnej części kopalni wbrew temu, co obiecywano. Ojca taka praca mocno zaniepokoiła i już po kilku dniach począł przygotowywać się do ucieczki. Dzięki znajomości niemieckiego udało mu się zasięgnąć wcześniej odpowiednich informacji odnośnie możliwości i szansy dostania się do Holandii. Ucieczka jednak się nie udała i tylko dzięki ciemnościom nocy nie stracił zycia z rak nieuczciwych przemytników. Ojciec dostał się jednak w ręce żandarmów niemieckich i został odtransportowany z powrotem do kopalni. Pierwszy list pisany po niemiecku otrzymaliśmy od ojca dopiero po miesiącu od wyjazdu z domu. Połowa treści listu, a może nawet więcej, była zamazana całkowicie tuszem. Reszta, bardziej ogólnikowa, nieco pocieszająca nas i dająca nadzieję na lepsze, z zapowiedzią o wysyłce pieniędzy, pozostała czytelna. Także wszystkie następne listy ojca z Niemiec były cenzurowane, w połowie zatuszowane. Okazało się, że warunki pracy przymusowej obcokrajowców, zwłaszcza Polaków, były bardzo ciężkie. Była to faktycznie praca niewolnicza. Stosując cenzurę korespondencji, Niemcy nie chcieli dopuścić do ujawnienia prawdy o warunkach pracy polskiej emigracji zarobkowej. Z wierszy niezatuszowanych w listach zrozumieliśmy też, że ojciec bardzo tęsknił za nami i martwił się, że niewiele może nam finansowo pomóc, że został oszukany. (…)

Wyjazd ojca na roboty do Niemiec w rzeczywistości nie poprawił trudnej sytuacji materialnej rodziny. Toteż najstarszy syn Feliks, jako 15-letni uczeń III klasy Progimnazjum Pabianickiego, wkrótce po wyjeździe ojca do Niemiec przystąpił do pracy zarobkowej i zaczął grać w miejscowym kinie Luna przy ul. św. Jana jako skrzypek w duecie z pianistą, znacznie starszym – nazwiska nie pamiętam. Jak wiadomo w owych czasach filmy w kinach były jeszcze nieme. Dodatkowe  zarobki Feliksa nieco złagodziły nasze ciężkie życie rodzinne, ale kosztem jednak przerwania nauki. Po skończeniu bowiem III klasy Feliks zmuszony był przerwać dalszą naukę w szkole.

Kierownictwo szkoły z księdzem Rylskim na czele próbowało interweniować u naszej mamy w sprawie kontynuacji nauki syna. Lecz, niestety, okazało się to niemożliwe do pogodzenia z pracą, czas bowiem pracy w kinie kolidował z lekcjami w szkole, gdyż przygotowania muzyki do filmów odbywały się w godzinach przedpołudniowych.

Pamiętam, jak wielokrotnie ze średnim bratem Zygmuntem zanosiliśmy do kina Felkowi posiłek  wieczorny i przy okazji oglądaliśmy filmy, z których wiele zrobiło na mnie duże wrażenie. Przy okazji należy też podkreślić, że z pracy w kinie młody Feliks był zadowolony , dlatego że grał na swoich ukochanych skrzypcach oraz, czując się już w pewnym stopniu w obowiązku zastąpić  ojca, pragnął ulżyć finansowo kochanej mamie w wykonywaniu jej trudnego zadania wychowywania czworga dzieci.

Podczas wojny ojciec kilkakrotnie grał też na uroczystościach weselnych w pobliskich wsiach. Dawało to zawsze konkretne korzyści materialne, szkoda tylko, że jak zwykle w czasach wojennych, liczba zawieranych małżeństw była niewielka. Wesela wiejskie trwały często kilka dni. Oprócz wynagrodzenia pieniężnego, ojciec otrzymywał także artykuły żywnościowe, jak: mąka, kasza, smalec, także chleb i czasem kurczak. Z takich imprez wracał do domu nieraz dopiero na trzeci dzień – znużony, ale zadowolony z zarobku, mama również. Niestety, nie wystarczało to na długo.

Nie można też pominąć faktu, kiedy w okresach bardziej kryzysowych mama podejmowała dodatkowe prace na rzecz obcych. Wystarczy, że wymienię jedno nazwisko związane z taką pracą mamy, Chełmińskich, które z łatwością sobie przypomniałem.

Tu należy raz jeszcze podkreślić, że troska rodziców, a szczególnie mamy o zdrowie dzieci, aby nie były głodne, wiązała się wprost z rzadko spotykanym poświęceniem i własnym wyrzeczeniem na rzecz dzieci. Zapamiętałem dobrze również kilkupokojowe mieszkanie  z wygodami, rzadko  wówczas spotykanymi w Pabianicach, przy ulicy Pułaskiego, w domu Towarzystwa Handlowego „Żelazo”, z okazałym sklepem na parterze. Dom ten, zdaje się trzypiętrowy, stoi do dziś, należał wtedy do nielicznych reprezentacyjnych kamienic miejskich. Codziennie w całym okresie nauki w miejscowym Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego przechodziłem obok domu „Żelaza”. Pan Chełmiński był księgowym firmy, dzięki jego pracy cała jego rodzina była dobrze sytuowana. Jak sobie przypominam, kilka razy mama mnie ze sobą zabierała i razem z dwoma chłopcami gospodarzy, z moimi rówieśnikami, bawiłem się w mieszkaniu przez dłuższe chwile. 



Karol Dąbrowski (1908-2003)  autor pamiętnika  „Niejedno życie” wraca pamięcią do czasów nauki szkolnej w Pabianicach.

(…) Klasy III i IV w szkole przy ul. Mariańskiej ukończyłem już w Polsce niepodległej w  latach 1918-1920. W owym czasie oddzielne klasy dla chłopców i dziewcząt znajdowały się w przeciwległych klatkach schodowych, po przeciwnych stronach budynku szkolnego. Obie klatki schodowe miały połączenie przez wspólny strych budynku, co było czasem powodem naruszenia normalnego spokoju i szkolnego regulaminu porządkowego.

Z tych lat szkolnych niewiele wrażeń i faktów pozostało w mej pamięci. Pamiętam jedynie te czasy przede wszystkim z tej racji, że po I wojnie światowej w 1918 roku Polska jako już państwo niepodległe, otrzymała dużą pomoc materialną ze Stanów Zjednoczonych Ameryki w postaci żywności i odzieży. Szczególną opieka objęte były wtedy szkoły, gdzie młodzież była dożywiana, otrzymując specjalne porcje śniadaniowe z kubkiem gorącego kakao, oraz po lekcjach pożywne obiady. Poza tym otrzymywaliśmy także oddzielne porcje składające się z pszennych sucharów, herbatników i czekolady.

Pamiętam też, że otrzymałem piękny kolorowy portret naszego bohatera narodowego i jednocześnie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, Tadeusza Kościuszki; z portretu byłem bardzo dumny. Inni uczniowie otrzymali portrety drugiego wielkiego Polaka – Kazimierza Pułaskiego lub ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych – Wilsona. Dożywianie dzieci stanowiło niemałą pomoc materialna dla rodzin w tych pierwszych, bardzo trudnych latach po odzyskaniu niepodległości Polski. Oprócz puszek z konserwami mięsnymi ludność polska otrzymywała również puszki ze smalcem, który żartobliwie nazywano „małpim smalcem”. W przerwach lekcyjnych popularnie nazywanych pauzami, podczas zabaw czy gonitw różnych, chłopcy przebiegali przez otwarte przejście na strychu na stronę dziewcząt powodując czasem małe zamieszanie oraz piskliwe protesty dziewcząt.  Podwórze szkolne było niewielkie w zasadzie wspólne. W czasie przerw lekcyjnych oddzielnie zabawiali się chłopcy i oddzielnie dziewczęta. Oprócz gry w popularna piłkę nożną, pamiętam jeszcze jedną z gier chłopców, w której sam również brałem czynny udział. Były to pewnego rodzaju zapasy sportowe między dwiema parami chłopców. Na ramionach bardziej rozwiniętego fizycznie, silniejszego kolegi siadał drugi, oczywiście zawsze lżejszy. Walczyły po dwie pary. Gra polegała na tym, że siedzący na górze (na ramionach) usiłował odpowiednim chwytem ściągnąć przeciwnika drugiej pary na ziemię, oczywiście przy znaczącej współpracy swego partnera. Ja miałem zwykle tego samego partnera, na którego ramionach siadywałem. Był on nieco starszy ode mnie, był dość silny i szybki. Przeważnie w tych zapasach wychodziliśmy zwycięsko. Nawet zapamiętałem jego nazwisko – Dychto, nie często spotykane i może dlatego je przypomniałem. W późniejszych latach  widywałem go czasem na ulicy. W małym mieście przecież nie trudno o przypadkowe spotkania. 

Z grona nauczycielskiego utkwiły w mej pamięci postacie kilku nauczycieli, przede wszystkim pani Hawel. Mimo młodego jeszcze wieku była dobrym pedagogiem, wymagającym i sprawiedliwym, wychowującym młodzież szkolną na przyszłych patriotów. Sympatyczna i zarazem poważna, zdobyła sobie powszechny szacunek wśród społeczeństwa Pabianic.

Nauczyciel Bald, jak mnie pamięć nie myli, matematyk wymierzał czasem uczniom za jakieś przewinienia kary cielesne liniałem klasowym w dłoń, mówiło się w „łapę”. Innego rodzaju kary cielesnej w szkole nie stosowano. Nazwisko Bald było w mieście także bardziej znane, do czego przyczyniły się w pewnym stopniu jego dzieci. Z młodszym synem nauczyciela Balda Józefem i najmłodszą córką Tedzią, nota bene bardzo ładną i przystojną panienką, w okresie młodzieńczych lat byłem w pewnym stopniu także zaprzyjaźniony. Józef wraz ze swoim starszym bratem byli dobrymi gimnastykami, obaj byli czynnymi członkami Pabianickiego Stowarzyszenia Gimnastycznego „Sokół”. Starszy z nich jak pamiętam podczas ćwiczeń gimnastycznych na boisku uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Trafiony w głowę dyskiem przez kolegę, podczas jego nieudanego rzutu, zmarł wkrótce. Najstarsza córka nauczyciela Balda zdaje się też nauczycielka, została zoną prezesa „Sokoła”, pana Giełzaka, powszechnie szanowanego.

 Karol Dąbrowski opisuje także swoich nauczycieli, z którymi zetknął się podczas nauki w 8-klasowym Państwowym Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach.

(…) Na osobowość młodzieży duży wpływ ma szkoła, grono najbliższych kolegów, a przede wszystkim kadry nauczycielskie z dyrektorem na czele, który szczególnie, jakby z góry nadaje specyficzny charakter i wprowadza taka czy inna atmosferę, opartą na dobrze przemyślanym szkolnym regulaminie porządkowym. Jak wiadomo, w ogólnej opinii uczniów, nie wszyscy profesorowie zasługują na sprawiedliwą ocenę pozytywną. Uczniowie, patrząc również krytycznym okiem na swoich wychowawców i nauczycieli, potrafią docenić stopień ich zaangażowania w czasie lekcji przez umiejętne zainteresowanie przedmiotem.  

Stefan Piątkowski

Z uwagi na powagę stanowiska w pierwszej kolejności wymienić należy pierwszego i wieloletniego dyrektora gimnazjum Stefana Piątkowskiego, który w dwóch klasach ostatnich, siódma i ósma, uczył biologii,  kończąc zakres ogólnej nauki przyrody prowadzonej do klasy szóstej włącznie przez prof. J. Pawłowskiego. Dyrektor cieszył się pełnym szacunkiem całego grona nauczycielskiego. Dla uczniów był zawsze surowy, wzbudzając mimo woli w pewnym stopniu jakby strach. Z wyglądu był poważny, trochę władczy.

Zofia Sawicka

W niższych klasach największą sympatią cieszyła się  polonistka, pani prof. Zofia Sawicka. Wkładała ona w swoją pracę lekcyjna duży wysiłek, aby nas jak najwięcej i najlepiej nauczyć. Zachęcała do lektury, nie tylko w zakresie obowiązkowym, ale także do lektury pozaszkolnej również obcej. Była bardzo wymagająca i sprawiedliwa w ocenie. Wiele wierszy uczyliśmy się na pamięć, wiele tez pamiętaliśmy przez długie lata, nawet jeszcze w ostatnim okresie naszego życia.

S. Piotrowski

Nie mniejszą popularnością i sympatią cieszył się prof. matematyki S. Piotrowski. Również świetny pedagog, wymagający i sprawiedliwy w ocenie. Potrafił zainteresować uczniów i i ich wiele nauczyć, nawet ucznia o mniejszych zdolnościach do nauk ścisłych. Dzięki prof. Piotrowskiemu  polubiłem matematykę oraz nabyłem takiej wprawy, ze rozwiązywałem różnego typu zadania bez trudności.

Był doprawdy świetnym pedagogiem do tego stopnia, że po przerobieniu programu nauczania matematyki do piątej klasy włącznie, uczeń w wyższych klasach nie miał z matematyką już większych trudności. Zaangażowanie  prof. Piotrowskiego w nauczaniu matematyki szczególnie dawało się zauważyć i zyskało uznanie wśród uczniów w przeciwieństwie do prof. R. Bromirskiego, uczącego matematyki w wyższych klasach.

R. Bromirski

Prof. Bromirski nie pozostawił po sobie trwalszych wspomnień. Robił bowiem wrażenie jakby  nie zależało mu, czy uczniowie zrozumieją i naucza się, najważniejsze jednak by lekcja minęła bez jakichkolwiek przeszkód. Ja osobiście zapamiętałem jedynie obraz profesora w chwili jak na sygnał dzwonka składał dziennik, wsuwał pod pachę i  z uśmiechem na twarzy opuszczał kolasę. W takiej sytuacji w klasie potworzyły się grupki uczniów, przy kilku lepszych matematykach i sami we własnym zakresie powtarzali materiał lekcyjny, korzystając jednocześnie z dodatkowych podręczników, samouczków i zbiorów zadań, jak np. Rybkina. Ja osobiście w klasie siódmej i ósmej w jednej grupce przerabialiśmy zadania z matematyki z kolegami Włodkiem Kneblewskim i Marianem Richterem. U prof. Piotrowskiego miałem  z matematyki zawsze najlepszą opinię i ocenę dobrą i nawet bardzo dobrą, natomiast u prof. Bromirskiego miałem ocenę tylko dostateczną. Byłem rzadko egzaminowany, specjalnie tez nie wyrywałem się do odpowiedzi. Z natury byłem nieśmiały i może za mało ambitny, brak mi było pewności i nie zawsze ufałem własnym umiejętnościom, oddając się całkowicie losowi. Ta trójka z matematyki od prof. Bromirskiego na świadectwie maturalnym przez całe moje życie przypominała mi się jako niesprawiedliwe zrządzenie losu. W opinii kolegów zawsze uchodziłem za dobrego matematyka i chętnie niektórym kolegom także pomagałem, jak np. M. R. Pragnę też nadmienić, jak pamiętam, w naszej klasie na maturze prof. Bromirski ocenę dobrą  wystawił może tylko trzem kolegom, których uważałem za najlepszych matematyków. Na egzaminie konkursowym na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej na 6 zadań dobrze rozwiązałem 5. Jedynie prosty, oddzielny przykład szósty z obliczenia liczby z pierwiastka kwadratowego został nierozwiązany. Trochę wstyd przyznać, prosta sprawa, zlekceważona. Wypada wspomnieć, że z matematyki na Politechnice warszawskiej u prof. W. Pogorzelskiego zdawałem zawsze w pierwszym terminie po zakończeniu wykładów z ocena dobrą i dość dobrą. Nadmieniam, że prof. Pogorzelski był w ocenianiu wyjątkowo surowy.

Jan Fegler

Pierwszym wychowawcą klasowym w klasie pierwszej był artysta malarz Jan Fegler. Oprócz nauki rysunków uczył także jak pięknie pisać – kaligrafii, z której z niezadowoleniem stawiał mi stopień dobry, w przeciwieństwie do rysunków, z których, jak sam mówił, z przyjemnością stawiał stopień bardzo dobry. Rysowaliśmy z model oraz z natury. Ja posiadałem już od młodości dwa uzdolnienia  wrodzone- do rysunków i skrzypiec. Lekcje rysunków lubiłem i starałem się rysować jak najstaranniej i realistycznie. Prof. Fegler moje rysunki chwalił i pewnego razu w czasie lekcji nazwał mnie Fałatem. Miał zwyczaj siadać na ławce obok ucznia i objaśniać zasady rysowania, cieniowania. Pewnego razu w czasie sprawdzania akurat mego rysunku nagle zachowanie klasy zrobiło się tak głośne, ze prof. Fegler się zdenerwował i bezwiednie zgniótł w ręku swoje okulary. Był wymagający i oceniał uczniów sprawiedliwie, pozostawił po sobie pamięć jak najlepszą,  mimo, że uczył nas krótko, tylko dwa lata. Wyjechał do Łodzi.

Helena Mazurowa z domu Śliwa

W pabianickim gimnazjum od drugiej klasy był język obcy do wyboru: niemiecki albo francuski. Starszy brat Zygmunt uczył się już francuskiego, ja wybrałem język niemiecki. Profesorka niemieckiego była Helena Mazurowa z domu Śliwówna, Polka, której mąż uczył geografii. Pamięć po sobie pozostawiła trwałą. Była nauczycielka kontrowersyjną. Uczyła właściwie bardzo dobrze, była wymagająca, zaangażowana w swej pracy. Zależało jej, żeby nauczyć jak najszybciej i jak najlepiej. Zadawała krótkie bajeczki niemieckie do przeczytania do domu i następnie wymagała streszczenia, oczywiście także po niemiecku. Z drugiej strony była tak ostra w stosunku do uczniów w swoich wymaganiach, że stawała się wręcz, za przeproszeniem, ordynarna. Wymyślała nie przygotowanym do lekcji, słabszym uczniom w słowach niewybrednych, począwszy od „osła” oraz rzucała zeszytem w twarz. Takie postępowanie oczywiście nie mogło się podobać choć miało tę dobra stronę, że zmuszało uczniów do „wkuwania”, aby pani profesor nie doprowadzić do podobnych wybuchów oraz samemu nie ośmieszać się w oczach kolegów, aby nie stwarzać na lekcji widowiska, na jakie zawsze czeka część uczniów.

Ja z niemieckiego byłem pilnym i dobrym uczniem i nigdy nie byłem narażony na podobną, nieprzyjemną sytuację. Były tez  czasem momenty nawet trochę  dla mnie śmieszne i zwłaszcza dla kolegi Bronka Dzięcielskiego, z którym siedzieliśmy w jednej ławce. Bronek należał do  grona czołowych uczniów, ale z niemieckiego asem nie był i nieraz  korzystał z mojej pomocy. Nie chcąc się chwalić, że byłem dobry z niemieckiego, podam przykład mej pomocy dla kolegów. W tej samej klasie  był Feliks Preiss, syn przemysłowca  pabianickiego. Była to rodzina niemiecka, ale dzieci były wychowane po polsku także w domu, oraz uczęszczały do szkół polskich. Stosunki towarzyskie utrzymywali głównie z młodzieżą polską, córka nawet wyszła za mąż za kapitana Wojska Polskiego. Otóż kolega Feliks po wypracowania domowe z niemieckiego przychodził do mnie do domu.

Lekcje niemieckiego zawsze stwarzały atmosferę w klasie napiętą i wymagały od uczniów jak największej uwagi i skupienia. Dopiero zbawienny dzwonek, sygnalizujący koniec lekcji momentalnie rozładowywał napięcie  nerwowe  czy strach u niektórych kolegów i znów choć na krótki czas pauzy zapominało się, co przedtem się działo. Gdyby nie świetna nauka i wymagania prof. Mazurowej, która przygotowywała uczniów do tego stopnia, że niewiele odbiegając od prawdy, wiedza zdobyta w młodszych klasach, stanowiła podstawę dla klas wyższych.   

Bergfeld

Tak się akurat złożyło w naszym gimnazjum, że nauczycielem niemieckiego w starszych klasach był prof. Bergfeld – Niemiec. Do nauczania w klasie odnosił się jakby z pewnym lekceważeniem. Wyczuwało się, ze nie zależało  mu, czy uczniowie robią jakiekolwiek postępy w nauce języka niemieckiego.  Przykładem były zadania klasowe, tzw. klasówki, które pozwalał dokończyć w domu. Nigdy nie było więc stopni niedostatecznych z niemieckiego.

W sumie moja znajomość języka niemieckiego, zdobyta w gimnazjum to zasługa pani prof. Mazurowej, która  usilnie starała się wpoić w  uczniów nie łatwą przecież gramatykę języka niemieckiego. W moich latach późniejszych znajomość niemieckiego stanowiła duża pomoc w czasie wojny i  okupacji niemieckiej, w okresie mej pracy przymusowej w Niemczech. Po wojnie, w latach osiemdziesiątych przy staraniu się o odszkodowanie za pracę przymusową załatwiałem korespondencję w języku niemieckim sam, bez pomocy. I w tym przypadku pragnę podkreślić, że tylko dzięki wielkiemu zaangażowaniu pani profesor  mogłem sobie poradzić.

Uzupełniając przyjacielską znajomość z kolegą Feliksem Preisem pragnę przypomnieć, że był on sympatycznym kolegą. Bywałem tez u niego w domu  - pałacyku przy ul. Konopnickiej róg Moniuszki. Stoi do dziś w całości użytkowany obecnie przez instytucję charytatywną. Budynek fabryczny tkalni bawełnianej Preissów usytuowany był  przy ul. Konopnickiej.  Dom architektonicznie ładny z niewielkim parkiem. Wnętrze pałacyku ładne z niewielkim holem. Pamiętam także, że ulubieńcem właścicieli, był duży czarny doberman, który z łatwością przeskakiwał dużej wysokości przeszkody. W starszych klasach bliższe kontakty zmalały, ponieważ w  jednej z klas on zimował i znaleźliśmy się w klasach różnych.

Rylski

W niższych klasach religii uczył ksiądz Rylski, który był wielkim przyjacielem młodzieży szkolnej. Ksiądz Rylski zawiązał w naszej szkole koło sodalicji mariańskiej. Przez parę lat po dwóch asystowaliśmy księdzu jako ministranci podczas rannej mszy świętej przed nauką w szkole już o 7 rano w kościele św. Mateusza na Starym Mieście. Całą ministranturę poznaliśmy na pamięć po łacinie i niektóre fragmenty utkwiły jeszcze w pamięci do późnych lat.

Jednocześnie pragnę podkreślić, że w szkołach przed II wojną światową zadawano sporo zadań pamięciowych, co rozwijało pamięć i w późniejszych latach bardzo procentowało, w przeciwieństwie do nauczania w szkołach powojennych, i to w każdym przedmiocie nauki. Jest to opinia zgodna ludzi starszych, którzy kończyli nauki w Polsce przedwojennej.

Pawłowski

W młodszych klasach do VI włącznie profesorem nauk przyrodniczych był Pawłowski, przez wiele lat wychowawca klasowy od czwartej do szóstej, której uczniem był mój brat Zygmunt, o dwa lata starszy. Prof. Pawłowski zapisał się jako pedagog  dobry oraz przyjaciel młodzieży. Był usposobienia pogodnego i był zawsze opanowany. Lekcje  przyrody odbywały się w atmosferze spokoju i zainteresowania. Charakterystyczną cechą lekcji były tak zwane "zielniki", w które wklejaliśmy wszelkie dostępne rodzaje liści i kwiatów, jakie zbieraliśmy w parkach miejskich na specjalnych lekcjach. W ten sposób poznawaliśmy lepiej gatunki drzew, roślin i kwiaty. Poza tym ciekawe były też lekcje o ptakach, które łatwo później rozróżnialiśmy  w naturze. O motylach i zwierzętach również nas w szkole wiele nauczono. Wiedza ogólna z przyrody nie tylko krajowej i europejskiej, ale także światowej utrwaliła się w naszych umysłach na długie lata.

Mazur

Ciekawą osobowością odznaczał się także prof. Mazur, były legionista. Jak pamiętam, miał on jedną ręką nieco sztywną po ranie postrzałowej w jednej z bitew z bolszewikami. Uczył geografii i historii. Miał swój sposób egzaminowania ucznia. Wezwanemu uczniowi do tablicy podawał tylko temat na który trzeba było opowiadać wszystko, co się aktualnie wiedziało. Gdy uczeń swoje opowiadanie zakończył, profesor powiedział „dziękuję, proszę na miejsce”. Następny uczeń wezwany do odpowiedzi miał za zadanie - może już nieco trudniejsze, uzupełnić poruszony temat. Tego rodzaju sprawdzanie nauczonej lekcji, wydaje się, że nie było pozbawione racji do naśladowania.

E. Gołaczewski

Ciekawym typem, rzadziej spotykanym, nauczyciela był też prof. E. Gołaczewski, który przez jeden rok w klasie IV uczył fizyki. Był to człowiek nerwowy. Najlepszy stopień u niego był dostateczny. Mawiał, że na piątkę z fizyki wie tylko Pan Bóg, nauczyciel na czwórkę, a uczeń na dostateczny. Wiele tez stopni stawiał dostatecznie z minusem i nawet dwa z plusem, które miały znaczenie jeszcze dodatnie z prawem do zaliczenia. Uczniowie mieli go za dużego dziwaka, obawiali się też ocen niedostatecznych z fizyki, aby przypadkiem taki stopień nie wpływał na promocję do klasy V. Pewnego razu prof. Gołaczewski, zwykle roztargniony, po zakończeniu lekcji zapomniał zabrać z sobą dziennik klasowy ze swoim osobistym notatnikiem stopni z klasówek i wypowiedzi ustnych uczniów.  Pozostawiony dziennik grupka uczniów schowała pod katedrą. W pokoju nauczycielskim prof. Gołaczewski spostrzegł, że brak mu dziennika i wrócił do klasy, stwierdził następnie też brak dziennika na katedrze, zwrócił się więc do uczniów pozostałych w czasie pauzy, czy nie widzieli dziennika. Oczywiście chórem odpowiedzieli, że profesor zabrał go ze sobą. Powstała wielka chryja. Sprawa zaginięcia dziennika oparła się o dyrektora. Zagrożono surowymi konsekwencjami klasie. Strach obleciał uczniów. Na drugi dzień wydobyto dziennik spod katedry oraz    podrzucono do pokoju nauczycielskiego i cała sprawa ucichła.

H. Czekay

Ciekawym i pozytywnym przykładem nauczyciela w młodszych klasach był prof. H. czekaj, który prowadził prace ręczne. Między innymi nauczał z zakresu stolarki wykonywanie prostych rzeczy do użytku domowego, jak np. wieszaków, półek, piłowania i szlifowania oraz introligatorstwa. Do dziś na pamiątkę zachowany został mały wieszak drewniany, wykonany przez brata Zygmunta oraz kilka książek odpowiednio przeszytych i oprawionych w sztywne okładki, oklejone specjalnymi papierami błyszczącymi, wzorzystymi tzw. marmurkowymi, jak je wtedy nazywano.

H. Miłek

Pozytywnie w dziejach gimnazjum pabianickiego zapisał się również prof. H. Miłek, który uczył  śpiewu i muzyki oraz prowadził szkolną orkiestrę. Syn profesora Stanisław był naszym rówieśnikiem i był kolegą klasowym najpierw mego brata Zygmunta i następnie w klasach starszych moim. Oprócz historii muzyki od czasów starożytnej Grecji poprzez muzykę u chrześcijan w Polsce oraz powszechną aż po romantyzm, poznawaliśmy także ogólne podstawy teorii muzyki od czasów starożytnej Grecji, jej dalszy rozwój aż do przełomu wieków XIX i XX. Były też klasówki z teorii muzyki. Był też  chór oraz szkolna orkiestra, w której grał brat Zygmunt na skrzypcach. W naszym gimnazjum do klasy szóstej włącznie obowiązujące były oba przedmioty: rysunki i śpiew. W klasach siódmej  i ósmej obowiązywał tylko jeden z nich do wyboru. Ponieważ w domu mieliśmy tylko jedne skrzypce postanowiliśmy, że przy przedmiocie śpiewu pozostanie Zygmunt, a ja wybiorę rysunki.(…)

W orkiestrze szkolnej grali uczniowie z różnych klas. Kilku było już nieźle technicznie zaawansowanych na swoich instrumentach, część uczyła się gry w miejscowej szkole muzyczne, kierowanej przez panią Bromirską, żonę naszego profesora matematyki. Profesor Milek był także kompozytorem. Jedną z głównych jego kompozycji była opera „Żabi Król”, o tematyce baśniowej. Orkiestra szkolna brała udział  w różnych uroczystościach szkolnych i obchodach świąt państwowych oraz miała tez swoje występy w gimnazjach miast sąsiednich. Szczytem powodzenia profesora Miłka było wystawienie „Żabiego Króla” na scenie miejskiego kina oraz także w Gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Pabianicach. W gronie wykonawców, także solistek, wystąpiło też kilka uczennic tegoż gimnazjum. Czołową rolę zagrała, wyjątkowo udanie uczennica Zofia Polówna. Piękna to była dziewczyna i zgrabna jak baletnica, o ładnym głosie, czystym i miłym. Była też scena baletowa. Grała orkiestra Gimnazjum Śniadeckiego, były melodyjne arie sopranowe, altowe, tenorowe, nawet basowe. Przygotowania do wystawienia przedstawienia bywały długie. Często odbywały się próby orkiestry, solistek i solistów, aż ostatecznie do próby generalnej. Niektóre próby osobiście widziałem. Młodzieży szkolnej podobała się również  fabuła baśniowa.

Publiczność pabianicka była przedstawieniem zachwycona oraz z wielkim podziwem odnosiła się do wszystkich młodocianych wykonawców. „Żabi Król” był wystawiony także w gimnazjach miast sąsiednich (Łódź, Łask). Po premierze „Żabi Król” przez wiele tygodni był tematem rozmów i dyskusji wśród młodzieży oraz również wielką popularnością wśród dorosłych.

Mieczysław Gajewicz

Na życzliwe i mile wspomnienie zasługuje również prof. Gajewicz Mieczysław, uczący w starszych klasach chemii, jednocześnie mój wychowawca w klasie siódmej i ósmej. Wspólne zdjęcie fotograficzne całej klasy ósmej z prof. Gajewiczem z roku 1927 posiadam do dziś zachowane w albumie. Zdaniem uczniów był on dobrym nauczycielem i jednocześnie jako wychowawca był również przyjacielem. W ramach lekcji odbywały się tez prace laboratorium chemicznym, gdzie wykonywane były różne prostsze doświadczenia chemiczne. Lekcje w laboratorium bardzo uczniom odpowiadały, były bardziej może pouczające i na dłużej utrwalały się w naszej pamięci. Zapamiętałem, że kiedyś po lekcji w laboratorium, które znajdowało się w oddzielnym pomieszczeniu w lewej oficynie, cześć uczniów, wśród których ja się znalazłem, pozostała nieco dłużej na miejscu. Jeden z nich, nie pamiętam kto, dostał się do szafy z próbkami pierwiastków i związków chemicznych, oraz nieopatrznie wyjął ze słoika z naftą kilka cząsteczek fosforu. I nikt by się o tym nie dowiedział, gdyby fosfor nie zapalił się mu w kieszeni. Szczęśliwie czym prędzej powrócił on do laboratorium i resztę fosforu wrzucił z powrotem do słoika z naftą. W laboratorium pozostał dym, co oczywiście nas zaniepokoiło. Fakt ten pozostał tajemnica i prof. Gajewicz o tym wydarzeniu się nie dowiedział. Prof. Gajewicz na miejscu w Pabianicach miał skromny pokoik. Właściwe mieszkanie miał w Łodzi w domu swego ojca, który był dyrektorem Banku Handlowego. W chwilach samotności podczas swego spaceru w mieście, spotkawszy kogoś ze swoich uczniów zatrzymywał go i kończył spacer na swobodnej przyjacielskiej rozmowie. Był  on trochę tez dziwakiem. Żona  z córka mieszkały w Zakopanem, gdzie była profesorką w gimnazjum.

Roman Konecki

Z grona nauczycielskiego gimnazjum męskiego na szczególne wspomnienie zasługuje także ksiądz dr Roman Konecki, profesor języka polskiego w klasach starszych. Otaczał się duża tajemniczością. Zawsze ubrany na czarno, najczęściej w sutannie. Ruchy jego sprężyste i bystre spojrzenie cechowały człowieka energicznego o silnej osobowości. Był krótkowidzem i nosił okulary. Wśród młodzieży szkolnej krążyło wiele różnych opowieści o jego przeszłości.

Jak dało się zauważyć, w okresie nauczania w naszym gimnazjum, ksiądz Konecki nie brał udziału w celebrowaniu obrzędów kościelnych, robiło to wrażenie jakby był odsunięty od wykonywania praktyk kościelnych. Był też wykładowcą na Wolnej Wszechnicy (prywatna wyższa szkoła) w Łodzi  od jej powołania w roku 1927, którą w roku 1945 przekształcono na Uniwersytet Łódzki. Mieszkał naprzeciwko gimnazjum przy ulicy Pułaskiego na drugim piętrze, gdzie posiadał duża bibliotekę, do której zapraszał uczniów celem korzystania z  księgozbioru. W ocenach był wymagający, ale nie zawsze w pełni sprawiedliwy. Stopień dobry stawiał wyjątkowo rzadko. Brat Zygmunt, uchodzący w gimnazjum za dobrego polonistę, na świadectwie maturalnym, jako jeden z niewielu maturzystów od ks. Koneckiego otrzymał stopień dobry. Ksiądz Konecki zorganizował tez dla maturzystów w gimnazjum specjalny kurs języka łacińskiego, mających kontynuować dalszą naukę na wydziałach medycznych i prawniczych. Ks. Konecki zwiedził sporą część Europy i świata. Jak nam opowiadał, według niego najbardziej uroczym miastem w Europie jest Innsbruck w Austrii, położonym w Alpach Tyrolskich w dolinie rzeki Inn. 

Jak zauważyliśmy, ks. Konecki, który zwykle chodził w sutannie, na wieczorne spacery przebierał się często też w ubranie cywilne. Spotkani uczniowie po godz. 20 na ulicy, czy w innym miejscu, na najbliższej lekcji musieli się tłumaczyć oraz byli wzywani do tablicy, do odpowiedzi z zadanych lekcji.

Einhornowa

Profesorką  języka francuskiego była pani Einhornowa, bardzo sympatyczna i zaangażowana w swej pracy, tym bardziej, że posiadała nieco mniej uczniów niż Mazurowa od języka niemieckiego. Jednym  z uczniów prof. Einhorn był mój brat Zygmunt, który od klasy II do VIII był najlepszym Francuzem ze stopniem bardzo dobrym. Pragnę nadmienić, że Zygmunt, uzdolniony humanista, już w gimnazjum opanował język francuski w takim stopniu, że z łatwością czytał i rozumiał lubiany język oraz dalej interesował się literaturą francuską, kupując  powieści pisarzy francuskich. Kilka książek we francuskim po bracie pozostało w rodzinie.

Kobyłecki

Ciekawą postacią w gronie nauczycielskim był też nasz gimnastyk Kobyłecki, góral z pochodzenia. Był już w wieku około 60 lat, ale jego sprężysta sylwetka i sprawne ruchy były doprawdy godne pozazdroszczenia i naśladownictwa. Bardzo poważnie traktował wszelkie ćwiczenia gimnastyczne, które przecież mają zawsze swoje znaczenie w  rozwoju fizycznym młodzieży szkolnej. On też wprowadził boks do naszej szkoły. Część uczniów starszych osiągnęła nawet nie najgorszy poziom i brała udział nie tylko w zawodach międzyszkolnych. Największą popularnością w gimnazjum cieszyła się jednak piłka nożna. Grały w nią wszystkie klasy. Odbywały się zawody międzyklasowe, także mecze zespołów reprezentacyjnych gimnazjów z Łodzi i Łasku. W zespole reprezentacyjnym często grywał tez brat Zygmunt, który był dobrym graczem i bramkostrzelnym, grał zawsze Zygmunt (…).

Po skończeniu IV klasy Szkoły Powszechnej przy ul. Mariańskiej w 1920 wstąpiłem do I klasy ośmioklasowego Gimnazjum Państwowego im. Jędrzeja Śniadeckiego, typu matematyczno- przyrodniczego w Pabianicach przy ul. Pułaskiego 14, w budynku po byłej siedmioklasowej Szkole Handlowej. Sam budynek stoi jeszcze do dziś. (Wspomnienia  spisuję w 1993 roku, mieszkając w Toruniu). Murowany budynek szkolny trójkondygnacyjny, w frontowej części obejmował pokoje administracyjne oraz klasy lekcyjne, od strony ulicy robi wrażenie zwykłej kamienicy czynszowej. Uwagę przechodnia zwracała jedynie podłużna tablica z nazwą gimnazjum na tle czerwonym, nad wąskimi drzwiami wejściowymi do budynku. Po obu bokach od strony podwórza były dwie oficyny przylegające do budynku głównego: oficyna lewa, zawierająca wówczas pomieszczenia laboratoryjne fizyko-chemiczne, przyrodnicze, zbiory map geograficznych, gabinet dentystyczny oraz inne magazynowe; oficyna prawa na parterze z pomieszczeniami gospodarczymi i sanitarnymi (prymitywna ubikacja dla uczniów) oraz nad nimi na całej długości, wysoka na dwie kondygnacje sala gimnastyczna z pełnym wyposażeniem. Wejście do sali gimnastycznej było z budynku głównego z poziomu pierwszego pietra oraz także z podwórza na drugim końcu sali. Niewielkie podłużne podwórze oraz większy plac z prawej strony zabudowy szkoły, odgrodzony parkanem drewnianym od ulicy Pułaskiego. Plac ten o wymiarach może ok. 50 na 50 metrów służył jako boisko szkolne do rozgrywania zawodów w piłkę nożna, ręczną,  ćwiczeń gimnastycznych i lekkoatletycznych oraz do wszelkiego rodzaju masowych zbiórek uczniów z okazji szkolnych, rocznicowych, miejskich i świąt państwowych.

Przed wojną duże znaczenie wychowawcze dla utrzymania właściwej dyscypliny wśród młodzieży  miało wprowadzenie obowiązku noszenia typowych mundurków szkolnych w gimnazjach państwowych ogólnokształcących już od następnego roku po odzyskaniu niepodległości Polski. W gimnazjum Śniadeckiego obowiązywały mundurki ciemnoszare. Marynarki posiadały kołnierze stojące znad których wystawały białe wypustki. Z przodu kołnierza z obu stron naszyte specjalne naszywki, obszyte tasiemką srebrną dla klas I do IV, a złotą  - od klasy V do VIII. Podobnie uczennice Państwowego Gimnazjum Żeńskiego im. Królowej Jadwigi w Pabianicach posiadały swoje mundurki, lecz w kolorze granatowym, składające się oczywiście ze spódniczki i bluzki z dużym kołnierzem w kombinacji z kolorem białym. W naszym gimnazjum męskim zwracano także uwagę na staranne uczesanie krótko strzyżonych włosów, a w ogólności na czystość uczniów i higienę. Bardziej rygorystyczna dyscyplina była w gimnazjum żeńskim. Obowiązywała dziewczęca fryzura, jak również w pewnych granicach zakaz noszenia biżuterii. Nie była więc widoczna różnica pochodzenia socjalnego wśród uczennic oraz uczniów. Uczennice nosiły obowiązkowo berety granatowe z obszyciem srebrnym lub złotym, uczniowie czapki granatowe. Poza szkołą, na ulicy, młodzież gimnazjalna pamiętając o tym, że noszą mundur reprezentacyjnych szkół pabianickiego grodu, zachowywała się godnie z pewną dumą. Dawała dobry przykład  pozostałej młodzieży szkół powszechnych oraz innych szkół średnich, gdzie nie obowiązywały typowe mundurki. Niektórzy uczniowie, zwłaszcza klas starszych, bardziej wyrośnięci, nie chcąc być zauważeni i skrępowani, naszywki na kołnierzykach posiadali niestałe, a do zdejmowania. Naszywki na kołnierzach były tylko na agrafki zaczepiane przed wejściem do szkoły, a z chwila opuszczenia gmachu szkolnego, uczniowie  odczepiali naszywki z kołnierzy.

Jak wiadomo część młodzieży szkolnej po zajęciach szkolnych zabierała się po przyjściu do domu do odrabiania  zadań domowych i następnie wolny czas w miarę możliwości wykorzystywała na pogłębianie rozwoju umysłowego przez odpowiednia lekturę czy też tylko korzystała dla pokrzepienia ducha i zdrowia z rozrywki na świeżym powietrzu w parku, lasku lub zwyczajnie na łące i wśród łanów zbożowych.

W starszych klasach  w miesiącach cieplejszych bywało, że po kilku kolegów umawiało się na spotkania w parku miejskim przy zamku, na których prowadzono rozmowy nie tylko na tematy szkolne, ale dyskutowano również o sprawach społecznych i politycznych, i nie tylko krajowych, ale też ogólnoświatowych.

Bywało, że szczególnie w gorące dni letnie, niektórzy uczniowie urządzali indywidualne, nieraz wspólne wagary na łonie natury z różnych pobudek, jak np. dla uniknięcia zapowiedzianej klasówki, czy też nieodrobienia zadań domowych lub też po prostu dla zabawy. Kilka też podobnych dni wagarowych -  ja, jak również i brat Zygmunt, mieliśmy obaj na sumieniu, ale bynajmniej nie z powodu nieprzygotowania się do lekcji, ale po prostu dla wypoczynku, i to zawsze za zgodą i wiedzą rodziców, którzy do nas mieli zawsze pełne zaufanie.

Wspomnieć też warto, że wielu wśród kolegów szkolnych, przede wszystkim z gimnazjum Śniadeckiego należało do Związku Harcerstwa Polskiego. Niektórzy zajmowali także wyższe funkcje członkowskie, jak np. koledzy Stępień Adam, Janke Zygmunt czy Kneblewski Włodzimierz.

W ostatnich klasach gimnazjum, wśród kolegów starszych i więcej dojrzałych umysłowo, dało się zauważyć, że ich rozwijające  się światopoglądy zaczynały się stopniowo krystalizować w sensie aprobaty idei i haseł, programów jednych czy drugich partii politycznych. W młodych umysłach dominuje przede wszystkim naturalne poczucie ludzkiej sprawiedliwości bez jeszcze wpływu obowiązujących już praw w zorganizowanym życiu społecznym i politycznym. Młodszy umysł zawsze spogląda na świat i najbliższe otoczenie bardziej idealistycznie.

Niektórzy gimnazjaliści zainteresowani już sprawami politycznymi chodzili na wiece i zgromadzenia, zwłaszcza w okresie przedwyborczym i wysłuchiwali przemówień jednostronnych społeczników i polityków, jak np. Antoniego Szczerkowskiego, posła PPS.

W moim pamiętniku, sięgającym przecież jeszcze pierwszych trzydziestu  kilku lat XX wieku, warto tez wspomnieć, ze w okresach zimowych w Pabianicach było w zwyczaju urządzanie specjalnego lodowiska miejskiego przy Komendzie Straży Pożarnej. Obecnie w tym miejscu przechodzi krótka uliczka Strażacka.

Z tego lodowiska stale korzystało wielu mieszkańców Pabianic, szczególnie młodzież szkolna. Z przyjemności jazdy na łyżwach na tym lodowisku i ja korzystałem w starszych klasach gimnazjalnych na starych, dość sfatygowanych, zużytych łyżwach, które przykręcało się do zwykłych, codziennie używanych butów. Łyżwy te otrzymałem od jednego z kolegów za cos, nie pamiętam jednak za co.

Stosunkowo szybko nabrałem pewnej wprawy także w wykonywaniu prostszych figur. Czasem zdarzały mi się tez upadki, ale to się przytrafia przecież nawet obecnie najlepszym mistrzom jazdy figurowej na różnych zawodach. W godzinach wieczorowych lodowisko było oświetlone, co dawało też miły efekt. W dniach wolniejszych od nauki oraz w niedziele i święta przyjemnie można było pojeździć dłużej i do domu wracać nawet dość zmęczonym.

Dużą rozrywkę poza sportem stanowiły trzy miejscowe kina, które nadawały filmy jeszcze nieme i tylko czarno-białe. Na seanse popołudniowe chodziło się bez kłopotu. Z filmów wieczornych oraz innych imprez kulturalnych, jak gościnne przedstawienia teatralne  korzystano rzadziej ze względu na rygory, wprowadzone przez dyrekcje gimnazjów, ograniczające przebywanie w miejscach publicznych po godzinie 20. Niejednokrotnie te przepisy oczywiście nie były ściśle przestrzegane przez młodzież szczególnie w dniach wyświetlania filmów popularnych, seryjnych w owych już czasach. Dla przypomnienia podaje filmy z aktorami Harry Pielem, Marią Walcamp oraz film „Jeździec bez głowy”. Z ciekawszych występów teatralnych artystów były występy Marii Malickiej i Aleksandra Węgierki w sztuce „Ponad śnieg bielszym się stanę” Żeromskiego i „Świt, dzień, noc”, które cieszyły się dużym powodzeniem także wśród młodzieży szkolnej.  Były też występy innych aktorów polskich. Przedstawienia te dawane były zwykle w godzinach wieczornych.  

Podobnie jak w innych miastach, także i w Pabianicach były miejsca uczęszczane częściej dla celów spacerowych i relaksu. Był i jest dotąd w Pabianicach park miejski nad Dobrzynką przy zamku oraz park Wolności i ulica Zamkowa, nazwana niechlubnie przez komunistów ulicą Armii Czerwonej. Fragment tej ulicy szczególnie między ulicami Piłsudskiego i Pułaskiego  był poszerzonym odcinkiem z podwójnym szeregiem drzew oraz stałymi ławkami, nadawał się do spotkań ze znajomymi. Ten pas Zamkowej był popularnie zwany „alejkami”.

Przez cały okres szkolny w gimnazjum lekcje odrabialiśmy przy świetle od lamp naftowych. Miasto nie posiadało jeszcze elektryczności dla celów domowych i ogólnego publicznego oświetlenia elektrycznego. Toteż w godzinach wieczornych i nocnych miasto było pogrążone w kompletnych ciemnościach. Jedynie część ulic sąsiadujących z większymi fabrykami firm Krusche i Ender oraz R. Kindler posiadało oświetlenie od lamp gazowych lub częściowo od lamp elektryczno – łukowych. Hale fabryczne posiadały oświetlenie gazowe. Gaz dla celów oświetleniowych w mieście dostarczała gazownia fabryki Krusche i Ender przy ulicy Zamkowej 4. Z tego gazu korzystały oddziały fabryczne, administracja i domy firmy oraz także kilka innych fabryk, szpitale i niektóre obiekty samorządowe.

Część ulicy Bocznej (Żeromskiego) z terenem szpitala i placem Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” była oświetlona lampami łukowymi za pomocą prądu stałego z fabryki Kindlera; pamiętam, że jedna lampa na słupie drewnianym była usytuowana w odległości około 10 metrów od naszego domu oraz rzucała światło na ścianę domu i podwórze. Byliśmy więc pod tym względem częściowo uprzywilejowani. Dopiero jak poprowadzono linie wysokiego napięcia 30 kV prądu zmiennego z Łodzi do Pabianic w roku 1922, następowała stopniowa rozbudowa sieci miejskiej i z nią elektryfikacja najpierw fabryk i obiektów samorządowych, różnych  obiektów państwowych, szkół, instytucji handlowych, kulturalnych. Rozpoczął się okres dobrej koniunktury gospodarczej. Stopniowo malała liczba bezrobotnych i zwiększało się zatrudnienie. Miasto otrzymywało stopniowo oświetlenie uliczne oraz etapami budynki mieszkalne. W naszym domu światło elektryczne zaświeciło najpierw w klatce schodowej już w kwietniu 1930 roku, a w naszym mieszkaniu dopiero na początku 1932 roku. „Co to za wygoda”? – tak napisała siostra Wanda do mnie. Jak już wspomniałem, przez cały okres naszej nauki szkolnej, do matury włącznie, przeżyliśmy przy lampach naftowych, przy oświetleniu do nauki rzeczywiście niedostatecznym, co też spowodowało już w pierwszych klasach pogorszenie wzroku u naszego starszego brata Zygmunta. (…)

W czasie trwania wojny polsko-radzieckiej lub bolszewickiej, jak popularnie ją nazywano, ćwiczenia wojskowe rekrutów odbywały się na terenie placu Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, którego sale gimnastyczną i przyległe pomieszczenia wykorzystano na koszary. Często przychodziłem tam i przyglądałem się ćwiczeniom przyszłych żołnierzy. Jak pamiętam z opowiadań starszych, okresy rekruckie były bardzo skrócone. Już po paru tygodniach ćwiczeń wysyłano nowo sformowane oddziały na front. Jednym z oficerów w randze porucznika pewnego kontyngentu, skierowanego na front kijowski był pabianiczanin Jankowski, którego zwłoki przywieziono już po tygodniu wymarszu z Pabianic. Osierocił żonę  i małą córeczkę. Kilku innych pabianiczan zostało rannych i  kilku z nich pozostało kalekami. Powracających z frontu miasto witało jak bohaterów. Wieściami o tak ciężkich walkach i dużych stratach oraz ofiarach, społeczeństwo pabianickie było bardzo poruszone.

Do dziś jeszcze mam w pamięci sklep z wyrobami tytoniowymi przy ulicy Bocznej 8 (od 1925 roku Żeromskiego), w sąsiedztwie naszego domu, będący własnością pani Jankowskiej, która otrzymała go w darze od władz miejskich. Do tego sklepu posyłany byłem przez ojca po zakup najczęściej tytoniu macedońskiego i gilz (tutek) krakowskiej firmy „Morwitan”. Czasami też wyrabiałem papierosy dla ojca osobiście, ale nigdy nie próbowałem zapalić.

W jednym z ostatnich lat zamieszkania rodziców przed rokiem 1935, jeszcze przy ulicy Żeromskiego 16, mogło to być lato 1933 roku, jak utrwalone zostało w mej pamięci, głośno było w całych Pabianicach, a szczególnie na ulicy Żeromskiego. Powodem zwiększonego ruchu pieszych i częściowo także zmotoryzowanych było świętowanie światowego Zlotu „Sokołów”, jak podawała prasa o zjeździe Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, którego siedziba, z dyrekcją i boiskiem, jak już wcześniej wspomniałem znajdowała się  na końcu zamkniętej wówczas ulicy Żeromskiego w odległości ok. 100 m od naszego domu. W owym czasie wśród członków „Sokola” mieliśmy z bratem Zygmuntem kilku  znajomych. Od najmłodszych lat bywaliśmy  świadkami ćwiczeń na boisku i na sali gimnastycznej oraz również podczas pokazów z okazji różnych  uroczystości. Z wielkim  podziwem obserwowaliśmy zręczność i odwagę przy wykonywaniu bardzo trudnych pokazów na różnych przyrządach gimnastycznych. Dla mieszkańców  niewielkiego miasta, jak ówczesne Pabianice, było to duże święto. W związku ze zlotem oraz przyjazdem  reprezentacyjnych gości zagranicznych z Czech, Niemiec, podobno również z Ameryki, chętnych oglądania pokazów gimnastycznych najlepszych sportowców „Sokoła” było wielu, nie tylko wśród samych pabianiczan, ale także łodzian. (…)

Karol Dąbrowski opisuje też jak pokonywał granicę między Krajem Warty a Generalną Gubernia  na początku drugiej wojny światowej.

(…) Ponieważ granica między Rzeszą Niemiecką a Generalną Gubernią przebiegała w niedalekiej odległości od Pabianic, ściślej od Rzgowa, dokąd była komunikacja tramwajowa z Pabianic, i dalej granica przecinała szosę w kierunku Tuszyna (prowadząca następnie w kierunku Piotrkowa), postanowiłem z kuzynem przebadać możliwość przejścia przez punkt graniczny. Pewnego dnia pojechaliśmy więc tramwajem do Rzgowa, na miejsce, skąd najczęściej odjeżdżają wozy konne w kierunku Tuszyna, z którymi ewentualnie można by się zabrać. Na samej granicy przy głównej szosie stał posterunek żandarmerii, gdzie przeprowadzano kontrole dokumentów. Poinformowano też, że posterunek przepuszcza przez granice do Generalnej Guberni tylko na podstawie dowodów stwierdzających miejsce stałego zamieszkania. Uzyskawszy tego rodzaju zachęcającą informację, ustaliliśmy z kuzynem termin wyjazdu z Pabianic. Inna próba ominięcia posterunku granicznego byłaby ryzykowna nawet w godzinach nocnych. Proponowano nam też przeprowadzenie, i to za niemałą opłatą, na co się nie zgodziliśmy.

Na opuszczenie przeze mnie Pabianic, rodzice oczywiście wyrazili akceptację, szczególnie brat Zygmunt i siostra Wanda, chcąc  abym dla własnego bezpieczeństwa uczynił to jak najszybciej. W umówionym dniu wszyscy wstaliśmy dość wcześnie. Brat Zygmunt po pożegnaniu się ze mną wyjechał do pracy w Urzędzie Skarbowym w Łodzi. Ja nieco później pożegnałem się z rodzicami. Rozstanie było smutne. Nie wiadomo było, czy i kiedy, i w jakich okolicznościach wszyscy się zobaczymy. Wojna światowa dopiero się rozpoczęła. Getto dla Żydów stworzono od samego początku, wobec ludności polskiej również zastosowano rygor i różne represje, do aresztowań włącznie i masowych wysiedleni do Generalnej Guberni.

Spod zamku w Pabianicach razem z kuzynem Izydorem Fornalskim odjechaliśmy łódzkim tramwajem podmiejskim nr 41 do Chocianowic  (dzielnica Łodzi), skąd tramwajem nr 42 dostaliśmy się do Rzgowa, wsi nad Nerem, na szlaku w kierunku Tuszyna i Piotrkowa. W Rzgowie zaraz po przyjeździe zasięgnęliśmy bliższych informacji na temat kontroli na punkcie granicznym oraz umówiliśmy się z przygodnym właścicielem furmanki konnej jadącej w kierunku Tuszyna główną drogą na wprost punktu kontrolnego żandarmerii. Razem z nami zabrała się jeszcze jedna Polka. Na punkcie granicznym stała budka wartownicza oraz opuszczony szlaban przez droge. Gdy nasz wóz zbliżył się do szlabanu żandarm nakazał się zatrzymać i wysiąść wszystkim z wozu. Najpierw wylegitymował właściciela wozu, któremu pozwolił na przejazd> Moje dokumenty oraz kuzyna po dokładnym ich sprawdzeniu oraz dodatkowych ustnych  naszych wyjaśnieniach, uznał za wystarczająco ważne i uprawniające do przekroczenia granicy i powrotu do Warszawy. Przygodną towarzyszkę naszej podróży także wylegitymował, lecz jej przez granice nie przepuścił. Byłem świadkiem, jak zatrzymana była  grupka piechurów, którzy byli zmuszeni do zawrócenia. Po przejściu poza szlaban wsiedliśmy na furmankę i przyjechaliśmy szczęśliwie do samego Tuszyna. Niedaleko Tuszyna właściciel zboczył jednak z głównej szosy, zostawiając nas na drodze. Jak się okazało, do miasta rzeczywiście było bardzo blisko i po niecałej godzinie znaleźliśmy się na rynku Tuszyna. Tu wyczuliśmy już atmosferę swobodniejszą. We dwójkę było nam raźniej. Udało się nam znów znaleźć wóz jadący do Piotrkowa, dokąd dotarliśmy jeszcze przed południem. Z Piotrkowa, już pociągiem, jeszcze tego samego dnia wczesnym wieczorem przyjechaliśmy do Warszawy. (…)



W 2000 roku ukazały się  „Wspomnienia z okresu stanu wojennego do 1989 roku”  Eugeniusza Cieciorowskiego, robotnika z Pamotexu.

E. Cieciorowski: W sierpniu 1980 roku w Pabianickich Zakładach przemysłu Bawełnianego PAMOTEX tworzymy zalążki NSZZ „Solidarność”. Załoga liczyła wówczas około 8 500 osób, większość z nich wkrótce została członkami „Solidarności”.

Pierwsze Walne Zgromadzenie Delegatów odbyło się 3 lutego 1981 roku. Na tym zebraniu zabierając głos przedstawiłem projekt planu działania związku w pierwszej statutowej kadencji. Zostałem wybrany do Komisji Zakładowej i z tytułu powierzenia mi obowiązków sekretarza komisji oddelegowany do pracy związkowej. Jednocześnie zostałem powołany na czteroletnią kadencję jako delegat na Walne Zgromadzenie Delegatów Regionu Ziemi Łódzkiej, gdzie wybrano mnie do Komisji Rewizyjnej Zarządu Regionu, czego dowodem są zachowane do dzisiaj wszystkie związane z pełnionymi funkcjami dokumenty, które dobrze ukryte, przetrwały wielokrotne „przeszukiwania” funkcjonariuszy bezpieki przeprowadzane w moim mieszkaniu a nawet w altanie i inspektach na działce – włącznie z jej przekopywaniem.

Nadszedł stan wojenny. O północy usłyszałem przeraźliwe walenie do drzwi, podglądam przez wizjer a tu SB i milicja. Szybko się ubrałem i uciekłem przez balkon, ponieważ na szczęście mieszkałem na parterze. Była to niedziela 13 grudnia 1981 roku. O godzinie 10-ej, jak wcześniej ustaliliśmy miałem prosić biskupa Rozwadowskiego o poświęcenie pierwszego sztandaru „Solidarności” w naszym mieście.

Po przyniesieniu  przez syna świątecznego ubrania, przebrałem się w zakrystii i ceremonia poświęcenia upragnionego sztandaru związkowego ZPB „Pamotex” odbyła się  zgodnie z planem uzgodnionym z kapelanem pabianickiej „Solidarności” księdzem Ryszardem Olszewskim – mimo przekazywanych wyraźnych gróźb Służby Bezpieczeństwa. Po mszy sztandar został ukryty w miejscu znanym tylko niewielu zaufanym osobom, w tym: kapelanowi, Zenkowi Kuchlerowi i mnie. W tych tragicznych czasach świadomość istnienia ukrytego sztandaru, jedynego w Pabianicach, dodawała nam otuchy i odwagi do dalszego działania. Jednak, zgodnie z prawdą musze powiedzieć, że nie było wielu odważnych by stanąć przy sztandarze, ale byli też ci, dla których branie udziału w poczcie sztandarowym podczas różnych uroczystości religijnych, bo tylko takie mogły się wtedy legalnie odbywać, było zaszczytem głęboko odczuwanym. Uroczystości te miały miejsce w Pabianicach i innych miastach. Pierwszy raz sztandar ukryty w samochodzie przewieźliśmy do Częstochowy w dniu pielgrzymki Świata Pracy 17 września 1988 roku. Jechaliśmy wtedy z Zenkiem Kuchlerem i Stanisławem Drabikiem – niestety dziś już nieżyjącym – był on działaczem bardzo oddanym „Solidarności” i nowej, długo oczekiwanej, wymarzonej III Rzeczypospolitej, nie opuszczał żadnych manifestacji, starał się zawsze zachowywać odważnie i patriotycznie. Uważam, ze takich ludzi dzisiaj nam brakuje. Drugi raz przewoziliśmy sztandar do Gdańska na uroczystości rocznicy tragicznych wydarzeń grudniowych 1970 roku. Pomogli nam kolejarze – sympatycy opozycji.

Trzeba pamiętać, że w grudniu 1988 roku przewożenie sztandaru w drugi koniec Polski związane jeszcze było ze znacznym ryzykiem, zarówno możliwością jego utraty, jak i konsekwencjami w postaci represji wobec osób zatrzymanych przez bezpiekę. Na tę uroczystość, podobnie jak co rok,  pabianiccy działacze udawali się w grupach po kilka osób. Przeważnie byli to: Marek Bloch, Stanisław Drabik, Zenon Kuchler, Jeremi Łądka, Jan Mikuta i ja.

16 grudnia 1988 roku ze sztandarem przy ołtarzu u księdza Henryka Jankowskiego – jednego z odważniejszych głosicieli prawdy w swych kazaniach - stanęli w poczcie: Zenon Kuchler, Marek Sikorski, Eugeniusz Cieciorowski. Oczywiście nie był to jedyny sztandar, z własnymi sztandarami przybyły delegacje nielegalnego jeszcze związku ze wszystkich regionów kraju. Od SB-ków też się roiło, ale już nie było widać u nich niedawno pokazywanej agresywności. Sztandar nasz przetrwał stan wojenny i do dziś jest w zakładowej organizacji NSZZ „Solidarność” ZPB „Pamotex.”

Po poświęceniu sztandaru wyprowadzono mnie tylnymi drzwiami i dalej uciekłem przez płot ogrodu na ulicę Wileńską, ponieważ w kaplicy i przed nią było pełno SB-ków, wszystko było obstawione, każdy miał krótkofalówkę. Na ulicy Wileńskiej skontaktowałem się z jednym z kolegów, Krzysztofem Rębą z Komisji Zakładowej. Okazał się bardzo operatywny i już po godzinie mieliśmy klucze do mieszkania w wieżowcu przy pętli tramwajowej. Do tego  mieszkania byli kierowani najaktywniejsi działacze. Nikt nie próżnował, wszyscy  pracowali przy wykonywaniu ulotek i plakatów informujących o internowaniu naszych kolegów. W dzień malowaliśmy na miejscu a nocą na blokach, tablicach i gdzie tylko było możliwe. Milicja jeździła całymi nocami zamalowując nasze napisy farbami olejnymi i cementem. I tak było przez kilka dni i nocy. W końcu przytrafiła mi się grypa, miałem wysoką temperaturę. Po naradzie postanowiliśmy z konieczności powrócić do domów.

Wchodząc do domu po tych kilku dniach zostałem radośnie powitany przez zonę wraz z trójką synów, niestety natychmiast musiałem się położyć, temperatura po paru minutach wzrosła do 40 stopni. Mimo to wiedziałem, że dom był obstawiony. Nie trzeba było długo czekać, odezwał się dzwonek do drzwi, do mieszkania wchodzi mężczyzna, którego żona nie znała, pytając czy zastał Eugeniusza Cieciorowskiego, chciał ze mną rozmawiać. Żona powiedziała, że jestem, ale leżę chory, nie wiedziała, że jest to mój „opiekun” z ramienia SB w zakładzie, gdzie przedstawiał się zawsze nazwiskiem i stopniem, jako porucznik Pietrzak. Usiadł w fotelu i rozpoczął rozmowę.

Żona  zauważyła, że w kieszeni na piersiach ma pistolet, wychodząc z pokoju dawała mi znaki pokazując, że jest uzbrojony. Na segmencie leżało moje zwolnienie lekarskie – siedem dni niezdolności do pracy. Zapytał, który lekarz je wydał. Zwolnienie było wystawione przez lekarza zakładowego, u którego leczyłem się od szeregu lat. Domagał  się, abym zmierzył temperaturę, termometr wskazał 40 stopni. Wstał mówiąc: lepiej  tu z temperaturą niż „tam” bez … Wyszedł. Żona dyskretnie wyglądała zza zasłonki – do milicyjnego radiowozu wsiadło ich czterech, czyli trzech czekało za drzwiami.

Gdy zwolnienie się skończyło, wróciłem do pracy. Z budynku biurowego dyrekcji idę do tkalni „Centrala”, gdzie przepracowałem 32 lata. Koledzy przyjmują mnie z radością. Zaczynam w nowych warunkach działalność związkową. Spinam kilka list, nagłówek brzmi: „Zbiórka pieniędzy dla kolegów internowanych i ich rodzin z naszego zakładu” i pierwszy wpisuję się na listę wpłacając 250 złotych. Po godzinie listy z pieniędzmi zaczęły wpływać z poszczególnych sal, było ich niespodziewanie dużo. Pracownicy byli bardzo hojni. Szybko decyduję o nawiązaniu  kontaktu z innymi oddziałami: tkalnią „Pierwsza”, oddziałem wykańczalni, przędzalnią „Łąki”, oddziałem głównego mechanika, przędzalniami 4 i 5 oraz pozostałymi oddziałami zakładu. Jak na tamte czasy zebrana została znaczna kwota pieniędzy. Podzieliliśmy ją zgodnie z wolą przedstawicieli oddziałów i przekazaliśmy żonom lub rodzinom internowanych. Okazało się, że jest nadal prawdziwa, ludzka solidarność!

Nastąpiła reakcja. Działacze związkowi najaktywniejsi w zbiórce pieniędzy na oddziałach, było ich ośmiu, zostali natychmiast wyrzuceni na bruk: z tkalni „Centrala” Eugeniusz Cieciorowski i Ryszard Rygiel, z oddziału wykańczalni Czesław Danka, Zenon Kuchler, Krzysztof Ręba i Jan Zych, z oddziału głównego mechanika Kazimierz Stuś, z tkalni „Pierwsza” Andrzej Nowicki.

Podjęcie takiej decyzji przez SB, mającą siedzibę w naszym zakładzie, było dla nas ogromnym zaskoczeniem i tragedią naszą i naszych rodzin. Na opuszczenie zakładu pracy SB wyznaczyła kilka minut. Wszystko działo się w wielkim pośpiechu, mieliśmy łzy w oczach, że po tylu latach nienagannej pracy tak z nami postąpiono, przecież większość z nas przepracowała w zakładzie ponad trzydzieści lat. Gdy opuszczaliśmy sale produkcyjne współpracownicy, przyjaciele i koledzy żegnali nas z żalem i jednocześnie oburzeniem, często także ze łzami…

Przechodząc przez portiernię usłyszeliśmy jeszcze, że teraz nie mamy już żadnych praw do zakładu, nie wolno nam nawet wejść na teren „Pamotexu”. Po wyjściu z zakładu zebraliśmy się u mnie w mieszkaniu zastanawiając się co robić dalej. Szybko podjęliśmy jednoznaczną decyzję: odwołujemy się do Komisji Odwoławczej przy Urzędzie Miasta Pabianic, bo takie komisje były powoływane w stanie wojennym. I tak też się stało. Wszystkie podania wpłynęły do  komisji z wnioskami o przywrócenie nas do pracy.

Wprowadzenie stanu wojennego czyli  wojny „jaruzelsko-polskiej” przeciwko własnemu narodowi zaszokowało społeczeństwo. Na polecenie SB do dyrekcji wzywani są działacze NSZZ „Solidarność”. W gabinecie dyrektora Augustyniaka, który również przed stanem wojennym utrzymywał kontakty z SB, ustawiono stół prezydialny, zasiedli za nim: komisarz zakładu w stopniu pułkownika, wicedyrektor Augustyniak, dwóch funkcjonariuszy SB i towarzyszka reprezentująca Komitet Zakładowy  PZPR. Do pokoju kolejno są wzywani aktywiści związkowi, po wysłuchaniu zestawu sloganowych haseł wychwalających ustrój PRL  i niedwuznacznym wskazaniu co grozi jego przeciwnikom podsuwano im do podpisania deklarację lojalności wobec władz PRL. Poddawani presji działacze usiłowali opierać się takiej manipulacji, ale byli zastraszani, przedstawiano im wizje pozbawienia pracy a nawet aresztowania.

Przymuszani, bojąc się o pracę i swoje rodziny, aby nie były represjonowane, ulegali i podpisywali. Tak było – jak sami potem opowiadali – z małżeństwem Zdzisławy i Zenona Kuchlerów, Kazimierzem Stusiem, Czesławem Danką, Janem Zychem, Władysławem Sokołowskim i wielu innymi. Ze mną im ten numer nie przeszedł – nie podpisałem – byłem jedynym z 32 osób  przepuszczonych przez tę psychiczna maglownicę, który zdołał się oprzeć naciskom. Może się to wydać brakiem skromności, ale cieszyłem się z tego wówczas i prawdę mówiąc – cieszę się dzisiaj.

W związku z tymi represjami, organizuje się pabianickie podziemie. Zgłaszają się działacze związku z innych zakładów. Uruchamiamy druk ulotek i gazetek kolportowanych w ich środowiskach pracowniczych, rodzinnych, koleżeńskich. Działający w podziemnych grupach solidarnościowych naprawdę się poświęcają, zdaja sobie sprawę co ich może czekać w razie wpadki, co grozi ich rodzinom. A esbecy węszą, obstawiając domy podejrzanych. Zaczynają się przesłuchania i aresztowania.

W dniu 26 października 1982 roku, przed godziną dziesiątą powiadomił mnie kierownik tkalni pierwszej pan Talacha, że wezwano nas do dyrekcji. Wtedy pracowałem już w tkalni pierwsze, a nie w moim oddziale, w tkalni „Centrala”, przeniesiono mnie chyba dlatego, aby utrudnić mi organizowanie różnych akcji związkowych. Gdy przechodziliśmy do budynku dyrekcji ulicą Rocha powiedziałem kierownikowi, że idziemy razem ostatni raz. Kierownik wyraził zdziwienie i nawet powiedział: co za bzdury! Upierałem się przy swoim zdaniu. Dochodziliśmy  do ulicy Zamkowej, proszę niech pan spojrzy, stoją radiowozy milicyjne – to ja nimi pojadę… Może i prawdę pan mówi – kierownik stanął jak osłupiały – takie mamy czasy. Podał mi rękę i uścisnął. I tak było, to był już ostatni uścisk dłoni.

Wchodzimy na pierwsze piętro, gdzie przez duży sekretariat przechodziło się do gabinetów dyrektorów. Przy drzwiach czterech w ubraniach cywilnych. Nie miałem wątpliwości – SB. Bez jednego słowa wykręcili mi ręce do tyłu i założyli kajdanki. W obecności dyrektora Augustyniaka, wprowadzili mnie do radiowozu i za piec minut byłem w budynku milicji przy ulicy Żeromskiego. Po godzinnym przesłuchaniu oczekiwałem na korytarzu na doprowadzenie do celi. Za chwilę widzę Zenka Kuchlera prowadzonego przez dwóch esbeków, daję mu znaki palcem, żeby do niczego się nie przyznawał. Więcej go nie widziałem, odprowadzili mnie do celi.

Po dwóch dniach odbyła się rozprawa. Otrzymaliśmy wyroki: mnie skazano na trzy miesiące aresztu bezwzględnego, Zenka Kuchlera  na trzy miesiące z zamianą na wpłacenie 18 tysięcy złotych kaucji. Następnego dnia otwierają się drzwi celi, wchodzi Zenek ze łzami w oczach, obejmujemy się, mając świadomość, że przez trzy miesiące nie będziemy się widzieć.

Przyszła noc. Dostałem jeden koc bez zagłówka. Całą noc przesiedziałem na drewnianej pryczy, ale myślami byłem z najbliższą rodziną, pozostałą w domu żoną mającą niewielką rentę i trójkę uczących się synów do utrzymania i wychowywania. Wiedziałem, że przeżywają ciężkie chwile w wyniku mojej działalności w podziemiu, ale nie mamy wyjścia – trzeba się z tym pogodzić, taki los przypadł nie tylko mojej rodzinie. Myślałem też od czego zacząć ponownie, po wyjściu z więzienia. Mija noc. Godzina dziesiąta, otwierają się drzwi celi, wchodzi dwóch ubranych po cywilnemu, zakładają mi kajdanki i wyprowadzają na plac przed budynkiem milicji. Stoi już więźniarka, obok samochodu trzech mężczyzn, jak się później dowiedziałem byli to przestępcy, włamywacze  okradający sklepy. Kolejno wchodzimy do więźniarki, mnie poganiają pierwszego. Okazało się, że nadal nie wyzbyłem się uczucia zdziwienia, gdy przypinają mnie kajdankami do metalowego słupka wewnątrz budy. Czy jestem najgroźniejszym przestępcą w tym towarzystwie? Przecież skazano mnie na karę aresztu za zorganizowanie manifestacji przed Urzędem Miasta, wykrzykiwanie haseł: „Uwolnić Lecha – zamknąć Wojciecha”, „Solidarność – razem”, wygłoszenie krótkiego apelu przy tablicy Józefa Piłsudskiego przed kościołem Św. Mateusza i złożenie tam kwiatów.

Ruszamy, po jakimś czasie samochód staje, otwierają drzwi, odpinają kajdanki od słupka, komenda: wychodzić. Patrzę – jesteśmy w Łodzi, ulica Kraszewskiego, napis: Zakład Karny Nr 2. Natychmiast wszystko oddajemy do depozytu. Ci, którzy jechali ze mną zostają przy depozycie, mnie porucznik więziennictwa prowadzi wąskim korytarzem. Zatrzymujemy się przed drzwiami,  pyta czy potrafię się meldować, byłem w PRL-owskim wojsku – potrafię, odpowiadam. Wejdź, zamelduj się – poleca. Wszedłem i nie meldując się stałem przy drzwiach, ponieważ mężczyzna siedzący za biurkiem, pod palmą, schylony nad zieloną teczką, którą pamiętałem, przywiezioną z Pabianic, uważnie ją przeglądał nie zwracając na mnie uwagi. Nagle podniósł głowę i wrzeszcząc: „To tobie, ty skurwysynu, zachciewa się obalenia władzy ludowej, dostaniesz oklep, to ci się odechce…”. Zaskoczony nagłym wybuchem i potokiem wyzwisk tyle tylko zapamiętałem z całego potoku słów, poza tym – muszę przyznać – nie wiedziałem co to znaczy „oklep” w jego zafajdanym języku. 

Prowadzą nas na górę, pierwszy raz widzę więzienie, wąskie korytarze, po obu stronach cele. Wchodzimy do jednego z pomieszczeń, tam wszyscy pokrzykują, zwracając się oczywiście na „ty”. Jeden wola: siadaj – po pięciu minutach głowa na „zero”, następny okrzyk: rozbieraj się do naga, łaźnia, potem sypią wszystkie owłosione miejsca jakimś proszkiem, na rękę rzucają więzienne ciuchy i przez korytarze nago biegiem do celi nr 202. Tam dopiero ubrałem się, ale jak to więzienne sorty, bez guzików, szczególnie tych potrzebnych, spodnie opadają, kolejarskie buty o kilka numerów za duże. Pozostałe wyposażenie to: koc, garnuszek, łyżka i aluminiowa miska ohydnie grawerowane. Klawisz wskazał mi łóżko tuz przy sedesie w rogu.

Potrzebowałem trochę spokoju. Minęła godzina, wydawało się, że kilka minut, strażnik otwiera celę i krzyczy: Cieciorowski, marsz na korytarz, tu drugi z pistoletem maszynowym na piersiach: marsz do końca korytarza, idzie za mną, wpuszcza do sali a sam zostaje na korytarzu. Na sali stół prezydialny – już prawie przywykłem do tego – siedzące za nim osoby   próbowały mnie przepytywać co spowodowało, że się tu znalazłem i jakie okoliczności to spowodowały. Krótko odpowiedziałem, że warunki życia w ludowej Polsce moje i rodziny, oświadczyłem ponadto, że mogę jedynie mówić o tym jak „Solidarność” nas nauczyła, jak moglibyśmy żyć w wolnej Ojczyźnie. Zapadła cisza. Chyba trochę przeholowałem – pomyślałem i poczułem jak nogi się pode mną  uginają. To ten niewyparzony jęzor, ale wiem, ze nie potrafię się opanować. Spostrzegłem, że byli zaskoczeni, po chwili szeptania za stołem, usłyszałem to co zazwyczaj – plugawe wyzwiska i obelgi. Poznałem wśród nich także osobnika spod palmy, który już zdążył poprzednio wyzwać mnie od „skurwysyna” i wywrotowca. Znowu to samo. Jaki ze mnie przestępca, nikomu krzywdy nie zrobiłem, tyle że w miarę swych możliwości  starałem się przyczynić do upadku komunizmu.

Więźniowie w celi przyjęli mnie bardzo chłodno. Przez ponad dwie godziny nikt się do mnie nie odezwał. Miałem taboret przymocowany do podłogi, siedziałem rozmyślając o różnych sprawach, aż jeden z więźniów – jak się później dowiedziałem z najwyższym wyrokiem, karą śmierci zamienioną  na dożywocie – powiedział, że cela w której jestem to „przejściówka”, czyli dla więźniów oczekujących na transport. Wtedy zapytałem co to jest „oklep” – odpowiedział, że to jest katowanie w wyciszonej celi, obok nas przez ścianę.  Pomyślałem, że jak dotychczas była to próba zastraszenia, ponieważ obyło się bez tego.

Wolno mijały dni, zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Z domu nie mam żadnych wiadomości. W celi dowiedziałem się, że każdemu więźniowi należy się jedno widzenie w miesiącu i jeden talon na paczkę żywnościową. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wszyscy w celi dostawali zgodnie z regulaminem, mnie natomiast traktowano inaczej – jeden talon i jedno widzenie na trzy miesiące. Więźniowie wytłumaczyli mi, że jestem „pod zaostrzonym rygorem”, jako więzień polityczny a wszystkie korespondencje i przywileje wstrzymywał „wychowawca”. Taki wychowawca był na każdym piętrze więzienia. Wtedy wiedziałem już, że niczego nie osiągnę protestami, będąc sam w kryminalnym środowisku. 

Jedyne moje widzenie z żoną i dwójką synów było dla mnie wielkim i bolesnym przeżyciem, bo jak się okazało, mieli trudności z rozpoznaniem mnie przy stole widzeń, byłem w brudnym, poszarpanym, więziennym ubraniu z ostrzyżoną głową. Żaden mój list nie doszedł do domu, tak mnie traktowano. Kilkanaście minut widzenia minęło jak jedna minuta. Przed widzeniem każdy z więźniów był bardzo dokładnie rozbierany i rewidowany, zaglądano mu nawet do tyłka czy nie ma tam jakiegoś grypsu. Nie wolno mi było uczestniczyć w mszy świętej, która odprawiana była na terenie więzienia raz w miesiącu od powstania „Solidarności”. Codziennie wszyscy więźniowie, poza mną, szli do prac gospodarczych, lub do naprawy torowisk tramwajowych, ja pozostawałem w celi sam siedząc na taborecie.

Święta te będę pamiętał do końca życia, ale przekonałem się, że i w więzieniu są dobrzy ludzie. Pani doktor, wdowa po akowcu, który zginął, była wspaniała, kierując mnie do szpitala. Naczelnik i tak wstrzymał odesłanie mnie do szpitala do ostatniej chwili, dostałem się tam w końcu tuż przed samymi świętami. Jest wigilia Bożego Narodzenia, zbliża się wieczór, do celi wszedł oficer w stopniu kapitana, czapkę zawiesił  na wizjerze, za drzwiami stał strażnik z pistoletem maszynowym – w stanie wojennym wszyscy mieli długą broń – wyjmuje z kieszeni opłatek, po rozmowie o tym za co się siedzi, łamiąc się z nami, z wyraźnym wzruszeniem składa życzenia świąteczne, życzy szybkiego powrotu na wolność. Na koniec mówi:  „Niedługo w to wszystko piorun trzaśnie” – wskazując na mnie i poklepując po ramieniu – powiedział : „A ty będziesz bohaterem”. Nie ukrywam, że płakałem z radości, że ktoś z nich też mądrze i dobrze myśli, i odważył się pokazać to wobec więźniów a szczególnie mnie – wrogowi „władzy ludowej”.

Dnia 26 stycznia 1983 roku o godzinie trzynastej otwiera się elektrycznie sterowana brama. Jestem na wolności. Po drugiej stronie ulicy stoi samochód a przy nim: żona z Janem Keplerem, Czesławem Danką i Zenkiem Kuchlerem. Ściskamy się, wszyscy mówimy jednocześnie. To był pamiętny dzień.

Przyjeżdżamy do mojego mieszkania. Poczęstunek, herbata i ciastka, na więcej nie było nas stać. Z tej radości nie odczuwałem okropnego osłabienia. Cały byłem opuchnięty, przypisywałem to więziennemu jedzeniu, które musiało zawierać jakieś dodatki chemiczne. Pięćset metrów od domu miałem działkę, bardzo chciałem ją zobaczyć. Okazało się, że z trudnością odległość tę pokonałem a pot spływał mi po twarzy. Stwierdziliśmy z żoną, że trzeba udać się do lekarza, poszedłem do doktora Wiktora Wyrzykowskiego – szkoda, że już nie żyje – dzięki twardemu postępowaniu postawił mnie na nogi. Przyjmował mnie bez kolejki. Drugim takim lekarzem był dr Godlewski – laryngolog.  Chciałbym zaznaczyć, że lekarze leczyli mnie za przysłowiowe ”Bóg zapłać”, a dr Godlewski stwierdził, zaraz po moim wyjściu z więzienia uszkodzenie bębenka ucha, stąd na to ucho mniej słyszę, w więzieniu codziennie pisałem kartkę i kładłem ją na kostce ubrania wystawianego na korytarz, że cierpię na bóle ucha ale, jak sadzę, kartki te były niszczone przez służby więzienne.

Drugiego dnia, na wolności, miałem umówione spotkanie w mieszkaniu naszej działaczki  z przewodniczącą Komisji Zakładowej „Polfy” panią Urszulą Kraską, człowiekiem o gołębim sercu, czynnie działającą przez cały okres stanu wojennego. Wtedy przy herbacie wręczyła mi wiązankę kwiatów. Rozmowa dotyczyła dalszej działalności w podziemiu. Jeszcze tego samego dnia wieczorem miałem spotkanie z większością działaczy pabianickiego podziemia i członkami Zarządu Regionu na uboczu miasta w mieszkaniu Mariana Szostaka – też odszedł od nas, mimo młodego jeszcze wieku. Najpierw podzieliłem się wrażeniami z Zakładu Karnego nr 2 w Lodzi, potem omawialiśmy plany działalności w podziemiu. Na koniec przyjaciele przygotowali skromną uroczystość uczczenia  mojego powrotu na wolność. Brali w  niej udział: Marian Szostak, Czesław Opieczyński, Czesław Danka, Jerzy Łuczak, Zenek Kuchler. Region reprezentował Stanisław Jaksa i kilku innych.

Wiosną 1983 roku rozpoczęły się w Łodzi i Pabianicach manifestacje wszczynane przez działaczy podziemia pozostających w kontakcie z zarządem regionu. Bierzemy czynny udział w każdej demonstracji. Milicja, Służba Bezpieczeństwa, ZOMO usiłowały manifestantów rozgonić, co zwykle im się nie udawało, dochodziło nieraz do ostrych starć. Radiowozy milicji były rozbijane i uszkadzane. Milicja i ZOMO brutalnie atakowały demonstrantów. Używały armatek wodnych z kolorową wodą i granatów z gazem łzawiącym. Jedną z ostrzejszych w przebiegu była manifestacja na Chojnach w Łodzi, która zaczęła się od składania wiązanek kwiatów pod tablicą  w MPK upamiętniającą zamordowanych przez Urząd Bezpieczeństwa. Wiązanki były składane przez delegacje związkowe „Solidarności” z poszczególnych zakładów pracy. Pabianicka delegacja to: Eugeniusz Cieciorowski, Sławomir Niewiadomy i Zenon Kuchler składający  kwiaty. Widzieliśmy gromadzące się siły ZOMO i rzędy  wozów opancerzonych oraz oddziały milicji w oporządzeniu szturmowym. Uczestnicy również się samorzutnie organizują, przybywa nas coraz więcej. Armatki polewają kolorową wodą, obrzucają nas także pojemnikami z gazem. My natomiast zaopatrzyliśmy się wcześniej w metalowe nakrętki i  kolczatki wrzucane pod koła pojazdów milicji, młodzież zrywa płyty chodnikowe układając je w kupki, mniejsze dzieci je nam podają, tłuczemy nimi w samochody milicji i ZOMO. W pewnym momencie wskakujemy do autobusu i jedziemy jeden przystanek, wyskoczyłem z autobusu hamującego  między szpalerem ZOMO a atakującym tłumem i krzyczę: „bić tych s…synów ZOMO-wców”. Napierające szeregi demonstrantów reagują ruszając do walki, rzucamy w radiowozy milicyjne, udaje nam się dwa rozbić, milicjanci uciekli a samochody zostały. Milicja i ZOMO były brutalne, pałowali kogo tylko dorwali, nawet postronnych przechodniów i widzów.

To był bardzo trudny dzień, kawałki płyt chodnikowych trafiły niejednego ZOMOW-ca, jednak warto było – muszą na własnej skórze poczuć determinację i gniew społeczeństwa. Tyle opisu jednego z poważniejszych starć, były one zresztą częstsze, ludzie stali się odważniejsi, pozbyli się obezwładniającego strachu pierwszych dni stanu wojennego, każdy okrzyk wywoływał odzew. Z drugiej strony zaczyna się nasilenie represji, demonstrowania siły, mnożą się zatrzymania, przesłuchania, rewizje w domach, dotykają nas dalsze internowania i aresztowania. U mnie w domu przeprowadzane są także rewizje, po każdej zabierają mnie na trwające po kilka godzin przesłuchania w Łodzi, na ulicy Lutomierskiej w siedzibie Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych czyli Służby Bezpieczeństwa.

Pewnego dnia moi, małoletni jeszcze synowie, uczniowie szkół zawodowych, jeden w Zgierzu, drugi miał warsztaty w Bełchatowie, przewiezieni zostali do Komendy Milicji w Pabianicach, gdzie ich przesłuchiwano w sprawie ojca: kto przychodzi do domu, gdzie trzyma ulotki, dokąd wychodzi i czy ma broń. Żaden nie chciał odpowiadać, sadzani byli na stołkach, na środku pokoju, zastraszani. Jeden, młodszy mający wtedy 16 lat, został uderzony z tyłu, upadł na podłogę. Wiedział, że uderzył go mój „opiekun”, poznał go ponieważ często z innymi przeprowadzał u nas w domu rewizje. Po przesłuchaniu zostali zwolnieni. Wrócili do domu i wszystko opowiedzieli żonie, włącznie z tym co usłyszeli na koniec: „jak przez okno wrzucimy wam granat, to wszystkich was szlag trafi, skończy się ta „Solidarność” i oni wam wyprawią pogrzeb…”. Żona natychmiast pobiegła do komendy z pytaniem: kto i z czyją zgodą zabrał małoletnie dzieci na przesłuchanie. Dyżurny odpowiedział, że w komendzie jest pokój SB do przesłuchań, ale o tej porze już nikogo tam nie ma i do środka jej nie wpuścił. Ta  „pora” to była godzina trzynasta, na tym sprawa się zakończyła.

Następnego dnia zauważyłem odciętą kłódkę przy komórce, zorientowałem się, że to sprawka SB, wskazywały na to porządki jakie zostawili. Rewizje były przeprowadzane bardzo dokładnie. Dywan był zawijany ze wszystkich stron, szukali w doniczkach, rozkręcali drzwiczki pieca gazowego, szukali w każdym miejscu a nawet przesypywali torebki z cukrem i mąką. Jeden z esbeków – za każdym razem było ich pięciu – powiedział: „My wiemy, że masz broń i ją znajdziemy, ale wolności przez kilka lat nie będziesz oglądał…” To akurat trochę mnie bawiło, więc z przekory mówiłem: „Za to bierzecie pieniądze, żebyście znaleźli, szukajcie aż znajdziecie”. Poważnie natomiast podchodząc do tej kwestii, poszukiwanie broni świadczyło o ich głupocie, nieznajomości metod działania „Solidarności”, która z założenia odrzucała zbrojną walkę z aparatem przemocy posługując się środkami oddziaływania politycznego.

Esbecy kilkakrotnie w mojej obecności, nieraz bez, przeszukiwali moją działkę, przekopali całą szklarnię i niektóre miejsca działki. Przez kilka dni po moim wyjściu z więzienia blok i działka były ciągle obserwowane, często zdarzało się, że ci sami ludzie chodzili nam za plecami. Trzeba stwierdzić, że był to przejaw szykanowania działaczy opozycyjnych i mnie personalnie.

W stanie wojennym dwukrotnie zwolniono mnie dyscyplinarnie z pracy. Raz po wygraniu w Sądzie Pracy powróciłem do zakładu, ale tylko na trzy miesiące i na inny oddział – tkalnię „Pierwszą” (przecież trzydzieści lat pracowałem na tkalni „Centrala”). Pierwsze zwolnienie otrzymałem za zorganizowanie w całym zakładzie zbiorki pieniędzy dla kolegów internowanych a drugie za nieobecność w pracy dłuższą niż miesiąc, nie miałem wtedy możliwości świadczenia pracy, ponieważ odsiadywałem karę aresztu. Potem dyrekcja odmówiła ponownego przyjęcia mnie do pracy. W domu była bardzo trudna sytuacja życiowa, trzech synów uczących się, żona z maleńką rentą. Podziwiałem ją, że potrafiła wiązać koniec z końcem, ale mocno to odczula na zdrowiu, będzie to zresztą odczuwać do końca życia. Komisja Inwalidzka w Łodzi przekwalifikowała ją z III grupy inwalidzkiej do II grupy, czyli orzekła całkowitą niezdolność do pracy. Dotknęło to również moich synów: rewizje w szkole, w teczkach, dokonywane są przez nauczyciela Czerwińskiego, który wkrótce przeszedł do pracy w SB, przesłuchania w komendzie, obniżanie otrzymywanych ocen. Ciężkie były to czasy dla działaczy solidarnościowego podziemia, ale muszę podkreślić, że ludzie o nas pamiętali. Na początku żona otrzymała pieniądze ze zbiorki przeprowadzonej przez pracowników tkalni „Centrala”, choć nie były to wielkie pieniądze, ale skromnie można było żyć. Niewielką, ale jakże pocieszającą pomoc otrzymaliśmy z Kościoła, paczki żywnościowe przywieźli studenci. Pomocy udzielił nam także Ojciec Miecznikowski z kościoła Jezuitów w Łodzi. Mojej rodzinie  pomagali też nasi koledzy z Pabianic. Znacznie pomógł nam kolega z Komisji Zakładowej ”Pamotexu”, Krzysztof Ręba. Pewnego dnia pojawił się w naszym domu z napisanym pismem i uzgodnił z moją żoną, że zabiorą wszystkie potrzebne dokumenty i udadzą się do Prokuratury Wojewódzkiej w Łodzi. Chodziło o przedterminowe zwolnienie mnie z aresztu ze względu na mój stan zdrowia. Tam u prokuratora żona dowiedziała się, że decyduje o tym prokuratura w Warszawie i trwa to bardzo długo, do końca odbywania kary nie uda się tego załatwić. W wigilię Krzysztof Ręba wraz z Janem Keplerem odwiedzili moją rodzinę, aby przełamać się opłatkiem i złożyć wyrazy ubolewania z powodu tak  przeżywanych świąt Bożego Narodzenia 1982 roku. Tego samego dnia rozdali  też paczki świąteczne i podzielili się opłatkiem z Januszem Kucharskim, jednym z aktywniejszych działaczy „Solidarności” i kuzynem Józefem Cieciorowskim, związkowcem z „Polfy”. Kilkakrotnie moja rodzinę odwiedzał Czesław Danka aktywny wówczas  działacz związkowy. Gdy siedziałem w więzieniu moi koledzy Jerzy Łuczak i Zenek Kuchler naprawili altankę i odbudowali komin na działce.

Pragnę podkreślić, że przez cały czas otrzymywałem bezpłatną pomoc prawną udzielaną przez adwokatów w związku ze sprawami wytaczanymi przez esbecję, czyli Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Łodzi.

Po opuszczeniu więzienia od 26 stycznia 1983 roku nasiliły się przesłuchania i aresztowania, które odbywały się regularnie przed każdym dniem 1 maja i 22 lipca. Byłem wtedy zatrzymywany na 48 godzin i przetrzymywany w pojedynczej celi, z jednym kocem na dechach pryczy, tak było do 1985 roku, potem już tylko podlegałem obserwacji.

Mimo tych trudnych chwil było wielu ludzi dobrej woli – obok uprzednio wymienionych – przychodzących z pomocą: Kazimierz Bara z „Pamotexu” często wspomagał nas żywnością, pamiętając o pabianickich działaczach, Jan Kepler, Czesław Opieczyński i wielu innych. (…)

Nadszedł czas legalnego odbudowywania NSZZ „Solidarność”. Część łódzkich działaczy powiązanych z Markiem Czekalskim, Jerzym Dłużniewskim, Jurkiem Kostrzewą, Markiem Edelmanem, która nie współpracowała z Zarządem  Regionu Ziemi Łódzkiej utworzyła oddzielną grupę RKO (Regionalna Komisja Organizacyjna). Z nimi byli też związani Janusz Tomaszewski i Zbigniew Kowalczyk – obecnie przewodniczący podregionu. Wielu pabianickich działaczy uważało, że jest to celowe rozbijanie jedności związku przez założycieli RKO>

Jeden epizod dotyczący Tomaszewskiego jest dla mnie niejasny, byłem umówiony u niego w mieszkaniu, mieli być inni działacze „Solidarności”, okazało się, że esbecy założyli w mieszkaniu kocioł, wszyscy zgarnięci byli zatrzymani, przesłuchiwani a potem zwolnieni. Co to było, nie wiem, ale też nigdy Tomaszewski mi tego nie tłumaczył. Zawsze miałem co do niego wątpliwości. Nie sposób wymienić wszystkich, którzy przyczynili się do obalenia komunizmu, czy jak kto woli władzy totalitarnej, wymienię tylko najaktywniejszych współpracujących z Regionem w Łodzi: marek Bloch, Wiktor Kubisiak, Marek Chwalewski, Zenon Kuchler, Czesław Opieczyński, Sławomir Niewiadomy oraz wszyscy przewodniczący Komisji Zakładowych „Solidarności”. Cieszę się, że mogłem z nimi bezpośrednio współpracować. Chcę także przypomnieć o tych, którzy udzielali nam pomocy w różnych formach, jak udostępnianie swoich mieszkań na spotkania czy szkolenia. Muszę – na zakończenie, zgodnie z prawdą stwierdzić, że na terenie naszego miasta poza opisywaną, zorganizowaną strukturą podziemną działały też inne małe grupki działaczy „Solidarności”, nie podporządkowujące się ustaleniom ogółu, co uważałem za szkodliwe – pabianickie podziemie nie ponosi za ich działania odpowiedzialności.

Kończąc moje wspomnienia pragnę powiedzieć, że sumienie nie pozwala mi, aby nie wspomnieć, iż z mojego młodego życiorysu nie da się wymazać tego, co przed 20 laty było fałszem, obłudą i zakłamaniem ludzi młodych, jak i całego społeczeństwa, wspieranie wtedy przeze mnie układu władzy totalitarnej. I to, uważam za największy błąd w moim życiu.

W 2000 roku ukazały się „Wspomnienia z lat 1970-1989” Zenona Kuchlera, robotnika z Pamotexu.

Kiedy w 1970 roku zaczęły się tragiczne wydarzenia grudniowe w Gdańsku, to w tym czasie, jedyną załogą, która w pabianickim „Pamotexie” podjęła strajk byli pracownicy oddziału „Polany”. Przywódczynią strajku była moja żona Zdzisława Kuchler. Równocześnie na oddziale farbiarni usiłowałem wraz z Włodzimierzem Jurgą zorganizować strajk, ale próba nie powiodła się z powodu dużej liczby kapusiów. Potem byliśmy przesłuchiwani przez „esbeków” i innych funkcjonariuszy reżimowej władzy.

Wybiegając w czasie powiem jednak, że gdy dziesięć lat później będąc w składzie delegacji NSZZ „Solidarność” naszego przedsiębiorstwa brałem udział z Marią Głowacką, Edwardem Micotą, Krystyną Stasiak w uroczystościach odsłonięcia w Gdańsku pomnika ofiar grudnia 1970 roku przypomniały  się mi wówczas nasze pierwsze, nieudane jeszcze próby strajku w imię solidarności ze stoczniowcami Wybrzeża, zrozumiałem, że trzeba głębokiej wiary w przyszłe  zwycięstwo, że być może nie bez ofiar, ale pozbędziemy się kiedyś komunistycznej zarazy.

W sierpniu 1980 roku powstaje w Gdańsku Niezależny Samorządny Związek „Solidarność”. W tym samym czasie na oddziale składalni w „Pamotexie” kobiety z rannej zmiany podejmują próbę pierwszego strajku lecz bez powodzenia. Przychodząc do pracy na zmianę popołudniową powtórnie zainicjowałem strajk, kiedy się udało, maszyny stanęły, wokół mnie nie wiadomo skąd znalazło się około piętnastu osób, mistrzów i kierowników pytających: o co chodzi? Wiedziałem, że są to w większości „partyjni cwaniacy” i z nimi nie wolno wchodzić w dyskusję, więc odpowiedziałem – sprawa stoczniowców jest naszą sprawą, my solidaryzujemy się z Gdańskiem. Po chwili podchodzi kierownik wykończalni Kazimierz Pindel pytając: panie, pan uważa, że jakby się panu krzywda działa i coś chcieli panu zrobić, to ta hołota by poszła za panem? … Odpowiedziałem stanowczo: po pierwsze – ta hołota to także ja, a po drugie, robię to, co powinien każdy Polak patriota.

Od początku 1981 roku zapowiada przyszłe tragiczne dla naszego Związku i nas wydarzenia. Mnożą się różnego rodzaju protesty, strajki, manifestacje uliczne w kraju, także w Łodzi i Pabianicach. Znaczna ich część jest wynikiem prowokacji ze strony władz, niektóre wyraźnie wskazują na udział agentów, niestety też działających wewnątrz środowisk związkowych. Wtedy nie mieliśmy jeszcze doświadczenia, nie potrafiliśmy ich rozpoznawać i ujawniać. Wszystko to zresztą działo się przy ogromnym wzburzeniu nastrojów, gorących emocjach także wśród nas samych. Nie sposób tego przedstawić i opisać. W pamięci jednak szczególnie zachowały się wydarzenia z marca 1981 roku związane z prowokacyjnym pobiciem J. Rulewskiego w Bydgoszczy i przygotowywanym w odpowiedzi przez związek strajkiem generalnym. Większość z nas cieszyła się niespotykana wcześniej wolnością i niezbyt martwiła się przyszłością. Codzienne życie, trudności ze zdobyciem artykułów spożywczych nie pozostawiały czasu na zastanowienie się : co będzie dalej.   

13 grudnia 1981 roku w niedzielę, obudziłem się wcześnie rano. W kościele M. Kolbego miało się odbyć poświęcenie sztandaru „Solidarności”, poprzedniego dnia Rysiek Rygiel, Henryk Garusiński byli ze mną i kierowcą zakładowej Nysy u sióstr zakonnych w Widawie, które wyszywały sztandar i gotowy przywieźliśmy do Pabianic.

Włączyłem radio i usłyszałem, że na terenie całego kraju został wprowadzony stan wojenny. Wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. W tym dniu i kilku następnych,  obawiając się aresztowań, nie wracamy do domów. Zebraliśmy się w mieszkaniu, w jednym z wieżowców przy pętli tramwajowej,  koło Strzelnicy, tak rozpoczęła się konspiracja, na początku mieliśmy o niej zresztą niejasne wyobrażenie.

W poniedziałek, 14 grudnia o dziewiątej rano poszliśmy w trójkę, wraz z Janem Zychem i Czesławem Danką do zakładu, choć z rozkładu wypadała nam nocna zmiana. Każdy miał za pazuchą plik ulotek, które wcześniej  robiliśmy. Gdy zobaczyli nas kierownicy i mistrzowie, zaczęli biegać jak opętani. Zostaliśmy w zakładzie, ale zaczęło się robić coraz bardziej gorąco. Widzieliśmy już, że dojrzewają nastroje strajkowe. Aresztowano naszych kolegów z zakładowej „Solidarności”, nie rozróżnialiśmy  jeszcze ówczesnego języka władz, próbujących tłumaczyć, że chodzi o internowanie, a nie aresztowanie, wystarczyło, że nie ma ich z nami. Nie działały telefony, ale wieści rozchodziły się szybko. Znaliśmy już niedzielny przebieg zajść w Łodzi na Piotrkowskiej przy budynku „Solidarności”, w Zarządzie Regionu, doszły też informacje o aresztowaniu Andrzeja Słowika i Jerzego Kropiwnickiego. Szefowie zakładu – chyba w celu przekonania nas o tym, że nic od nich nie zależy – przekazali wiadomość, że w ”Pamotexie” i innych zakładach są już wojskowi komisarze, którzy nadzorują całą ich działalność, podobno jest także wojskowy komisarz Pabianic. Utrwalało to nas w przekonaniu, że w takim razie trzeba próbować z nimi rozmawiać. Cóż, byliśmy wychowankami „Solidarności” – jeszcze wierzyliśmy w znaczenie rozmowy:; „Jak Polak z Polakiem”. Niedaleka przyszłość miała nas wszystkich doświadczyć i ostatecznie przekonać jak władze wyobrażają sobie rozmowę ze społeczeństwem i jakim posłużą się językiem. Kilka dni pozostało do wydarzeń przed kopalnią „Wujek”.

Około godziny 13-ej rozpoczęły się rozmowy w budynku dyrekcji. Z naszej strony uczestniczyło w nich chyba dziesięć osób, zapamiętałem z nich tylko Gienka Cieciorowskiego, Czesława Dankę, Henryka Maciejewskiego, Edwarda Micotę, Jana Zycha.

Wchodziliśmy przez sekretariat wraz z dyrektorem zakładu Kuchniewskim do jego gabinetu, gdzie za ustawionymi wzdłuż stolami siedziało już czterech wojskowych w mundurach, jak się okazało byli to komisarze miasta i „Pamotexu”, dwóch pułkowników, jeden major i kapitan w mundurze lotnika. Oprócz nich rozpoznaliśmy sekretarza KM PZPR, sekretarza KZ PZPR Kolasińskiego, byli też wicedyrektorzy, chyba R. Augustyniak i J. Krzemiński. Usiedliśmy po drugiej stronie stołów. Pamiętam, że dyrektor Kuchniewski usiadł po naszej stronie. Wtedy bardzo nam się ten gest podobał – uważaliśmy, że nie był to przypadek, ale zamierzone działanie. Musieli to zapamiętać i źle ocenić komisarze, i sekretarze, ponieważ po kilku miesiącach przestał być naczelnym „Pamotexu” i wrócił do Łomży, skąd przyszedł do Pabianic. Prawdopodobnie zarzucono mu zbytnią uległość wobec „Solidarności” i utratę zdolności kierowania zakładem – tak to wtedy określono. Twardogłowi pozbyli się także J. Krzemińskiego – z podobnych przyczyn. Być może szukano, jak było w modzie, kozłów ofiarnych.

Rozmowy okazały się dialogiem głuchych. My mówiliśmy o konieczności zwolnienia internowanych kolegów, o bezprawnym zawieszeniu działalności związku „Solidarność”, represjach milicji, ZOMO-wców i SB-ków – wiedzieliśmy co działo się w Łodzi, podważaliśmy zasadność dekretu o stanie wojennym, pytaliśmy z kim prowadzą wojnę, kto dał im do tego prawo, jak polskie wojsko może występować przeciw własnemu narodowi. Odpowiedzi na nasze postulaty i konkretne pytania nie było żadnej. Wysłuchaliśmy natomiast marnie wyuczonych uzasadnień potrzeby wprowadzenia stanu wojennego, przemówień o groźbie wojny domowej, do której chciała doprowadzić „Solidarność”, wszystko to było wypowiadane z zapiekłą złością i argumentacją poniżej poziomu Albina Siwaka. Szczególnie denne były wynurzenia sekretarzy, którzy celowali w próbach tłumaczenia „na nasze” drętwych mów komisarzy. Może zresztą, chcieli się dobrze przedstawić i bronili własnych tyłków.

Kilkanaście minut po godzinie 15-ej weszła sekretarka i powiedziała, że wydziały produkcyjne zakładu kolejno stają, zaczyna się strajk. Wiadomość wywołała widoczne poruszenie wśród „wron” – takie określenie już zaczęło przylegać do komisarzy. My mieliśmy powód do zadowolenia, załoga właściwie zrozumiała dany wcześniej sygnał. Po przyjściu pracowników drugiej zmiany, pozostali najodważniejsi ze zmiany rannej i razem rozpoczęli strajk w czasie, gdy my jako ich reprezentanci prowadzimy rozmowy. Było to o tyle ważne, że trudno zarzucić organizowanie strajku delegatom pracowników w czasie prowadzenia przez nich negocjacji – tak staraliśmy się ubezpieczyć przed sankcjami dekretu o stanie wojennym, nikt z nas nie miał ochoty niepotrzebnie odgrywać roli bohatera. Róbmy swoje, ale mądrze, tyle już zdążyliśmy się nauczyć w dotychczasowych kontaktach z komuną.

Kolejna godzina upłynęła na uporczywych rozmowach wroniej strony, abyśmy wygasili strajk, były na zmianę prośbę w imię rzekomego wspólnego dobra, groźby wobec nas i strajkujących i bardzo mgliste obietnice, co do naszych postulatów, szczególnie dotyczących internowanych kolegów. Odpowiadaliśmy jednoznacznie: strajk ma charakter spontanicznego odruchu pracowników wobec naruszenia prawa przez WRON-ę (Wojskową Radę Ocalenia Narodowego – jak pokracznie Jaruzelski nazwał powstała juntę, dając tym powód do wszelkich możliwych przeinaczeń, żartów i złośliwości), aresztowań działaczy i zawieszenia wielomilionowej ”Solidarności”.

Trwał impas. Raz jeszcze zaskoczył nas dyrektor Kuchniewski, rozpaczliwie szukający wyjścia z  zaostrzającej się sytuacji, bez żadnej konsultacji z komisarzami zgłosił propozycję  złożenia osobistego poręczenia za internowanych pracowników zakładu w przypadku ich zwolnienia. Komisarze i sekretarze, wyraźnie niezadowoleni, zaczęli kluczyć i szukać dziury w całym. Wywiązała się  zaczepna dyskusja o Marku Chwalewskim, którego przedstawiali jako niebezpiecznego przeciwnika ustroju – w jego przypadku nie dopuszczają nawet myśli o wcześniejszym zwolnieniu. Trzeba powiedzieć, że musieli mieć opinię SB-cji o Marku, był on rzeczywiście chyba ostatnim internowanym z regionu łódzkiego, który wyszedł z więzienia w Kwidzynie dopiero w końcu grudnia 1982 roku. Ostatecznie propozycja poręczenia utonęła w zapowiedziach kontaktów z „właściwymi” władzami (czyli Służbą Bezpieczeństwa).

Rozmowy zakończyły się bez żadnych ustaleń. Nerwowość komisarzy wynikała prawdopodobnie z chęci dogadania się przez własne środki łączności ze zwierzchnikami – jak to w wojsku, bez rozkazu „z góry”, w sytuacjach nietypowych nie wiedzą co zrobić.

Wracamy na  oddział wykańczalni. Opowiadamy o rozmowach, mówimy wprost, że zakończyły bez żadnych ustaleń – przedstawiamy tylko ich przebieg oraz wypowiedzi uczestników rozmów. Przed godziną 23 pod portiernię wykańczalni zajechało siedemnaście transporterów opancerzonych i samochodów „zomowców”. Widząc to, Heniek Maciejewski – redaktor zakładowej gazety, zwraca się do mnie; „Zenek, w tej chwili to mamy obaj po trzy lata”.

Jest wieczór, spotykamy się na korytarzu oddziału wykańczalni z dyrektorem Zdzisławem Kuchniewskim, który zwrócił się do mnie: „Dawaj mi pan tych wszystkich przywódców, bo jeszcze jestem 10 minut dyrektorem zakładu”. Chcę w tym miejscu zaznaczyć, że wszyscy przywódcy związkowi znajdowali się tego wieczoru na wykańczalni. Po kilku chwilach dyrektor dodaje: „Wie pan, nie widziałem się z rodziną już prawie trzy miesiące i nie wiem kiedy się z nią zobaczę”. W tym momencie zauważyłem w jego oczach łzy – rodzina dyrektora mieszkała w Białymstoku.

Musieliśmy ustąpić przed siłą. Pamiętam, że szczególnie odważne były kobiety, trzeba było je przekonywać, aby włączyły maszyny i przystąpiły do pracy. Mówiliśmy, że nie można narażać ich życia i zdrowia, powoływaliśmy też słowa Prymasa Glempa z niedzielnego kazania o oszczędzaniu głów, bo będą jeszcze Polsce potrzebne.

Za udział w strajku 14 grudnia 1981 roku zabrano Janowi Zychowi i mnie trzynastkę. Wobec pięcioosobowego składu Zakładowej Komisji Rozjemczej powiedziałem: „Panie i panowie, po co ten cyrk i tak ją będziecie musieli wypłacić”, a oni, że takie są przepisy i nic nie mogą zrobić. Więc z Janem Zychem odwołaliśmy się do Sądu Pracy w Łodzi i tam sprawę wygraliśmy. Przywieźliśmy dokumenty i okazaliśmy je Zakładowej Komisji Rozjemczej mówiąc: „Jak się państwo teraz czujecie i wyglądacie?”. Po nich spłynęło to jak … wiadomo co.

Za zbiórkę pieniędzy na powodzian Płocka 15 stycznia 1982 roku wyrzucony zostałem z zakładu, ponieważ w tym czasie podejrzewano mnie, że zbieram na pomoc dla internowanych. Nie chcę nikogo pomawiać ani obrażać, jednak muszę powiedzieć, że przyczyniły się do tego takie osoby jak Tadeusz Beze, Jadwiga Młynarczyk, Czesław Słabiak i inni – mam na to dowody i stosowne dokumenty.

29 stycznia 1982 roku zwolniono z pracy ośmiu działaczy ”Solidarności”, byli to: Eugeniusz Cieciorowski, Czesław danka, Zenon Kuchler, Andrzej Nowicki, Krzysztof Ręba, Ryszard Rygiel, Kazimierz Stuś, Jan Zych. Pięciu zwolnionych zostało w czasie rannej zmiany. Trzech z nas pracowało na nocnej zmianie: Czesław Danka, Jan Zych i ja. O wpół do piątej rano przyszedł po mnie mistrz i wola do kierownika. Wiedziałem po co idę. Kierownik powiedział: „Proszę, niech pan usiądzie, bo jak panu coś dam to pan upadnie”. Nie siadam. Kierownik, widząc to, daje mi wymówienie z pracy. Bez jednego słowa oddzielam jeden egzemplarz, pozostałe rzucam na biurko i lekceważąc kierownika, wychodzę. Poszedłem na oddział a potem do szatni. Przebieramy się wszyscy, zamykamy nasze szafki jak zwykle na kłódki i opuszczamy zakład. Byliśmy w takim samym składzie jak 14 grudnia 1981 roku, gdy przyszliśmy do zakładu z ulotkami.

Gdy opuszczaliśmy zakład, ludzie poklepywali nas po ramieniu, niektórzy mieli nawet łzy w oczach. Portier natomiast oświadczył nam, że nie mamy prawa wstępu na teren zakładu, bo zostaliśmy wyrzuceni dostając „wilczy bilet”.   

Tak przeszły trzy miesiące bez pracy, chleba i pieniędzy, ale dzięki takim ludziom, jak pani Kazimiera Musiał, która nas wspierała finansowo i materialnie, wspierali nas także inni, na przykład Janusz Polc, który pewnego dnia przyszedł do mnie i mówi: „Zenek, nie gniewaj się, bo przyjdzie taki czas, że ja też nie będę miał” i położył pieniądze na stole. W tym momencie miałem „kluchę” w gardle i łzy w oczach.

19 lutego 1982 roku wraca sprawa wyrzuconych z pracy działaczy związku, odbywa się w Terenowej Komisji Odwoławczej do Spraw Pracy w Pabianicach, mieszczącej się przy dawnej ulicy Armii Czerwonej 16 (dzisiaj Zamkowa). „Sądzili” nas Stanisław Gołdyga w asyście pułkownika – komisarza WRON, sekretarza Komitetu Miejskiego PZPR, wicedyrektorów Ryszarda Augustyniaka i Jana Gąsiora oraz SB. Na rozprawę, oprócz naszej ósemki, zjawiło się około 30 osób. Sala rozpraw mieściła się na drugim piętrze, piętro niżej byliśmy pilnowani przez trzech milicjantów z automatami i krótkofalówkami, na dole przed budynkiem stały dwie ”suki” w pogotowiu. Po tendencyjnym orzeczeniu, po całej „sprawie”, zaczęła się zadyma. Pogoniliśmy kota „oprawcom”, uciekali na trzecie piętro. Gdy byli na półpiętrze Gienek Cieciorowski zaczął krzyczeć: „Jeszcze was s…syny będziemy spod łóżek wyciągać”.

Gienek miał ostry język, gdy 22 sierpnia 1981 roku odbyła się na nowym rynku manifestacja głodujących kobiet, przemawiając do zgromadzonych powiedział, że władza ma „skrwawione ręce robotniczą krwią i nie będzie dalej rządzić polskim narodem”, za te słowa tłumaczył się u prezydenta Pabianic.

W stanie wojennym prawie we wszystkich akcjach i manifestacjach ulicznych w Łodzi brali udział między innymi: Marek Błoch, Eugeniusz Cieciorowski, Zenon Kuchler, Sławomir Niewiadomy i Janusz Polc. W latach 1981-1985 wzywany byłem kilkakrotnie na różnego rodzaju przesłuchania; rekordzistą w tym zakresie był Gienek Cieciorowski. Miałem również ”wizyty” domowe, pewnego razu odwiedził nas opiekun z SB- porucznik Pietrzyk – wtedy używał tego nazwiska. Sprzątaliśmy właśnie z żoną w pokoju, kiedy w drzwiach spostrzegliśmy stojącego esbeka. Żona mówi: „Panie, co pan tu robi i gdzie pan wszedł, do obory” – on odpowiada: „Ja pukałem”, na to żona: „Ale pana nikt tu nie prosił”. Następne wizyty były już na komendzie. Esbek mówił: „Wolałem was tu zaprosić, wasza żona jest taka nerwowa”.

Okazało się, że musiała przeżyć także rewizję w domu. 5 czerwca 1982 roku przyjechało pięciu, dwóch esbeków i trzech milicjantów. Mnie w tym czasie nie było w domu, żona była z dziećmi. Zanim weszli na podwórze zarepetowali automaty – widziała to sąsiadka. Gdy weszli do mieszkania stanęli na progu pytając, czy jestem w domu. Żona odpowiedziała, że mnie nie ma. Oni na to, że chcą się trochę rozejrzeć po mieszkaniu. Żona mówi: „Za chwilę, wezmę tylko krople na serce.”. Jeden z esbeków powiada: „Niech się pani tak nie denerwuje”. „Nachodzicie mnie w biały dzień i mam się nie denerwować” – stwierdziła. Trzymając ich na progu, zapaliła papierosa. Kiedy trochę ochłonęła powiedziała: „Ale ja wezmę sobie świadka”. „Wolno pani, ale będę pani towarzyszył” – odpowiedział dowodzący ekipa. „Nie wierzę wam” – ciągnęła  dalej zona. „Albo coś podrzucicie, albo podpieprzycie”. „Proszę nie ubliżać” – obruszył się. „Nie ubliżam, wszyscy mają o was takie zdanie” – kontynuowała żona. Kiedy przyszła sąsiadka zażądali od niej natychmiast okazania dowodu. „Proszę nie krzyczeć, jak będzie potrzebny dowód to sąsiadka go przyniesie. To gdzie zaczynamy” – zapytała, wskazując ręką na pokój i kuchnię. „Nam wszystko jedno” – odpowiedzieli „rewidenci”. Zaczęła się rewizja. Żona zwróciła się do nich z prośbą o nierobienie bałaganu, ponieważ idzie na noc do pracy. Po tych słowach  trochę ostrożniej przewracali wszystko w szafach, potem w komórce, piwnicy i garażu. Muszę powiedzieć, że miałem dużo szczęścia, bo na szafie leżała walizka a na walizce spory plik ulotek. Nie wiadomo, czy Pan Bóg w tym momencie osłabił ich widzenie, bo żona sięgając walizkę z szafy, na życzenie rewidujących, dostrzegła ulotki i zrzuciła je za szafę. Obyło się bez wpadki.

Kilka słów chciałbym poświęcić moim dzieciom: synowi Piotrowi i córce Iwonie.  W kręgach esbeków i partyjniaków byłem osobą znaną, z tego powodu dzieci nie miały łatwego życia.

Piotrek po ukończeniu szkoły zawodowej podjął pracę w Fabryce Urządzeń Mechanicznych im. J. Strzelczyka mieszczącej się przy (dawnej) ulicy gen. Żukowa, obecnie Łaska 3/5. W dniu 1 maja 1982 roku ktoś wywiesił dwie flagi NSZZ „Solidarność” na biurowcu zakładów, jednocześnie na ścianie od strony ulicy Generała Żukowa umieszczono antykomunistyczne napisy. W zakładzie gotowało się jak w tyglu. Szukano winnego, którego można byłoby tym obarczyć. Rezultat był żaden. Kompromitujące napisy trzeba było natychmiast usunąć i ktoś musiał to zrobić. Padło na Piotrka – mojego syna za „przestępczą i wywrotową” działalność ojca. Kierownictwo partyjne zakładu postawiło warunek, albo zetrze kompromitujące ich napisy, albo pożegna się z robotą.  Syn nie miał wyboru, dopiero co zaczął  pracę i ta była w tym momencie ważniejsza  niż upokorzenie partyjnym nakazem. Po tym zajściu kazali mu zgłosić się w komendzie. Czas zgłoszenia tak ustalili, że zdążył ledwie po drodze wpaść do domu, powiedzieć co się stało i pobiegł dalej. W komendzie był przesłuchiwany przez dłuższy czas. Pytano go kto to zrobił, co robił w tym czasie ojciec, z kim się spotyka i dalej w podobnym stylu. W zakładzie pracowali działacze NSZZ „Solidarność”: Krzysztof Kościan i Mirosław Nowak – chcieli chyba ustalić istnienie kontaktów między nami.

W tym okresie córka  Iwona uczęszczała do II Liceum Ogólnokształcącego w Pabianicach na ulicy Pułaskiego i była tuż przed maturą. Podczas zdawania egzaminu maturalnego komisja oceniająca odpowiedzi zaproponowała ocenę cztery plus, w tym momencie wchodząca właśnie ówczesna dyrektorka liceum Wanda Lelonek spojrzała na egzaminowaną i powiedziała do komisji: „ Ja  proponuję trzy”. I tak też się stało, egzaminujący wystawili trójkę zamiast cztery plus, a przecież dyrektorka nie była przy egzaminie córki i nie słyszała odpowiedzi. Córka bardzo to przeżyła, płakała z tego powodu prawie przez całe wakacje. Na studia medyczne w Łodzi zdawała dwa razy i dwukrotnie nie została przyjęta. Pojechała do Poznania, dalej od Pabianic, zdała egzaminy, została przyjęta i ukończyła studia. Jest dzisiaj dobrym i uczciwym lekarzem, bo tak ją wychowaliśmy. Wspominam tylko o dwóch epizodach z tamtego okresu, choć było ich znacznie więcej, ponieważ chciałem wskazać jak represje przenoszono na pozostałych członków rodziny. Z powodu mojej działalności związkowej cała moja rodzina była szykanowana i represjonowana.

Po trudnym okresie bez pracy i pieniędzy, większość z naszej wyrzuconej ósemki została zatrudniona. Przyczyniła się do tego  grupa związkowców NSZZ „Solidarność”, w której prym wiódł Jerzy Grala. Część z nas dostała pracę w Zakładzie Naprawy i Mechanizacji Rolnictwa w Żdżarach koło Łodzi.

W sobotę 23 października 1982 roku przed Urzędem Miasta odbyła się manifestacja NSZZ „Solidarność”, w której udział wzięło około 400 osób. Eugeniusz Cieciorowski wszedł na murek stojący naprzeciwko urzędu i przemówił do zgromadzonych. Powiedział między innymi,  że jest nas zbyt mało, aby coś zrobić i zaproponował przemarsz manifestantów przez miasto, na ”starówkę”, pod tablicę Józefa Piłsudskiego. Tak się też stało, pochód szedł chodnikiem, na czele z Gienkiem Cieciorowskim wznoszącym okrzyki „Uwolnić Lecha zamknąć Wojciecha”, ja znajdowałem się w środku kolumny. Podczas marszu wyprzedził nas samochód, z którego fotograf Stanisław Czekalski robił zdjęcia, podobnie jak wcześniej, gdy fotografował zgromadzonych z budynku urzędu i później przy tablicy ku czci Marszałka, gdzie również dokumentował wydarzenia. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że robi to dla Służby Bezpieczeństwa. Gdy wszyscy manifestujący doszli na miejsce, odśpiewano hymn „Jeszcze Polska” i „Boże coś Polskę”.

W poniedziałek  25 października 1982 roku pojechałem jak zwykle do pracy w Żdżarach. Podszedł do mnie mistrz, każe mi się przebrać i zgłosić do dyrektora. Zaskoczył mnie to bardzo i tak jak stałem, w roboczym ubraniu wyszedłem z hali, widzę samochód milicyjny przed biurowcem. Wróciłem na oddział i mówię do Jurka Grali i Staśka Drabika: przyjechali po mnie. Następnie poszedłem do dyrektora, było tam dwóch mundurowych i dwóch cywilnych esbeków. Dyrektor mówi: „Miał się pan przebrać”, ja na to: „Miałem się zgłosić” – dalej powiedział: „Ci panowie chcą z panem porozmawiać, ale nie tutaj, tylko gdzie indziej”. Poszedłem do szatni i zacząłem się przebierać. Moje dokumenty dałem Staśkowi Drabikowi, żeby oddał je mojej żonie i powiedział, że mnie aresztowali.

W tym samym czasie w „Pamotexie” aresztowali Gienka Cieciorowskiego. Widziała to żona, ponieważ jej krosna były bardzo blisko pomieszczenia, w którym pracował Gienek, zresztą wychodząc z kierownikiem powiedział: „Przyjechali po mnie”. Żona pomyślała od razu czy mnie nie spotkało to samo,  przyszła do domu i niecierpliwie oczekiwała na mój przyjazd z pracy, raz po raz  spoglądając na zegarek. Patrząc w okno zamiast mnie zobaczyła idącego Staśka Drabika, który opowiedział jej o całej sprawie i przekazał moje dokumenty.

Znalazłem się w komendzie, prowadzony korytarzem przez esbeków, zobaczyłem siedzącego na ławce Gienka Cieciorowskiego. Dał mi dyskretnie znak palcem, żebym nic nie mówił.  Po kilkugodzinnych przesłuchaniach zapakowali nas do oddzielnych cel. Zobaczyłem go dopiero na sprawie.

Przesiedziałem resztę dnia i noc. Następnego dnia zawieźli mnie na rozprawę przed kolegium do budynku Urzędu Miasta jak zbrodniarza, bez sznurówek i paska. W końcu korytarza widzę żonę, nie pozwolono nam zbliżyć się do siebie. Kończy się rozprawa Gienka Cieciorowskiego i wprowadzają mnie do sali. Słyszę jak Gienek pyta kolegium na czym się opierają, wydając takie orzeczenie., odpowiedź brzmi, że mają świadków. Kolejne pytanie: jakich, wskazują mu siedzących pod ścianą esbeków, ze spuszczonymi głowami, aby ich nie można było rozpoznać.

Zaczyna się moja rozprawa, która przeszła szybko i składnie. Nim się obejrzałem kolegium orzekło: trzy miesiące aresztu z możliwością wpłacenia kaucji w wysokości osiemnastu tysięcy złotych. Moja żona stojąca blisko urzędnika trzymającego w ręku moje dokumenty w pewnej chwili wyrwała mu je, podeszła do stołu kolegium, wymachując nimi zapytała: „To znaczy, że płacę i mąż wychodzi, tak czy nie?”. Zaskoczeni jej zachowaniem szybko odpowiedzieli : „Tak, tak, tak”.

Gienek Cieciorowski nie miał takiej możliwości. Orzeczoną karę trzech miesięcy bezwzględnego aresztu musiał odsiedzieć.

Po rozprawie przed kolegium zawieźli mnie do celi w komendzie. Żona wpłaciła kaucję i po kilku godzinach wychodzę wreszcie na wolność. Przed wyjściem klawisz pozwolił mi pożegnać się z Gienkiem Cieciorowskim, uściskaliśmy się mając łzy w oczach.

Chciałbym tu wspomnieć o zainteresowaniu jakie wykazał naszymi rodzinami, od aresztowania nas, pan Jan Kepler, odwiedzając nasze domy, służąc radą i pomocą.

Po trzech dniach wracam do pracy. Zawsze wsiadałem  z przystanku na Zielonej Górce do autobusu zakładowego tylnym wejściem, gdy wsiadłem ludzie z całego autobusu obejrzeli się do tyłu. Kiedy dojechaliśmy, w zakładzie zwróciłem się do Jurka Grali: „Ładnie mnie przywitaliście na przystanku”, uśmiechając się i  powiedział: „My co dzień oglądaliśmy się, oczekując ciebie”. Serdecznie mu dziękuję za jego aktywność, za pomoc, to właśnie on zabiegał o pieniądze na kaucję, w samym zakładzie zebrano dwanaście tysięcy złotych, był to przejaw ludzkiej solidarności, której dziś nam szczególnie brak. Pozostałe sześć tysięcy złotych dał mi związek „Solidarność”.

W 1985 roku 16 kwietnia byłem u rodziny na wsi. Przywiozłem stamtąd piękne, żółte żonkile, tego dnia obchodzę urodziny. Postanowiłem zanieść je na symboliczny grób księdza Jerzego przed kościołem Najświętszej Marii Panny w Pabianicach. Po drodze spotkałem Żenię Rygiel, zonę kolegi Ryszarda Rygla, pokazałem piękne kwiaty i powiedziałem, że zamierzam złożyć je na grobie księdza Popiełuszki. W trakcie rozmowy spostrzegłem stojącą naprzeciwko  kościoła, przy rogu, „sukę” pełną milicjantów. Pani Żenia przestrzegała mnie, abym nie szedł, bo oni tylko czekają na taką  okazję, potwierdziłem jednak swój zamiar mówiąc – „co będzie, to będzie”. Pożegnałem się i poszedłem pod grób, rozłożyłem słoiki, nalałem wodę, ułożyłem kwiaty, trwało to kilka minut. Czułem, że jestem obserwowany.

Wszedłem do kościoła, pomodliłem się i po około piętnastu minutach wracałem do domu, idąc ulicą Armii Czerwonej (dziś Zamkowa) w kierunku Zielonej Górki. Przypomniałem sobie, że żona prosiła, abym zrobił drobne zakupy w kiosku naprzeciwko mojej ulicy Poniatowskiego. Ponieważ kiosk był zamknięty, poszedłem dalej na ulicę Kolejową, tam gdzie jest dworzec autobusowy. Kiedy robiłem zakupy, do kiosku podszedł jakiś facet, bełkotliwym głosem żądając coś od sprzedawcy, jedną rękę wyciąga nad moją głową, drugą  uderzył mnie w bok. Zaskoczony, spoglądam na niego – chyba jest podpity. Mówię: „Jak żeś się pan ochlał, to idź pan spokojnie do domu i nie zaczepiaj pan ludzi”. Na to on walnął mnie drugi raz i wywiązała się bójka, bowiem nie wiadomo skąd doskoczyło jeszcze dwóch jego kolesiów, mówiąc: „No, facet, teraz sobie pogadamy!”

Po zrobieniu zakupów zamierzałem wcześniej wracać do domu krótszą drogą, ulicą Mickiewicza, lecz w tej sytuacji zdecydowałem się na powrót przez miasto, od ulicy Kolejowej do Poniatowskiego jest przecież kawałek.  Bijatyka zaczęła się na dobre, okładali mnie tak przez całą drogę, ze wszystkich stron, pierwszy raz w życiu krzyczałem ratunku. Przekonałem się jak wielka jest znieczulica, może i strach, nikt z przechodzących nie zareagował, nie udzielił pomocy, kiedy tych trzech zbirów mnie okładało. Skręciłem wreszcie w ulicę Poniatowskiego, wtedy  dopiero przestali mnie bić i szybko zniknęli. Upadłem pobity i zakrwawiony pod płotem pobliskiej szkoły podstawowej. Na szczęście szła pani Janina Stachowska, widząc mnie w takim stanie chciała wezwać pogotowie. Poprosiłem ją, aby pomogła mi dojść do domu. Szedłem zakrwawiony i brudny. W domu córka pomogła mi się umyć, oczyściła zabrudzone ubranie. Przyszedł  Marek Bloch i pomógł mi dojść do postoju na Zielonej Górce, po drodze w kiosku zapytałem sprzedawcę, czy widział tych bandytów, którzy mnie pobili, czy wcześniej się  tu już kręcili? Kioskarz odpowiedział: „Oni tu przyszli za panem z miasta i mówię to tylko panu, bo „ich” tu w ogóle nie było…”.

Na pogotowiu zrobili mi kilka opatrunków, pozszywali rany na głowie. Pozwolono mi zadzwonić do komendy, przedstawiłem przebieg pobicia, powiedziałem, że jestem w pogotowiu. Powiedzieli, żebym nie wychodził, że zaraz przyjadą, poprosili też o podanie danych personalnych. Nie przyjeżdżali. Byłem bardzo zdziwiony. Kolega wyjaśnił mi dlaczego , żebym nie był zdziwiony.

Miałem już chęć, aby sprawę odpuścić, pomyślałem jednak, niby dlaczego mam draniom darować. Złożyłem odpowiednie pismo w Prokuraturze w Łodzi, wysłałem też pismo do Episkopatu w Warszawie, do Kurii Biskupiej w Łodzi. Po jakimś czasie zajęła się tym pabianicka milicja.

Pewnego dnia spotkałem dzielnicowego i powiedziałem, że jestem zdziwiony, ponieważ w dniu kiedy zostałem pobity w mieście aż roiło się od milicjantów , a na Zielonej Górce akurat nie było ani jednego, nawet na lekarstwo? Dowcipniś odpowiedział: „Gdybyśmy wiedzieli, że pana pobiją wysłalibyśmy cały patrol”. Po pobiciu chorowałem dwa i pół miesiąca. Dostałem odszkodowanie pieniężne, ale do dnia dzisiejszego całej sprawy nikt nie wyjaśnił.(…)

Redaktorem  cytowanych wspomnień  E. Cieciorowskiego i Z. Kuchlera  był Henryk Maciejewski.

H. Maciejewski: Świergot telefonu. Początkowo nie rozpoznałem głosu. Zenek Kuchler z Pabianic. Dawno się nie widzieliśmy – kilkanaście lat. Mamy ten szczególny rok dwutysięczny, okazja do wspomnień, i o to właśnie chodziło Zenkowi, zaczął, dość nieskładnie opowiadać, że z Gienkiem Cieciorowskim piszą o czasach pierwszej „Solidarności”, o strajku w stanie wojennym w „Pamotexie”, o podziemnej działalności w Pabianicach i Łodzi. Okres ten już dawno wyrzuciłem z pamięci. To prawda, byłem z nimi w tych czasach, spałem na betonie w wykańczalni, w pabianickiej bawełnie, w nocy po strajku 14 grudnia 1981 roku.

Przedtem zrobiłem błąd, który zawodowemu dziennikarzowi nie uchodzi, od sierpnia 1980 oddałem gazetę, którą wraz z Anką Szczepaniak pisaliśmy i wydawaliśmy w ”Pamotexie”, jako normalną, nic wówczas nie znaczącą gazetę zakładową, rodzącej się ”Solidarności”. Oznaczało to, że my, którzy w Pabianicach znaleźliśmy się z partyjnego nadania, przywiezieni w teczce, zaczęliśmy mówić głosem ludzi wdychających bawełniany pył, pracujących w wyniszczającym akordowym systemie, w halach, które nie musiały być upodabniane, aby grać w filmie „Ziemia obiecana”. One po prostu takie były. Dlaczego był to błąd – dziennikarz powinien być zimnym obserwatorem relacjonującym rzeczywistość.  W realnym socjalizmie i to było za dużo i prawdopodobnie nie do wybaczenia – kto widział wiernie opisywać rzeczywistość – ją trzeba było upiększać. Ja powinienem wiedzieć jak to robić, byłem już w swojej dotychczasowej karierze cenzorem PRL-u, na czwartym roku prawa zacząłem pracować w Wojewódzkim Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w Łodzi, tak wówczas nazywała się cenzura. Wiedziałem o czym pisać i jak pisać zgodnie z przykazaniem. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W cenzurze przeczytałem wszystkie niedopuszczone do druku felietony Kisiela, wszystkie teksty zdjęte przez urząd, wszystkie numery paryskiej „Kultury”. To była dobra szkoła. Tego nie nauczyłem się na uniwersytecie. Inaczej patrzyłem na życie. Wydarzenia lat: 1968, 1970, 1976 nie przyjmowałem już tak bezkrytycznie jak inni partyjni działacze.  

Od 1973 roku, będąc rzekomo „cudownym dzieckiem partii” byłem redaktorem naczelnym łódzkiego oddziału Krajowej Agencji Wydawniczej – podobno najmłodszym w Polsce, ale była to równia pochyła. Byłem jeszcze w PZPR, ale już mnie traktowano jako rewizjonistę. Chciałem zmian.

Przeżyłem załamanie nerwowe. Potraktowałem dotychczasowe życie jako balast. Dlatego przyjąłem propozycję objęcia stanowiska redaktora naczelnego gazety zakładowej w „Pamotexie” – chciałem być bliżej autentycznego życia. Nie zawiodłem się. Przyszedł sierpień 1980 roku.  Wiedziałem, że się nie myliłem.

Zostałem z nominacji „Solidarności” we wrześniu 1981 roku delegatem do Tymczasowego Zarządu NSZZ „Solidarność” Regionu Ziemi Łódzkiej. Oczywiście gazeta donosiła o wszystkim co działo się w związku, w rozumieniu partyjnych stałem się organem „Solidarności”. Jednocześnie, jak nigdy w życiu, zaznałem odczucia, że oto pupilek ustroju chce uzyskać zaufanie przeciwników reżimu – ale, nie dziwiłem się, że mi nie wierzono. Nawet  – w budynku: nomen-omen operetki, podczas wyborów Zarządu Regionu, gdy mnie wygwizdano, bo powiedziałem prawdę, że byłem lektorem KŁ PZPR i wykładowcą WUML-u, było mi tylko przykro, mówiłem do siebie: rób swoje, życie pokaże kto ma odwagę być po naszej stronie do końca… W październiku 1981 roku wystąpiłem z partii. Czułem, że zbliża się czas prawdy. Opublikowałem oświadczenie. Z dnia na dzień, z ogółu znajomych pozostała jedna dziesiąta, ci którzy nie zerwali znajomości.

Zenek chciał, żeby im pomóc w wydaniu wspomnień. Próbowałem – starałem się, sami ocenicie jak to wyszło, w imię dobrej szkoły socjologicznej, nie naruszać konstrukcji wypowiedzi autorów, zmieniałem tylko to co niezbędne, zostawiałem merytoryczną treść, emocjonalny charakter wypowiedzi, ingerowałem jedynie w ich gramatyczną zgodność i składność. Nie mam w tym zakresie doświadczeń, przypominałem sobie co robili inni, czytałem wspomnienia emigrantów, osadników na kresach, wyobrażałem sobie co robili redaktorzy tamtych wydań. Podstawą było dochowanie wierności oryginałowi.

Miałem jednak osobisty stosunek do ich treści. Przez jakiś czas uczestniczyłem w życiu autorów, mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nie przesadzają i nie koloryzują wspomnień. Miałem z nimi kontakt do 9 czerwca 1982 roku, od dnia kiedy esbecja mnie internowała. Wspólnie z doc. Czesławem Stradowskim przewodniczącym WZD „Solidarności” w Łodzi kierowaliśmy jedną z podziemnych struktur organizacyjnych. Wydawaliśmy pismo „Akcja konspiracyjna” kolportowane także w Pabianicach. Wpadliśmy po kolei, przy próbach scalania działających osobno łódzkich organizacji. Najpierw wpadł Stradowski, który poszedł na zebranie przedstawicieli podziemnych grup.  Okazało się, że znalazł się w Łowiczu (ośrodek dla internowanych w ciężkim więzieniu dla recydywistów). Na następne spotkanie poszedłem, licząc się z możliwością, że mnie zwiną. Ustaliłem wcześniej system kontaktów, sposób przekazywania artykułów do gazetki, zależało mi szczególnie, aby publikacje ukazywały się dalej, nawet jeśli mnie zamkną. Po spotkaniu, chyba nazajutrz, 5 czerwca miałem rewizję w domu, spodziewałem się aresztowania każdego następnego dnia. Żona wyjechała do Krakowa, do rodziny i przyznam, że byłem nawet zadowolony z tego zbiegu okoliczności. Przeczucie mnie nie myliło, zabrali mnie 9 czerwca.

Wypuścili mnie 16 listopada 1982 roku. Dopiero wtedy dowiedziałem się, 5 czerwca u Zenka Kuchlera była także rewizja. Prawdopodobnie szukali naszych gazetek. Dobrze, że nie znaleźli – jak pisze Zenek Pan Bóg odebrał im zdolność widzenia – bo spotkalibyśmy się w Łowiczu, albo na ławie oskarżonych w czasie procesu.

Lubiłem Zenka. Zawsze wydawał mi się bardzo prostolinijny, nawet nie potrafiący ukryć czegokolwiek. Moim zdaniem nie nadawał się do więzienia, mogło go zabić. Na jego twarzy wszystko było widać. Tacy ludzie nie powinni być w więzieniu. Ale lubiłem żartować, pamiętam jak podczas strajku powiedziałem, że ma trzy lata więzienia – prawdę mówiąc nie był to żart, tyle mogliśmy dostać z dekretu – potem już w konspiracji mówiłem, że jak za osiem, dziesięć lat nastanie ta nasza wolna Polska to: „Zenek, ciebie na wszelki wypadek trzeba będzie zamknąć na co najmniej trzy dni, bo mógłbyś nam nieźle nabruździć…”.

Zapłaciłem wysoką cenę za działalność w stanie wojennym. Nie z tytułu internowania. Kapturowa komisja weryfikacyjna orzekła: „nie zatrudniać w prasie, radio i telewizji” i to było gorsze. Po zwolnieniu musiałem, żeby żyć zmienić zawód. Dwukrotnie. W ”wolnej” Polsce nie wróciłem do dziennikarstwa, nie chciałem także parać się polityką. Wolałem być wolny od wszystkiego. Zresztą nie czułem się bohaterem, nie nadawałem się do odcinania kuponów. Uważałem, że zrobiłem to co należało. Zbyt dużo wiedziałem o systemach politycznych, o tym jak potrafią wykrzywiać ludzkie charaktery, o słabościach natury.

Jest za pięć minut siódma. Włączam radio. Słyszę, że to wystąpienie w 1979 roku naszego Jana Pawła II i Duch Święty spowodowały już za rok ogromne przemiany w Polsce, które później zaowocowały powstaniem III Rzeczypospolitej. Jeżeli tak, to wydaje mi się, że Duch Święty upodobał sobie postacie tych maluczkich Zenków i Gienków i w nie się wcielił, bo bez ich zaangażowania i cierpień nie byłoby nowej Polski.(…)



Jan Berner w „Chirurgicznej pasji 1955-2015.  60 lat fascynacji chirurgią na przełomie XX i XXI wieku”, 2015  wspomina również Pabianice, pisze m.in. Jestem przekonany, że ważnym początkiem mojego życiowego rozwoju i późniejszych osiągnięć był etap edukacji, który miał miejsce w moich rodzinnych Pabianicach. Szkolę Powszechną nr 5 i 11 im. Grzegorza Piramowicza w Pabianicach rozpocząłem w wieku 6 lat, po uzyskaniu zgody łódzkiego Kuratora w roku 1938. Równocześnie wstąpiłem do przyszkolnej drużyny zuchowej. Niestety z powodu okupacji niemieckiej musiałem ukończyć szkołę na tzw. tajnych kompletach. Następnie, już po wyzwoleniu kraju, zostałem w dniu 16 lutego 1945 r. przyjęty do Gimnazjum im. J. Śniadeckiego. Od roku 1948 uczęszczałem do Liceum Ogólnokształcącego im. Królowej Jadwigi, do klasy o profilu humanistycznym. Świadectwo dojrzałości otrzymałem 24 maja 1950 r. Po zdaniu egzaminów wstępnych rozpocząłem studia na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Łodzi, które ukończyłem 21 października 1955 r. (…)

Niezapomnianym wydarzeniem na mojej drodze chirurgicznej była decyzja ordynatora dr. Dobulewicza o wykonaniu przeze mnie samodzielnej operacji. 6 grudnia 1957 roku u chorego (lat 33) z ostrym zapaleniem wyrostka robaczkowego  - wykonałem appendectomię w asyście kolegi dr. Leszka Ziemby. Wizytujący przebieg operacji dr Jerzy Kasperski (z-ca ordynatora) na zakończenie zabiegu gratulując powiedział „będzie z Ciebie chirurg”. Tydzień później wypisałem chorego do domu – z gojącą się rana i bez powikłań.

Po zakończeniu wszystkich zabiegów tego dnia odbyło się spotkanie zespołu z poczęstunkiem, zwanym „tradycyjnym pasowaniem na chirurga”. Szef oddziału  pogratulował nowemu chirurgowi i wzniesiony został toast przygotowany przeze mnie „nieszczęsnym” wiśniakiem na rumie w artystycznej butelce. Na zakończenie spotkania uradowany raz jeszcze podziękowałem ordynatorowi i kolegom. Ale podczas wychodzenia z sali szef nachylając się ku mnie powiedział: „Kolego zorganizowałeś mile spotkanie, ale wiedz, iż prawdziwy chirurg pije tylko czystą wódkę”. Zapamiętałem sentencję do dziś i wspominam niekiedy podczas okazyjnych spotkań.

Rozpoczynałem pracę na chirurgii w okresie uprawiania wyczynowego sportu motorowego (1947-1957) – motocyklowe rajdy, crossy, wyścigi, krajowe i międzynarodowe. Podczas pewnego ostrego dyżuru naszego oddziału chirurgicznego wydarzyła się przygoda łącząca jakby obie moje pasje: chirurgię i sport. Zaistniała potrzeba pilnej konsultacji kardiologicznej u chorego, przygotowywanego do operacji w trybie pilnym. Pojawił się wówczas problem czasu i transportu z Łodzi konsultanta z kardiologii doc. Ryszarda Fenigsena. Zaproponowałem moją pomoc w tym zakresie, z wykorzystaniem motocykla (Victoria Sport 350). Po przyjęciu propozycji przez szefa dr. Jerzego Kasperskiego – wykonałem zadanie przewożąc pana docenta z Łodzi do Pabianic, w ciągu ok. 25 minut od chwili podjęcia decyzji. Konsultacja była w pełni udana i korzystna dla pacjenta. Otrzymałem podziękowanie i zyskałem uznanie ordynatora. Natomiast po zakończeniu konsultacji docent początkowo odmówił powrotu motocyklem do Łodzi, nie chcąc przeżywać po raz drugi emocji, jakie spotkały go podczas jazdy do Pabianic. Jednak po zapewnieniu, że będzie to turystyczna przejażdżka zmienił zdanie. Powrót był spokojny i bezpieczny. Zakończył się uznaniem ze strony p. docenta dla korzystania z tego rodzaju środka lokomocji oraz miłym pożegnaniem. (…)

Przygoda związkowa

Rozpoczęła się ona podczas podpisywania w kadrach umowy o pracę, kiedy to zostałem powiadomiony o działalności Związku Zawodowego Pracowników Służby Zdrowia oraz możliwości zostania jego członkiem. Kilka dni później zostałem poproszony na walne, sprawozdawczo-wyborcze zebranie. Siedzącego obok mnie na Sali Romana Jarzynę poznałem wcześniej w biurze administracji szpitala jako działacza  związków zawodowych. W trakcie zgłaszania kandydatów do Rady Zakładowej zgłosił moją kandydaturę. Powiedziałem mu, że jeszcze nie należę do Związku, na co odpowiedział – „Już należysz, a przecież lubisz pracę społeczną” (aktualnie byłem w zarządzie MRKS Włókniarz, działałem w PCK jako sędzia zawodów drużyn sanitarnych i członkiem PTTK). Nie chcąc stwarzać niepotrzebnych komplikacji wyraziłem zgodę na kandydowanie. Jakież było moje zdziwienie, gdy ogłoszono wyniki i okazało się, że otrzymałem największą liczbę głosów i zostałem wybrany przewodniczącym Rady. Na pierwszym posiedzeniu zapoznałem się z obowiązkami, dotychczasową, kartą pracownika i pracą sekretariatu. Wkrótce jednak  mój „związkowy los” został poddany ostrej próbie. Zostałem wezwany przez dyrektora szpitala i przełożoną pielęgniarek oraz sekretarza POP celem złożenia podpisu  na przygotowanym wymówieniu dla pracownika kotłowni, który podczas pracy był w stanie wskazującym nietrzeźwość. Postanowiłem przeprowadzić dochodzenie w tej sprawie, przed złożeniem podpisu. Dyrektor niechętnie, odroczył jednak na dwa dni rozwiązanie umowy. W czasie    rozmów z pracownikami i kierownikiem kadr dowiedziałem się, że nigdy nie było zastrzeżeń do pracy i przypadków używania alkoholu podczas dyżuru, a pracownik nie był dotąd karany. Tłumaczył się on, że nie pił w czasie pracy, jedynie był po rodzinnej uroczystości Miał na utrzymaniu żonę i  siedmioro dzieci, prosił o złagodzenie kary, zapewniając, że nigdy to przewinienie się nie powtórzy. Na spotkaniu z dyrekcją przedstawiłem okoliczności tej sprawy i zaproponowałem naganę z wpisaniem do akt. Dyrektor odmówił i kategorycznie zażądał podpisania wymówienia, na co nie wyraziłem zgody. W odpowiedzi dyrektor stwierdził, iż zatwierdza wymówienie, a mój podpis w tej sytuacji jest mu niepotrzebny. Mimo gorącej atmosfery spokojnie potwierdziłem moją propozycję radząc dyrektorowi ponowne przemyślenie sprawy i wzięcie pod uwagę także jej aspekt społeczny. W przeciwnym razie byłbym zmuszony odwołać się do władz wojewódzkich. Następnego dnia dyrektor przywrócił pracownika do pracy z wpisaną nagana do akt. W tym samym dniu pracownik zgłosił się do mnie i dziękował, płacząc, za pomoc będącą ratunkiem dla jego rodziny. W następnych latach tego słowa dotrzymał. Po zakończeniu tej sprawy odczułem satysfakcję z pomocy drugiemu człowiekowi i równocześnie podziękowałem dyrektorowi za decyzję i wyrozumiałość.

Propozycja z partii

Kilkumiesięczne przewodniczenie Radzie Zakładowej Zw. Zaw. Prac. Służby Zdrowia w dużym miejskim szpitalu zajmującym 4 budynki w różnych częściach miasta, który mimo trudności finansowych systematycznie rozwijał się, miało wpływ na dobrą opinię o Radzie. Tworzyliśmy przyjazną  atmosferę sprzyjająca  jakości pracy, wzajemnej współpracy w pokonywaniu trudności i problemów. Równocześnie dbałość o dobro pracowników, pacjentów oraz szpitala, była doceniana przez społeczeństwo. W niedługim czasie udało się powołać komitet budowy nowego szpitala, uzyskując zainteresowanie władz i poparcie społeczne. Niestety, narastający kryzys, mimo zebranych sporych funduszy uniemożliwił dalsze prowadzenie tej akcji.  Mimo odroczenia realizacji pomysłu na kilka lat, z pewnością  zapoczątkowana została jednak idea budowy nowego szpitala.

Działalność społeczna nie hamowała przy tym mojego rozwoju, zaangażowania i postępów w chirurgii. Mogła też, jak sądzę, mieć wpływ na zaskakującą propozycję jaka mnie spotkała. W czasie pełnienia dyżuru  odwiedził mnie sekretarz POP PZPR,  kierownik kadr szpitala i przekazał mi do wypełnienia podanie-wniosek o wstąpienie do  partii – PZPR. Uzasadniał propozycję moją dotychczasową, aktywną działalnością społeczną. Nie przyjąłem tego wniosku, motywując koniecznością zapoznania się ze statutem partii przed podjęciem takiej decyzji. Następnego dnia statut otrzymałem. Po kilku dniach spotkaliśmy się ponownie, znów na dyżurze. W czasie naszej rozmowy – oświadczyłem, że jestem praktykującym katolikiem, wychowanym przez rodziców w wierze. Moim wzorem szlachetnego i prawego człowieka, godnym do naśladowania był i jest ksiądz prefekt i nasz wychowawca Alojzy Pustelnik-Puszczyński, a także szkolny kolega z Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach, późniejszy biskup ks. Bohdan Bejze. Moje wstąpienie do partii o zupełnie innym światopoglądzie byłoby niezgodne zarówno z moimi zasadami, jak i z samym statutem. Wydawało się, że nasza szczera rozmowa zakończyła sprawę. Tymczasem po kilku dniach doszło do kolejnego spotkania, na którym sekretarz POP przedstawił mi opinię sekretarza komitetu miejskiego dotyczącą sprawy mojego wstąpienia do partii. Brzmiała ona: „Znamy kol. Bernera, jeszcze z harcerstwa, wysoko go oceniamy, a jego obecny światopogląd pozostawmy na przyszłość z jednym warunkiem – niech sobie chodzi do kościoła, tylko nie prowadzi księdza pod baldachimem w czasie procesji”. Po wysłuchaniu powyższej opinii i propozycji jeszcze mocniej dotarło do mnie, że jej przyjęcie byłoby  niegodną honoru nieuczciwością i absolutnie nie mogę jej przyjąć. Poprosiłem o przekazanie sekretarzowi komitetu podziękowania za propozycję i miłą ocenę.

Kończąc opis tego wydarzenia, muszę stwierdzić, że dziś wcale nie dziwię się tego typu działaniom stosowanym wówczas w celu pozyskiwania młodych ludzi i próbom zmian ich światopoglądu w celu pozyskiwania młodych ludzi i próbom zmian ich światopoglądu w celu utrwalania systemu totalitarnego. Na szczęście jednak, mimo pewnych sukcesów nie udało się zmienić większości naszego społeczeństwa czy przekreślić zasad, wartości, wiary pokoleń Polaków, ani zniszczyć wielowiekowej historii narodu. Chciałbym dodać, że po zmianie pracy i środowiska, już w klinice chirurgicznej Akademii Medycznej, nigdy nie spotkały mnie podobne propozycje, choć kwestie awansu w pracy były spowalniane. Nie miało to jednak wpływu na mój rozwój oraz zaangażowanie w chirurgii i działalności naukowej.

Dokument z przeszłości

Wydarzeniem niezwykłym podczas mojej pracy na chirurgii w Pabianicach było organizowane przez asystentów spotkanie z okazji imienin szefa dr. Michała Dobulewicza. W tym  czasie został po raz pierwszy wydany album poświęcony powstaniu Warszawskiemu, a nam udało się  go zakupić na prezent. Podczas spotkania na imieninowej kawie przekazaliśmy go uroczyście solenizantowi i wspólnie rozpoczęliśmy oglądanie unikalnego albumu. W pewnym momencie dotarliśmy do niezwykłej strony – na pierwszej było zdjęcie budynku w Warszawie, w którym na piętrze w dużym oknie obłożonym workami z piaskiem stał karabin maszynowy na podpórkach, a za nim trzech młodych powstańców. Na stronie drugiej ten sam budynek, ale zamiast okna – olbrzymia dziura i podpis pod zdjęciem „minuta po uderzeniu pocisku artyleryjskiego”. Dr Dobulewicz przekładający strony albumu, zatrzymał  się  i przez kilka minut nie odzywał się,  po chwili cichym głosem powiedział do nas: „Tutaj był nasz syn, powstaniec”. Następnie wstał, wziął album i wyszedł kierując się do mieszkania, w którym przebywała żona. Następnego dnia podziękował nam za album, który po tylu latach, był dowodem żołnierskiej śmierci ukochanego syna. (…)

Moi Mistrzowie

Michał Dobulewicz

Pochodził z Michaliszek na Ziemi Suwalskiej, gdzie urodził się 4 października 1884 roku. W Mariampolu na  Litwie ukończył gimnazjum filologiczne (1904). Studia lekarskie odbył w Cesarskiej Akademii Wojenno-Medycznej w Petersburgu (1907-1912), gdzie m. in. był słuchaczem słynnego Pawłowa. Studia zakończył z wyróżnieniem i w wyniku egzaminu konkursowego został w roku 1912 asystentem w klinice chirurgicznej, kierowanej przez wybitnego chirurga prof. A. Fiodorowa. Podczas I wojny światowej pracował w szpitalu wojskowym. Początek rewolucji październikowej zastał go w Kijowie, chorego na dur brzuszny. Po wyzdrowieniu wrócił do Polski. Pracował początkowo pod kierownictwem prof. Lotha w Zakładzie Anatomii Opisowej Uniwersytetu Warszawskiego, później wstąpił do Wojska Polskiego. Następnie pracował w  oddziałach chirurgicznych Szpitala Ujazdowskiego w Warszawie i Szpitala Okręgowego w Łodzi. Od roku 1919 pełnił funkcję komendanta i naczelnego chirurga szpitala polowego, biorąc udział w Bitwie Warszawskiej, zwanej Cudem nad Wisłą. Od roku 1922 rozpoczął pracę w Szpitalu Wojskowym w Lodzi jako naczelny chirurg i zastępca komendanta szpitala. W godzinach popołudniowych operował w szpitalu Ubezpieczalni Społecznej – znajdując również czas na pracę naukową. Osiedlił się wtedy na stałe w Łodzi. W 1938 roku został odznaczony  Orderem Odrodzenia Polski, a rok później mianowany pułkownikiem Wojska Polskiego. W kampanii wrześniowej 1939 roku brał udział jako naczelny chirurg Wojska Polskiego i komendant szpitala. W listopadzie wrócił do Warszawy, gdzie szczęśliwie odnalazł żonę z córką i synem.  Objął wtedy stanowisko ordynatora oddziału chirurgicznego Szpitala Ujazdowskiego, zajmując się ciężko rannymi i chorymi żołnierzami polskimi. Od czerwca 1942 roku także żołnierzami-jeńcami radzieckimi. Od czerwca 1943 roku do marca 1945 pełnił funkcję ordynatora oddziału chirurgicznego i dyrektora szpitala w Pruszkowie, gdzie zastał go wybuch Powstania Warszawskiego, w którym brali udział jego syn i córka. O śmierci syna dowiedział się wiele lat później. W tragicznym okresie, po upadku powstania, z narażeniem życia niósł pomoc ludziom na terenie Pruszkowa, konwojowanym przez Niemców z Warszawy, ułatwiając wielu odzyskanie wolności. W  1945 roku w kwietniu powołany został do wojska i objął oddział chirurgiczny Szpitala Okręgowego nr 1 w Warszawie, który wkrótce odzyskał pełną sprawność. 20 października tegoż roku  został zdemobilizowany i trafił do szpitala PCK  w Toruniu, skąd wkrótce powrócił do Łodzi. Nie mogąc odzyskać własnego domu zamieszkał z żoną i córką w Zgierzu. Otrzymał też wkrótce, od tworzącego wydział lekarski na Uniwersytecie Łódzkim profesora Wincentego Tomaszewicza, propozycję objęcia katedry anatomii topograficznej i chirurgii operacyjnej. Tragiczne przeżycia wojny skłoniły go jednak do nie przyjmowania tej propozycji.

W listopadzie 1946 roku przybył do Pabianic, otrzymał mieszkanie służbowe w szpitalu i objął oddział chirurgiczny. W krótkim czasie stworzył nowoczesny  oddział chirurgii, wprowadził i rozwijał najnowsze sposoby znieczulenia i wykonywał pełen zakres chirurgii ogólnej, w tym duże zabiegi chirurgiczne  z dziedziny traumatologii, urologii i neurochirurgii, poświęcając się całkowicie chorym. Zyskał uznanie czołowych polskich chirurgów, szacunek władz i otoczenia, a zwłaszcza pacjentów. Utrzymywał jednocześnie  kontakty z kierownikami klinik akademii Medycznej i Wojskowej oraz Towarzystwa Chirurgów Polskich, którego był członkiem. Szkolił młodych lekarzy i specjalizował utalentowanych chirurgów, będąc dla nich przykładem lekarza patrioty i człowieka niezwykłej prawości. W roku 1962 zarząd łódzkiego oddziału Towarzystwa Chirurgów Polskich zorganizował na 50-lecie pracy chirurgicznej dr. M. Dobulewicza uroczyste zebranie Towarzystwa w Sali wykładowej Akademii Medycznej w Łodzi w szpitalu im. Sterlinga. Jako Jego uczeń miałem zaszczyt przedstawić życiorys i dokonania jubilata. Były one niezwykle, a życiorys bardzo szczegółowy – na podstawie informacji uzyskanych od zony – zaskoczył nawet naszego  skromnego jubilata. Już na wstępie uroczystości zasiadł na jubileuszowym fotelu tylko na prośbę profesora Mariana Stefanowskiego i  profesora Andrzeja Alichniewicza, wobec aplauzu zgromadzonych członków Towarzystwa. Dwukrotne odśpiewane „Sto lat” przez zebranych kolegów wzruszyło tak serdecznie uhonorowanego, jak i zgromadzonych: kolegów, uczniów i licznych przyjaciół. Po powrocie do Pabianic, musiałem przyznać się skąd pochodziły moje informacje, dotyczące szczegółów życiorysu. Wyrazem uznania pracy naszego jubilata były również odznaczenia Odznaką Wzorowego Pracownika Służby Zdrowia (1952) oraz Orderem Odrodzenia Polski (1959). Władze miasta Pabianic przyznały wówczas mieszkanie komunalne. Od 1959 roku przeszedł do pracy w Miejskiej Przychodni  Chirurgicznej, gdzie przez następne blisko 10 lat nie szczędził swoich sił i wiedzy dla dobra chorych i pomocy młodszym kolegom. Szkoda, że odchodzącego wtedy ze szpitala wielkiego zasłużonego lekarza, ówczesny kierownik Wojewódzkiego Wydziału Zdrowia nie potrafił pożegnać osobiście. Jesienią 1969 roku dr Michał Dobulewicz przerwał pracę chirurgiczną z powodu pogarszającego się stanu zdrowia. Ostatnie miesiące życia spędził u kochanej córki Anny i zięcia Zielińskich, lekarzy mieszkających w Sopocie i pracujących w Akademii Medycznej w Gdańsku. Do ostatnich chwil interesował się postępami w chirurgii jego następców i uczniów. Odszedł na wieczna wartę 17 grudnia 1970 roku, idąc przez życie z hasłem Bóg-Honor-Ojczyzna.

Jerzy Kasperski

Urodził się 13 sierpnia 1913 roku w Pabianicach. Ojciec Julian i matka Jadwiga z Bromirskich mieli dwoje dzieci: Marie i Jerzego. Dyplom Lekarza na Wydziale lekarskim uniwersytetu warszawskiego otrzymał 1 września 1938 roku. Zgodnie z obowiązującymi regulaminami rozpoczął służbę w Szkole podchorążych  Sanitarnych tzw. sanitarce. Następnie odbył staż w Instytucie Chirurgii Urazowej w Warszawie. Tydzień przed wybuchem II wojny światowej został przydzielony do tzw. kadry zapasowej w Łodzi. 1 września 1939 roku został oddelegowany jako lekarz ochotnik wraz z 10 sanitariuszami do Sieradza, gdzie zorganizował punkt sanitarno-odżywczy PCK. Dr Jerzy Kasperski przemieszczając się wraz z grupą brał udział w kolejnych dwóch bitwach z najeźdźcą niemieckim. Pod Rawą Ruska został wzięty do niewoli. Po ucieczce z niewoli wrócił do Pabianic, gdzie od października rozpoczął pracę w szpitalu. Po aresztowaniu ojca i umieszczeniu go w „Zachęcie”, przeniósł się do Radomska. Wstąpił do Armii Krajowej w 1942 roku i został zaprzysiężony pod pseudonimem „Tulipan”. W trakcie działań w armii podziemnej uczestniczył w szeregu akcji bojowych, w tym w rozbiciu więzienia w Radomiu i uwolnieniu 41 żołnierzy AK. Następnie przeszedł na stałą służbę lekarza I batalionu 74. pułku piechoty Armii Krajowej. Udzielał pomocy lekarskiej, działającym także w podziemiu żołnierzom z Oddziału „Jędrusiów”. W Armii Krajowej działał do czasu rozwiązania – 19 stycznia 1945 r. Odznaczony został przez dowództwo Armii Krajowej Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Partyzanckim, Krzyżem Armii Krajowej, Medalem Wojska Polskiego (dwukrotnie) i Medalem za udział w Wojnie Obronnej 1939 roku. Podczas spotkań w domu u dr. Kasperskiego, osobiście mogłem podziwiać te wojenne odznaczenia. Był dumny i szczęśliwy, że mógł walczyć o wolność naszej ojczyzny. Z „zapartym tchem” słuchałem o wojennych przeżyciach, m. in. o zlikwidowaniu barbarzyńcy, komendanta SS w Radomsku (po wyroku sądu wojskowego AK) przez dowódcę oddziału AK. Niezwykle interesująca była również pomoc lekarska dla rannych i chorych żołnierzy, walczących w podziemiu, o której często wspominał doktor „Tulipan”.

Doktor Kasperski od stycznia 1945 roku rozpoczął pracę w szpitalu miejskim w Pabianicach, działając także jako pełnomocnik Polskiego Czerwonego Krzyża. W latach 1946-1947 jako kapitan WP pracował jeszcze w oddziałach chirurgicznych w Tarnowie, Łodzi i w Lublinie. 23 października 1948 roku zawarł związek małżeński z Czesławą Zagórowską – mgr farmacji. Dzieci państwa Kasperskich: Małgorzata mgr włókiennictwa i Maria – lekarz. W latach 1948-1952 był asystentem, a uzyskując stopień doktora medycyny został adiunktem w I Klinice Chirurgicznej Akademii Medycznej w Szpitalu im. Św. Rodziny w Łodzi, kierowanej przez profesora Mariana Stefanowskiego. Od roku 1953 był zastępcą ordynatora dr. M. Dobulewicza w szpitalu miejskim w Pabianicach. Od 1959 do 1973 roku pełnił funkcję ordynatora oddziału chirurgicznego, utrwalając wysoki poziom i znaczenie pabianickiej chirurgii i kontynuując kształcenie młodych chirurgów, szkoląc następców. Po przejściu na emeryturę pracował w miejskiej przychodni chirurgicznej. W latach 1959-1971 był radnym Miejskiej Rady Narodowej w Pabianicach. W roku 1979 odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski W 2001 roku otrzymał Tytuł i Patent Weterana Walk o Wolność i Niepodległość Rzeczypospolitej Polskiej oraz Honorową Odznakę PCK IV stopnia. W roku 2002 otrzymał nominację na stopień podpułkownika AK i Sił Zbrojnych RP. W 2003 roku uchwałą Rady Miejskiej otrzymał Tytuł Honorowego Obywatela Miasta Pabianic. W czasie długoletniej pracy zawodowej i społecznej wniósł ogromny wkład w rozwój naszego miasta i służby zdrowia. Na wieczna wartę odszedł  7 kwietnia 2009 roku w 94 roku życia. Pozostanie na zawsze w naszej pamięci jako człowiek honoru i obowiązku. (…)

Pasje chirurga

Rowerowa

Pierwszym zauroczeniem jednośladami, już w latach dziecięcych była jazda na rowerze otrzymanym od rodziców z okazji 6 urodzin. Z pewnością prezent inspirowany był pasją mojego ojca Stefana, znanego w latach 30-tych kolarza KS Orlę i PTC, mistrza Pabianic i regionu. Po krótkim przeszkoleniu przez ojca oraz kilku wspólnych rowerowych wyprawach, rozpocząłem samodzielną jazdę. Radość trwała do sierpnia 1939 roku, kiedy to ojciec zamurował rowery w rodzinnym domu. Pozostały częste sny o rowerowych wyprawach w ponurych okupacyjnych nocach. Po wyzwoleniu i powrocie do domu odzyskałem wymarzony rower. Odtąd jeździłem nim codziennie do szkoły, a po szkole, graliśmy z kolegami w piłkę rowerową – radość i zabawa były nie do opisania. Ukoronowaniem fascynacji rowerem było zdobycie sprawności harcerskiej „kolarza” – po przejechaniu (wspólnie z trzema harcerzami) trasy o długości 100 km:  Pabianice – Zapusta Mała k. Sieradza – Pabianice.

Motocyklowa

Rok 1947 był początkiem mojej pasji motocyklowej. Nadeszła wówczas powojenna era motorowa, a drogi zdominowały (obok coraz mniej licznych zaprzęgów konnych) motocykle różnych marek i pojemności. Ojciec widząc moje zainteresowanie zaprosił znajomego z motocyklem Sachs tzw. 100-tką (poj. 98 cm 3), z nożną przekładnią biegów, celem ew. zakupu. Po wyprowadzeniu motocykla na ulicę miałem się z nim zapoznać. Zanim panowie się zorientowali ja już go uruchomiłem i wypróbowałem, ku dużemu zaskoczeniu, gdyż nigdy nie jechałem motocyklem. Poznałem jednak wiele motocykli wcześniej – odwiedzając często znajomego mechanika (p. Garusińskiego) w jego  warsztacie motocyklowym. Ojciec zadowolony z moich umiejętności – kupił Sachsa w nagrodę za dobre wyniki nauki w szkole (II kl. gimnazjum). Od tego momentu moja droga ku motocyklowej pasji została otwarta. Wkrótce zostałem najmłodszym członkiem dawnego klubu mojego ojca, czyli PTC ( w 57osobowej sekcji  motocyklowej). Wraz z nimi odbywałem wspólne wycieczki, rajdy i tzw. zjazdy pakietowe na zawody motocyklowe.

Do dziś podziwiam mego ojca, który podjął decyzję wysłania mnie na kurs prawa jazdy do Poznania. Okazało się to możliwe w tamtejszej szkole samochodowo-motocyklowej „Auto-Ster”. Kurs trwał dwa miesiące, a mieszkałem u sympatycznej rodziny Brzozowskich, która w tym okresie zastępowała mi mój dom. (…)

20 sierpnia 1947 roku udałem się na pierwszą moją prawdziwą wyprawę motocyklową – w zjeździe pakietowym na V Rajd Tatrzański w Zakopanem. Jechaliśmy do Zakopanego 2 dni, wraz z kolegami z PTC (J. Stańczykiem i Z. Plackiem). Wystartowaliśmy dzień wcześniej przed pozostała grupą 54 kolegów na mocniejszych motorach. Spotkaliśmy się wszyscy rano przed defiladą otwierającą Zjazd i Zawody, którą miałem zaszczyt prowadzić na moim Sachsie. Rajd Tatrzański zakończył wyścig uliczny, w którym miejsce drugie zajął nasz kolega i mój „idol motocyklowy” Wiesław Dorożyński. W Zjeździe odnieśliśmy duży sukces zdobywając szereg nagród: 1. miejsca dla PTC – za największą liczbę 57 uczestników i za największą liczbę przejechanych km, dla najstarszego zawodnika (Leon Jankowski) i dla mnie, jako najmłodszego zawodnika. Wróciliśmy do Pabianic 27 sierpnia zadowoleni z sukcesu w skali ogólnopolskiej. Dla mnie ta motocyklowa wyprawa utrwaliła drogę ku życiowej pasji. Niestety, wkrótce PTC zostało przez władze komunistyczne brutalnie zlikwidowane 31 grudnia 1949 roku, a nasza sekcja rozwiązana. Zdecydowaliśmy się całą grupą wstąpić do MRKS „Włókniarz” Pabianice. Odtąd reprezentowałem nasz włókniarski klub, startując w rajdach, wyścigach, crossach i okazyjnie na torze trawiastym i żużlowym – aż do 1958 roku. Początkowo na własnych motocyklach NSU i Zundapp DB 250, a od 1951 r. po włączeniu do kadry w klasie 250 cm3 (obok W. Dorożyńskiego, W. Pawlickiego, J. Forstingera, H. Ratajskiego i L. i S. Ornafów)  klubową Jawą 250. Później w klasie 350 cm3 startowałem na własnej Viktorii 350.

W latach 1949 – 1958 startowałem w zawodach motocyklowych krajowych i międzynarodowych 67 razy. W 30 rajdach zdobyłem 23 medale (11 złotych, 9 srebrnych i 3 brązowe). W 22 wyścigach i 9 motocrossach – 1. miejsca (17), 2. miejsca (10) i 3. miejsca (3). W  ramach mistrzostw Okręgu Łódzkiego PZMot zdobyłem tytuły: 1953 – Mistrza Okręgu Łódzkiego w kl. 250 cm3. W roku 1955 – Mistrza Wyścigowego w kl. 350 cm3 . W roku 1956 –Mistrza Rajdowego w kl. 250 cm3 i Mistrza Wyścigowego w kl. 350 cm3 oraz Wicemistrza Wyścigowego w kl. 250 cm3 i w klasie 500 cm3. Mistrzostwo klubu „Włókniarz” udało mi zdobyć w 1954 roku na Victorii 350.29 czerwca 1952 roku w Gdyni brałem udział w Ogólnopolskim Rajdzie Uniwersalnym „Stoczniowca” (rajd, sekcje obserwowane, cross) z okazji Dni Morza. Zdobyłem I miejsce spośród motocykli jednośladowych (poza motocyklami z przyczepą) – uzyskując najlepszy wynik i nagrodę Stoczni Szczecińskiej. Zdobyłem brązowe medale w rajdzie obserwowanym do Mistrzostw Polski w jeleniej Górze (1952) i rajdzie obserwowanym w Bielsku-Białej (1953). W tym samym roku przywiozłem srebrny medal z rajdu obserwowanego w Głownie (1953). III Ogólnopolski  Rajd Uniwersalny (1954) organizowany przez zrzeszenie „Włókniarz” w Pabianicach, przyniósł po raz pierwszy i jedyny 1. miejsce i złoty medal w klasyfikacji zespołowej dla naszego zespołu w składzie: W. Dorożyński, W. Pawlicki, J. Berner. W tradycyjnym wyścigu ulicznym w Łowiczu (1954) będącym eliminacją do Mistrzostw Okręgu z udziałem kadry narodowej na motocyklach wyścigowych (Hennek, Kanas, Hajok) odniosłem niemały sukces – w mojej klasie 350 cm3 udało mi się „rozdzielić” tych zawodników i zdobyć 2. miejsce, zaraz po Henneku. Startowałem też 5 razy w Międzynarodowych Rajdach tatrzańskich, zdobywając m. in. srebrny medal w XII MRT i 10. Miejsce w klasyfikacji generalnej (kl. 250 cm3) w 1954 r. W tym Rajdzie miałem przyjemność spotkać na trasie Staszka Marusarza, który na Jawie 250 próbował tej dziedziny sportu i ukończył rajd w dobrej formie. Rajd Tatrzański był najtrudniejszym rajdem w Europie w tym okresie. W drodze do Zakopanego i z powrotem, zatrzymywałem się tradycyjnie w Częstochowie prosząc i dziękując za opiekę Matce Boskiej na Jasnej Górze.

Startując w Mistrzostwach Pucharowych Polski w Łodzi (1955)zdobyłem zloty medal. Przed rozpoczęciem sezonu sportowego w 1956 roku, w związku z pracą zawodową i specjalizacją w chirurgii, podjąłem decyzję o zakończeniu kariery sportowej. (…)

Moje doświadczenia odtąd przekazywałem najbliższym – żona Lidia, a potem córka Marlena Lidia i syn Andrzej Jan zdobyli prawo jazdy na samochód i motocykl, podobnie wnuczek Maciek, a wnuk Rafał ujeżdża skutery. Mam nadzieję, że prawnuczka Pola dołączy w przyszłości do tej grupy. Zawody motocyklowe kontynuuje syn Andrzej, chociaż  w innej, także ciekawej formie – turystyki motorowej na zagranicznych trasach, np. wyprawy Morze Bałtyckie – Morze Kaspijskie, w Rejon Kaukazu, na Krym, trasy alpejskie. Wnuk Maciek testuje za to jazdę terenową. Ja dzięki synowi jeżdżącemu wcześniej także na tzw. ścigaczach mogłem również przejść z mojej ery (Jawa, Victoria) i przesiąść się np. na Hondę CBR, na której byliśmy na torze wyścigowym pod Poznaniem. Skorzystałem wtedy z propozycji startu w jednym cyklu, gdzie  na prostej udało się osiągnąć ponad 200 km/h, chociaż z trudem utrzymywałem się w grupie. Ostatnio próbowałem Yamahę, utrzymując nienajgorszą jeszcze formę mojej motocyklowej jesieni.

Szybowcowa

Lotnictwem zainteresowałem się, obserwując walkę powietrzną nad Pabianicami w pierwszym dniu wojny 1939 roku. Zauważyłem najpierw na niebie armadę samolotów z czarnym krzyżem. Z pobliskiego lotniska polowego wystartowało do  nich 9 polskich myśliwców – prosto w środek tej grupy. Z zapartym tchem obserwowałem walkę powietrzną, w której 3 samoloty ze smugą dymu (w tym dwa niemieckie), odlatywały poza miasto.  Niemiecka eskadra zawróciła nie wykonując zadania. Od ojca zmobilizowanego do swej jednostki wojskowej, wykonującego w tym czasie zadanie osłony niemieckiego pilota przed tłumem ludzi, dowiedziałem się, iż uratował się na spadochronie po zestrzeleniu w walce. Ojciec, podoficer WP i artylerzysta, po wykonaniu zadania udał się na miejsce swego przydziału w IV PAC w Łodzi. Podczas wyzwalania nas od okupanta (18-19 stycznia 1945) przez wojska radzieckie – obserwowaliśmy wieczorem oświetlenie tzw. choinkami na spadochronach. Następnego dnia przed południem w trakcie  hitlerowskiego bombardowania naszego miasta – oglądałem niesamowitą walkę powietrzną niemal nad dachami domów, w której samoloty z czerwoną gwiazdą przepędziły niemieckich najeźdźców zdobywając olbrzymią przewagę w walce. Odtąd pojawiły się u mnie marzenia o lotnictwie.(…) Wtedy to, podczas uczęszczania do II LO dowiedziałem się o organizowanym w Pabianicach kursie szybowcowym. Wraz z kolegą z klasy Tadkiem Lachowiczem zapisaliśmy się na kilkutygodniowy kurs, przeszliśmy badania lekarskie i uzyskaliśmy I stopień oraz zostaliśmy zakwalifikowani do szkoły szybowcowej w Mrągowie.

Kurs ten rozpoczynał się tuz po egzaminach maturalnych (1950). W czerwcu wyjechaliśmy do Mrągowa i rozpoczęliśmy szkolenie i loty w 2etapach. W pierwszym loty z lin na wzgórzach (szybowiec SG 38) i w drugim za wyciągarką na lotnisku (Salamandra, Jerzyk, Bocian). Szkoleni byliśmy w 2 eskadrach. W jednej z nich pełniłem funkcję z-cy dowódcy eskadry. W trakcie szkolenia mieliśmy dwa dni urlopu na bal maturalny w Pabianicach, na który przyjechaliśmy z Tadkiem w stalowych lotniczych mundurach robiąc „furorę” w szkole i na ulicy. Po ukończeniu kursu uzyskaliśmy II stopień pilota szybowcowego (z odznaką 2 mewek) i możliwość dalszego rozwoju w Aeroklubie Łódzkim, rozpoczynając zdobywanie trzeciego stopnia i Srebrnej Odznaki. Tym samym młodzieńcze marzenie przerodziło się w pasję szybowcową.

Po wakacjach rozpocząłem studia w Akademii Medycznej. Niestety na III roku wydziału lekarskiego coraz więcej zajęć i dwie sportowe pasje (motocyklowa i szybowcowa) musiały zostać ograniczone,

Loty odbywały się na lotnisku w Dąbrówce, potem w Aleksandrowie dwa razy w tygodniu przez cały dzień, bez żadnych ulg ze strony Aeroklubu.

Chcąc ukończyć studia, z żalem zrezygnowałem z uprawiania wspaniałego sportu szybowcowego. W następnych latach, mając kolegów ze szkoły szybowcowej (później będących pilotami LOT-u, instruktorami pilotażu w Aeroklubach), miałem okazję polatać z nimi Wilgą czy wspaniałym „Biesem” z kolegą Andrzejem L., który po moim 15 min. locie – wykonał ze mną serie akrobacji z lotem nurkowym nad moim domem, z obserwującą nas moją małżonką, kończąc efektowną „beczką” pod cumulusy.

W czasie profesorskiej wizyty w USA spotkała mnie również niesamowita przygoda podczas lotu prywatnym samolotem odrzutowym do St. Louis. W trakcie lotu nad „srebrną wstęgą” Missisipi (na wysokości ok. 14000 m i z szybkością ok. 800 km/h) odwiedził nas kapitan zostawiając przy sterach 2-go pilota i zaproponował mały poczęstunek. W czasie rozmów na tematy lotnictwa wspomniałem o mojej pasji szybowcowej i motocyklowej, a także lotów z kolegą instruktorem wspaniałymi polskimi Biesem i Wilgą. Po tych informacjach kapitan zaprosił mnie do kabiny pilotów, gdzie spotkała mnie niezwykła niespodzianka. Po krótkim instruktarzu siadłem na kilka minut ze sterami naszego samolotu odrzutowego LEAR JET 55, co do dziś pozostaje niezwykłym przeżyciem, które doskonale pamiętam. Kilka minut lotu, pod kontrolą pilota, pozwoliło doznać niezwykłego uczucia i wrażenia, niezapomnianego do dziś. (…)

Dziennik Łódzki (2.03.2012) podał, że Profesor Jan Berner przeprowadził około 35 tysięcy poważnych operacji chirurgicznych i drugie tyle prostszych zabiegów.

Wikipedia.org - Jan Berner


Gazeta Pabianicka w numerach  16-25/1991 r.  opublikowała wspomnienia działacza robotniczego Marka Chwalewskiego z  lat 70. ubiegłego wieku.

Publikację wspomnień poprzedziła rozmowa z Chwalewskim „Ciągle w opozycji”(GP, nr15/1991)

Związany blisko z KSS KOR – pepinierą obecnej elity władzy i ROPCIO. W pierwszym okresie działania legalnej „Solidarności” przewodniczący Komisji Propagandy i Informacji w Pabianicach, następnie w stanie wojennym przewodniczący tajnej Tymczasowej Komisji Lokalnej „Solidarności”. Obecnie ponownie w opozycji, tym razem jako lider kilkunastoosobowej grupy „Solidarność -80” oraz Partii Wolności w naszym mieście. Pracownik PZPB „PAMOTEX”. Wspominają o nim prestiżowe wydawnictwa traktujące o działalności opozycyjnej w Polsce, m. in. Jan Józef Lipski w monografii pt. „KOR”. Opis jego życiowych perypetii znaleźć można w archiwalnym wydaniu „Raportu madryckiego o przestrzeganiu praw człowieka i obywatela w Polsce” z 1980 r. Człowiek, o którym mowa był także sygnatariuszem takich historycznych już dokumentów jak Karta Praw Robotniczych i Deklaracja Ruchu Wolnych Demokratów. Przedstawiamy państwu radykalnego, zdecydowanego na wszystko, działacza  robotniczego, Marka Chwalewskiego.

- W jakich okolicznościach zetknął się pan z Lechem Wałęsą?

- W Gdańsku, w 1978 r., przy podpisywaniu pierwszego dokumentu Wolnych Związków Zawodowych – Karty Praw Robotnika. Był wtedy autentyczny, nie wywyższał się. Byłem z nim po imieniu. O rozmiarach jego ówczesnej popularności niech świadczy to, iż podczas procesu przywódców buntu w obozie internowanych w Kwidzyniu, w którym uczestniczyłem jako świadek, obecny tam także mój ojciec prosił mnie, żebym przedstawił go Wałęsie, będącemu tam w charakterze obserwatora. Był bardzo zadowolony, bo uścisnął dłoń Pierwszego.  Wtedy Wałęsa był też moim przywódcą. Utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny i listowny. Na jego polecenie składałem protest przeciwko oszustwu wyborczemu w Pabianicach podczas wyborów do Sejmu PRL. Raz przysłał życzenia z okazji świąt Bożego Narodzenia dla robotników pabianickich, dla mnie i mojej rodziny. Życzenia Wałęsy odczytałem publicznie i oficjalnie w trakcie spotkania robotników i działaczy przy tablicy z wizerunkiem Piłsudskiego znajdującej się na murze kościoła św. Mateusza. W miarę jak stawał się osobą na świeczniku przestał widzieć w przyjaciołach, kolegach, robotnikach ludzi równych sobie. Potrafił powiedzieć, że będzie tych, którzy mu się przeciwstawiają ciąć z prawa i lewa.

- Kiedy nastąpił pański rozbrat z Wałęsą?

- W 1986 r. zrozumiałem, że Wałęsie i jego grupie nie chodzi o obronę interesu robotników, tylko o władzę. Nastąpiło odejście od ideałów „Solidarności” reprezentowanych m. in. przez Annę Walentynowicz.

- A co myślą o tym robotnicy  z PZPB?

- Ludzie są niezadowoleni, nie mają zaufania do żadnych organizacji. Mówią, że „Solidarność”, która tak czcili zdradziła ich. Są bezradni. Dociera powoli do nich to, iż „Solidarność” Wałęsy nie jest związkiem zawodowym, ale partią polityczną, wspierającą rząd.

- Co w chwili obecnej decyduje o nastrojach w fabryce?

- Gorąca jest sprawa prowizji od zysku określonej rozporządzeniem Rady Ministrów z 5 lutego br. Dyrektor ma otrzymać 25 mln złotych, przewodniczący rady pracowniczej 12,5 mln. Warunkiem wypłacenia tak wysokich premii jest wstrzymanie wszelkich podwyżek dla pracowników. Uważam, że jeśli został wypracowany wspólnym wysiłkiem zysk, to wysokie premie nalezą się także pozostałym pracownikom.

- O co chodzi w tym wszystkim?

- Dyktat Międzynarodowego Funduszu Walutowego zmierza do zniszczenia rodzimej gospodarki i do jej wyprzedaży obcemu kapitałowi. A powinno być odwrotnie, poprzez niskie podatki należałoby szeroko rozwijać prywatną przedsiębiorczość. W ten sposób skarb państ5wa czerpałby wyższe dochody, powstawałaby nowe miejsca pracy, rodziłaby się konkurencja. O zamierzeniach kapitału pisze prasa zachodnia. „Spectator” podaje np., że Polska nie ma innego wyjścia niż dać się skolonizować. W takiej sytuacji Polska straci resztki suwerenności i rzeczywiście stanie się kolonią. Dlatego obecną władzę, łącznie z Wałęsą trzeba obalić.

- Jaki program ma pan do zaproponowania?

- Zaproponowałbym program dr. Rafała Krawczyka zawarty w książce „Wielka przemiana”. Krawczyk uważa, że należy uwłaszczyć pracowników zakładów państwowych. Pracownikom należy po preferencyjnych cenach zaoferować 51-60 proc. akcji odzwierciedlających wartość przedsiębiorstwa. W ten sposób załoga identyfikowałaby się z zakładem. Pracownicy mieliby swoją własność. Zachodni kapitaliści, jeśliby tego chcieli, musieliby wykupić zakłady z rąk pracowników, a nie sądzę, żeby ci ostatni sprzedali swoją własność  w obce ręce. 40 proc. akcji przeszłoby do skarbu państwa celem regulacji procesów inflacyjnych.

- Zna pan doskonale prawie wszystkich legendarnych działaczy opozycji, obecnie ludzi z pierwszych stron gazet. Proszę coś o nich powiedzieć.

- Na przykład Jacek Kuroń. Uważam, że Kuroń jest porządnym człowiekiem, który nie dorobił się na pracy w ministerstwie. Oprócz tego, że stracił dużo zdrowia. Podobne zdanie mam o Michniku. Niezwykle uczciwym człowiekiem jest także Zbyszek Romaszewski. On nie pozwoliłby Wałęsie prowadzić się za rękę i dlatego Wałęsa zaaprobował na stanowisko prezesa NIK dyspozycyjną wobec siebie komunistkę Ziółkowską.

- Z jakim społecznym rezonansem spotkała się pańska działalność w ROPCiO i KOR?

- Zajmowałem się kolportażem poprzez skrzynki listowe w blokach korowskiego „Robotnika” oraz Karty Praw Robotnika i w związku z tym, po jakimś czasie byłem już znany. Ludzie zastanawiali się o co mi chodzi. Zrozumieli dopiero wtedy, gdy powstał związek zawodowy „Solidarność”.

- Jakich represji pan doświadczył?

- Byłem dwukrotnie w więzieniu. W 1972 r. znalazłem się w areszcie śledczym w Łodzi pod zarzutem szkalowania władz centralnych, kontaktów   z RWE (Radio Wolna Europa) i ONZ. Po roku czasu wyszedłem na mocy amnestii. W 1976 r. zostałem aresztowany pod zarzutem kradzieży prądu oraz czynnej napaści na funkcjonariuszy. Faktycznie szło o to, że zbierałem podpisy pod petycją w obronie konstytucji przed umieszczeniem w niej zapisu o kierowniczej roli PZPR i o sojuszu z ZSRR. Skazano mnie na 2 lata. Wyszedłem  po 1, 5 roku w wyniku amnestii. Po opuszczeniu więzienia aż do końca  1980 r. nie mogłem otrzymać żadnej pracy. Byłem kilkakrotnie zatrzymywany na 48 godzin, miało miejsce  kilkanaście rewizji w moim domu. Pod domem stały milicyjne samochody i funkcjonariusze nie pozwalali mi samemu wychodzić z domu. Eskortowali mnie nawet w drodze do sklepu. Sąsiedzi żartowali, że jestem lepiej pilnowany niż Gierek Król. Podjęto też próbę rozjechania mnie ciężarowym samochodem marki „Star” bez numerów rejestracyjnych na ulicy Poprzecznej tuż obok mojego domu.

- Czy spotkał się pan z pomocą pabianiczan?

- Ludźmi w większości kieruje strach i korzyść własna. Kiedyś na kazaniu pewien ksiądz zaapelował do wiernych, żeby wspierali takich ludzi, którzy działają dla innych, żeby otaczali ich opieką. Apel ten poskutkował. Pomagał mi też były proboszcz parafii św. Mateusza – ksiądz Świerczek.

- Jako konspiratorowi nieobca była panu działalność wydawnicza.

- Po wyjściu z więzienia w 1976  moje zapiski drukowała prasa podziemna. Były też czytane w Radiu Wolna Europa. W trakcie internowania, w drukarni więziennej, co brzmi dziś wręcz niewiarygodnie, drukowałem nielegalnie wraz z kolegami kalendarze, śpiewniki, wiersze. Wchodziłem w skład redakcji łódzkiego pisma „Solidarność z Gdańskiem”. W marcu 1988 pojawił się w Pabianicach pierwszy numer pisemka-ulotki pt. „Proletariusze wszystkich krajów, co wy na to”. Pisemko, choć nieregularnie, wychodzi po dziś dzień w nakładzie 1500 egzemplarzy. Dodam jeszcze, że montowałem nadajniki dla podziemnego radia "Solidarności".

- Należał pan do przywódców buntu w Kwidzynie w sierpniu 1982 roku?

- Bunt wybuchł z powodu nierespektowania praw więźnia i odmowy widzeń z rodzinami. Doszło do walki z funkcjonariuszami służby więziennej i ZOMO. Jeden z internowanych w rezultacie odniesionych obrażeń zmarł w szpitalu. Ja sam należałem do jednych z najbardziej pobitych więźniów. Ale siedziałem w dobrym towarzystwie, m. in. ze słynnym filozofem profesorem Leszkiem Nowakiem, który prowadził uniwersytet więzienny, z Markiem Czekalskim, obecnie w Unii Demokratycznej w Łodzi, z głośnym swego czasu prokuratorem Śliwą.

- Efekty pańskiej działalności w mieście nie są zbyt wielkie?

- Nie potrafię być politykiem w pełnym tego słowa znaczeniu, to znaczy nie potrafię stosować makiawelizmu i dlatego efekty są zbyt małe. Liczę na to, że swą bezpardonową postawą i uczciwością dotrę do ludzi pracy i ludzie ci zrozumieją moje intencje.

- Czy zamierza pan kandydować w wyborach parlamentarnych bądź samorządowych?

- Wszystko zależy od tego co mógłbym zrobić dla ludzi pracy. Byłem już nakłaniany do ubiegania się o miejsce w Radzie Miasta, ale uważałem, że  samorząd w obecnych warunkach ekonomicznych i politycznych niewiele zdziała. Kandyduję do rady pracowniczej w PZPB.

- Co pan sądzi o podziale „Solidarności” na Centrum i Unię?

- Podział ten jest sztuczny i został wywołany na wierzchołku władzy, ale na niższych szczeblach, na przykład u nas jest całkiem autentyczny. Podział miał uniemożliwić oddanie władzy komuś spoza „Solidarności”.

- Co pan myśli o Socjaldemokracji RP?

- Jeżeli faktycznie pragną prowadzić działalność dla dobra Polski, to życzę im wszystkiego dobrego. Tylko działanie wbrew interesowi Polski powinno ograniczać jakąkolwiek aktywność polityczną.

- W jaki sposób można rozpoznać ten interes?

- Uważam, że z kryzysu ekonomicznego powinniśmy wyjść o własnych siłach i nie wolno komukolwiek wtrącać się w nasze polskie sprawy w taki sposób, jak czyni to Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Stąd też zwalczam Wałęsę i Balcerowicza, którzy stali się dla mnie synonimem zależności od Zachodu. Jeżeli będą fakty świadczące o tym, że p. Cimoszewicz czy p. Kwaśniewski reprezentują interesy Moskwy, to też ich będę zwalczał.

- Jakie pan widzi pokrewieństwo między „Solidarnością -80” a Partią Wolności?

- Motto „Solidarności -80” brzmi: wolni i solidarni. Jednym z podstawowych dążeń człowieka jest wolność. Słowo to wpisane jest również w nazwę partii. Idea wolności łączy działalność polityczną i związkową.

- Jak pan ocenia funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa?

- Byli to wszechstronnie wyszkoleni specjaliści, naprawdę dużego formatu. Ludzie do zwalczania opozycji o oczach bez wyrazu, spełniający rolę automatów. Dzięki nim nauczyłem się ostrożności, przebiegłości, nieustępliwości w walce. Nie spotkałem się z tym, żeby ktoś z nich bezpośrednio mi ubliżył. Czuli respekt dla przeciwnika,  którego nie mogli zniszczyć.

- Do jakich szkół pan uczęszczał? Czym się pan interesował?

- Jestem związany ze Starym Miastem. Chodziłem do szkoły nr 8, do szkoły zawodowej przy ul. W. Wasilewskiej (obecnie Gdańska), a potem do Technikum Elektrycznego w Łodzi. Zajmowałem się sportem. Ćwiczyłem judo w „Resursie” oraz uprawiałem i uprawiam kulturystykę.

- Czy depczą panu po piętach agenci UOP?

- Przypuszczam, że to oni dwa miesiące temu włamali się do mieszkania i zniszczyli sprzęt drukarski oraz zabrali paczkę gazetek „Co wy na to”. Napisałem w tej sprawie skargę do senatora Romaszewskiego.

Wróg nr 1

Lata 70. były czasem, kiedy to porządnych obywateli, zajętych konsumpcją i nieustannym podnoszeniem poziomu życia, ze stanu błogiego samozadowolenia, jeszcze pod nieobecność AIDS, wytrącało inne złowrogo brzmiące słowo – KOR. Natomiast ludzie, którzy próbowali działać politycznie i społecznie w sposób nieoficjalny traktowani byli jako szaleńcy i wrogowie porządku publicznego. W Pabianicach na pozycji wroga nr 1 znajdował się wtedy Marek Chwalewski – działacz robotniczy, współpracownik KOR i ROPCiO, sygnatariusz Karty Praw Robotnika. Jego zapiski szpitalno-więzienne są interesującym świadectwem tamtego okresu. Oto one:

***

W  dniu 2 marca 1976 r. około godziny 19 na sygnał dzwonka otworzyłem drzwi. W tym momencie do mieszkania wdarło się czterech nieznanych mi mężczyzn. Krzycząc: „ratunku napadli mnie bandyci” broniłem mieszkania. Wołanie usłyszała moja matka, która wbiegła do pokoju. Napastnicy nie chcieli jej wpuścić i jeden z nich uderzył ją tak silnie, że upadła na podłogę. Widząc to uderzyłem jednego pięścią między oczy a drugiego w głowę. Ponieważ matka się podniosła i nie była atakowana, więc i ja przestałem ich bić, pozwalając się obezwładnić.

Wezwali milicję i pogotowie ratunkowe, gdyż jednemu z napastników ciekła krew z rozbitego nosa. Z telefonicznej rozmowy, jaka jeden  z osobników przeprowadził z dyżurnym KM MO w Pabianicach wynikało, ze jest oficerem SB. Wkrótce przyjechało pogotowie ratunkowe, a następnie przybył funkcjonariusz MO Włodzimierz Kowalski i wtedy oficer SB ulotnił się. Przybyły funkcjonariusz  sprowadził telefonicznie jeszcze kilku innych milicjantów do pomocy. W obecności funkcjonariuszy wylegitymowali się i okazało się, że są to inspektorzy Zakładu Energetycznego Łódź-Miasto. Przyszli w celu dokonania kontroli instalacji elektrycznej, gdyż jak twierdzili kradnę prąd elektryczny. Inspektorami tymi bali zamieszkali w Łodzi: Stanisław Kłos, Stanisław Stępień, Zdzisław Paciorek. Inspektorzy ograniczyli się do przeprowadzenia kontroli instalacji uziemiającej. Nie przeprowadzili natomiast ekspertyzy, aby stwierdzić czy licznik elektryczny wskazuje pobierana przeze mnie energię. Po czym zdemontowali licznik pomiarowy, pozbawiając tym samym energii elektrycznej mieszkanie moje oraz mieszkanie rodziców.

Po tzw. czynnościach kontrolnych zostałem doprowadzony  na KM MO w Pabianicach i zatrzymany do dyspozycji prokuratora, który przesłuchiwał mnie 4.03.76 i wydał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu. W trakcie przesłuchania nie przyznałem się do winy i stwierdziłem, że jest to odwet – prowokacja SB za to, że podpisałem i zbierałem podpisy pod Wnioskiem Obywatelskim z dnia 14.01.76. We wniosku tym sygnatariusze domagali się przeprowadzenia referendum ludowego i ogólnonarodowej dyskusji nad projektem nowej Konstytucji.

W dniu 5 marca 1976 r. wiceprokurator Prokuratury Rejonowej w Pabianicach T. Strzelecki skierował mnie na badania psychiatryczno-ambulatoryjne. A w dniu następnym na wniosek lekarzy psychiatrów umieszczono mnie na obserwacji psychiatrycznej w Akademii Medycznej w Łodzi w Klinice Psychiatrycznej przy Aleksandrowskiej 159. Biegłymi lekarzami psychiatrami domagającymi się obserwacji i później przeprowadzającymi wszystkie badania byli: doc. dr med. Janusz Pionkowski i lekarz med. Andrzej Góraj. Fakt  znalezienia się w szpitalu nie przeraził mnie, gdyż nie było to dla mnie nowością.

Już w 1973 r. byłem aresztowany pod zarzutem szkalowania ustroju i przesyłania szkalujących wiadomości do rozgłośni Radia Wolna Europa i w związku z tym byłem skierowany na obserwację psychiatryczna do Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych im. Babińskiego w Łodzi. Biegłymi lekarzami psychiatrami był dr. med. Barbara Walczak, ordynator oddziału VIa i jej asystentka Irena Sosnowska, które wydały fałszywą opinię, że jestem psychicznie chory.

Dopiero druga obserwacja, przeprowadzona w wyniku zażalenia mojego obrońcy i opinia z dnia 27.09.74 wydana przez Instytut Psychoneurologiczny Kliniki Psychiatrii Sądowej w Pruszkowie wykazały, że jestem zdrowy psychicznie. W szpitalu, podczas widzenia z ojcem dowiedziałem się, że koledzy, którzy wspólnie ze mną przystąpili do walki o praworządne dokonanie zmiany konstytucji, wysłali do kierownictwa kliniki kilka listów.

W listach tych twierdzili, że jestem zdrowy psychicznie i wyrazili swoje zaniepokojenie, aby nie doszło do wydania fałszywej opinii. Jednocześnie koledzy stwierdzili, że w Szpitalu im. Babińskiego pracują lekarze psychiatrzy, którzy cieszą się zasłużenie złą  opinia w społeczeństwie z powodu wydawania fałszywych opinii psychiatrycznych, wskazując przy tym na lekarzy: Barbarę Walczak i Irenę Sosnowską.

Listy te utwierdziły mnie w przekonaniu, że w walce, którą jestem zmuszony prowadzić podczas obserwacji psychiatrycznej nie będę osamotniony. Wspomniane listy wysłali: Mirosław Kimnesa, Elżbieta Sybilska, Bogumił Bajer, Edward Nowak, Wiesław Madej.

Oto list napisany przez tego ostatniego: „ Przeglądając prasę 7 marca 1976 trafiłem na artykuł mówiący o złodzieju prądu, który pobił inspektorów Zakładu Energetycznego. Artykuł ten wydał mi się niecodzienny i wyjątkowy. Przeczytałem go kilka razy i zacząłem się zastanawiać, kto mógł być tak odważny, że kradł energię elektryczną i śmiał pobić inspektorów. Niezwykła sensacja. Ponieważ mam do czynienia z energetyką, postanowiłem się dowiedzieć, kto jest sprawcą kradzieży i pobicia oraz jak wygląda prawda. Od kolegów dowiedziałem się, iż tym człowiekiem jest Marek Chwalewski, mój dawny zwierzchnik. Zdziwiłem się, ponieważ nie pasowało to  do osoby ww. Marek Chwalewski, który ujawnił nadużycia w dawnym zakładzie pracy,  jest złodziejem energii elektrycznej? Nie mogę się zgodzić co do metod Chwalewskiego, lecz zwracanie uwagi na nieprawidłowości jest społecznym obowiązkiem. Nie mogę się pogodzić z tym, iż dopuszczając się wykroczenia, jakim jest rzekoma kradzież energii Marek Chwalewski został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym. Znam wiele ujawnionych kradzieży energii elektrycznej, lecz nie jest mi wiadomo, aby za to wykroczenie został ktokolwiek umieszczony w zakładzie psychiatrycznym.

Mojego dawnego przełożonego znam jako człowieka normalnego, dobrego pracownika oraz fachowca. Pracowaliśmy razem w Miejskim Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej w Pabianicach. Jaka była przyczyna umieszczenia go w zakładzie psychiatrycznym?

Na powyższe pytanie oczekuję od dyrekcji szpitala odpowiedzi na podstawie 151 art. kpa.”

W psychuszce

Pełne niedowierzania listy kolegów skierowane do dyrekcji szpitala psychiatrycznego zostały spowodowane m. in. notatką prasową pod tytułem „Złodziej prądu pobił inspektorów Zakładu Energetycznego”, jaka ukazała się w Dzienniku Łódzkim 7 marca 1976 r. Zacytujmy fragment tej notatki: „dwaj inspektorzy i kierowca Zakładu Energetycznego Łódź-Miasto zostali dotkliwie pobici przez przyłapanego na gorącym uczynku kradzieży prądu mieszkańca Pabianic Marka Ch. Gdy wykonujący swoje obowiązki służbowe przedstawiciele Zakładu energetycznego weszli do mieszkania Marka Ch., właściciel rzucił się na nich  z pięściami, a następnie chwycił metalowa rurę i zadał nią kilka ciosów inspektorom i kierowcy. Poranił ich tak dotkliwie, że pomocy musiało im udzielić Pogotowie Ratunkowe.”

Zagadnienia psychiatrii są mi częściowo znane nie tylko z życiowego doświadczenia, ale i z fachowej literatury. Wiedziałem zatem jak się zachować i czego oczekiwać po lekarzach psychiatrach. Przygotowałem się więc do obrony moich poglądów. W roku 1974 w Szpitalu im. Babińskiego dr med. B. walczak wydała opinię, w której stwierdza chorobę  psychiczną – zespół paranoiczny. Zespół paranoiczny to urojenia prześladowcze, wielkościowe i pieniacze. Aby nie dać żadnych podstaw do podobnych insynuacji, stwierdziłem, że obecnie zostałem aresztowany w wyniku nieporozumienia, a nie prowokacji SB. Chodziło o to, by nie dać podstaw do przypisywania mi objawów urojeń prześladowczych i jednocześnie nie prowokować lekarzy do  dyskusji na temat mojej idei. Jeżeli idzie o urojenia wielkościowe, to nie twierdziłem nigdy, zgodnie z rzeczywistością, że zniszczeniem mojej osoby zainteresowane są osobistości partyjne czy rządzące, gdyż jestem zbyt słabym przeciwnikiem. Aby nie być posądzonym o pieniactwo, nie wysyłałem podczas obserwacji żadnych skarg, a pisanie zażaleń ograniczyłem do minimum. Urojenia są sztywne i nie dają się skorygować.

Lekarze wiedzieli z poprzednich badań, że istnieje u mnie tendencja do powstawania tzw. idei nadwartości. Idea nadwartości może podobno ustąpić lub ulec trwałej korekturze. Dlatego zostałem poddany szczególnie intensywnemu oddziaływaniu środowiska w szpitalu psychiatrycznym i perswazji słownej dr Pinkowskiego. Wyglądało to w ten sposób, że dr Pinkowski przeprowadzał ze mną codzienne rozmowy, w których dawał mi do zrozumienia, ze jeżeli nie przystosują się do otoczenia i nie zaprzestanę walki w obronie idei, to mogę na bardzo długo trafić do szpitala psychiatrycznego. Bardzo często oświadczał też, że marnuję swoje życie przez walkę, którą prowadzę. I przez walkę, którą prowadzę. I nawiązując do tego, że jestem kawalerem, choć mam 35 lat twierdził, że jeżeli jestem człowiekiem zdrowym psychicznie, to muszę założyć rodz8inę i zaprzestać beznadziejnej – według niego – walki. Ponieważ lekarze polecili mi napisanie życiorysu, więc w odpowiedzi na sugestie Pinkowskiego napisałem, że wychowany w duchu katolickim i patriotycznym wyznaję ideę walki ze złem, walki o sprawiedliwość i czuję się odpowiedzialny za losy kraju, w którym się  urodziłem i który jest moją ojczyzną. I dalej stwierdzałem: idea jest motorem postępu. Dzięki idei doszło w Rosji do obalenia caratu i powstania państwa socjalistycznego. Nie da się zaprzeczyć, żę Lenin czy Dzierżyński nie mieli życia rodzinnego i całe lata spędzali w więzieniach czy na wygnaniu i nikt nie robił ich psychicznie chorymi. Ja tez dążę do ideału, chcę być orlem, a nie kaczką grzebiącą się w blocie.

Po jakimś czasie napisałem uzupełnienie życiorysu, gdzie między innymi pytałem lekarzy na czym polega sens życia? Czy na oportunizmie i przystosowaniu do niemoralnego otoczenia po to, by mnie się dobrze powodziło? Aby stać się faryzeuszem i po raz wtóry ukrzyżować Jezusa Chrystusa? Czy też sens życia polega na tym, by mu ulżyć i wziąć swój krzyż? Tutaj podałem cytat z Ewangelii według św. Marka 8, 34-38, gdzie Jezus uczy, że jeżeli ktoś wyrzeknie się samego siebie, weźmie krzyż swój i będzie postępował za Nim i choćby stracił nawet życie dla Niego, to uzyska życie wieczne. Podkreśliłem, że właśnie w tych słowach i w tej nauce Chrystusa zawiera się sens życia i wezwałem psychiatrów, żeby wykazali na czym polega „zmarnowanie” mojego życia.

W ciągu ośmiodniowej obserwacji lekarze nie udzielili mi odpowiedzi nie zaprzestając jednak swoich bezsensownych twierdzeń. A oto fragmenty szpitalnej obserwacji:

2.03.1976  wieczorem  kilka osób napadło na niego w domu. Utrzymuje, że się nie zorientował kim są ci mężczyźni. W jego przekonaniu zachował się właściwie, tzn. bronił się i nie dopuszczał do przekroczenia praw. Nie potrafił odpowiedzieć czemu ma tak wiele konfliktów. Poczuwa się do obowiązku zmiany złych stosunków w społeczeństwie. Jest jednostką kierująca się dobrem i być może dlatego uważany jest niekiedy za osobnika chorego. Jest jak sam określa w czynnej opozycji przeciwko konkretnym sprawom, ma np. krytyczny pogląd na niektóre punkty nowej Konstytucji.

25.03.76 -  pacjent nie nawiązuje bliższych kontaktów z innymi chorymi. Podkreśla w rozmowach, że czuje się w pełni zdrowy i chciałby mieć możliwość pełnego bronienia się przed sądem w związku z ostatnią sprawą.

31.03.76 – pacjent  zachowuje się spokojnie, nie ma konfliktów z personelem i chorymi, wydajnie pracuje w ramach terapii zajęciowej. Zapytany twierdzi, że jego działalność, która była uznana za działalność antypaństwową, była z pewnością słuszna, ale w efekcie okazała się nieskuteczna i naraziła go jedynie na przykrości. Daje do zrozumienia, że w swojej działalności był w pewien sposób inspirowany przez osoby mające te same poglądy co i on. Obecnie ma coraz więcej wątpliwości co do sensu swojej działalności, ale  wyczuwa się wewnętrzne napięcie.

7.04.76 – pacjent bez leczenia. Dobrze pracuje. Zapytany mówi, że nie kradł energii elektrycznej i że nikt nie jest w stanie mu tego udowodnić. Zwrócono mu uwagę, że fakt pobicia kontrolerów elektrowni sprzeczny jest z jego poglądami religijnymi. Odpowiedział na to, że każdy człowiek może popełniać błędy. Z punktu widzenia etycznego swoje postępowanie ocenia negatywnie, ale jest przekonany, że wiele osób na jego miejscu postąpiłoby tak samo.

13.04.76 – zachowanie pacjenta nie uległo żadnej zmianie. Nie wypowiada żadnych przekonań, które można by uznać za urojenia. Kilka razy podał, że jest negatywnie nastawiony do funkcjonariuszy SB, ponieważ doznał od nich wielu przykrości. Zdaje sobie jednak sprawę, że jego zachowanie i działalność w pewien sposób prowokuje SB. Podaje, że gdyby miał do wyboru pobyt w szpitalu psychiatrycznym albo w więzieniu – wybrałby więzienie. Przebywając w szpitalu psychiatrycznym ma mniej skrępowaną swobodę, ale musi stykać się z  umysłowo chorymi. Uważa, że nie jest umysłowo chory, dodaje przy tym żartobliwie, że właściwie tak samo mówi każdy chory psychicznie. Obserwację prowadziła mgr psych. Urszula Spych.

Już w dniu 31.03.76 oświadczyłem dr. Pionkowskiemu, że jestem zdrowy psychicznie i jeżeli jestem przestępcą, to należy izolować mnie  w więzieniu, a nie w szpitalu psychiatrycznym, gdzie czuję się źle, ponieważ muszę przebywać z osobami chorymi psychicznie. Umieszczono mnie w sali, w której znajdowało się 6 chorych. Jeden z nich głośno płakał w dzień i w nocy. Inny chory w dzień spał, a w nocy zapalał światło, chodził potrącając sprzęty, rozmawiał ze sobą. Jeszcze inny  ciągle udawał, że nadaje meldunki szpiegowskie przez radiostację. W ogólnej jadalni podczas  spożywania posiłków chorzy zachowywali się niechlujnie, pluli, nie wycierali nosa. Widoki takie przyprawiały mnie o mdłości. Aby oderwać się trochę od przygnebiającego otoczenia przystąpiłem do pracy w ramach terapii zajęciowej. Szyłem na maszynie torebki. Dużo sił w przetrwaniu tych krytycznych chwil dawał mi udział w mszy świętej. Kościół był na terenie szpitala, ale dr Pionkowski kategorycznie zabronił mi opuszczać oddział w celu udania się do kościoła.

Obserwacja trwała 8 tygodni i po jej zakończeniu została wydana przez lekarzy Pionkowskiego i Góraja opinia, w której stwierdzili m. in.: Marek Chwalewski nie jest niedorozwinięty umysłowo ani nie wykazuje objawów choroby  psychicznej. Natomiast opinia psychologiczna stwierdziła m. in.: pacjent zbadany skalą inteligencji Wechlsera –Bellevne uzyskał wskaźniki ilościowe – I.I. – 125 (skala słowna  - I.I. -129, skala bezsłowna – I.I.- 117). Na podstawie przeprowadzonych badań i rozmów należy stanąć na stanowisku, że: 1) Marek Chwalewski wykazuje wysoką sprawność intelektualną, 2) cechuje go nieufność i podejrzliwość w stosunku do otoczenia, sztywność nastawień, zaległość afektów, sztywność ukierunkowania myślenia oraz duże napięcie emocjonalne.

W trakcie pobytu w szpitalu zorientowałem się, że do walki ze mną zaprzęgnięto także prasę. W Expressie Ilustrowanym z dnia  26.03.76 i z dnia 27.03.76 w cyklu zagadek kryminalnych Waldemara Uchmana  oszkalowano moją rodzinę.

Należy zaznaczyć, że przed niesłusznym i nie uzasadnionym skierowaniem na obserwację psychiatryczna, tak jak w moim przypadku, podejrzany nie miał żadnych możliwości obrony. Przepisy prawne nie przewidywały zaskarżenia postanowienia o skierowaniu na badania ambulatoryjne i psychiatryczne. A biegli psychiatrzy prawie zawsze występowali z wnioskiem o  6 tygodniową  obserwację. W związku z wnioskiem biegłych o umieszczenie w szpitalu zaskarżenie postanowienia prokuratora o skierowanie na obserwację było w zasadzie zawsze nieskuteczne. Takie uregulowania prawne pozwalały na więzienie zdrowych psychicznie lecz niewygodnych obywateli i wywieranie nacisku, aby wyrzekli się drogiej sobie idei.

Kiedy opis moich perypetii dotarł do Radia Wolna Europa spotkał się z następującym komentarzem Jadwigi Mieczkowskiej: „ Używając terminologii psychiatrycznej mieliby wszyscy ci dzielni, ideowi ludzie cierpieć na ideę nadwartości, czyli cos w rodzaju kompleksu wyższości, dlatego, że nie byli konformistami, że mieli odwagę, że różnili się od przeciętnych zjadaczy chleba i że gotowi są na ofiarę. Bądźmy obiektywni, to co się dzieje obecnie w PRL, jeżeli chodzi o nadużycia psychiatrii do celów policyjno-politycznych, nie przedstawia się tak źle i groźnie jak w Związku Radzieckim. W ZSRR psychiatrzy policyjni nie tylko obserwują, ale i „leczą”. Poddają pacjentów politycznych nie dającym się opisać cierpieniom fizycznym i psychicznym. O próbach stosowania podobnych metod w PRL opinia światowa wie niewiele, bo nie są to wypadki tak drastyczne. Lekarze w Polsce w przygniatającej większości są wierni etyce lekarskie”. (Audycja z dnia 7.01.78, g. 20.50).

W czasie pobytu w szpitalu dowiedziałem się od ojca, że 3 marca 1976, a więc na drugi dzień po moim aresztowaniu SB przeprowadziła rewizję w moim mieszkaniu i mieszkaniu moich rodziców. Zamiast zgodnie z postanowieniem o przeszukaniu zabrać grzejniki elektryczne oficer SB zabrał dokumenty polityczne dotyczące zmiany konstytucji uchwalonej w 1952 r. , Wniosek Obywatelski z dnia 14.01.1976 oraz książkę pt. „Śledztwo” Tomasza Stalińskiego, wyd. w 1974 r. przez Instytut Literacki w Paryżu. Ojciec powiedział mi też, że w dniu 24 marca został wezwany do KM MO w Pabianicach i tam był przesłuchiwany przez oficera SB na temat moich znajomości z niektórymi sygnatariuszami, którzy podpisali Wniosek Obywatelski, a głównie z mecenasem K. Głogowskim z Łodzi.

Po zakończeniu obserwacji 15 maja  zostałem przewieziony do KM MO w Pabianicach. W komendzie zapoznałem się z aktami dochodzenia i w dniu 22 maja 1976 przewieziono mnie do Aresztu Śledczego w Łodzi, ul. Stokowska 9. W dniu tym przyjmowano do więzienia około 15 aresztowanych. Pierwszą czynnością po załatwieniu formalności związanych z przyjęciem, było ostrzyżenie głowy  na „zero”. Nie przeprowadzono badania lekarskiego ani nie sprawdzono czystości głowy. Odczułem to jako pogwałcenie mojej godności i dlatego 24 maja zaprotestowałem u wychowawcy bloku I oddziału III. Wychowawca stwierdził, że włosy są strzyżone na „zero” wszystkim nowo przyjętym na polecenie lekarza Sójki, przyznał przy tym, że jest to sprzeczne z regulaminem.

Gorzej niż pies

W dniu  25 maja 1976 zostałem przeniesiony z bloku I oddziału III do oddziału specjalnego SB, cela 143. Oddział ten obejmował około 16 cel, od numeru 130 do numeru 146, pięć pokoi przesłuchań, bibliotekę, świetlicę, pokój lekarza oddziałowego oraz pokój kierownika oddziału, oficera SB. Kierownikiem oddziału był kapitan Gębalski. Oddziałowymi zaś byli st. przodownik Kazimierz Smugowski, zwany „czerwonką” oraz oddziałowy w stopniu st. sierżanta zwany Bogdanem, nazwiska nie znałem. Oddziałowi ci byli członkami ORMO. Na oddziale specjalnym SB nie było wychowawcy i nie odwiedzał go naczelnik aresztu. Pisemne skargi więźniów tego oddziału były zatrzymywane i rzadko trafiały do adresata. Zażalenia terminowe, o ile mogły być niewygodne, były przetrzymywane i rejestrowane z datą późniejszą, co powodowało, iż sąd zażalenia takie oddalał bez rozpatrzenia.

Cele w areszcie w Łodzi były 5-osobowe o powierzchni około 13 m kw. I kubaturze 35 m sześć. Podłogi parkietowe, łóżka ustawione piętrowo, materace stare, zleżałe, bardzo niewygodne. Okna duże, zakryte blindą. W celach była woda bieżąca, zimna, muszle spłukiwane wodą. Obowiązywała idealna czystość i porządek. Spacery odbywały się w osobnych, zamkniętych klatkach, tak aby poszczególne cele nie mogły się ze sobą kontaktować. Wyżywienie było złe. Służba więzienna tłumaczyła to tym, iż na wyżywienie niepracującego więźnia przypadała suma około 7, 30 zł, a na pracującego około 9, 40 zł. Natomiast na wyżywienie psa, który nas pilnował przypadało 15 zł. Człowiek pozbawiony wolności w Polsce Ludowej przedstawiał dużo mniejsza wartość w porównaniu ze zwierzęciem.

Rano podawano nam 0,5 kg czarnego, gliniastego chleba i 20 gram margaryny na cały dzień. O godzinie 7 na śniadanie dostawaliśmy 0,5 litra tzw. zupy mlecznej, czyli wody zabarwionej mlekiem z kilkoma nitkami makaronu oraz 0,5 litra czarnej, zbożowej, gorzkiej kawy. O godzinie 12 obiad – litr zupy z brukwi lub makaronu. Kolacja była o godzinie 16. Otrzymywaliśmy 0,5 litra słodkiej, zbożowej, czarnej kawy. Kto miał pieniądze mógł się ratować wypiskami żywnościowymi. Byli jednak tacy więźniowie, którym nie miał kto przysłać pieniędzy na wypiski czy paczki żywnościowej, tacy głodowali. W większości cel znajdowali się informatorzy i prowokatorzy SB. Byli to więźniowie, którzy z powodu głodowych racji żywnościowych i za kuszącą obietnicę przedterminowego, warunkowego zwolnienia zaprzepaszczali swoją godność i zaprzedawali się na szpiclowską służbę.

W celi 143 przebywałem z Janem Michalskim oraz Bogdanem Wieczorkiem i jeszcze jednym starszym człowiekiem, którego nazwiska nie poznałem. Od Michalaka dowiedziałem się, że informatorem SB jest Wojciech Kawalec z Łodzi. Michalak był starszym porządkowym oddziału SB i dlatego mógł się swobodnie poruszać po całym oddziale. Kiedyś w pokoju lekarza zobaczył jak Kawalec pisze raport ze swojej obserwacji dla oficera SB. Ob. Kawalec działał przeważnie w celi nr 145, a dodatkowo naprawiał odbiorniki telewizyjne funkcjonariuszom. Dowiedziałem się też, iż w wyniku prowokacji na tym oddziale odebrał sobie życie Henryk Kaźmierczak. W dniu 11 czerwca 1976 r. zostałem przeniesiony do celi 131. W celi przebywałem z Andrzejem Okrojem zamieszkałym w Łodzi, który był aresztowany pod zarzutem kradzieży w sklepach samoobsługowych w NRD. Drugim więźniem był skazany za kradzieże prywatne przez Sąd Rejonowy w Szczecinie Zenon Gojke, syn Franciszka. Obywatela Gojke interesowała moja działalność polityczna i to czy posiadam broń. Kolejny szpicel SB.

W dniu 22 czerwca 1976 z aresztu zostałem dowieziony do Sądu Rejonowego w Pabianicach i zasiadłem na ławie oskarżonych pod zarzutem dokonania kradzieży prądu na sumę 6.552 zł oraz czynnej napaści na pełniących obowiązki służbowe kontrolerów  Zakładu Energetycznego Łódź- miasto. Sąd zebrał się w składzie: przewodnicząca – Elżbieta Kaszyńska, ławnicy – F. Różycka i R. Gondziarski (sygn. akt 320/76). Dodatkowo prokurator wystąpił o zasądzenie na rzecz PCK nawiązki w sumie 5.000 zł. Sąd oparł wyrok na podstawie sprzecznych ze sobą zeznań świadków oskarżenia i fałszywej opinii biegłego elektryka inż. Jerzego Baranowskiego z Łodzi. Biegły wydał opinię na podstawie akt sprawy, czyli zeznań świadków oskarżenia. Biegły nie badał instalacji elektrycznej u mnie w mieszkaniu za pomocą której, według niego, dokonałem kradzieży prądu elektrycznego. Jak można wydać   opinię o przedmiocie, którego biegły nie widział na oczy? Sąd oddalił wniosek mojego obrońcy Tadeusza Szczerbica z zespołu adwokackiego nr 11 o powołanie innego bezstronnego elektryka. Natomiast zeznania świadków: Zenona Świstka, Bogumiła Bajera, Mariana Chwalewskiego, z których wynikało, że nie mogłem dokonać kradzieży prądu sąd uznał za nieistotne dla sprawy. Zrozumiałem wtedy, że w kraju, w którym instytucje powołane do ścigania przestępstw jak i do wymierzania sprawiedliwości są zależne od PZPR nie może być mowy o niezawisłości sądu, czy poszanowaniu prawa. Służba Bezpieczeństwa za pomocą prowokacji doprowadziła do mojego aresztowania, prokurator fabrykował „dowody”, a sąd działający wbrew prawu wydał wyrok skazujący.

Po wyroku, na własną prośbę w dniu 1 lipca 1976 r. zostałem przeniesiony do  bloku II oddział 2, cela 63, a następnie do celi nr 71 i skierowany do pracy w charakterze elektryka. Pracę tę wykonywałem społecznie. Kierownikiem warsztatu naprawczego był ppor. Stanisław Borkowski,  funkcjonariusz służby więziennej, członek PZPR, utrzymujący służbowe stosunki z kierownikiem oddziału specjalnego SB kapitanem Gębalskim. Borkowski przekonywał mnie, że powinienem  przestać się bronić. Ponieważ jako elektryk mogłem względnie swobodnie poruszać się po terenie więzienia, więc starałem się mieć oczy szeroko otwarte. W miarę możliwości sprawdzałem nazwiska informatorów z oddziału specjalnego SB. Nazwiska niektórych z nich np. Kawalca potwierdziły się, a nawet osobiście miałem okazję poznać go w warsztacie elektrycznym, gdzie przychodził po różne części potrzebne do naprawianych odbiorników telewizyjnych.

Wyrok zatwierdzony

W dniu 23 lipca 1976 wysłałem rewizję wyroku do Sądu Wojewódzkiego w Łodzi. A 24 lipca został napisany pierwszy raport karny, w którym postawiono mi zarzut opieszałego wykonywania poleceń przełożonych. Natomiast 26 lipca zatrzymano mi list napisany do rodziców. Oto fragmenty tego listu: dużo radości sprawiła mi wiadomość, że w mojej intencji modliła się łódzka, piesza pielgrzymka, która przecież szła do Matki Bożej, do Matki najczulszej z Matek, do Matki naszej i do Niej była kierowana modlitwa, a o wynik tej prośby jestem spokojny, gdyż Jej zaufałem. Wiem, że niedługo zobaczymy się na wolności. Prześladowcy muszą ustąpić, tak jak ustąpili w 1974 r. Nie do przyjęcia jest dla mnie fakt, że sąd w Polsce, który powinien być ostoją sprawiedliwości i poszanowania prawa pod wpływem nacisku reżimu staje się instytucją, która gwałci prawo. Świadczy o tym mój wyrok. Zastanawiam się czy ta tzw. pani sędzia, która wydała wyrok wie co to znaczy sędzia niezawisły. Wbrew temu co pisze się w środkach masowego przekazu w Polsce nie ma sprawiedliwości i poszanowania dla uczciwej pracy. Przekonałem się o tym dzięki własnemu doświadczeniu. Nikt nie zaprzeczy, że uczciwie pracowałem MPGK,  nie pozwoliłem jednak klice złodziei kraść dobro społeczne i stąd kłopoty. Stąd szykany i prowokacje.

W dniu 10 września widziałem więźnia chorego psychicznie osadzonego w izolatce bloku I oddział I. Chory ten porozbijał sprzęty w celi i podarł na sobie odzież. Ponieważ nieszczęśnik ów nie potrafił  się skarżyć, więc był bity przy każdej okazji i bez okazji. Zabrano mu odzież i pojemnik, w który mógł załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Podłoga była zabrudzona kałem i moczem. W takich warunkach przebywał przez kilka dni. Szczególnym okrucieństwem odznaczał się oddziałowy bloku I oddział I w stopniu starszego sierżanta, zwany przez więźniów Hitlerem. Oddziałowy ten za pomocą bicia i krzyku zmuszał chorego, aby wchodził na łóżko i szczekał naśladując psa. W wyniku interwencji kierownika magazynu mundurowego w stopniu kapitana została powołana komisja w składzie: naczelnik aresztu major Tkaczuk, kierownik ochrony major Szablewski i lekarz Sójka, która to komisja udała na miejsce i po zbadaniu sprawy nakazała sprzątnąć celę, ubrać chorego i przyspieszyć odesłanie do szpitala psychiatrycznego. Oddziałowy Hitler został podobno ukarany naganą i zabrano mu premię na przeciąg trzech miesięcy. Będąc świadkiem opisanego wydarzenia zastanawiałem się jak to jest możliwe, aby w państwie socjalistycznym, pomijając już fakt oczywistego zezwierzęcenia oddziałowego, przetrzymywano chorego psychicznie we więzieniu, natomiast mnie zdrowego psychicznie człowieka w szpitalu psychiatrycznym. Odpowiedź jest prosta. Dzieje się tak dlatego, gdyż obywatele, których poddaje się praniu mózgu zajmują miejsca przeznaczone dla chorych.

W dniu 21 września otrzymałem pozew skierowany do Sądu Rejonowego w Pabianicach – Wydział Cywilny, w którym powód, Zakład Energetyczny Łódź- miasto domaga się, abym zapłacił sumę 6.666 zł  za pobraną nielegalnie energię elektryczną. W odpowiedzi na pozew stwierdziłem, że proces cywilny wskazuje na współpracę niektórych pracowników Zakładu Energetycznego ze Służbą Bezpieczeństwa i naraża mnie na dodatkowe koszty. W tej sytuacji po uprawomocnieniu się wyroku  wpłacę dobrowolnie żądaną sumę. W międzyczasie mój ojciec wystosował skargę do Prokuratury Generalnej w Warszawie. Zacytujmy jej fragmenty:

Niektórym jednostkom zależy na tym, aby za wszelką cenę synowi wmówić przestępstwo, a to ze względu na fakt, że syn mój angażuje się społecznie, m.in. podpisał Wniosek Obywatelski do Sejmu PRL, brał udział w dyskusji Tygodnika Powszechnego na temat „Przymus w psychiatrii”.  Należy również przypomnieć, że ta sprawa ma związek ze sprawą z roku 1974 i 1975, kiedy to syn za krytykę pewnych ludzi nadużywających funkcji partyjnych i państwowych przebywał cały rok na obserwacji psychiatrycznej i w więzieniu. Podczas rozmowy z prokuratorem Prokuratury Rejonowej w Pabianicach ob. Wiesławem Majewskim dowiedziałem się, że Służba Bezpieczeństwa od dawna już wiedziała, że syn mój kradnie ponoć prąd. Jasne więc, że całą tę sprawę sprowokował ten czwarty osobnik, który się ukrywa przed sądem, tj. prawdopodobnie funkcjonariusz SB. Nawet dyrektor ekonomiczny Zakładu Energetycznego w Łodzi był wciągnięty w tę sprawę. Na początku marca br. byłem u niego z prośbą o podłączenie mi światła, gdyż mieliśmy wspólny licznik z synem. Rozmawiałem z nim na temat tego całego zajścia i domniemanej kradzieży prądu. Dnia 24 marca dostałem wezwanie do Komendy MO w Pabianicach, gdzie byłem przesłuchiwany przez funkcjonariusza MO, który na samym wstępie odczytał mi sprawozdanie dyrektora Zakładu Energetycznego w Łodzi z naszej  rozmowy. Przesłuchiwanie nie dotyczyło wcale kradzieży prądu ani pobicia pracowników Zakładu Energetycznego. Głównym tematem był mecenas Głogowski z Łodzi, który podobno napisał wniosek obywatelski do Sejmu PRL w sprawie konstytucji, który to wniosek podpisał także mój syn. Dnia 3 marca przyszło do mnie 2 mężczyzn cywilnych z sierżantem mundurowym MO i wręczyli mi nakaz rewizji, podpisany przez wiceprokuratora Prokuratury Rejonowej w Pabianicach Marię Trębińską, w którym zaleca się przeszukać mieszkanie Marka Chwalewskiego z uwzględnieniem maszynek i grzejników elektrycznych oraz przedmiotów pochodzących z przestępstwa. Ale o dziwo funkcjonariusze SB szukali tylko pism. Rewizję robili nie tylko u syna, ale i u mnie bez nakazu prokuratorskiego, co uważam za kolejne nadużycie władzy. Szukali nie tylko w papierach, ale nawet w słoiczkach, w których były guziki. Według mojego rozeznania te wszystkie fakty z którymi się zapoznałem podczas rozprawy sądowej, to nic innego jak brudna prowokacja. Wobec powyższego proszę o interwencję w sprawie syna, który w sposób podstępny i chaniebny został aresztowany i osądzony. Wyrok został zaskarżony do Sądu Wojewódzkiego w Łodzi, ale boje się, że wpływy Słuzby Bezpieczeństwa mogą sięgnąć i tam, dlatego proszę OB. Prokuratora Generalnego o pomoc dla syna.

15 października odbyła się rozprawa rewizyjna w Sądzie Wojewódzkim w Łodzi w IV Wydziale karnym. Przewodniczący – sędzia J. Bień oraz sędziowie R. Wyrzykowski i W. Kędzierski (sygn.. akt IV Kr. 1347-76). Zaskarżony przeze mnie i mojego obrońcę wyrok został zatwierdzony.  

Szpicle

Administracja więzienia widocznie czekała na wynik rozprawy rewizyjnej, gdyż już 19 października 1976 r. zostałem usunięty z pracy i przeniesiony do bloku nr 1, oddział 3 cela 114. W celi tej zastałem Tadeusza Materka z Łowicza, z którym się zaprzyjaźniłem. Tymczasem funkcjonariusze rozpowszechnili plotkę, że jestem byłym milicjantem. Plotka ta miała wywołać wrogość innych więźniów. Rzeczywiście, więźniowie stracili do mnie zaufanie i zaczęli traktować mnie z niechęcią. Było to zrozumiałe, gdyż w aresztach śledczych więźniowie nienawidzili tych, którzy przyczynili się do pozbawienia ich wolności, czyli milicjantów. Zachowywałem się naturalnie i nie reagowałem na złośliwe zaczepki. Sprawa została wyjaśniona, kiedy to fryzjer, który dwa razy w tygodniu przychodził do celi i golił aresztantów, zapytał mnie czy byłem milicjantem. Przekonałem fryzjera, że jest to kłamstwo i złośliwe pomówienie.

Od tej chwili atmosfera poprawiła się i znów mogłem sprawdzić i uzupełnić wiadomości dotyczące oddziału IV, specjalnego oddziału SB. Pomagali mi w tym aresztowani, którzy tam przebywali, gdzie stykali się bezpośrednio ze szpiclami. Po uprzednim sprawdzeniu podaję nazwiska ówczesnych informatorów oddziału specjalnego: Wojciech Kowalec, zam. w Łodzi,  Piotr Mikina, zam. w Domosinie koło Głowna, Stanisław Celberek, zam. w Szczecinie, Tadeusz Hański zam. w Łodzi, Zenon Gojke ze Szczecina. Ich rola oprócz donosicielstwa polegała również na rozmiękczaniu upartych aresztowanych, którzy nie chcieli zeznawać podczas śledztwa. Czasami ich robota przynosiła tragiczne skutki. Na początku roku 1976 przebywał na oddziale specjalnym SB Henryk Kazimierczak z Łowicza, który był zatrudniony w Zakładzie Skupu Zwierząt Rzeźnych w Łowiczu na stanowisku klasyfikatora zwierząt rzeźnych. Przeciwko Kazimierczakowi toczyło się śledztwo pod zarzutem zawyżania klasy zwierząt i czerpania korzyści osobistych. Kazimierczak został osadzony w celi 132 wspólnie z prowokatorem Tadeuszem Hańskim. Hański całe dnie wmawiał Kazimierczakowi, że jeśli się nie przyzna do zarzutu i nie powie wszystkiego co jest mu w sprawie wiadomo, to zgnije we więzieniu, otrzyma wysoką grzywnę, porzuci go żona i dzieci. Oficer śledczy podczas przesłuchań też powtarzał to samo. Kazimierczak załamał się psychicznie i oświadczył, że odbierze sobie życie. Wówczas przeniesiono go do celi nr 139, w której przebywał z Andrzejem Pietrzakiem, Andrzejem Rulczykiem i Jerzym Kanią. W nocy z dnia 3 na 4 marca 1976 roku Henryk Kazimierczak powiesił się na ręczniku.

Bezpośrednio przed Bożym Narodzeniem, około 15 grudnia, do spożycia podano chleb wypieczony ze starej, zbutwiałej, śmierdzącej mąki. W magazynie i piekarni więziennej widziałem gnieżdżące się w tej mące szczury. Mąki nie przesiewano przez sito, tylko bezpośrednio z worków sypano do maszyn wyrabiających ciasto. W dniu 21 grudnia zameldowałem o tym fakcie zastępcy naczelnika, kapitanowi Banachowi, w dniu 23 grudnia kierownikowi Działu Gospodarczego, mjr Libudzie, a w dniu 24 grudnia kierownikowi  penitencjarnemu. Ponieważ moje meldunki nie odnosiły skutku, więc w dniu 27 grudnia zaprotestowałem zakładając siedmiodniową  głodówkę. O warunkach panujących w areszcie i faktach prześladowania mnie powiadomiłem Wojewódzki Sad Penitencjarny w Łodzi. Wysłałem w tej sprawie list do mojego adwokata Tadeusza Szczerbica. Wszystkie te pisma zostały zatrzymane przez administrację więzienną. Jeszcze raz mogłem się przekonać o tym jak bardzo uwięziony człowiek jest bezsilny.

W dniu 2 lutego 1977 zostałem skierowany do magazynu, gdzie zdałem koce, prześcieradła, miski, a otrzymałem wszystkie prywatne rzeczy. Następnie  zostałem doprowadzony wraz innymi więźniami do bloku nr 3, oddział 1 do dużej celi przejściowej. Każdy otrzymał suchy prowiant, składający się z kilogramowego chleba, kostki margaryny, kostki słoniny (50 gramów) oraz ok. 100 gramów cukru. Na drugi dzień po przenocowaniu transport został uzupełniony jeszcze kilkoma więźniami, którzy zostali dowiezieni z Łęczycy.

Transport podzielono na dwie grupy. Pierwsza grupa około 7 więźniów została zabrana ok.  g. 9 rano. W godzinę później pozostali więźniowie, ok. 30 osób, zostali załadowani do samochodu-więźniarki. Pomieszczenie w samochodzie było podzielone na dwie jednakowe kabiny. Powierzchnia kabiny wynosiła ok. 3 m kw. W środku znajdowały się dwie ławy i pojemnik do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Nie dla wszystkich więźniów starczyło miejsc siedzących, byliśmy tak stłoczeni, że nie można się było ruszyć. Szyby były zamalowane białą farbą. Kiedy samochód ruszył, okazało się, że pojemniki są zapełnione i wydobywa się z nich okropny smród. Po kilku godzinach podróży poprosiliśmy wartownika, aby podał nam wodę do picia. Wody nie otrzymaliśmy. Jeszcze kilkakrotnie domagaliśmy się wody, ale bez skutku.

Około g. 20 więźniarka zatrzymała się w Ostrowie Wielkopolskim i konwojenci, na zmianę, udali się na kolację. Gdy po godzinie wrócili znowu poprosiliśmy o wodę do picia. Spotkaliśmy się z ordynarną odmową. Doszło nawet do wulgarnych wyzwisk kierowanych pod naszym adresem. Wówczas rozbujaliśmy samochód, aby zmusić strażników do podania nam wody. Samochód zatrzymał się, a po chwili zmęczenia wysiłkiem musieliśmy zrezygnować z dalszej walki. Około g. 23 samochód wjechał na teren Zakładu Karnego w Oleśnicy. Gdy wysiedliśmy z samochodu, jeden z więźniów został pobity gumową pałką przez strażnika. Po sprawdzeniu obecności rozdzielono nas do cel. Pięciu więźniów zostało umieszczonych w pojedynczej celi, gdzie znajdowało się tylko jedno łóżko. W celach było zimno i nie mogliśmy spać. Nie otrzymaliśmy nic do picia. Dopiero po ogłoszeniu pobudki o g. 4.30 rozdano gorącą kawę i można było spożyć suchy prowiant. Z Oleśnicy zostaliśmy przewiezieni do ZK w Kłodzku i rozdzieleni do cel.

Osadzony zostałem w celi nr 120, a w dniu 26 lutego 1977 przeniesiono mnie do celi nr 7. Więzienie jest stare, zbudowane jeszcze w 1888 r. Powierzchnia cel 8-9 m kw., a w nich po czterech więźniów. W celach od nr 3 do nr 26, które znajdują się w piwnicy przebywało około 120 więźniów zatrudnionych w warsztatach więziennych. Łóżka były ustawione piętrowo, ciasno. Między łóżkami można było przejść tylko bokiem. W celach nie było wody bieżącej. Znajdowały się za to pojemniki higieniczne, które opróżniano raz na dobę.

„Krwawy Franek”

ZK Kłodzko. W celi śmierdziało z pojemnika, a na spacerniaku z uszkodzonej kanalizacji. Wyżywienie było bardzo złe. Dziennie więzień otrzymywał 0,5 kg czarnego chleba i około 40 gramów margaryny. W kawie podawanej rano, około 0,5 litra, powinno się znajdować 20 gramów cukru. Kawa jednak była gorzka. Obiad składał się z o,5 litra polewki z samej wody i mąki oraz drugiego dania: 2 łyżki stołowe ziemniaków z gulaszem lub bigosem bez mięsa. Na kolację więzień otrzymywał 0,5 litra polewki i 0, 5 litra czarnej zbożowej kawy.

Więźniowie dzieli się tutaj na grypsujących i niegrypsujących. Grypsujący to zorganizowani więźniowie kryminalni, wspólnie sobie pomagający. Więźniowie ci ściśle odcinali się od więźniów niegrypsujących i służby więziennej. Uważali ich za gatunek gorszy zwany przez nich „knotami”. Opieka lekarska była zła, pomimo tego, że więzienie zatrudniało lekarza. Lekarz w każdym upatrywał symulanta. O więziennej opiece lekarskiej niech świadczy fakt, ze od 8 do 12 marca 1977 w wyniku przeziębienia zachorowało w warsztatach typu „K” na ogólną liczbę 105,  około 50 więźniów.

W tychże warsztatach od dnia 19 lutego 1977 zostałem zatrudniony ze stawka godzinową 10 zł, pracowałem na dniówkę. Inni więźniowie zatrudnieni przy taśmie, pracowali na akord, zmuszeni byli do pracy po 12 godzin na dobę i 6 godzin w niedzielę. Za pracę w niedzielę i dni robocze w godzinach nadliczbowych więźniowie nie otrzymywali dodatku. Ze względu na 12-godzinny dzień pracy nie było spacerów. W dniu 30 marca większość więźniów nie wyszła do pracy w godzinach nadliczbowych. Zostały sporządzone raporty karne. Mimo to naczelnik nie ukarał nikogo. Od tej chwili nie byliśmy już zatrudniani w niedziele i w godzinach nadliczbowych. Takie zachowanie więźniów było jedynym sposobem obrony, gdyż człowiek pozbawiony wolności był tez pozbawiony prawa do obrony swoich interesów i praw ludzkich. O ile napisana została jakaś skarga na administrację, wówczas skargę tę administracja zatrzymywała. Jeśli więźniowi udało się wysłać skargę nielegalnie, wtedy urząd, do którego skarga była skierowana, załatwiał ją negatywnie i występował z wnioskiem o ukaranie więźnia za „nielegalne” wysłanie skargi. Ponieważ negatywna odpowiedź na skargę więźnia, w konfrontacji z rzeczową skargą kompromitowałaby urząd, zatem urząd przysyłał odpowiedź do naczelnika więzienia z uwagą o ustne powiadomienie skarżącego. W ten sposób załatwiono skargi Stanisławowi Ciastkowi i Andrzejowi Radziątkowskiemu. Gdy w tej sytuacji więzień zaprotestował grożąc np. głodówką, wówczas był on na kilka godzin spinany pasami na specjalnie przygotowanym do tego celu posłaniu.

Ze Stanisławem Ciastkiem pracowałem w warsztatach. Mogłem więc prowadzić z nim rozmowy. Dyskutowaliśmy na temat próby podniesienia cen artykułów żywnościowych w czerwcu 1976 i represji, jakie spotkały protestujących robotników Radomia i Ursusa. W trakcie jednej z pogawędek Ciastek powiedział mi, że też przebywał w areszcie śledczym w Łodzi na oddziale specjalnym SB. Potwierdził także, iż więźniowie Kawalec, Mikina, Ceberek, Gojke to szpicle SB. Dalej stwierdził, że w marcu 1977 dwóch cywilów, funkcjonariuszy MO w obecności strażnika por. Sypka proponowało mu szpiclowską współpracę. Chcieli wywieźć go na przeciąg poł roku do Komendy Wojewódzkiej MO w Wałbrzychu. Tam miał przebywać w celach razem z aresztowanymi i dowiadywać się o sprawach, których nie mógł wydobyć oficer śledczy. Za współpracę miał otrzymywać pieniądze na wypiski żywnościowe i możliwość kontaktu z rodzina. Po pół roku szpiclowskiego stażu miał prawo wyboru zakładu karnego, w którym obiecywano mu luksusowe warunki. Kusili go zamianą brudnej, zimnej, śmierdzącej nory na dużą, ciepłą celę. Nic więc dziwnego, że niektórzy więźniowie przystawali na szpiclowska współpracę. Ciastek jednak odmówił. Na takich warunkach współpracował np. Tadeusz Rajter, który po pół roku wrócił z KW MO w Wałbrzychu do Zakładu Karnego w Kłodzku, gdzie otrzymał najlepszą celę i możliwość pracy w bibliotece i radiowęźle więziennym. Administracje zakładów karnych występowały z urzędu z wnioskami o przedterminowe, warunkowe zwolnienie z odbywania kary dla tego rodzaju więźniów jak Kowalec z ZK Łódź, czy Rajter z ZK w Kłodzku. Nie spotkałem się z przypadkiem, aby sąd penitencjarny wniosek taki odrzucił. Więźniowie ze stażem szpiclowskim byli zawsze zwalniani po odbyciu dwóch trzecich kary.

W Zakładzie Karnym w Kłodzku zdarzały się wypadki pobicia więźniów przez funkcjonariuszy służby więziennej. Wystarczył nawet błahy powód, np. krzywe spojrzenie na funkcjonariusza i więzień był prowadzony na dyżurkę oddziałowego i bity drewnianym młotkiem. W dniu 27.03.77 został pobity Andrzej Radziątkowski przez dyżurnego dowódcę zmiany, podporucznika zwanego ”Krwawym Frankiem”. Na drugi dzień A. Radziątkowski poszedł do naczelnika więzienia z pisemną skargą kierowana do rady Państwa. Przyjął go kierownik ochrony, kapitan Kubiesa. Kubiesa straszył Radziątkowskiego prokuratorem za szkalowanie  funkcjonariuszy więziennych i oświadczył, że więzień ma tylko prawo milczeć i cicho siedzieć. Na co otrzymał odpowiedź, że więzień powinien być uparty i tłusty. Został za to spięty w pasy na dwie godziny i ukarany 14 dniami twardego łoża. Dnia 22.05.77 został pobity Piotr Jastrzębski z Wrocławia, a  26 maja został pobity drewnianym młotkiem Marek Fałek z Wrocławia. Bił go oddziałowy st. sierżant Mrozek. Władze więzienne obawiały się, że nie będę obojętny na fakty gwałcenia godności ludzkiej, podobnie jak nie byłem obojętny w więzieniu w Lodzi, więc została rozpowszechniona plotka, że jestem szpiclem i należy się mnie wystrzegać. Więźniowie szczególnie nienawidzą donosicieli. Przekonali się jednak, że nie jestem szpiclem. Zorganizowaliśmy akcję pisania skarg do Rady Państwa i Sejmu PRL. Skargi były wysyłane przez więźniów nielegalnie. W tej samej sprawie pisane były oświadczenia do naczelnika więzienia. W walce brali udział: Andrzej Radziątkowski, Piotr Jastrzębski, Marek Fałek, Michał Slemp i Jerzy Kopeć. Wspólna akcja sprawiła, że przypadki pobicia więźniów więcej się nie powtórzyły.

Przy okazji dowiedziałem się, że były kierownik ochrony por. Sypek odznaczał się szczególnym okrucieństwem. Delikwent był spinany w pasy i wtedy porucznik Sypek wykręcał mu jądra. Wychowawca ppor. Leśniak domyślając się, że inspiratorem całej akcji, przeprowadzał ze mną rozmowy na temat walki więźniów o swoje prawa. Za wyłączenie się z tej walki obiecywał mi przedterminowe warunkowe zwolnienie z odbywania reszty kary. 

Biały niewolnik

W dniu 12 lipca 1977 skierowano mnie do pracy poza terenem zakładu karnego i przeniesiono do innej celi. Straciłem więc kontakt ze swoimi towarzyszami niewoli. Piotra Jastrzębskiego za pomocą nagród skłoniono do wycofania się z walki. Andrzeja Radziątkowskiego  oraz Jerzego Kopcia  w dniu 7 lipca poddano badaniom psychiatrycznym i wywieziono w nieznanym kierunku. Radziątkowski spodziewał się wyjazdu i podał mi w dwóch egzemplarzach pismo z dnia 5.07.77 skierowane do PMRN w Łodzi, w którym na znak protestu domaga się zmiany obywatelstwa polskiego na obywatelstwo RFN. Pismo to zgodnie z prośbą Radziątkowskiego wysłałem nielegalnym kanałem.

Zatrudniono mnie w Przedsiębiorstwie Wyrobu Ceramiki Budowlanej z Wrocławia, w Cegielni Ścinawka-Średnia. Była jeszcze jedna grupa więźniów zatrudnionych w Cegielni Leszczyna. W Cegielni Ścinawka-Średnia była produkowana cegła dziurawka. Jedna brygada licząca pięciu więźniów musiała, zgodnie z normą, wydobyć z pieca, wywieźć na plac i ustawić w tzw. słupki lub załadować na samochód albo wagon 13.600 cegieł.  Przez 16 miesięcy byłem więziony w zamkniętej dusznej celi i dlatego opadłem z sił. W pierwszy dzień zmuszono mnie do wykonania normy. Tylko dzięki wytrzymałości fizycznej przetrwałem kryzys. W cegielni pracowaliśmy także w niedziele. W miesiącu mieliśmy zaledwie jedną wolna niedzielę. Za pracę w niedzielę nie otrzymywaliśmy dni wolnych.

Od dnia 21 do dnia 24 lipca 1977 nie zostaliśmy wyprowadzeni do pracy. Stało się tak z tego powodu, że ogłoszono dekret o amnestii i administracja obawiała się buntu więźniów. W pracy otrzymaliśmy stare, podarte ubrania i buty. Wózki, którymi woziliśmy cegły oraz tory były nieremontowane. Wózki często wypadały z szyn. Mnożyły się wypadki. Więźniowie nie zgłaszali, jeśli mogli, tych faktów obawiając się usunięcia z grupy, a w związku z tym komplikacji przy uzyskaniu warunkowego, przedterminowego zwolnienia z reszty kary.

Skorzystałem z okazji, że była organizowana nowa grupa i 5 sierpnia 1977 odszedłem z cegielni. Nowa grupa skierowana została do pracy na budowie osiedla mieszkaniowego w Kłodzku, zwanego osiedlem Kruczkowskiego. Praca na budowie była lżejsza. W niedzielę zatrudniano nas społecznie. W rzeczywistości jednak praca ta była przymusowa. I tak 14 sierpnia zatrudnieni byliśmy w Komisariacie MO w Bystrzycy Kłodzkiej przy kopaniu rowu do odwodnienia fundamentów budynku. W następną niedzielę zatrudniono nas w szpitalu w Kłodzku przy kopaniu rowu kanalizacyjnego i pieleniu klombów, a 28 sierpnia  znowu w Komisariacie MO w Bystrzycy Kłodzkiej. Za pracę w niedzielę otrzymywaliśmy po paczce papierosów na osobę i śniadanie.

Więźniowie byli kierowani do najcięższych i najmniej płatnych prac. Myślę, że liczne aresztowania i więzienie obywateli podyktowane było nie tylko chęcią zastraszenia społeczeństwa, ale także pragnieniem przemiany więźnia w białego niewolnika.

W więzieniu funkcjonariusze rozpowszechniali powiedzenie, ze więzień ma tylko milczeć i pracować. Administracja więzienna powiedzenie to z żelazną konsekwencją wprowadzała w życie. Obywatel pozbawiony wolności pozbawiony był również wszelkich praw ludzkich. Aby nie być gołosłownym, posłużę się przykładami: w uzasadnieniu wyroku w sprawie Kp 320/76 Sąd rejonowy w Pabianicach oraz Sąd Rewizyjny stwierdzają, że wysoka kara 2 lat  została podyktowana, między innymi, moja złą opinia środowiskowa. Zwróciłem się więc pisemnie do KM MO w Pabianicach o zmianę fałszywej opinii. Otrzymałem odpowiedź negatywną. Wystąpiłem zatem z pozwem z dn. 5.05.77 do Sądu Rejonowego w Pabianicach – Wydział Cywilny o zmianę fałszywej opinii. W odpowiedzi z dnia 13.04.77 prezes Sadu rejonowego w Pabianicach ob. Wlazło poinformował mnie, że pozew przesłał do KM MO w Pabianicach.

Więzień pozbawiony był prawa do zwracania się do sądu o pomoc w przypadku oczywistego pogwałcenia prawa. Niewygodny dla reżimu obywatel bywał więziony, fabrykowano przeciwko niemu „dowody winy” i fałszywe opinie, na podstawie których sądy ferowały bezprawne wyroki. Co więcej obywatel taki nie mógł się odwołać do żadnej instytucji. Nie otrzymałem przeto odpowiedzi na swoje podanie z dnia 8.12.76, skierowane do ministra sprawiedliwości w Warszawie o wniesienie rewizji nadzwyczajnej w sprawie Kp. 320/76. Do podania był załączony dowód opłaty sądowej na sumę 1.000 zł. Zastanawiałem się, czy odpowiedzi na swoje podanie nie otrzymałem dlatego, że na stronie 9 swojego pisma stwierdzałem: „uważam, że cała ta sprawa to brudna prowokacja Służby Bezpieczeństwa na miarę reżimu faszystowskiego. Muszę stwierdzić, że nie wierzę w żadną sprawiedliwość w kraju. Jeżeli piszę,  to tylko w tym celu, aby został dopełniony dzban bezprawia.”

Zakład Energetyczny Łódź-Miasto wystąpił z pozwem do Sądu Rejonowego w Pabianicach- Wydział Cywilny o zmuszenie mnie do zapłacenia kosztów „nielegalnie pobranej energii elektrycznej”. W odpowiedzi na pozew skierowany do Sądu oświadczyłem, że po uprawomocnieniu się wyroku w sprawie karnej, dobrowolnie zapłacę żądaną przez Zakład Energetyczny sumę, gdyż chcę uniknąć dodatkowych kosztów procesu. Proces cywilny był jednak prowadzony i został wydany wyrok. Obciążono  mnie dodatkowymi kosztami sądowymi. Abym nie mógł założyć rewizji, do dnia dzisiejszego nie doręczono mi wyroku w tej sprawie. A więc przez nielegalne prowadzenie procesu w sprawie cywilnej wzrosły koszty procesu, które włącznie z kosztami w sprawie karnej, tzw. nawiązką, grzywną i kosztami adwokackimi wyniosły 36.000 zł. Koszty te musiałem spłacać ratami.

Zemsta reżimu to nie była tylko prowokacja i więzienie, lecz także właśnie wysokie koszty sądowe. Jeśli prześladowany po opuszczeniu murów więzienia, nie wyrzekł się swej idei i walczył dalej, wówczas nie otrzymywał pracy i nie mając środków do zapłacenia kosztów sądowych trafiał z powrotem za kratki.

Oskarżony o kradzież 10 kg trotylu

Marek Chwalewski wyszedł z  zakładu karnego 2 września 1977 na mocy amnestii. Do więzienia trafił ponownie w okresie stanu wojennego. Jego biografia obfituje w liczne aresztowania, przesłuchania, głodówki, zatrzymania, rewizje, przesłuchania, głodówki,  bunty więzienne, starcia z milicją, demonstracje, ucieczki, rozprawy sądowe, szykany, akcje konspiracyjne.

Człowiek, który należał do wąskiej grupy sygnatariuszy pierwszego, historycznego już, dokumentu Wolnych Związków Zawodowych Karty Praw Robotnika i był za pan brat z Lechem Wałęsą,  i całą plejadą słynnych konspiratorów jest nadal w opozycji jako lider miejscowej grupki Partii Wolności i Solidarności-80.

Przedstawiciele ancien regime’u widzieliby go zapewne najchętniej 5 stóp pod ziemią, a niektórzy reprezentanci obecnego establishmentu 10. Natomiast zwykli ludzie zainteresowani przysłowiową micha i łychą, czyli zjadacze chleba kiwają tylko z politowaniem głową, mówiąc z przekąsem: no i na co to było potrzebne? Tymczasem M. Chwalewski ma to do siebie, że bardzo poważnie traktuje nakazy Dekalogu. Zapiskom szpitalno-więziennym towarzyszy bardzo ciekawy suplement składający się z rozmaitych urzędowych dokumentów. Nie możemy oprzeć się pokusie przytoczenia życiorysu opracowanego przez władze szpitalne 2.03.1976 r.

„Nazywa się Marek Chwalewski, ur. 22.06.1939 roku w Pabianicach. Stale zamieszkuje w Pabianicach, mieszka w tym samym domu co rodzice, lecz ma oddzielne mieszkanie. Jest kawalerem, ma wykształcenie średnie. W roku 1956 ukończył Technikum Energetyczne. Pracę zawodową rozpoczął w 1955 roku w Elektromontażu, gdzie pracował 10 lat. Początkowo jako czeladnik, a ostatnio na stanowisku elektryka. W 1965 złożył wymówienie, ponieważ zakład nie był w stanie zapewnić mu odpowiedniego stanowiska. Rozpoczął pracę w „Polamie” jako konstruktor – pracował tam jedynie 6 miesięcy. Następnie był zatrudniony na stanowisku energetyka w Piątku, był jednocześnie inspektorem BHP. W zakładzie tym wykrył nadużycia (kradzież kożuchów).

Po zrezygnowaniu z pracy w Piątku zaczął pracować jako kierownik wodociągów w MPGK. Zorganizował „Kontrgruppe”, by przeciwstawić się dyrekcji i złym stosunkom międzyludzkim. Wysłał wiele pism i skarg do różnych instytucji, w których informował o istniejących nieprawidłowościach. Pisał m.in. do prokuratury, ministerstwa, Sejmu. W poprzednim miejscu pracy prowadził „podniosłą, demaskatorską” działalność. Wraz z innymi krytykował klikę, która kradła stal zbrojeniową. Chciano go zwolnić, lecz po interwencji związków zawodowych pozostał w pracy na 6 miesięcy i dostał wówczas ponowne wymówienie, było to w latach 1971-72.

Po zwolnieniu z więzienia w 1974 przystąpił do pracy w spółdzielni w Łasku, wykonywał instalacje elektryczne w domkach jednorodzinnych. Pod koniec 1975 w związku z dużymi trudnościami z otrzymaniem materiałów zwolnił się. W chwili aresztowania nie pracował ok. 3-4 miesięcy. Poprzednio zarabiał ok. 4 tysięcy złotych. Pierwsza sprawa karna miała miejsce ok. 15 lat temu, chodziło o znieważenie funkcjonariusza MO – otrzymał 6 miesięcy w zawieszeniu na 2 lata. 10 lat temu  podczas kręcenia filmu miał zatarg z funkcjonariuszem MO, który uderzył pałka dziewczynę. Po kilkakrotnych odwołaniach, początkowo od decyzji kolegium, a później sądu, Sąd Wojewódzki uniewinnił go. W 1973 działał razem z grupą ludzi występując na zebraniach z radnymi i posłami. Krytykował stosunki w MPGK, na tym tle prasę i układy w partii oraz jej posunięcia. Wysłali w tym okresie pisma do 60 zakładów pracy z prośbą o poparcie ich starań w dochodzeniu sprawiedliwości. Podczas śledztwa badany był przez dr Wierzbickiego, który wystąpił o skierowanie go na obserwację. W czasie obserwacji przeprowadzonej na oddziale VIA rozpoznano zespół paranoidalny z koniecznością internacji. Po rewizji prokuratora generalnego skierowany został na obserwację do Pruszkowa.

W wyniku obserwacji uznano, że jest zdrowy psychicznie i nie zagraża porządkowi prawnemu. Natomiast podkreślono jego ,psychopatyczną osobowośc. Śledztwo zostało umorzone z powodu amnestii. Odwołał się od tej decyzji, jednak bezskutecznie. Choroby przebyte: grypa, porażenie prądem. W 1971 został porażony łukiem elektrycznym,  natomiast sam prąd nie poraził go. W szpitalu psychiatrycznym przebywał jedynie w związku z obserwacją sądowo-psychiatryczną.

Alkohol pije sporadycznie i w bardzo małych ilościach. Wojsko- zwolniony w stopniu szeregowego. Poważniejszych spraw wówczas nie miał. W czasie ćwiczeń wojskowych w 1968 roku oskarżono go o kradzież wraz z kolegą 10 kg trotylu. Sprawę umorzono. Obecnie oskarżony jest o kradzież prądu i pobicie inkasentów”.

W suplemencie zapisków znajdujemy jeszcze zapis relacji Radia Wolna Europa z pobytu prezydenta Jimmy Cartera w Warszawie w 1978 r., nie zabrakło tam wzmianki o naszym bohaterze: „10 grudnia prezydent Carter między godz. 12 o 13 złożył wieńce przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Cały ten rejon otoczony został gęstym kordonem policji, która przepuszczała jedynie osoby mające specjalne karty wstępu. W następstwie tego, ogromna większość niezbyt licznych grup osób, które uczestniczyły przy ceremonii składania wieńców, stanowili funkcjonariusze aparatu PZPR, a także MO i SB. Występowali w roli przedstawicieli ludu Warszawy. Już jednak ok. 12 na Krakowskim Przedmieściu w pobliżu kościoła Wizytek, grupa złożona głównie z młodzieży, pod przewodem Edwarda Poraja, inwalidy wojennego, odznaczonego Virtuti Militari i Krzyżem Walecznych, żołnierza AK – przerwała jako pierwsza kordon milicyjny. Przez wyłom przedostało się ok. 500 osób, które zgotowały Carterowi owację. Wśród osób, którym udało się przerwać kordon  funkcjonariusze SB dokonali licznych zatrzymań, m. in. przy Grobie Nieznanego Żołnierza  zatrzymano Marka Chwalewskiego i Bogumiła Włodarskiego, uczestników Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, gdyż usiłowali rozwinąć transparenty zwracające uwagę na fakt, że prawa człowieka stanowią fundament bezpieczeństwa europejskiego, obaj zostali zwolnieni dopiero 31 grudnia. Ok. godz. 13 na ul. Senatorskiej miał miejsce znamienny incydent. Jeden z milicjantów brutalnie odepchnął starszego człowieka - inwalidę wojennego. Wówczas z tłumu wyszedł Edward Poraj i okazując milicjantom swoją legitymację powiedział: nawet Gestapo nie zachowałoby się tak jak wy się zachowujecie. Zebrany tłum zaczął wówczas skandować: Gestapo, Gestapo”.

***

W latach 70. ubiegłego wieku Marek Chwalewski był jedynym opozycjonistą na terenie Pabianic, który zyskał rozgłos ponadlokalny. W publikacji „Prologue to Gdansk: A Report on Human  Rights”, 1980 czytamy: Marek Chwalewski – Pabianice, worker-electrician with 15 years of experience behind him. At present an associate of the movement for the Defence of Human and Civil Rights, an activist in the Free Trade Unions and a signatory of the Charter of Workers’ Rights. In 1976 Chwalewski presented a petition to Parliament concerning the government – sponsored amendments to the Constitution. By way of reply, trumped-up criminal charges were brought against him and he was consequently sentenced to two years imprisonment. On his release from prison in the autumn of 1977 Chwalewski attempted to find  employment. He stressed, finally, that obstacles put in the way of his getting a job amounted to discrimination and were designed to isolate him from the working class and to disrupt the work of movement in which he had been active since 1976.

W 1985 roku w USA ukazała się monografia Jana Józefa Lipskiego “KOR. A History of the Workers” Defence Commmittee in Poland, 1976-1981”, w której podano nawet ówczesny adres Marka Chwalewskiego – Pabianice,  ul. Konopna 8 m 10.


Wikipedia.org - Marek Chwalewski

Vod.tvp.pl - Marek Chwalewski,146762



Gazeta Pabianicka nr 13/1991 opublikowała wspomnienia Heleny Herse, córki Oskara Kindlera, znanego pabianickiego fabrykanta. Helena wyszła za mąż dopiero 2 stycznia 1914 roku za Jana Hersego,  przedstawiciela znanej rodziny kupieckiej z Warszawy, który był udziałowcem firmy „Dom Mód” Bogusław Herse. Przedsiębiorstwo specjalizowało się w sprzedaży galanterii, odzieży, dywanów. Zmarła 9 stycznia 1971 roku i została pochowana w Pabianicach.

Najmłodszą córką Wernerów-Puczniewskich była Stefania, moja Matka. Najtrudniej mi pisać o mych rodzicach – tyle wspomnień słonecznych i smutnych ciśnie się pod pióro. Rodziców mych wspominam z najwyższą miłością dziecięcą, a czcić ich nauczyłam się, gdy dzieckiem być przestałam i krytycznie patrząc na ludzi i świat widziałam, że wszystkie szlachetne zasady, które nam wpajano realizowali własnym życiem. Zawdzięczam im tak wiele, całe moje człowieczeństwo, całą dążność pięcia się w górę i obejmowania życia spojrzeniem pełnym zrozumienia i miłości.

Matka moja, delikatna, subtelna, nadzwyczaj wrażliwa, nigdy nie wysuwała się na plan pierwszy, a jednak w trudniejszych okresach życia mego ojca umiała odważnie i z całą siłą swego charakteru stanąć u jego boku i swym spokojem i stanowczą postawą dodać i jemu sił do obrony swych poczynań. Ojciec otaczał mą matkę troskliwą opieką kochał ją bardzo. Niestety, po jego śmierci przyszło jej przeżyć wiele ciężkich chwil, lecz i w owe czasy okazał się cały hart jej charakteru i nigdy nie  zachwiała się w swej szlachetnej postawie życiowej.

Matka ma  ukończyła szkołę w Dreźnie i, tak jak babcia Puczniewska, znała dobrze języki obce i pięknie rysowała. Przez całe swe życie interesowała  się też żywo sztuką i wspominam do dziś nasze miłe wędrówki po galeriach Paryża, Drezna i Florencji. Była też Matka nadzwyczaj kochającą, może nawet zbyt pobłażliwą dla dzieci, miłość jej promieniowała i na dalszą rodzinę, dobrocią, opieką i pomocą otaczała wiele osób, toteż wszyscy ją kochali i cenili. Umarła w Widzewie, pięknie i wzruszająco rozstając się z tym światem. Pochowana jest w Pabianicach. Dobrze, że nie dożyła tych okropnych lat wojny i późniejszej tułaczki, a także śmierci Jędrusia Lotha, która była dla nas wszystkich strasznym ciosem.

Ojciec mój, Oskar Kindler, był zupełnie innego usposobienia niż mamusia. Po swym ojcu odziedziczył niestrudzoną energię, silną wolę i pracowitość, po matce uczuciowość i wesołość. – Całe jego życie  było wytężoną twórczą pracą. Gimnazjum ukończył w Łodzi (jechało się w owe czasy z Pabianic do Łodzi przez gęsty las), a politechnikę w Rydze. Pracę swą i energię poświęcił rozwojowi fabryki włókienniczej, którą odziedziczył po swym ojcu Rudolfie Kindlerze w Pabianicach. Rozwinął ją i rozbudował, postawił na bardzo wysokim poziomie, lecz traktował ją nie tylko jako źródło dochodu, lecz jako wartość społeczną. Dbał bardzo o robotników, wybudował dla nich piękny szpital, założył szkołę i namawiał robotników do budowy jednorodzinnych domków, w czym fabryka miała wydatnie finansowo dopomóc. W swej pracy społecznej natrafiał często na sprzeciw reszty akcjonariuszy, którzy na te cele nie chcieli poświęcić większych funduszy.  Ojciec mój interesował się żywo oświatą, był inicjatorem i założycielem szkoły handlowej męskiej i żeńskiej  w Pabianicach (koedukacji wtenczas nie było). Na taki typ szkoły średniej władze rosyjskie jedynie pozwalały. Pamiętam dobrze jak piękne dary ofiarowywał do tych szkół dla gabinetów przyrodniczych i fizycznych. Ojciec był też jednym z inicjatorów założenia politechniki w Warszawie, o którą zabiegano w czasie pobytu  Cara Mikołaja II w Polsce. Interesował się też bardzo rolnictwem i majątek Widzew, który mu przypadł w spadku po rodzicach, doprowadził do kwitnącego stanu. Był wielkim miłośnikiem przyrody i ogród widzewski zachwycał wszystkich bogactwem kwiatów. W życiu rodzinnym był bardzo serdeczny, dom nasz słynął  z gościnności, wiele osób spędzało tam wakacje i nie pamiętam by mniej niż kilkanaście osób zasiadało do stołu podczas lata.

Tryb jednak życia mimo znacznego majątku był zawsze skromny, z umiarem. Ojciec miał zainteresowania rozliczne, lubił podróżować i często ja właśnie ojcu w tych wędrówkach towarzyszyłam. Do dziś dnia wspominam nasza podróż do Egiptu, Włoch, Szwajcarii, Belgii, Anglii i Niemiec – były to niezapomniane wrażenia, szczególniej, że nie jeździło się z wycieczkami, jak dzisiaj, można się było wszędzie dłużej zatrzymać (w Egipcie byliśmy dwa miesiące) – dokładnie zwiedzać.

Niestety, zdrowie ojca wskutek wytężonej pracy i nieoszczędzania sił ucierpiało. Przyczyniły się też do tego trudne lata I wojny i czasy okupacji. Jeździł często do Warszawy jako przedstawiciel przemysłu łódzkiego i brał udział w posiedzeniach Tymczasowej Rady Stanu. Głośne było powiedzenie ojca, gdy go przewodniczący Niemiec przywołał do porządku za ostrą krytykę okupantów: „Trudno, owijać mych wypowiedzi w bawełnę nie mogę, bo mi ją Niemcy zarekwirowali”. Sala trzęsła się od śmiechu, a skonfudowany Niemiec zamilkł.

Ojciec mój zmarł w Warszawie, u nas w mieszkaniu w 1918 roku, dzień przed Wigilią, przyjechawszy po I wojnie światowej do Warszawy, jako przedstawiciel przemysłu łódzkiego na konferencję z rządem Moraczewskiego. Podróże wtenczas były fatalne, wagony bez szyb. Ojciec zaziębił się i umarł na zapalenie płuc. Pochowany jest w Pabianicach, na sarkofagu wyryte są słowa: „Błogosławione życie w pracy i trudzie”. Taka była dewiza jego życia.

Niestety, syn Oskarów Kindlerów, Stefan nie odziedziczył zalet ojca. Był bardzo przystojnym i eleganckim młodzieńcem, lecz bardzo nerwowym. O pracy w fabryce i prowadzeniu dzieła ojca nie chciał słyszeć. Interesował się jedynie sportem (jeździł konno) i chciał mieszkać na wsi. Ojciec kupił mu majątek, Morgę pod Rogowem, lecz Stefan poważnie pracą się nie zajął i gospodarstwo rolne podupadło. Ożenił się, mimo sprzeciwu rodziców, z Zofia Krafft z Łodzi. Małżeństwo to nie było szczęśliwe. Po śmierci ojca Morgę sprzedali i osiedli na czas jakiś w Widzewie (okres ten był b. ciężki dla matki). Następnie kupili Gałkówek pod Piasecznem. Stefan sprzedał wszystkie swoje akcje i chciał kupić drugi majątek w Poznańskiem, lecz złote polskie straciły w tym czasie na wartości i cała suma przepadła.

Rozdźwięk w małżeństwie coraz bardziej się pogłębiał – wreszcie się rozwiedli. Zonia z córkami Janiną i Marią zamieszkała w Warszawie. Zonię przeżycia ciężko bardzo zmieniły, stała się dzielną kobietą, lecz Stefan pozostał zacięty w swej niechęci do całej rodziny i nawet dzieci swe odtrącił. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie żyjąc miłością do ludzi, zginał też z nienawiści. Zamordowali go Niemcy, gdy pod koniec wojny wracał ze Skierniewic do Warszawy razem z gosposią swą Kwiatkowską. Pochowany jest w Wyszkowie.

Najmłodszą z mego rodzeństwa była Zosia, jako beniaminek bardzo pieszczona. Bardzo ładna i delikatna, lecz wskutek nadmiernej wrażliwości nie umiała sprostać wymaganiom życia. Wyszła za mąż za Emiliana Lotha i chociaż miała idealnego męża, bardzo udane dzieci i doskonałe warunki nie odczuwała nigdy radości życia. Emilianowie mieli dwóch synów, dobrych, zdolnych i kochających.

Starszy Andrzej po wojnie i zdaniu matury studiował na politechnice we Wrocławiu, uczył się świetnie, lecz warunki materialne tak się ułożyły, że prócz studiów pracował też zarobkowo. Było to zbyt wiele na jego siły. Serce miał osłabione, wskutek reumatyzmu stawowego, którego się w dzieciństwie nabawił. Umarł w 26 roku życia po ciężkiej grypie. Kochałam go jak syna i straty tej nigdy nie przeboleję. Stan nerwów Zosi po śmierci Jędrusia bardzo się pogorszył – popadła w ogromny rozstrój nerwowy i mimo bardzo troskliwej i pełnej oddania pielęgnacji męża umarła na serce w Lubawce, gdzie ostatnie lata spędzili. Młodszy syn Zosi – Stach ukończył wyższą szkołę filmową w Łodzi, jest operatorem i scenarzystą, ma upodobania artystyczne i praca jego daje mu wiele radości i zadowolenia, a także dobre rezultaty finansowe. Jest naturą bardzo czynną i w tym przypomina mi mego ojca. Usposobienie ma miłe i pogodne, i jest bardzo dobrym synem.



Gazeta Pabianicka (nr 42-43/1991) opublikowała wspomnienia Leokadii Lorentowicz z okresu okupacji hitlerowskiej w Pabianicach.

Wojna zastała mnie w Pabianicach. Mieszkałam wtedy z chorą mamą w naszym domu na Poprzecznej, a siostra i brat ze swoimi rodzinami w Warszawie. Długo nie miałyśmy  żadnych wieści od nich. Dopiero 22 października przyjechała z Warszawy Hela, pomoc domowa Luli (siostry). Przywiozła wieści: Zygmunt, nasz brat wyjechał z Instytutem Chemicznym i ślad po nim zaginął, a Tadek, mąż Luli zginał podczas ucieczki z Warszawy.

Na początku listopada pojechałam z Hela do Warszawy. Tego samego dnia wrócił Zygmunt z niewoli rosyjskiej. Udało mu się nocą przejść granicę.

Mieszkanie Zygmunta nad Wisłą było rozbite, więc Lula oddała mu swoje i z dzieckiem, i Helą wróciłyśmy do Pabianic.

Przy końcu listopada 1939 r. zaczęłyśmy w szkole naukę. Ale, pożal się Boże, co to była za nauka! Dzieci, owszem, stawiło się dużo, ale uczyć wolno było tylko niemieckiego, polskiego i matematyki. Wiedziałyśmy także, że i w takiej szkole nie będziemy długo popasać. Więc wynosiłyśmy z niej i oddawałyśmy w pewne ręce cenniejsze rzeczy z gabinetu fizycznego. Najwięcej zabrał opiekun szkoły nr 5, Alfons Guzenda. Zmarł podczas wojny na gruźlicę, a wszystkie przechowywane rzeczy po wojnie przyniosła do szkoły jego żona.

Bibliotekę szkolna rozdałam dzieciom, aby im służyła podczas wojny. Po wojnie dużo książek wróciło i zapoczątkowało nową bibliotekę.

Z duża stratą dla nas nastąpiła wymiana złotówek na marki niemieckie a trzymiesięczna pensja jakoś do nas nie doszła.

Nauczycieli pabianickich, doktorów i księży zatrzymali Niemcy do 4 lutego 1940 roku. Nie wszyscy wrócili. Pierwszy został zamordowany Bandel, a po nim Kłębowski, Frankowski, Józefiak, Piotrowski, a trochę później Karol Trojnarski i Roman Misiewicz.

1940 r.

Przy końcu lutego znajomi pracownicy magistratu zawiadomili nas, że będziemy wysiedleni, bo teren, na którym stoi nasz dom będzie zajęty na getto żydowskie. Trzeba było się przeprowadzić na ul. Żwirki i Wigury do mieszkania opuszczonego przez Żydów.

Zaczęło nam brakować pieniędzy. Luli udało się sprzedać swoje futro i „nim” przez jakiś czas żywiliśmy się. Wszyscy optymistycznie kończyli wojnę na Wielkanoc, na Boże Narodzenie, na Przemienienie Pańskie itd., a wojna trwała.

W 1940 r. miałam tylko trzy lekcje i to niemieckiego. Uczyli się dwaj Polacy, pracujący u Niemców i volksdetscherka ucząca się nowego „ojczystego języka”.

Zima 1939-1940 r. była długa i ciężka. Brakowało opału, ciepłej odzieży, żywności. A było nas czworo: mama, Lula, mały Tadzik i ja. Jeść trzeba było. Oprócz tego nękały nas takie kłopoty: dach nad naszym nowym mieszkaniem był podziurawiony i woda podczas deszczu lała się na nas jak z rynny. Pękła belka w jednym pokoju.

Niemcy wydali rozporządzenie, aby wszystkie polskie książki zostały złożone w papierni na przemiał. Miałam w domu 1200 książek. Postanowiłam wtedy, że jeżeli uda mi się je przechować, zrobię z nich wypożyczalnię. Udało mi się dlatego, że Niemcy widząc tak zniszczone mieszkanie, bo i w drugim pokoju pękła belka, bali się wchodzić, aby im co na głowy nie spadło.

W styczniu 1940 r. dostaliśmy wymówienie ze szkoły. Polskie dzieci już nie mogły się uczyć jawnie. Stopniowo zaczęło przybywać zgłoszeń na lekcje prywatne. Rodzice widząc, ze wszystkie terminy zawiodły, zrozumieli, ze trzeba uczyć dzieci poza szkołą. Uczyły: Jadwiga Godlewska, Anna Wolfówna, Helena Baclerówna, a Wacława Pszenicka urządziła w swoim domu formalną szkołę. Bardzo dużo dzieci przychodziło do niej. Uczyła wraz z córką Krystyną, aż wreszcie jakiś Niemiec zadenuncjował je i Wacka poszła na kilka tygodni do więzienia. Po Krystynę przychodzili gestapowcy, ale uciekła i przez parę tygodni ukrywała się u chemiczki Stefy Kalinowskiej.

My obie postanowiłyśmy uczyć kompletami, najwięcej po 10 dzieci i co tydzień u innego dziecka.

Najcięższym ciosem dla naszego optymizmu było poddanie się Francji i zajęcie Paryża przez Niemców. Niemcy natomiast ciężko przeżyli ucieczkę Hessa do Anglii.

1941 r.

Lekcji przybywało. Doszłam do 62 uczniów, a Lula, która miała na głowie Tadzika, uczyła 43. Z każdym kompletem zajęcia odbywały się 3  albo 4 razy na tydzień. Zaczynałam bardzo wcześnie: np. jeden komplet u krawca Frączaka miał lekcje o godz. 7 rano. Uczenie co tydzień w innym miejscu było pewnym zabezpieczeniem przed Niemcami.

Lekcje odbywały się czasem w bardzo dziwnych warunkach, np. lula uczyła w domy przylegającym do Arbeitsamtu, nad mieszkaniem żandarma. Drugie miejsce było jeszcze oryginalniejsze: jedna z matek namówiła ją, aby uczyła w fabryce w izbie przeznaczonej na Luftschutz. Mieściła się ta salka na trzecim piętrze. Była wyposażona w duży stół, krzesła i czarną tablice, jak w szkole. Robotnicy wiedzieli i pilnowali.

Ja miałam duży komplet w mieszkaniu człowieka, który podpisał volkslistę, bo dostał krwotoku w chwili, gdy go wysiedlali. Zresztą umarł zaraz po wojnie. W przylegającym domu mieściła się żandarmeria. Były to bardzo dobre i bezpieczne lekcje.

22 czerwca Niemcy rozpoczęli wojnę z Rosją. Początkowo poszli szybko: wojna błyskawiczna – jak zapowiadał Hitler.

Dostałam wezwanie na wyjazd do Niemiec na roboty. Przed wojną chorowałam długo na ischias, więc zaraz na początku wojny wzięłam zaświadczenie od doktora Piotrowskiego, że jestem ciężko chora, niezdatna do żadnej pracy. Z tym zaświadczeniem  poszła mama, a ja położyłam się do łóżka. Udało się, zwolnili mnie. I znów wróciłam do lekcji, których już miałam bardzo dużo.

Do naszego mieszkania przychodzą dwa razy na tydzień dwaj bracia Napierajowie. Gdy czasem zjawiają się Niemcy, chłopcy jak zające uciekają pod krzesła, z braku miejsca ułożone w piramidę, a  z nimi nasz Tadzio.

1942 r.

Dostałam trzecie wezwanie na roboty, bo z drugiego też wykręciłam się świadectwem doktora Piotrowskiego. Trzeci raz nie udałoby mi się, gdyby nie rodzice moich uczniów. Zameldowali mnie w fabryce torebek jako chałupniczkę. Dostałam arbeitsbuch i mogłam już bezpiecznie uczyć.

Ciężko przeżyliśmy śmierć nauczycielki, Leośki Kowalskiej. Jej mąż ukrywał się u znajomych. Ukrywał się osobliwie, bo go widziałam kilka razy na mieście. Ta zabawa w ukrywanie skończyła się tym, że przyszli po Leośkę, zabrali ją i dzieci i tak ją męczyli, że powiesiła się. Dzieci z Łodzi wypuścili. Przywiózł je do Pabianic jakiś przechodzień.

1943 r.

W Pabianicach otwarto szkoły dla dzieci polskich od 13 lat wzwyż. Uczą w nich volksdeutsche. Są to dzieci wybrane. Dzieci bardzo „wzorowych” rodziców, tzw. Leistungspolen.

My obie z wielkim wysiłkiem ciągnęłyśmy dzień po dniu nasze wojenne sprawy. Pracowałyśmy po 10 godzin dziennie, nie tylko z patriotyzmu, ale i z powodu wielkiej drożyzny, oraz z przyjemności robienia Niemcom na złość. Trudno o żywność, ale jeszcze trudniej odpierać strachy i ataki niemieckiej kultury. Mama coraz bardziej chora.

1944 r.

Odkryto organizację AK i w związku z tą wpadką aresztowano i wywieziono dużo osób. Między innymi naszych krewnych: Komornickiego, Berkowskiego, Lorentowicza. Berkowskiego, męża naszej ciotecznej siostry, wywieźli Niemcy do Gross-Rosen.

A my obie, dawne harcerki, teraz uczące tajnie, zostałyśmy  zapisane do organizacji Szare Szeregi. Przed Gienką Czerwińską składałyśmy przysięgę.

Niemiecka potęga kończyła się, zakończył ją Stalingrad. Teraz był już odwrót.

Po mowie Gӧringa, w której krzyczał, że wszystkie siły powinny iść na obronę Niemiec, moi opiekunowie z fabryki torebek przestraszyli się i dali mi stałą robotę w fabryce. Musiałam oddać część lekcji, bo w fabryce zaczynałam pracę o 5 godzinie, a kończyłam o pierwszej lub trzeciej. Lula przynosiła mi obiad do fabryki. Po pracy biegłam na lekcje. A byłam tak zmęczona, bez sił i wiedziałam, że jeżeli się coś nie zmieni, nie dam rady.

Zaczęła się likwidacja fabryk, przedsiębiorstw i sklepów. Zapędzono nas do ostatniego ratunku armii niemieckiej: kopania rowów. Kopałam na Pliszce i w fabryce „Tor” pod płotem.

1945 r.

Mama była taka biedna, słaba, że patrząc na nią, na płacz się zbierało. A zaczęły się bombardowania. Więc prędko ubierałyśmy mamę i stawałyśmy wszystkie trzy i Tadzik w małym korytarzyku nad schodami. A po nalocie kładłyśmy ją do łóżka.

Niemcy uciekali. A uciekali tak prędko, że nie zdążyli zrobić dawno projektowanej masakry na placu sportowym. Wielu rzucało broń i błagało Polaków o cywilne ubranie. Naturalnie, lekcje od wtorku nie odbywały się, tajne nauczanie kończyło się.

Wreszcie muszę napisać o ludziach, z którymi miałyśmy kontakty podczas wojny. Stykaliśmy się z niewielkim gronem bliskich znajomych i przyjaciół, z dziećmi i ich rodzicami. Rodzice i dzieci byli zadowoleni, że uczą ich „prawdziwe” nauczycielki. Chętnie dzielili się swoimi skromnymi zarobkami, a często zdobytą z trudem żywnością. Tak się szczęśliwie złożyło, że z Niemcami stykałyśmy się bardzo rzadko.

Największą naszą przyjaciółka okazała się właścicielka majątku Widzew, pani Helena Herse. Chcąc się utrzymać w majątku podpisała volkslistę. Poznałam ją przed wojną i w jesieni 1939 r. poszłam do niej zakupić kartofle na zimę. Kupiłam i konie dworskie przywiozły je. Zachęcona przez panią Herse, zaczęłam tam chodzić po warzywa, mąkę i inne jadalne rzeczy. Jakoś bardzo prędko przyswoiłam się w widzewskim dworze. Wreszcie spędzałam tam wszystkie wolne chwile. Był piękny ogród, ładnie urządzone mieszkanie, bardzo miłe gospodynie, bo p. Herse miała wychowanicę, Basię Andrzejewską. Dom był utrzymany całkowicie po polsku. Mogłam tam przyjść, kiedy chciałam czytać, malować, albo po prostu leżeć na leżaku.

Nie tylko moja rodzina i ja dostaliśmy się pod opiekę p. Herse. Tak samo zajmowała się rodziną zamordowanego przez Niemców doktora Manitiusa. Syna jego, Stefana, przeprawiła przez granicę. Tak samo zrobiła z zagrożoną wyjazdem do Niemiec Basią Lubińską. Zajmowała się Repelewskimi, Czerwińskimi i innymi, których nie znałam. Niespodziewanie w r. 1943 spadło na nas nieszczęście: dla Luli nakaz wyjazdu do Niemiec do fabryki broni. Pobiegłam z tą kartką do Widzewa. Pani Herse natychmiast zadzwoniła do Arbeitsamtu, że Frau Pawlikowska dostała wezwanie na wyjazd do fabryki broni, a ona pracuje w Widzewie i jest tam nieodzownie potrzebna jako specjalistka od cosagisu (była to roślina podobna do mleczu. Niemcy dostawali hyzia na jej punkcie, bo miała im dostarczyć gumy. W Widzewie zasiali 30 morgów tym chwastem.) Nazajutrz sekretarka widzewska, Rosjanka Ija zameldowała Lulę w Urzędzie Pracy. Dając Luli książkę roboczą p. Herse powiedziała: „Może pani spokojnie uczyć, mnie specjalistki od cocsagisu nie trzeba”.

Po wojnie dowiedziałam się od Gieńki Czerwińskiej, że w Widzewie mieściły się wszystkie sprawy Szarych Szeregów. Dostawałam do przeczytania tajne gazetki. Przychodziły na nazwisko właścicielki Widzewa, ukryte pod opaską niemieckiej gazety.

Pewnego wieczora z ganku naszego domu przy ul. Żwirki i Wigury ujrzałyśmy nad Widzewem wielką łunę. Nazajutrz dowiedziałam się, że ktoś podpalił stertę ze zbożem. Niemcy skazali na śmierć 10 mężczyzn z Widzewa. Ale p. Herse wspólnie z administratorem Kalksteinem urządzili tak wspaniałą ucztę z alkoholem i masą pieniędzy, że nikt nie został zabity.

Gdy pod koniec wojny miałam z fabryką wyjechać na okopy, już było przyszykowane mieszkanie w pustym parterowym pokoju. Basia miała mi nosić jedzenie. Ale stało się, że sala, w której pracowałam, poszła tylko na okopy miejskie.

Czuję dla p. Herse tak wielką wdzięczność, że chociaż już od kilku lat jej nie ma, Basia też nie żyje, chciałabym, aby w tych wspomnieniach zachowała się pamięć o niej.



***

W Dzienniku wędrownego guru (Diary of a Travelling Preacher), t. 3, rozdz. 46, 2001 guru Maharaja z ruchu Hare Kryszna wspomina nieudany projekt organizacji festiwalu hinduistycznego w Pabianicach. Brak znajomości kontekstu kulturowego sprawia, że guru nie pojmuje dlaczego do skutku nie doszła egzotyczna impreza. Potwierdzenia nie znajduje także sugestia, że osobę odpowiedzialną za wstępną zgodę na przeprowadzenie festiwalu spotkały retorsje pracownicze.

(…) Podczas naszej trasy zorganizowaliśmy 44 większych festiwali. Szczególnie dużego wysiłku ze strony wyznawców wymagał festiwal na Woodstocku; po jego zakończeniu przez trzy dni leżałem na podłodze w pokoju, wstawałem tylko, żeby wejść  pod prysznic, wyskandować Hare, Hare i wziąć prasadam  (spożycie ofiarowanego Krysznie jedzenia).

W końcu kierownictwo musiała zadecydować, czy będziemy zdolni urządzić następną trasę. Finanse były ograniczone, ale zadzwoniłem do kilku życzliwych sympatyków, którzy obiecali nas wesprzeć. Poprosiłem Nandini i Radha Sakhi Vrnda, żeby znaleźli niedrogie miejsce zakwaterowania. Szukali przez kilka dni aż wreszcie przedłożyli mi propozycję.

Z niecierpliwością oczekiwałem wyruszenia w trasę, toteż zapytałem: A więc na którą część kraju spłynie łaska Mahaprabhu (awatar Kryszny)?

Nandini zawahała się przez chwilę i odrzekła: Guru Maharaja, może się zdziwisz, ale znalazłam jedyne miejsce na które możemy sobie obecnie pozwolić. Jest to dom wypoczynkowy, który może przyjąć 120  osób.

Wręczyła mapę i wskazała proponowane miejsce. Oczy otworzyły mi się szeroko, kiedy zobaczyłem, że wybrane miejsce – Sulejów znajduje się tylko 50 km od Tomaszowa, gdzie zostaliśmy zaatakowani  podczas naszej wiosennej tury. Powiedziałem: - Nandini, czy chcesz, abyśmy wrócili tam, gdzie spotkaliśmy się z dużą niechęcią. Odparła:  – I równocześnie odnieśliśmy sukces. Opór  wobec nas na tamtym terenie jest wprost proporcjonalny do rozgłosu jaki zdobyliśmy na innych udanych festiwalach. Czy zapomniałeś jak wiele dobrego zdziałaliśmy? I naprawdę ten bungalow jest jedyny na który teraz nas stać. Musimy tam powrócić.

Zastanawiałem się przez kilka minut i powiedziałem: - OK., jedziemy.  Jak to mówią Japończycy: Dopóki nie wejdziesz do legowiska tygrysa, dopóty nie zabierzesz młodych.

Następnego dnia mieliśmy istagothi (medytacja) ze wszystkimi wyznawcami. Po zwycięstwie na Woodstocku i dobrym wypoczynku mieli znakomite nastroje. Wszyscy palili się do działania. Przez parę dni czekali na moją decyzję i poszła wieść, że jest szansa na rozpoczęcie trasy. Gdy wszedłem do pokoju jeden z nich wykrzyknął : Sri Krsna Samkirtan yajna ki jaya! I zapanowała ogólna wesołość. (…)

Następnego dnia ogłosiliśmy nasz drugi festiwal w Pabianicach, obok Łodzi. Gdy prowadziliśmy festiwal poprzedniego dnia w Łasku, Nandini i Radha Sakhi Vrnda zdołały przekonać sekretarza miasta Pabianic, aby zezwolił na dwudniowy festiwal. Gdy wyznawcy skandowali imię Kryszny na ruchliwe ulice Pabianic posypały się zaproszenia. Wiele osób wykrzykiwało Hare Kryszna, a niektórzy mile wspominali letnie spotkania z nami nad morzem. Miałem wrażenie, że podobnie jak w Łasku, damy tutaj dobry program. Jednakże w pewnym momencie, kiedy śpiewaliśmy przed okazałym budynkiem w centrum miasta, zauważyłem, że na jednym z pięter z okien wyglądają osoby o zagniewanych twarzach. Zapytałem Gaurangi o ten gmach. Odpowiedziała, że jest to urząd miejski. Z rozmowy z miejscowym studentem dowiedziałem się, że gniewni ludzie to radni. Nabrałem obaw.

Moje obawy potwierdziły się następnego ranka, gdy byliśmy gotowi, żeby w Pabianicach rozpocząć festiwal. Radha Sakhi Vrnda podeszła do mnie na parkingu naszej bazy i powiedział: - Guru Maharaja  stało się coś bardzo strasznego. Słowa „bardzo straszne” sprawiły, że ciarki przeszły mi po plecach.  Myślałem, że chodzi o wypadek drogowy. Szykowałem się na najgorsze.

- Wydarzył się wypadek samochodowy?

- Nie – odpowiedziała – prezydent miasta odwołał festiwal.

Gdy zobaczyła, że byłem raczej odprężony niż przerażony, zapytała: - Słyszałeś co powiedziałam?

- Tak, usłyszałem. Nie jest to na pewno dobra wiadomość. Jednak słowa „bardzo straszny” posiadają mocny wydźwięk. Następnym razem dobieraj słowa z większą starannością. Kiedy Hanuman wrócił ze Sri Lanki, żeby poinformować Ramę (wcielenie boga Wisznu) o losie Sity (żona Ramy), to dobierał słowa z wielką rozwagą, aby nie wywoływać u Ramy zbytniej nerwowości.  Zamiast mówić : „Sita została odnaleziona”, powiedział „znaleziono Sitę”. Pierwsze słowo wywołałoby u Ramy niepokój, bo najpierw padło imię Sity, zostawiając kilka nerwowych chwil na rozważanie jej niepewnego losu. Słysząc natomiast, że „znaleziono Sitę”, Rama od razu wiedział, że Sita żyje i jest nadzieja.

Gdy los naszego festiwalu w Pabianicach został przesądzony, wpadłem w gniew. Rozdaliśmy 6 tysięcy zaproszeń i plakatów w całym mieście. Kazałem Nandini i Radha Sakhi Vrndzie  natychmiast jechać do Pabianic i rozmawiać z władzami.

Zostały zaproszone na posiedzenie rady miejskiej, gdzie zabrały głos. Żaden z argumentów w obronie festiwalu nie trafił do przekonania zgromadzonych. Według nich przybyliśmy do miasta, aby „uprowadzić dzieci, rozpowszechniać narkotyki i nawracać na hinduizm”. Tylko dwóch radnych opowiedziało się po naszej stronie, a później powiedzieli Nandini, że polecenie zatrzymania festiwalu nie wydał prezydent, ale ksiądz z tamtejszego kościoła. Co więcej duchowny nakazał zwolnić panią odpowiedzialną za sprawy kultury, która wstępnie zgodziła się na organizację festiwalu. Jeszcze tego samego popołudnia straciła stanowisko pracy, które zajmowała od 8 lat. (…)


***

(…) Roman Peska w książce „Od Solidarności do wolności”, 2000  wspomina swoją aktywność związkową w Krajowym Ośrodku Spółdzielczego Przemysłu Dziewiarskiego w Pabianicach.

Środowisko pracownicze Ośrodka, rekrutowało się w 60 proc. spośród pracowników umysłowych, a pozostałe 40 proc. stanowili pracownicy fizyczni, w tym przede wszystkim kobiety zatrudnione w Zakładzie Produkcji Sondażowej.

Znaczna część pracowników umysłowych, szczególnie na stanowiskach kierowniczych, wywodziła się z ludzi, którzy jak to się mówi „nie z jednego pieca chleb jedli”, mających bogatą przeszłość administracyjno-kierowniczą i partyjną.

Ponadto znaczna część środowiska pracowników umysłowych, z racji stosunkowo niskich kwalifikacji zawodowych, była sterroryzowana i sparaliżowana despotyczną wolą i metodami dyrektora Zygmunta Cymera, człowieka zaślepionego, próżnego, zakompleksionego i panicznie bojącego się wszelkich instancji partyjnych i administracyjnych. W tym też zakresie i na tym tle narastał konflikt i wewnętrzny cichy, „pokojowy” bunt. Autorytet dyrektora Zygmunta Cymera wśród pracowników wynikał ze strachu, za co był powszechnie znienawidzony.

Mimo tych przesłanek i okoliczności, szeregowi pracownicy nie wykazywali większego i jawnego sprzeciwu oraz chęci do samoorganizacji. Anonimowe próby interwencji u władz, nie odnosiły żadnego skutku. Sytuacja ta dodatkowo  wzmacniana była służalczością i podwójną grą niektórych pracowników.

Wszystkie organizacje, a w tym przede wszystkim PZPR i związki zawodowe były bierne i w dużym stopniu podporządkowane woli dyrektora Cymera. Kilka słów należy jeszcze poświęcić samemu dyrektorowi Cymerowi. Był to typowy dyrektor z partyjnego awansu. Wszyscy twierdzili, że w latach 1945-1950 był pracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa, później skierowany przez partię na stanowisko kierownicze. Nie ukrywał, że był stolarzem i wywodził się z rodziny stolarskiej. Posiadał tytuł magistra ekonomii, uzyskany najprawdopodobniej w trybie skróconym, dzięki partii i kumplom od kielicha. Miał duże trudności w pisaniu i popełniał elementarne błędy ortograficzne.

Strajki lipcowo-sierpniowe oraz powstanie Solidarności, nie wywołały większego zainteresowania pracowników. Jeśli mówiło się o tych sprawach, to w ścisłym gronie, a nieco więcej wśród pracowników produkcji. Przez trzy miesiące (VIII-X) praktycznie nie działo się nic.

Na przełomie września- października, a raczej we wrześniu 1980 r., wykorzystując napięcia jakie powstały między pracownikami, a dyrektorem na tle płacowym i z innych powodów indywidualnych, zainicjowałem spotkanie w moim pokoju grupy pracowników w celu przedyskutowania sytuacji i ewentualnego sprecyzowania postulatów pod adresem dyrektora w zakresie różnych spraw socjalnych, warunków pracy, stosunków międzyludzkich. Na spotkaniu panowała na ogół duża powściągliwość w wypowiadaniu swoich myśli i wniosków. Poprosiłem wszystkich, by w swoich komórkach funkcjonalnych w miarę możliwości przedyskutowali postawione problemy, sondując nastroje. Następnego dnia, każdy z uczestników, miał przekazać oficjalne stanowisko swoje i współpracowników. Wszyscy się z tym zgodzili.

Następnego dnia powrócił do pracy dyrektor Cymer. Większość uczestników „buntowniczej narady” ze strachu nie przekazała mi żadnych informacji, mimo, że byli przeze mnie pytanie. Większość w dalszym ciągu była sparaliżowana choć po kątach było słychać „zgrzytanie”. Jak się później dowiedziałem, sprawa dotarła do Cymera, który jednak nie podjął żadnych oficjalnych działań. Odczułem to osobiście, w różny sposób, przez mnożenie uwag i zastrzeżeń, oddalanie moich wniosków i spraw. Mimo wszystko zorientowałem się, ze nie jest to już ten sam, pełen pychy i arogancji dyrektor. Zdawał sobie sprawę, będąc z natury człowiekiem tchórzliwym, że fala Solidarności jest coraz większa, skuteczniejsza i, że go nie ominie.

Nadchodził czas bardziej zdecydowanego działania. Pracownicy produkcji coraz śmielej i głośniej wypowiadali swoje uwagi, zastrzeżenia i postulaty – żądania. Wszystko to umocniło we mnie wole i potrzebę dalszych, konkretnych działań. Stopniowo wokół mojej osoby skupiła się grupa ludzi uczciwych i tych co czekali na stosowny moment. Przychodzili również po to, by się dowiedzieć coś nowego lub podyskutować. Byli to: Halina Kędzierska, Wiesława Światłowska, Urszula Masłowska, Zofia Jankowska i inni z Zakładu Produkcji Sondażowej.

W tym czasie Solidarność walczyła o swoją rejestrację i wiedziałem, że bez tego, w moim środowisku nic nie osiągnę. Czekałem na stosowny moment. Rejestracja nastąpiła 10 XI 1980 r., a następnego było Święto Niepodległości. Byłem zdecydowany. W domu wszystko obmyśliłem. Nie spałem całą noc. Przygotowałem listę pracowników deklarujących swoją nieprzymuszoną wolę przystąpienia do NSZZ Solidarność. Zamiar mój uprzednio skonsultowałem z pracownicami Zakładu Produkcyjnego, które całkowicie mnie poparły.

W dniu 11 listopada po przyjściu do pracy, udałem się od razu do gabinetu dyrektora i poinformowałem go, że organizujemy swój własny Związek Zawodowy NSZZ Solidarność. Tak jak stał, usiadł, zbladł, zacisnął szczeki, sięgnął po papieros, jąkając się powiedział: Co wy towarzyszu Peska? Wy, członek PZPR, czy żeście dobrze się zastanowili? Czy wy wiecie co robicie? Odpowiedziałem, że nie tylko wiem co czynię, ale również znaczna cześć pozostałych pracowników. I że od tego zamiaru nie odstąpimy. Na to dyrektor Cymer krzyknął, że się nie zgadza, że sprawę trzeba przedyskutować i naradzić się. Zaproponował zwołanie egzekutywy POP i Rady zakładowej w celu podjęcia decyzji. W tym czasie do pokoju weszli, wezwani przez dyrektora: sekretarz POP (Podstawowa Organizacja Partyjna) Piechowski, członek egzekutywy POP Gawroński i zastępca przewodniczącego Rady Zakładowej Lis. W odpowiedzi na to wszystko, oświadczyłem, że przyszedłem tu nie po to, by się naradzić i uzyskać zgodę, a tylko w tym celu, by kierownika jednostki powiadomić, że organizujemy swój związek zawody Solidarność i opuściłem pokój.

Udałem się z listą do pracowników, co do których wiedziałem, że podpiszą listę bez wahania, a w szczególności do pracownic Zakładu Produkcyjnego. Tak tez się stało. W ciągu kilkudziesięciu minut miałem na liście około 25 osób. Ludzie zaczęli okazywać swoje zadowolenie i radość. Sprawa lotem błyskawicy rozeszła się w Ośrodku. Przeszedłem wszystkie pokoje, uzyskując ok. 50 podpisów co stanowiło prawie 50 proc. wszystkich zatrudnionych. Deklarację podpisywali nawet ci, co do których mieliśmy zasadnicze zastrzeżenia i wątpliwości, np. partyjny weteran St. Świstek. Nie wszyscy byli w pracy, część w delegacji. Zdawaliśmy sobie sprawę, że część się „wykruszy”. Tak się zaczęło! W następnych dniach zgłosili się dalsi kandydaci, w sumie na liście było 78 nazwisk na 102 zatrudnionych.

Zaczął się trudny czas budowania od podstaw, ale w sposób autentyczny, po raz pierwszy, swojego – naszego Związku Zawodowego. Sporządziłem i rozkleiłem dwa pierwsze plakaty. Pierwszy informujący, gdzie i u kogo można się zapisywać i drugi z napisem: Solidarność dziś – sukces jutro.

Następnego dnia w porozumieniu z grupą członków Solidarności (Kędzierska, Światłowska, Jankowska, Masłowska) uzgodniliśmy, że za dwa dni tj. 13 listopada 1980 r. , o godzinie 15.30, po pracy zwołamy zebranie założycielskie w celu wyboru Tymczasowego Komitetu Założycielskiego i jego przewodniczącego. O powyższym powiadomiłem dyrektora Cymera, który żadnego sprzeciwu nie wnosił i zaproponował, by zebranie odbyło się w jego pokoju konferencyjnym. Tak tez się stało. Nie przewidziałem zamiarów i celów dyrektora Cymera.

Zanim jednak do tego doszło, nastąpił incydent. Uważaliśmy, że w zebraniu mogą wziąć udział członkowie i pracownicy. W żadnym przypadku oficjalni przedstawiciele partii i administracji. Niestety, na sali usadowili się: sekretarz POP Piechowski, członek egzekutywy Gawroński i dyrektor Cymer. Poprosiłem ich, by opuścili salę i nie utrudniali obrad. Argumentowałem, przekonywałem, w końcu ich wyprosiłem. Opuścili salę i udali się do sąsiedniego gabinetu  Cymera, gdzie usiłowano mnie szantażować i straszyć. Kategorycznie sprzeciwiłem się mieszaniu dyrektora i partii do naszych spraw. Grożono mi sankcjami partyjnymi i służbowymi. Nie ustępowali, ja również. Widać było wzmagający się gniew ludzi. Zamknąłem drzwi przejściowe z gabinetu do sali konferencyjnej i zacząłem nasze, pierwsze zebranie. W tym momencie otworzyły się drzwi ponownie i „ukazał” się w nich dyrektor Cymer z krzesłem w ręku. Usiadł w drzwiach, na progu i tak przesiedział całe zebranie.

Zebranie przebiegało sprawnie, a jego przebieg i wyniki oddaje sporządzony protokół. W otoczeniu narodowych barw, godła – odśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła” i ze łzami w oczach wielu uczestników, zakończyliśmy pierwsze zebranie. Było to coś, co zostanie w naszej pamięci do końca. Takie chwile, nie często przychodzi nam przeżyć.

Najpilniejszym zadaniem jakie stanęło przed Komisją Zakładową było zapewnienie Związkowi warunków organizacyjno-materialnych, bez których każda działalność byłaby utrudniona, a nawet niemożliwa. Związek nasz powstał, nie posiadając nic poza sercem, zapałem i wolą działania kilku zapaleńców, oddanych sprawie bez reszty. Tak jak wszędzie i zawsze, ludźmi trzeba pokierować, zainspirować i tchnąć w nich ducha odwagi.

Nikt nie miał praktycznie żadnych doświadczeń. W tej sytuacji moje dotychczasowe doświadczenia zawodowo-społeczne oraz zainteresowania osobiste, umożliwiły start kola związkowego. Trudności potęgowane były przez rozliczne trudności życia codziennego każdego z nas. Ludzie byli przyzwyczajeni do tego, by pracować społecznie kosztem swojego czasu, nie tylko prywatnego, ale nawet w godzinach pracy. Z tych też względów należało, w naszych warunkach, zapewnić minimum potrzeb i środków.

W pierwszej kolejności dokonaliśmy zgłoszenia i rejestracji Koła przy Tymczasowym Zarządzie Regionalnym NSZZ Solidarność w Łodzi, którego  siedziba mieściła się w budynku przy ul. Sienkiewicza, między ulicami Nawrot i Tuwima naprzeciw  Liceum Ogólnokształcącego. Do siedziby łatwo było trafić z powodu wielkiego emblematu Solidarność, umieszczonego na froncie budynku oraz ze względu na duży ruch przed budynkiem i w samym budynku.

Lokale Solidarności mieściły się na I piętrze i były bez przerwy wypełnione napływającymi i odpływającymi ludźmi. Była to nieustanna fala interesantów, z których każdy miał cos do załatwienia. Niesamowity tłok i rozmowy, wymiana doświadczeń ze spotkanymi ludźmi innych kół związkowych. Na korytarzu wszystkie ściany oblepione były komunikatami, informacjami i plakatami. Kilku etatowych i społecznie pracujących działaczy nieustannie było obleganych przez napływających ludzi. Warunki pracy Związku były prymitywne, nie było nawet na czym usiąść, młodzi siadali na podłodze. Przypominało to raczej stan zamieszania i przygotowań do ewakuacji przed powodzią czy inną klęską żywiołową. Nie mniej jednak, panowała atmosfera powagi, życzliwości i braterstwa. Na każdego można było liczyć, każdy chciał pomóc.

Po załatwieniu rejestracji, przygotowałem projekt spraw, które należało uzgodnić z dyrektorem Ośrodka. Dotyczyło to takich spraw jak lokal i korzystanie z wszelkich urządzeń stanowiących własność Ośrodka: telefon, telex, powielacz, maszynopisanie, materiały biurowe, tablica informacyjna i finansowanie kosztów z tego wynikających. Po uzgodnieniu  tych spraw w gronie członków Komisji Zakładowej przedstawiłem je dyrektorowi Ośrodka, który po wniesieniu nieistotnych uzupełnień, w ciągu kilku dni dokonał akceptacji.  Sporządziliśmy stosowny protokół dwustronnie podpisany. Stanowił on podstawę do nieodpłatnego korzystania z urządzeń i materiałów Ośrodka.

Przemiany …

Środowisko pracownicze Krajowego Związku Spółdzielni Włókienniczo-Dziewiarskich w Pabianicach co najmniej w połowie, składało się z byłych aktywistów partyjnych, członków związków zawodowych, SD. Wśród nich byli również  byli funkcjonariusze UB.

Prezes tego ośrodka Zygmunt Cymer wprowadził dyktatorski reżim zarządzania. Zdecydowana część pracowników była zastraszona i ulegała kaprysom pana prezesa.

W latach 1954-1972 pracowałem na terenie Łodzi w różnych strukturach spółdzielczości pracy, które ulegały częstym reorganizacjom. Najdłużej pracowałem w Wojewódzkim Związku Spółdzielczości Pracy przy ulicy Piotrkowskiej 116. W latach 1968-1972 pracowałem w Centralnym Związku Spółdzielczości Pracy w dziale Lustracji przy WZSP w Łodzi. Stąd w 1972 roku przeszedłem do pracy w tej samej jednostce, zlokalizowanej w Pabianicach przy Krajowym Związku.

W wyniku kolejnych zmian organizacyjnych, przez niecałe dwa lata pracowałem w wymienionym Związku w Pabianicach na stanowisku głównego księgowego, a następnie z własnej, nieprzymuszonej woli przeniosłem się na funkcję kierownika komórki kontroli wewnętrznej, a po kolejnej reorganizacji kierowałem komórka organizacji i dokumentacji – do 13 grudnia 1981 roku.

Sytuacja uległa zmianie – na lepsze – po rozpoczęciu działalności naszego Koła NSZZ Solidarność. Prezes Cymer stał się łagodniejszy, bardziej przystępny i zaczął stopniowo przygotowywać się do przejścia na … emeryturę.  Mimo wszystko trzeba  przyznać, że Cymer -  z małymi, nieistotnymi wyjątkami – nie stwarzał naszemu, nowemu Związkowi trudności. Wszystkie nasze postulaty i żądania – szczególnie te początkowe, organizacyjne – zostały bez zastrzeżeń potwierdzone protokołem uzgodnień, a następnie dotrzymane i spełnione.

Początkowy start naszego Koła nie był łatwy. Pojawiające się problemy organizacyjne rozwiązywaliśmy sami lub przy współpracy z organizacjami większymi jak Pamotexu czy Polfy. Po nawiązaniu kontaktów z władzami NSZZ Solidarność Regionu Łódzkiego z siedzibą przy ul. Sienkiewicza (potem ul. Piotrkowska) i z Komisją Lokalną NSZZ Solidarność poczuliśmy oparcie i siłę do samodzielnego działania.

Mimo oporu starych związkowców (CRZZ) doprowadziliśmy do rozczłonkowania tej struktury poprzez przejście około 50 proc. dotychczasowych „związkowców” do naszego Koła NSZZ „S”. Jednocześnie z przejściem członków, przejęliśmy część funduszu związkowego – składkowego na nasze potrzeby. Także pan Cymer nie odmawiał i  nie żałował środków finansowych na rozruch naszej działalności. Również nie utrudniał nam prowadzenia różnych akcji, takich jak strajki (były trzy), opracowywanie i składanie różnego rodzaju protestów w sprawach płacowych, socjalno-bytowych, premii, nagród i awansów, zaopatrzenia sklepów czy dezinformacji telewizyjnej przez TVP. Wielokrotnie i bez oporu kierownictwa przeprowadzaliśmy zbiórki pieniężne na różne cele, jak np. na  strajkujących studentów i wiele innych. Braliśmy aktywny udział w pracach Komisji Lokalnej NSZZ „S” Miasta Pabianic. Początkowo, przez kilka miesięcy, do wiosny 1981 r. stałym przedstawicielem naszego Koła był Roman Peska, a po jego wyborze na delegata do Walnego Zgromadzenia Delegatów NSZZ „S” Regionu Ziemi Łódzkiej, współdziałanie z  KL przejęła Wiesława Świtłowska – bardzo ofiarna i zaangażowana w całokształt naszej  działalności.

W toku rozwijania działalności, najcenniejszą zdobyczą, wynikiem naszej pracy była przemiana jaka zachodziła wśród członków, szczególnie wśród kobiet z zakładu produkcji sondażowej.

Do niedawna zamknięte w sobie, zniechęcone i z widocznym lecz nieokazywanym bólem wewnętrznym – raptem stały się innymi ludźmi, otwartymi, pełnymi zapału i poświęcenia, gotowe na każdą potrzebę  czy zadanie. Widzieliśmy, z dnia na dzień, jak człowiek do tej pory zniewolony i obarczony ogromnymi trudami życia – jego samego i całej rodziny – staje się Człowiekiem w pełnym słowa znaczeniu! Widzieliśmy i zapamiętaliśmy te zmienione twarze kobiet w dniu 14 grudnia 1981 roku – w pierwszym dniu pracy w stanie wojennym. Nigdy tego nie zapomnimy! Był to czas smutku i bólu, ale mimo wszystko z wizją lepszej przyszłości.

O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się w niedzielę 13 grudnia 1981 roku ok. godz. 9 po włączeniu telewizora. Po chwili docierały do mnie złowieszcze słowa Wojciecha Jaruzelskiego, że z dniem 13 grudnia wprowadza się stan wojenny na obszarze całego kraju…

Nie, to nie możliwe – pomyślałem. Lecz za moment, wróciło do mojej świadomości to, co mnie dręczyło przez cały ubiegły rok. Wiedziałem, że komuniści nie zaakceptują i nie uszanują nawet własnych zobowiązań ponieważ taka jest ich natura. Ustępować, podpisywać, zobowiązywać się w chwili słabości, a później zza węgła znienacka uderzyć i łamać wszystko to do czego się zobowiązali.

Po wysłuchaniu całego przemówienia w domu zapanowało przygnębienie, a najbardziej utkwiły mi w pamięci pytające oczy córki: tato, co teraz będzie? Powiedziałem chyba, że co ma być to będzie, niejedno przeżyliśmy, przeżyjemy i to.

Zabrałem się do kompletowania akt i różnych materiałów bieżących Solidarności, które miałem w domu w celu ich odpowiedniego ukrycia, tymczasowo u teściów Gałkiewiczów.

Następnie udałem się do kościoła pw. Świętego Maksymiliana Kolbego, gdzie o godzinie 10 miała rozpocząć się msza św., w czasie której miało nastąpić poświęcenie sztandaru KZ NSZZ Solidarność ZPB Pamotex. Udział w uroczystości zapowiedział ordynariusz łódzki ksiądz biskup Józef Rozwadowski. Idąc do kościoła, liczyłem się z tym, że uroczystość może być odwołana i tym samym nie dojdzie do poświęcenia sztandaru. Wiedziałem jednak, że tam jest moje miejsce. Nikt i nic nie było mnie w stanie powstrzymać.

Po ulicach kręciły się milicyjne patrole, do niedawna w ogóle niewidoczne. Przy zbiegu ulic Orlej i Konopnickiej natknąłem się na jeden z patroli. Zatrzymali mnie, żądając okazania dowodu osobistego, którego nie miałem ze sobą. Nie podobało się to „władzy”.  Grozili  ukaraniem za nieprzestrzeganie przepisów stanu wojennego. Odpowiedziałem, że o żadnym stanie wojennym nic nie wiem, a do kościoła dowód nie jest mi potrzebny. Polecono zawrócić do domu po dowód, „doradzając” bym nie szedł do kościoła, bo tam może być „gorąco”. Zawróciłem, tyle, że zamiast do domu skręciłem w ulicę Cichą, kierując się do kościoła. Zauważyłem pierwszą milicyjną „nyskę”, potem jeszcze dwie czy trzy, a w nich … wiadomo, zomowcy z pałami i w kaskach. Ludzie napływali ze wszystkich stron. Wyczuwało się narastające napięcie. Przy zbiegu ulic Toruńskiej i Wileńskiej grupki ludzi zawzięcie dyskutowały. Wokół pełno znajomych twarzy działaczy Solidarności. Wszyscy zmęczeni, ale i zdeterminowani. Z daleka dominuje nad zgromadzonymi potężny transparent nad wejściem do kaplicy z napisem o ile dobrze pamiętam: Maryja da silę swemu ludowi!

Zajechała diecezjalna limuzyna i wysiadł z niej ksiądz biskup Józef Rozwadowski. Witał go proboszcz Ryszard Olszewski i grupa działaczy Solidarności. Podniósł rękę i błogosławił wszystkim. Ktoś wzniósł okrzyk : Solidarność, Solidarność! Podchwycili to zebrani ludzie i popłynęło przez miasto potężne wołanie; Solidarność, Solidarność. Z „nysek” wyskoczyli  zomowcy, jednak nie zaatakowali, a do wszystkich dotarły słowa wypowiedziane przez Pasterza: W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego.. Rozpoczęła się msza święta, zapanowała absolutna cisza, łącząc ludzi z Bogiem. Zomowcy wrócili do samochodów.

Ksiądz biskup w Słowie Bożym mówił o niesprawiedliwości, krzywdzie, przemocy, cierpieniu, ale również o prawdzie, sprawiedliwości i nadziei. Zaakcentował moc i wole trwania. Po chwili skupienia i modlitwy nastąpiło poświęcenie sztandaru. Uniesiony do góry przez p. Lesiaka, jakby nawoływał do oporu i walki, dodając otuchy i siły do wytrwania. Z niejednego oka poleciała łza. Ktoś zaintonował … Bożę coś Polskę … Śpiewano tak jak jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem. To wołanie o Wolną Ojczyznę słychać chyba było w całym mieście.

Uroczystość przebiegała spokojnie i godnie, a zakończyła się wezwaniem biskupa o spokój i godną postawę. Po zakończeniu mszy, rozmawiałem z kilkoma znajomymi działaczami Solidarności, którzy poinformowali mnie o nocnych aresztowaniach, i powiedzieli, żebym zniknął na jakiś czas, bo będą dalsze zatrzymania i rewizje.

W domu, po obiedzie, postanowiliśmy razem z dziećmi udać się samochodem na wieś do rodziny, z zamiarem wywiezienia akt Solidarności i przenocowania. Na rogatkach miasta, gdzie kończy się Strzelnica a zaczyna Klimkowizna, natknęliśmy się na wojskowo-milicyjny punkt kontrolny ruchu  drogowego. Stał tu czołg oraz spora grupa podtatusiałych żołnierzy, może ormowców w wojskowych panterkach i z gotowymi do strzału pistoletami.

Podjeżdżając syrenką zauważyłem, że kontrola jest wybiórcza, bowiem nie wszystkie samochody były zatrzymywane i kontrolowane. Miałem zamiar ustawić się w kolejce, ale niespodziewanie pojawił się przed nami milicjant z lizakiem, kierując mnie na oś jezdni, dając znak do dalszej jazdy. Syrena skoczyła do przodu jak … jaguar! Udało się! Gdyby nas zatrzymali i szukali na pewno znaleźliby akta naszej Solidarności i podróż mogłaby skończyć się zupełnie w innym miejscu.

Powrót do Pabianic nie był już taki prosty. Zostaliśmy zatrzymani, wylegitymowani i wypytani, a samochód przeszukany, tak dokładnie, że wysypano nawet kartofle, wiezione ze wsi. Pouczyli nas, że od jutra nikt nie będzie przepuszczony bez ważnej przepustki wystawionej przez urząd miasta.

Wieczorem, zaraz po naszym powrocie przyszła Wiesia Światłowska z jeszcze jedną panią, ostrzegając mnie, że również jestem na liście proskrypcyjnej milicji i że mogą po mnie przyjść. Radziły by się ukryć. Mimo to postanowiłem nocować w domu i nigdzie nie wyruszać poza obręb Pabianic. Żona przygotowała podręczną torbę, a w niej różne drobiazgi. Cała noc nie mogłem zasnąć.

Rano udałem się do pracy. Po drodze co rusz natykałem się na obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego, również zalane farbą lub pozrywane. Były to pierwsze jaskółki oporu i walki. W pracy powitała mnie jak zawsze – duża tablica informacyjna z napisem Solidarność, tym razem z naklejonym już dekretem Rady państwa o wprowadzeniu stanu wojennego.

Pierwszą sprawą, którą załatwiłem było skompletowanie i zabezpieczenie wszystkich dokumentów i akt komisji zakładowej. Przy pomocy koleżanek  Kędzierskie, Światołowskiej, Masłowskiej i Jankowskiej zrobiliśmy to bardzo sprawnie, pozorując jednocześnie włamanie do mojego biurka i szafy. Następnie całą komisję zakładową zebrałem w moim pokoju z wyjątkiem Ilony Nowak, która  odmówiła udziału, oświadczając, że ona nie będzie do tego więcej się mieszała ponieważ została przez nas wprowadzona w błąd. Wszystko co robiła i podpisywała było na niej wymuszone. Byliśmy tym niemile zaskoczeni, tym bardziej, że właśnie ona cały czas naszej działalności była bardzo radykalna i zdecydowana. Okazało się, żę była to osoba tchórzliwa, bez honoru i godności.

W trakcie naszego posiedzenia zostałem wezwany do dyrektora Telengi. Był tu już sekretarz  PZPR M. Piechowski. Zapytał mnie czy znam dekret o wprowadzeniu stanu wojennego. Odpowiedziałem, że nie i nie chcę go znać. Oświadczył, bym się uspokoił i usiadł, bo chce ze mną porozmawiać. Usiadłem i usłyszałem, że dyrektor ma uprawnienia komisarza wojskowego i wszyscy bezwzględnie muszą podporządkować się jego woli i decyzjom. Powiedział, że działalność wszystkich organizacji jest zawieszona. Mamy zdjąć tablicę i emblematy, wszystkie hasła i gazetki, zaprzestać jakiejkolwiek działalności, a następnie w trybie niezwłocznym przekazać mu wszystkie akta i dokumenty. Zapytał mnie co mam zamiar uczynić i jak będę postępował. Radził byśmy się temu podporządkowali. Odpowiedziałem, że jesteśmy organizacja demokratyczną i sam nie mogę decydować, musi to uczynić cala komisja zakładowa. Nie zareagował na to. Powiedział tylko bym udał się do siebie i przyniósł mu wszystkie nasze akta.

W pokoju czekali na mnie członkowie komisji i wielu innych, przeważnie kobiety z zakładu produkcji, niektóre zapłakane, roztrzęsione i wpatrzone we mnie. Powtórzyłem wszystko to co powiedział dyrektor. Zapadło głuche milczenie, przerywane chlipaniem kobiet. Przez ścianę dolatywała wojskowa muzyka. Nikt nie zabierał głosu. Wszyscy czekali na mnie. Wiedziałem, że postąpią tak jak zaproponuję.

W głowie aż huczało. Z jednego zdawałem sobie sprawę, że nasza mała organizacja nic nie zrobi, zmiotą nas jednym ciosem. Większość naszej organizacji stanowiły kobiety, obarczone dziećmi, udręczone. Zadawałem sobie pytanie czy mam prawo narażać te kobiety – matki na niebezpieczeństwo. W końcu z ciężkim sercem powiedziałem, że moim zdaniem powinniśmy zachować się spokojnie, godnie przystąpić do pracy, godząc się z przemocą. Wszyscy się z tym zgodzili i rozeszliśmy się.

Ponownie zadzwonił do mnie dyrektor Telenga, żądając bym do niego natychmiast przyszedł razem z aktami. Po wejściu do gabinetu powiedziałem, że jest to niemożliwe ponieważ akta zniknęły w wyniku włamania do mojego biurka i szafy, co musiało nastąpić przed moim przyjściem do pracy. Spojrzał na mnie i zrozumiałem, że wie o co chodzi i na tym skończyła się sprawa akt. Powiedziałem, że wszyscy przystąpili do pracy.

Faktycznie żadnej pracy nie było. Wszyscy siedzieli załamani i dyskutowali. Osobiście pozdejmowałem wszystkie nasze emblematy, plakaty, gazetki i ukryłem je, i następnego dnia razem z pozostałymi aktami wywiozłem.

O godzinie 11 dyrektor zwołał zebranie wszystkich pracowników, informując o rygorach stanu wojennego, apelował o spokój i pracę. Na pytanie czy ktoś ma pytanie, poprosiłem o glos, powiedziałem, że po każdej burzy przychodzi słońce. To co robiliśmy służyło nam wszystkim i Ojczyźnie. Swój obowiązek spełnialiśmy z honorem i do końca. Wszystkim podziękowałem za współpracę i poparcie.

Z tego co powiedziałem, wyraźnie nie była zadowolona grupka wiernych towarzyszy na czele z Zofią Łuszczak. Po zakończeniu zebrania odbywały się dalsze grupowe rozmowy i dyskusje. Wyjaśniałem i pocieszałem jak mogłem. Wiedziałem, że inaczej nie można. Tak się skończył drugi czarny dzień stanu wojennego.

Następnego dnia do pracy pojechałem samochodem i pod pretekstem przewiezienia wykonanej dokumentacji dla Spółdzielni Pracy „Polkona” w Łasku, wywiozłem wszystkie akta i dokumenty Solidarności. Przechowały się w całości jako nieliczne w naszym mieście do dziś. Zaczęły się rządy WRON-y, jej popleczników. Po upływie kilku dni otrzymuję zwolnienie z pracy, podpisane przez Tamarę Jaksa. Odwołanie odrzuca sędzia Gołdyga, wspierany przez dwóch ławników ludowych stanu wojennego. Podobny los spotkał pozostałych członków komisji zakładowej.  (…)

Parę lat temu na krańcach ulicy Targowej, od strony pól, stał wkopany w ziemię, betonowy, nieduży słup, a na nim wyraźnie odciśnięte godło – dwugłowy orzeł cesarsko-rosyjskiego okupanta. Obecnie nie ma go i nikt nie wie, co się z nim stało?

Starsi mieszkańcy targowej mówią, że kiedyś, w latach do wybuchu I wojny światowej, w czasie obowiązywania stanu wojennego, obok słupka stała budka wartownicza, a w niej wartownicy. Był też szlaban, który blokował przejazd wozów i ludzi. Jednym słowem był to punkt kontrolny, których w ówczesnych Pabianicach było dużo, przeważnie tam gdzie kończyła się ulica, a zaczynała droga polna. W ten sposób zaborca kontrolował niesfornych Polaków. Czytając ten fragment niejeden czytelnik zapyta, po co autor wyciąga takie stare sprawy.  Przecież po okupancie niemieckim (1939-1945) żadnego podobnego śladu nie było i nie ma.  Również „okupant” z czasów stanu wojennego (1981-1983) żadnego śladu nie pozostawił. A szkoda bo mógłby  nim być … czołg.

Żarty żartami, wróćmy jednak do rogatek stanu wojennego 1981 roku, na wylocie szosy do Łasku. Obstawiona została w nocy 12/13 grudnia 1981 roku grupą  uzbrojonych „tatusiów”, prawdopodobnie ormowców oraz czołgiem, prawdopodobnie bez załogi. Czołg wyglądał marnie, robił wrażenie grata, cos w rodzaju stracha na wróble, który jednak – z samego wyglądu nie mógł spełnić zadania straszenia ludzi. Może wróble się go bały?

Mieszkający za torami znajomy widział, że w nocy 12/13 grudnia nie było dużego ruchu pojazdów, a przez to i kontroli było mniej. Tym niemniej, każdy pojazd był zatrzymywany i dość długo kontrolowany, łącznie z kierowcą i pasażerami. Kilka samochodów zostało zawróconych w kierunku Łasku, skąd nadjechały. Dwie osoby zostały zatrzymane i milicyjnym autem odwiezione, prawdopodobnie na Komendę MO.

Samochody tych osób odstawione zostały na bok, w ulicy 15 pp. Wilków i po jakimś czasie odjechały w kierunku miasta.

W ciągu dnia ruch i kontrola się zwiększały, a jak to było, niech mówią własne spostrzeżenia autora z niedzieli 13 grudnia, około godziny 13.  

Na wstępie musze stwierdzić, że: wyjeżdżając z cała rodziną (żona, córka i syn) zabierałem ze sobą akta Solidarności mojego Koła, z zamiarem wywiezienia ich na wieś do rodziny; nie wiedziałem, że na drogach może być kontrola. W tym stanie świadomości, przewożone akta – dwa nabite segregatory – nie ukryłem, a tylko położyłem je w bagażniku pod workami na kartofle. O swoim zaniedbaniu i popełnionych błędach zorientowałem się, gdy zbliżałem się do kontrolnej rogatki, ustawiając się w kolejce, w której przed nami stało już kilka samochodów. W pobliżu kręcili się milicjanci i w tej sytuacji moje wyjście z samochodu i otwarcie bagażnika, mogło wzbudzić podejrzenie i w konsekwencji przyspieszoną i dokładniejszą kontrole. Kolejka samochodów z jednej i drugiej strony powiększała się, a z nią coraz większy korek.  W mojej sytuacji powiększanie się kolejki działało korzystnie dla mnie i w skrytości liczyłem, że uda się nam przejechać bez kontroli. Tak się też stało. Gdy podszedł milicjant zwróciłem się do niego, by nas przepuścił ze względu na dzieci, a szczególnie syna, który jest chory. Milicjant zajrzał do środka i gdy zobaczył Michała leżącego na tylnym siedzeniu, kaszlącego i ocierającego twarz chusteczką, machnął lizakiem i wskazał, bym jechał dalej. (…)

Podróż w pełnym składzie rodzinnym do rodziny i naszej chaty, na trasie Pabianice – Łask – Widawa przebiegała normalnie. Syrena dobrze dawała sobie radę z trudnościami „wojennej zimy”. Mijaliśmy kolejne posterunki ORMO w Dobroniu, Kolumnie, Łasku bez zatrzymań i kontroli. W Łasku, gorliwy ormowiec miał zamiar nas zatrzymać, ale gdy zajrzał do środka i zobaczył dzieci, machnął ręka i kazał jechać dalej. Wtedy poczułem na plechach chodzące po mnie zimno. No, cóż i tym razem się udało. Nabraliśmy pewności, że uda się nam akta dowieźć nienaruszone do końca, do kryjówki. Niepokój mój ponowił się, gdy na polnej drodze dojazdowej do naszej chaty, zauważyłem kolejno w odstępach ok. 100 m, dwóch nieznanych osobników, przenikliwie wpatrzonych w środek samochodu. Od razu przyszła mi myśl, że są to funkcjonariusze, którzy tropią „wrogów ludu”. Moje podejrzenia tym bardziej były trafne, gdy ich ujrzałem ponownie , tym razem w lesie, jak nas zza drzew obserwowali.

Nic innego nie pozostało jak zaniechać wyładunku akt. Po dwugodzinnym pobycie w lesie, chacie i u kuzynki, odjechaliśmy do domu, do Pabianic.

W czasie przejazdu na tej samej trasie, zatrzymani zostaliśmy tylko na rogatce Pabianic, przy przejeździe kolejowym na Klimkowiźnie i ul. Karniszewickiej. Podszedł do nas pulchniutki ormowiec z twarzą nieobcego mi przechodnia. Kazał mi wysiąść z samochodu, zażądał dowodu osobistego i przepustki. Gdy powiedziałem mu, ze przepustki nie mam, spojrzał na mnie podejrzliwym okiem i spytał co mam w bagażniku.

Powiedziałem, że byliśmy na wsi, u rodziny i wiozę kartofle i różne graty zabrane z działki. Kazał otworzyć bagażnik. Pomyślałem sobie, że tym razem będzie wpadka. Na szczęście, gdy ormowiec podszedł i zobaczył wypełniony bagażnik, spojrzał ponownie na mnie i … po chwili machnął ręką i powiedział: jechać i od jutra bez przepustki nikt tu nie przejedzie.

Po upływie paru dni, otrzymałem list kuzynki, w  którym poinformowała nas o włamaniu do chaty. Jeszcze tego samego dnia udałem się do urzędu miasta po przepustkę dla mnie i dla rodziny. Następnego dnia pojechaliśmy, bez przeszkód, do naszej leśnej chaty, by zabezpieczyć ja przed niepożądanymi osobnikami. Okazało się, że „złodzieje” czy „nieznani sprawcy” nie włamali się do chaty, by kraść, ogólny bałagan dowodził, że nieznani sprawcy szukali czegoś innego. (…)

Po zwolnieniu mnie z pracy, odwołałem się od tej decyzji do Komisji Odwoławczej ds. Pracy, która funkcjonowała w urzędzie miasta. Przewodniczącym tej komisji był miejscowy sędzia Stanisław Gołdyga. Do pomocy miał dwóch towarzyszy. Czwartym osobnikiem składu sądzącego był milicjant. Rozprawy odbywały się w urzędzie, na parterze w sali konferencyjnej.

W dniu rozprawy, a było to któregoś styczniowego dnia 1982 roku, w poczekalni było już kilku znanych mi działaczy Solidarności, członków Komisji Lokalnej NSZZ „S”. Niektórzy byli już po sprawie, oczywiście z negatywną decyzją i wokół nich wszyscy się gromadzili i bez skrępowania głośno rozmawiali, nie żałując mocnych epitetów pod adresem Komisji, a szczególnie sędziego Gołdygi. Z rozmów wynikało, że wszystkie odwołania zostały załatwione w ciągu 5 minut i oczywiście z wynikiem negatywnym.

Nie minęło poł godziny i zostałem wezwany przed oblicze przedstawicieli prawa i sprawiedliwości na czele z sędzią Stanisławem Gołdygą. Po sprawdzeniu moich danych personalnych, dowiedziałem się odwołanie moje jest bezpodstawne, a zwolnienie z pracy uzasadnione. Gdy sędzia Gołdyga zapytał mnie czy mam w tej sprawie cos do powiedzenia, zacząłem przedstawiać swoje argumenty. Nie wiem czy zdążyłem wypowiedzieć jedno zdanie, przerwał mi i oświadczył, że nie mam racji i decyzja Komisji jest uzasadniona. Powiedział jeszcze, że mogę odwołać się od decyzji do Sadu Pracy w Łodzi. Tak zwani ławnicy siedzieli skamieniali i całkowicie byli posłuszni panu przewodniczącemu.

„Sprawa” trwała 5, może 10 minut. Powód, tzn. ja, nie miał nic do gadania, a nawet jeśli coś powiedział, to z jego słowem nikt się nie liczył. Wszechwładnym mówca i panem sprawiedliwości, oczywiście, tej w wydaniu ludowym był sędzia zawodowy Stanisław Gołdyga. Od tej decyzji odwołałem się do Sadu Pracy w Łodzi i po kilkunastu dniach trudnych przeżyć, nerwy i serce nie wytrzymały i zacząłem chorować. Stan mego zdrowia tak się zachwiał, że w końcu zostałem skierowany na komisję lekarską, która uznała mnie za inwalidę. Po upływie kilku miesięcy, w związku  z postawieniem w stan likwidacji instytucji, w której ostatnio pracowałem i spełnienia przeze mnie wymogu 30-letniej pracy zawodowej – z inwalidy zostałem emerytem, mając wtedy 50 lat. (…)

W połowie 1982 roku „nawiedziła” mnie nie zmorzona chęć pracy i to w zawodzie  … stolarskim, z którym – poza budową altanki – nigdy nie miałem do czynienia. Zacząłem od własnego mieszkania, wykonując boazerię drzewną. Potem zacząłem wykonywać meble stylizowane takie jak: stół, taborety, półki. Tak się w tej działalności „rozpaliłem”, że zacząłem przyjmować zlecenia od znajomych mi ludzi. „Firma stolarska” zaczęła pracować na dziko pełna parą. Zamówień tyle miałem, ze nie mogłem nadążyć z ich wykonaniem. Władze miejscowe wiedziały o mojej partyzantce, a jednak nie interweniowały i tolerowały moje przewinienia. Prawdopodobnie dlatego, że bardziej im się opłacała moja nielegalna działalność stolarska niż działalność podziemna – solidarnościowa.

W rzeczywistości – na miarę moich możliwości i potrzeb – równolegle prowadziłem działalność jedna i drugą, choć tę solidarnościową w formie indywidualnej i w węższym kręgu ludzi. Wszystko zaczęło się od dnia, w którym nawiązałem bliższy, prawie codzienny kontakt z młodym sąsiadem Zbyszkiem Pałuszyńskim pracującym w fabryce Narzędzi w Pabianicach. Mieliśmy do siebie zaufanie i dlatego Zbyszek zaczął pokazywać, a potem dawał różne gazetki, ulotki i inne drobiazgi. Nie pytałem go skąd je ma, ale nie trudno się domyślić, że z fabryki Narzędzi, od działaczy „S” działających w tym zakładzie. Być może, że tym dostawcą był także Zenek Kuchler, którego wtedy bliżej nie znałem, ale często widywałem u sąsiada Zbyszka. Ostatecznie, nieważne było skąd pochodzą, ważne było, że są i że można się z nimi zapoznawać, i co najważniejsze przekazywać innym, zaufanym osobom. Kiedyś Zbyszek przekazał mi kilkadziesiąt małych ulotek z jakimś wierszem, o kpiącej z komuny treści, ze stanu wojennego, z „wrony”. Wieczorem podczas spaceru  podrzucaliśmy je na ulicy, przed kościołem, na placu rynkowym i  innych miejscach. Gazetki i ulotki krążyły wśród rodziny, znajomych i przyjaciół. Parę razy przekazaliśmy je Musiałom, a oni z kolei nam, z innego źródła. Nie pamiętam już dokładnie, ale raz lub dwa razy, dostarczyłem Kazi Musiał pojemnik z farbą i papier drukarski, który dostarczył mi Sławek Nowicki, pracujący wówczas w Zakładach Graficznych przy ulicy Piotra Skargi. U Musiałów często bywałem z zoną Jadwigą. Wymienialiśmy wiadomości i poglądy. Musiałowie byli bardzo zaangażowani w działalność Solidarności Rolników Indywidualnych i to nie tylko tu na miejscu, ale także na szczeblu centralnym. Po powrocie ze spotkań poza Pabianicami, Kazia Musiał przekazywała wiele, najświeższych informacji.

W okresie trwania stanu wojennego Musiałowie pomagali ludziom Solidarności pozbawionym pracy, rodzinom aresztowanych i internowanych. Pomoc taką m. in. otrzymali Eugeniusz Cieciorowski i jego rodzina, Zenon Kuchler i inni. Pomoc ta wyrażała się w formie produktów rolnych lub pieniężnej. Byli pod obserwacją esbecji, często przez nich nachodzeni, podrzucano pisemne groźby, np. grożono podpaleniem gospodarstwa. Również moja rodzina wspomagała podziemną Solidarność, uczestnicząc w składakach jakie zbierał Zbyszek Pałuszyński z przeznaczeniem dla działaczy „S” Fabryki Narzędzi, w której pracował. (…)

***

Jerzy Łuczak wspomnienia dotyczące obchodów  święta Trzeciego Maja w 1981 roku opublikował w NŻP nr 18/2001 r.

Przed zbliżającymi się świętami 1, 3 i 9 Maja w 1981 roku Międzyzakładowy Zespół Koordynacyjny m. Pabianic NSZZ „Solidarność” został zaproszony na spotkanie z władzami miasta. Do udziału w tym spotkaniu, podczas którego miano ustalić przebieg obchodów świat majowych, pabianicka „Solidarność” oddelegowała mnie i Karola Kuczyńskiego. Okazało się, że było to  zaplanowane posiedzenie Frontu Jedności Narodu z ustalonym już programem obchodów święta 3 Maja. Zaproponowałem, aby wprowadzić do rannej części programu mszę w kościele św. Mateusza, a przewidziane na tę porę imprezy sportowo-rekreacyjne w parku Wolności przenieść na godziny popołudniowe. Natychmiast otrzymałem odpowiedź, że plakaty z programem obchodów już się drukują i nic nie można zmienić. Obaj z Karolem wyraziliśmy oburzenie z tego powodu.

Po zebraniu od prezesa Miejskiego Komitetu Stronnictwa Demokratycznego dowiedzieliśmy się, że Stronnictwo, które rocznicę 3 Maja uznaje za swoje święto, jest głównym organizatorem uroczystości w tym dniu na placu Obrońców Stalingradu (obecnie Stary Rynek). Władze miejskie Stronnictwa wystąpiły do Warszawy o zgodę na uczestniczenie pabianickich przedstawicieli SD w mszy, lecz zgody nie otrzymały.

Na godzinę przed mszą odprawioną przed ołtarzem polowym ustawionym w szczycie kościoła św. Mateusza odbyły się uroczystości oficjalne. Przedstawiciele władz i oficjalnych organizacji wygłosili przemówienia przed znajdującym się na tym placu Pomnikiem Bojowników o Wyzwolenie Społeczne i Narodowe i złożyli kwiaty. Następnie delegacje zaczęły się rozchodzić. Ale delegacje cechowe ze sztandarami przeszły przed ołtarz, przy którym o godz. 10.30 rozpoczęła się msza koncelebrowana przez proboszczów trzech pabianickich parafii pod przewodnictwem ks. prałata Stanisława Świerczka.

W Pabianickiej Fabryce Żarówek „Polam” członkowie organizacji zakładowej NSZZ „Solidarność”, której byłem przewodniczącym i do której należało prawie 90 proc. załogi, wypowiadali się, że przyszedł już czas, aby w święta narodowe wywieszać jedynie flagi narodowe, bez flag czerwonych. Udałem się do dyrektora naczelnego i przedstawiłem mu te glosy. Odpowiedział, że życzenia załogi zostaną spełnione, jeśli przekonam jego zastępcę i sekretarza Podstawowej Organizacji partyjnej. Sekretarz POP odparł, że jeżeli zastępca dyrektora ustąpi, to on tez. W rozmowie z zastępca dyrektora, która była o wiele trudniejsza, nie zapadły żadne ustalenia.

Po godzinie zobaczyłem przez okno, jak pracownicy gospodarczy wnoszą na dach hali 1 i wywieszają od ulicy Partyzanckiej flagi w różnych kolorach – w barwach narodowych, czerwone, zielone i niebieskie. Powiadomiony o tym przeze mnie dyrektor naczelny zapytał swego zastępcę o motywy takiej decyzji. Ten odrzekł, że objechał miasto, aby sprawdzić, jak zachowały się inne zakłady. Gdy zobaczył, że na budynkach Pamotexu wiszą flagi narodowe i czerwone, na „Narzędziówce” zaś czerwone, podjął decyzję, aby u nas wywiesić flagi … wielokolorowe.

1 maja wybrałem się z córką na wesołe miasteczko, które rozłożyło się na placyku przy ul. Armii Czerwonej (obecnie Zamkowa), między ul. Poniatowskiego i Reymonta. Spotkany tam kolega z zakładu powiedział mi, że pracownikom nie spodobało się, iż zakpiono z nich w tak ważnej sprawie, jak obchody święta 3 maja. Czyjeś ręce, podczas ostatniej zmiany,  usunęły z dachu „Polamu” wszystkie kolorowe flagi. Pozostawiono tylko flagi o barwach narodowych.

Na  spotkaniu u dyrektora zakładu, które odbyło się po przerwie świątecznej, stwierdzono, że w przyszłości dyrekcja będzie ustalała ze związkami zawodowymi, jakie flagi wywieszać podczas świąt narodowych. Niestety, zamach na odradzającą się w naszym kraju demokrację, który nastąpił 13 grudnia, uniemożliwił wprowadzenie w życie tych ustaleń.

Tak wyglądały pierwsze od 1939 roku oficjalne obchody święta 3 Maja w Pabianicach. Do tej pory milicja corocznie 2 maja skrupulatnie przeczesywała miasta i wioski, wypatrując pozostawionych po obchodach 1 maja flag narodowych na prywatnych budynkach i wydawała nakazy ich usunięcia, jeśli takowe znalazła.



****

Życie Pabianic nr 20/1982 r. opublikowało „Pabianickie wspomnienia muzyczne i poliglota z Pabianic” Jana Janiszewskiego – tłumacza, dziennikarza, autora m. in. książki „Niech pan tego nie tłumaczy”.

W 1948 roku zaprosił mnie do Pabianic na swój ślub i wesele  kolega ze studiów.

Wesele odbywało się w pięknej wilii w okolicy Wielkiego Skrętu. Kolacja była wspaniała – odżywiałem się wówczas głównie paczkami unrowskimi i zupkami w „Gęsim piórze”, a szczytem luksusu była ćwiartka na czterech.

Po kolacji, ożywiony „tatą z mamą”, nabrałem wielkiej chęci zademonstrowania talentu tanecznego. Przede wszystkim zaś chciałem wystąpić w lambeth walku (weź pod rękę damę swą, idź na spacer razem z nią…), w którym wypadłem wspaniale w czasie balu wiosennego w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego w Warszawie w 1939 roku.

Podszedłem do fortepianu, przy którym zasiadł Witek, z którym zdążyłem wypić bruderszaft w czasie kolacji. Witek zagrał melodie z „Królewny Śnieżki”, „La Comparcitę”, „To samo niebo” i ukochane zawsze tango po wsze czasy „Jalousie”. Stałem, jak wryty przy fortepianie. Nie w głowie był mi już lambeth walk. Pragnąłem pozostać blisko przy muzyku, grającym jak Peter Kreuder. Był to oczywiście, domyślą się Państwo, Witold Trzepadłek ….

W roku 1950 poznałem przedstawiciela muzy pabianickiej w Bielawie. Był to pan Bernard Debich, wówczas dyrygent reprezentacyjnej orkiestry zakładów bawełnianych. Orkiestra reprezentowała zupełnie dobry poziom. Może tak chętnie grała dlatego, że pionierami włókniarstwa w fabryce znanej z buntu tkaczy śląskich dzięki Gerhardowi Hauptmannowi, byli głównie pabianiczanie…

Tak więc tkacze z dawnej firmy Krusche i Ender wskrzeszali polskość Dolnego Śląska pod firmą „II Armii Wojska Polskiego” w byłych Dierig Werke. Syn zaś pana Bernarda, imienia już nie pomnę, wprowadził do Bielawy orkiestrę odeonową.

Z panią Danutą Debichową znajomość moja trwa jeszcze od okupacji. Wprawdzie nie jest to znajomość bezpośrednia, ale, kiedy Ją poznałem podczas koncertu w Łasku, wiele opowiadała mi o niej, moja żona łaskowianka. Poznała ją w okresie, kiedy młodziutka Danusia uczyła się śpiewu u pani Szlemińskiej.

Pana Henryka Debicha poznałem najpóźniej  i to nie w roli dyrygenta, lecz członka jury przeglądu  amatorskich zespołów muzycznych w Zelowie.. Relacjonowałem wówczas przebieg rewii amatorskiej jako korespondent Dziennika Łódzkiego.

Pointą chyba tego dnia był przedpołudniowy mecz piłkarski, w którym obecny pabianicki II-ligowiec Andrzej Kukieła, dzielnie się spisał w meczu trampkarzy zelowskiego „Włókniarza” z PTC.

Cieszę się więc, że obecnie współpracuję tekstowo z najmłodszym pokoleniem muzyków pabianickich, mgr. Tadeuszem Ziółkowskim.

Dzięki Niemu rozwiązałem zagadkę, nad którą łamałby głowę sam Mistrz Jerzy Kałużka: według jakiego klucza opracowana jest numeracja domów ulicy Bugaj? Do domu pana Tadeusza wreszcie trafiłem, ale tylko dzięki chęci nawiązania rozmów z przemiłymi pabianiczankami. Relację z tych rozmów wstrzymam do 8 marca.

Przez dwa lata uczyłem języka niemieckiego w liceum ogólnokształcącym w Łasku, odbywając jednocześnie twarda praktykę dziennikarską jako korespondent terenowy. Pewnego dnia odwiedził mnie w czasie lekcji opiekun z ramienia Wojewódzkiego Ośrodka Doskonalenia Kadr Oświatowych. Był to początek drugiego półrocza. Przez pierwsze półrocze, nie zwracając uwagi na program i przeraźliwie nudne lekcje w podręczniku, prowadziłem konwersacje, nie posługując się zupełnie językiem ojczystym, starając się  wprawić młodzież w przekonanie, że język obcy jest bardzo pożyteczny przy porozumiewaniu się w najprostszych sprawach.

Po skończeniu lekcji, wspomniany pan, a był to profesor Karol Allina, zapytał mnie, jakie mam za sobą studia. Odparłem: - jestem magistrem ekonomii, a z zamiłowania filologiem. Uczę więc tak, jak ja się do języków „zabierałem”. Wprowadzam więc młodzież w tematykę, która ja najbardziej interesuje. Dziewczętom przynoszę pisma opisujące modę, a chłopcom pisma modelarskie, sportowe. Zredukowałem do minimum zapisy w notesie, średniowieczne „?odpytywania”. lekcja jest ogólną pogawędką towarzyską.

Z profesorem Karolem Alliną pozostałem parę godzin po lekcjach w pokoju nauczycielskim. Zafascynował mnie swą głęboką wiedzą lingwistyczną. Szczególnie zaś gdy mówił o przenikaniu języka polskiego do innych języków, o różnicach między górnołużyckim a dolnołużyckim. Zachęcał mnie do kontynuowania nauki hiszpańskiego, sypiąc  jak z rękawa tytułami literatury hiszpańskiej  w łódzkim i warszawskim KMPiK (Klub Międzynarodowej Prasy i Książki) , wyjaśnił powstanie serbsko-chorwackiego, przezwyciężył moje opory o rzekomej trudności opanowania języka węgierskiego.

W pewnym momencie zapytał, kiedy ma najbliższy pociąg do Pabianic. Na zakończenie rozmowy podał mi adres miesięcznika Nauka języków obcych w szkole. Skorzystałem. Wkrótce drukowałem w nim „Linguaphone w szkole”.  Dzięki profesorowi Allinie z Pabianic poznałem wkrótce znanych profesorów: Mścisława Olechnowicza, Zygmunta Grosbarta, Zenona Rudnickiego. (…)


****

Aurelia Janke, żona  Zygmunta Jankego „Waltera”,  jest autorką tekstu  „Z mojego pamiętnika” .

Dyplom magistra filologii polskiej otrzymałam na Uniwersytecie Poznańskim w 1935 roku już jako mężatka. Jakkolwiek mąż mój nie wyrażał sprzeciwu wobec moich ciągotek pedagogicznych, pracy nauczycielskiej nie mogłam rozpocząć z braku wolnych posad w ówczesnym szkolnictwie.

Kiedy w czerwcu -1939 roku z mężem moim mogłam porozumiewać się już tylko listami poczty polowej, wyjechałam z Poznania do Pabianic – miasta mojego dzieciństwa, gdzie zamieszkałam u matki. Tutaj zaskoczył mnie wybuch wojny i tutaj po wkroczeniu niemieckich wojsk rozpoczęłam okupacyjną wegetację. 

Jakkolwiek nasze miasto wpisano do rdzennych terenów Rzeszy objętych nazwą – Warthegau, pabianiccy volksdeutsche w oczekiwaniu na „napływowe” władze popychali na razie życie miasta bez specjalnych prześladowań polskich mieszkańców. Granice Generalnej Guberni przebiegające niedaleko Pabianic uważano jeszcze za „ruchome” i dlatego pozwolono przedwojennemu nauczycielstwu na zorganizowanie szkolnego nauczania dla polskich dzieci. Propozycję objęcia posady polonistki w liceum przyjęłam z zadowoleniem. Całe nauczycielstwo uważało, że postępujemy właściwie jako Polacy, bo w szkołach, pod naszym kierownictwem dzieci mogły zdobywać wiedze, nie marnując czasu na wałęsanie się po ulicach. Program nauczania był naturalnie programem z okresu wolności. Wypadki historyczne toczyły się szybko.

Ale już w pierwszych dniach stycznia 1940 roku szkoły zamknięto. Nauczanie młodzieży musiało zejść w podziemie. Moja codzienna praca miała dwa kierunki. Musiałam spełniać obowiązki nauczycielki tajnego nauczania i i już oficjalnie występującej „sprechstundengehilfin” w gabinecie przybysza – okulisty – Litwina ożenionego z Niemką urodzoną również na Litwie.

Pracę z przydziału Arbeitsamtu rozpoczynałam o godzinie  8 i kończyłam o 14. Zaraz po obiedzie przygotowanym przez matkę, przeistaczałam się w nauczycielkę języka polskiego w tajnym nauczaniu. Moje dwie siostry prowadziły podobny tryb życia. Siostra – urzędniczka w fabryce Endera studiująca przed wojną  romanistykę uczyła języków obcych, druga – oficjalnie ekspedientka w niemieckiej kawiarni w godzinach rannych uczyła przedmiotów z dziedziny nauk ścisłych.

Lekcje prowadziliśmy  najczęściej jako nauczycielki dochodzące, czasem, jeśli mieszkanie ucznia nie spełniało warunków bezpiecznego schronienia, w mieszkaniu własnym.

Nasze mieszkanie miało pod tym względem idealny rozkład. Okna dwóch izb (pokoju i kuchni) wychodziły na podwórze.  Drzwi z kuchni prowadzące do trzeciego pokoju, który wcisnął się między mieszkania z oknami na ulicę, a należące do innych lokatorów zastawiłyśmy szafą. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że między jej „plecami” a ścianą znajduje się wejście do następnego lokalu. Ten lokal był naszą  szkolną izbą używaną co prawda jak najrzadziej z racji możliwości denuncjacji ze strony volksdeutschów mieszkających w sąsiednich domach.

Obawy nie były płonne, świadczyło o tym odebrane przeze mnie ostrzeżenie ze strony życzliwego volksdeutscha, który podsłuchał pewną rozmowę na mój temat stojąc w ogonku w sklepie dla Niemców.

Bardzo dużą przysługę oddała polskiej młodzieży  moja koleżanka ze szkolnych lat, pochodząca z niemieckiej rodziny, ale dogłębnie spolszczona. Zdecydowała się ona mimo urzędowo zatwierdzonej narodowości niemieckiej oddać mi jeden  z pokoi własnego mieszkania jako lokum tajnego nauczania. Dom stał na uboczu, wejście do pokoju było w tyle domu, z ogrodu gęsto zaciemnionego krzewami, więc mogłam prowadzić tyle lekcji, na ile mi czas pozwalał.

Przyjmuję wszystkie roczniki uczniów, choć nie mam zielonego pojęcia, jak się „metodycznie” uczy na przykład abecadła. Aby małe szkraby zachęcić do przyswajania wiadomości stosuję czasem wprost genialne chwyty. Pewnego razu obiecałam wspólna gonitwę na czworakach wokoło stołu, jeśli dostanę w zamian ładnie literkami zapisaną kartkę, ale najczęściej nagrodę stanowi naprędce sklecona bajka.

Moje pedagogiczne wysiłki dawały mi satysfakcję z dobrych wyników i sympatię podopiecznych. Niekiedy dowody tej sympatii przyjmują wzruszające formy. Z tych dowodów dwa zapisały się trwale w mojej pamięci.

Pewnego razu maluch – aspirant do zgłębiania tajemnic polskiego abecadła obdarowuje mnie dość dużym kawałkiem ciasta smakowicie wyglądającym.

- Czy mama wie o tym prezencie? – pytam na wszelki wypadek.

- Wszyscy wiedzą, co siedzieli – brzmiała odpowiedź.

Na moją prośbę o dokładniejsze przedstawienie sytuacji uczeń wyjaśnia:

- Były mamy imieniny. Ciocia ze wsi  przyniosła placek i wtedy powiedziałem, że kawałek dam mojej pani. Wszyscy zaczęli krzyczeć, żeby kawałek był duży. Sama mama go ukroiła.

Bohaterami drugiego wspomnienia są już ludzie dorośli.

- Prowadzę lekcję ze starszymi chłopcami w zapadłym zaułku miasta tuż pod lasem. Z przyległej do pokoju kuchni docierają do mnie odgłosy rozmów. W pewnej chwili do dialogu domowników dołącza się obcy głos.

- Przyszło żarcie! – wykrzykuje z radością syn gospodyni.

Po kilkunastu minutach znowu przerwa w nauce. Do pokoju wchodzi  gospodyni i na stole rozkłada żywnościowe skarby.

- Tę część pani odstępuję – oświadcza po chwili.

- Ale ja nie mogę umniejszać pani zapasów – tłumaczę z zażenowaniem.

I wtedy dostaję odpowiedź, którą będę pamiętać do końca życia.

- Pani nie jest swoja, pani jest naszych dzieci. Pani musi być najedzona, żeby móc pracować.

„Pani nie jest swoja… pani jest naszych dzieci … śpiewałam cichutko brnąc po wertepach w drodze do własnego domu.

****

Kilka minut przed ósmą, odziana w przepisową biel wyjmuję z szaf narzędzia dla doktora, papierzyska do wypełniania dla siebie i zdecydowanym ruchem otwieram  drzwi poczekalni. Witam nowy dzień ze wszystkimi przygodami w dosłownym i metaforycznym znaczeniu tego wyrazu.

Bo i tu – na ternie poczekalni toczyła się walka z wrogiem, walka cicha, na pozór błaha, a przecież w jakiś sposób ważna dla osób biorących w niej udział.

Przyjmowaliśmy przeciętnie sześćdziesięciu pacjentów dziennie, więc chorzy Polacy (Niemców nakazano przyjmować poza kolejnością) musieli wyczekiwać kilka godzin na badanie.

Między mną a polskimi pacjentami wytworzyło się bardzo szybko zrozumienie sytuacji. Polacy o niemieckim nazwisku przyjmowali moje wezwanie razem z Niemcami bez oznak zdziwienia, reszta grupowała się koło gabinetowych drzwi i kiedy wołałam „dojczów”  zawsze ktoś z Polaków przesuwał się nieznacznie do gabinetu.

Rzecz jasna, najzręczniej przemycały się dzieci, którym oszukiwanie Niemców sprawiało dużą przyjemność.

W gabinecie dr Uldukis – Litwin z pochodzenia i jego żona Niemka udawali, że obchodzą ich tylko choroby i pozwalali mi na samowładne rządy. Swoją pozycję wykorzystywałam pobierając od Polaków niższe honoraria. Żeby nie krzywdzić pracodawców wyrównywałam rachunek na najbliższym Niemcu. Dość długo wydawało mi się, że szef nie orientuje się w kulisach mojej polityki finansowej, ale pewnego razu, gdy zdarłam od Niemca z Reichu wysokie honorarium, doktor szepnął mi po cichu: - Proszę potrzymać go pod lampą kwarcową, bo może się połapać w zawyżeniu.

Zaczerwieniłam się nieco, ale nie tracąc rezonu odparowałam natychmiast:

Niemieccy pacjenci nie cenią lekarzy, którzy pobierają niskie opłaty za wizyty.

Na wszelki jednak przypadek potrzymałam Niemca pod lampą. Złość moją koiła myśl, że pacjentowi z Rzeszy skóra zejdzie do dziesiątej warstwy, bo przypiekłam go porządnie.

Pacjentom z pobliskich wsi i miasteczek doktor w razie konieczności powtórnej wizyty wpisywała na kartkach chorobowych specjalną formułę uprawniającą do przepustek kolejowych. Po pewnym czasie udało mi się przekonać pracodawcę, że tę czynność powinien mnie powierzyć. Teraz rozpoczął się dla moich handlujących w polskim środowisku pacjentów lepszy okres. Mogli mieć przepustki.

Rzecz jasna, najpoważniejszą sprawą w leczeniu były zwolnienia z pracy. Każdy ukradziony dzień pracownika był akcją sabotażową. Rozumiałam to – ja – sprechstundengehilfin, ale nie zawsze rozumieli pacjenci. Na temat zwolnień rozgrywały się nieraz w gabinecie tragikomiczne sceny, bo niestety doktor rozumiał język polski, chociaż władać nim nie potrafił.

Muszę przyznać, że kobiety były bardziej sprytne niż mężczyźni. Kiedy już wszystkie lamenty zawodziły, podbiegały do doktora i rozkładając ręce udawały ciężką rozpacz. Najczęstszym motywem rozpaczy były prace domowe np. pranie. – Panie doktorze jak mam prać, kiedy człowiek cały dzień w fabryce haruje?

W takim przypadku doktor nic, a nic po polsku nie rozumiał i z kolei rozpoczynał po niemiecku wykład dla mnie, że trzeba wypisać zwolnienie przynajmniej na jeden dzień.

Miałam w mojej pracy i jaśniejsze chwile. Świadomość wygranej walki z chorobą Polaka, bezgraniczna niekiedy radość pacjentów z wyleczenia  i ich wdzięczność dla ratujących składały się na specyficzną atmosferę gabinetu. Wkładałam swój kitel z przyjemnością.

Dawał mi  on chwilowe zapomnienie o sytuacji w mojej ojczyźnie, o tym, że gdzieś daleko, a nawet blisko ginął ktoś tylko dlatego, że był człowiekiem innej niż Niemcy narodowości.

Mój kontakt z osobami narodowości niemieckiej był rzecz jasna, wyłącznie kontaktem Sprechstundengechilfin z pacjentem. Po wypełnieniu odpowiednich papierków podprowadzałam  interesanta do doktora, który po ukończeniu badań dyktował mi diagnozę i zalecenia medyczne. Opłaty za wizytę również przepływały przez moje ręce.

Ale pewnego razu w mojej pracy z klientami wystąpił epizod, którego treści do końca życia  nie zapomnę i dlatego przedstawiam jego dokładny zapis.

Przy biurku staje brzydka, ruda, w średnim wieku Niemka, Teresa Krueck. Po załatwieniu przeze mnie formalności  kandydatka na pacjentkę nie  podchodzi do doktora, tylko tkwi dalej przy kartotece.

- Ja panią znam z widzenia – mówi po polsku, po chwilowej obserwacji mojej osoby. Pani  mieszka niedaleko od mojego mieszkania.

Spoglądam na adres klientki i widzę, że informacja jest zgodna z prawdziwym stanem, więc natychmiast wzmaga się normalna we mnie czujność Polki.

Pytanie – o co chodzi tej gestapówce – przelatuje mi przez mózg. W wyniku dalszego rozważania powstaje osąd, że mnie – Polce opłaci się wysłuchiwać zwierzeń Niemki, a nawet czasami podsuwać tematy do rozmowy.

Niemka zaczyna lubić pogadanki ze mną do tego stopnia, że pewnego razu proponuje mi wspólny po pracy powrót do domów.

W czasie wspólnego marszu, kiedy naszej rozmowy nikt obcy nie słyszy, mówiąc popularnym zwrotem „pociągam ją za język”. Naturalnie, rozmowa, którą podam jest tylko dokładnym odbiciem  pod względem treści.

- Jak sobie pani wyobraża mój los i mojej rodziny po zwycięskim zakończeniu wojny przez Niemcy?

Odpowiedź jasno sformułowana pada natychmiast.

- Polaków z Warthegau, którzy przeżyją wojenne czasy wywieziemy na tereny Uralu. Tam będzie potrzeba wiele rąk do pracy fizycznej. Stworzymy im odpowiednie warunki bytowania, pozwolimy na posługiwanie się własnym językiem, a nawet utworzymy szkółki do nauki czytania i pisania. Pani będzie mogła być w nich nauczycielką – dodaje – poklepując mnie protekcjonalnie po ramieniu.

- Lekarze niemieccy na pensji naszego rządu będą was leczyć za darmo. Będziecie korzystać ze szpitali dla was urządzonych. My politycy tylko w jednej sprawie wtrącimy się do medycyny. Będziemy regulować wasz przyrost. Jeśli osiągnięcie dogodną dla nas ilość, zaczniemy podbrzusza waszych mężczyzn prześwietlać rentgenem bez żadnej osłony. Będą  dalej mężczyznami, ale już nie będą mogli zapładniać kobiet.

- Kiedy z kolei przesuniemy się do Azji, to dzikim plemionom pozwolimy na koczowniczy tryb życia, naturalnie wszystkie miasta zamykając wyłącznie dla Niemców. Najgenialniejszy naród na globie zachowując władzę  wyłącznie dla siebie  będzie urządzać  humanitarne bytowanie całej ludzkości.

****

Dowodem, że pojęcie humanitaryzmu był dla hitlerowców  względnym, uzależnionym wyłącznie od celów  faszystowskiej partii, było … przedszkole dla dzieci niemieckich urządzone w plebani naprzeciwko kościoła św. Mateusza, z której dotychczasowych mieszkańców wysiedlono do zwykłej kamieniczki na jednej z bocznych ulic miasta.

Pewnego razu żona  okulisty poszła do przedszkola po córeczki nieco za wcześnie, czekała więc w „zabawowej” sali i tu miała możność być widzem przedstawienia, które nią wstrząsnęło do głębi.

Oto relacja mojej szefowej:

- Młoda Niemka – przedszkolanka włożywszy na siebie kożuch wywrócony na wierzch baranimi kudłami ukucnęła na podłodze między dziećmi, którym przedtem rozdała drewniane mieczyki.

- Jestem bandytą – oświadczyła zaciekawionym bachorkom. Musicie mnie zabić swoimi nożami. Rozbawione dzieci z  krzykiem rzuciły się na kudłaty tłumok kłując zawzięcie kożuchowe pokrycie.

Przedszkolanka po kilkunastu sekundach szamotania zaczęła odgrywać rolę żebrzącego o litość człowieka. Zaskoczone maluchy opuściły, rzecz jasna, uzbrojone łapki.

A wtedy nastąpił epizod, który zaskoczył moja rozmówczynię.

Przedszkolanka wynurzyła głowę z obronnego okrycia i wrzasnęła. – Nie wolno przerywać zabijać szkodliwego człowieka, nawet jeśli błaga o litość. Trzeba  wykończyć każdego, który jest na śmierć przeznaczony. Litowanie jest zabronione.

Zabawa przybrała poprzednią formę, z tą tylko odmianą, że niektóre dzieci zaczęły wrzeszczeć w dzikim jakby sadystycznym zapale.

Opowiadająca opuściła z desperacją ręce.

- Nie mogę posyłać dzieci do takiej placówki. Nie jestem faszystką. Niech mi pani jakąś bonę wśród pacjentek wyszuka.

****

Mój tryb życia doznał katastrofalnej przemiany w nocy, 31 stycznia 1944 roku. Razem z dwiema siostrami zostałam aresztowana przez Gestapo. Rozpoczęło się męczeńskie życie w więziennych celach. Torturowano nas w czasie badań zarówno w więzieniu na Gdańskiej, jak i w pomieszczeniach na ul. Anstadta – gdzie się mieściło Gestapo. Po kilku miesiącach męki zostałyśmy z duża grupą więźniarek wywiezione do obozu koncentracyjnego w Ravensbrὕck.

Po powrocie do Polski rozpoczęłam pracę w pabianickich szkołach średnich jako polonistka. Trzeba było uczyć w kilku szkołach z powodu malej liczby nauczycieli). Na  szkolnych ławkach zobaczyłam wielu moich okupacyjnych uczniów. (ŻP, nr 4 i 6/1982)



****

W pałacu u Jaśnie Pani

Roman Korzeniowski (pabianiczanin, rocznik 1926) w czasie II wojny światowej pracował u Marii Zofii Krusche, żony Feliksa Kruschego, prezesa spółki „Krusche & Ender”.

Ojciec pana Romana był piłsudczykiem. W wieku siedemnastu lat porzucił rosyjskie gimnazjum i poszedł jako ochotnik do Legionów Piłsudskiego. Od 1917 do 1925 roku brał udział w I wojnie światowej.

- Wtedy przyszedł do Pabianic i pierwszą pracę dostał jako piłsudczyk w magistracie, w zamku, ale tam długo nie pracował, bo znalazł sobie lepszą robotę. Poszedł, wtedy to się mówiło, za głównego buchaltera. Wtedy takich ludzi za dużo nie było, którzy mieli gimnazjum, zaraz został przyjęty do firmy Kruschego i tam się wykazał, jako pracownik bardzo wartościowy. Ojciec robił obliczenia z warsztatów tkackich. Co czwartek była wypłata i wszyscy pracownicy szli do portierni – opowiada Roman Korzeniowski. – Dwóch silnych mężczyzn przynosiło dwie skrzynie drewniane z pieniędzmi prosto z banku. Jeden niósł bilon, a drugi banknoty. Przychodzili z tymi pieniędzmi na portiernię i układali na stole. Nie było żadnych konwojentów. Chodził w białej krochmalonej koszuli z gorsetem i bindą, miał czarne falujące włosy. Tkaczki, które schodziły z przędzalni mówiły: dzisiaj będzie ten czarny, będzie fajna wypłata.

Ojciec wypłacał pensje ręcznie dla całej załogi firmy. Tkaczki schodziły poza godzinami poza godzinami pracy po należne pieniądze.

- Były też takie śmieszne rzeczy. Wtedy wchodziły grosze i dwa grosze się nie dawało   robotnikowi, a trzy grosze się dawało. Z tych pieniędzy starsza tkaczka dostawała pięć groszy, a od wielkiego święta, nawet dziesięć groszy więcej.

Za dziesięć groszy można było kupić dużą bułkę albo pączka i się najeść. Tkaczka zarabiała 37 złotych tygodniowo, a z tysiącem złotych w kieszeni można było kupić plac i zacząć budować dom.

Mieszkali przy ulicy Garncarskiej, w kamienicy u Szymanowicza, po sąsiedzku z policją.

- Kierownictwo to byli przeważnie Niemcy, ojciec ich znał. Nie było ważne wtedy, czy to był Polak, Niemiec czy Żyd. Ci ludzie jednak w zespole się bardzo zgadzali i sobie pomagali. Nie było nienawiści.

Pojawiła się dopiero, gdy powstał Polski Związek Zachodni. Dwa, trzy lata przed wojną sytuacja zaczęła się pogarszać, ale, jak wspomina pan Roman nie dochodziło do morderstw. Żydom dokuczały małe grupy. Młodzież się szanowała wzajemnie, mieszkali po sąsiedzku, chodzili do szkoły.

Później ojciec, jako urzędnik, dostał mieszkanie w murowanym budynku na Skromnej (obecnie Wyszyńskiego). Po prawej stronie tej ulicy wybudowano drewniane domy dla pracowników „Krusche&Ender” (tzw. famuły). W takim domku mieszkały cztery rodziny – z jednej strony dwie i z tyłu dwie. Nie było kanalizacji, nie było wody, tylko pompy.

Kiedy wybuchła wojna, ojciec poszedł walczyć, zostawiając żonę z trojgiem dzieci.

Matka, przed wojną krawcowa, utrzymywała rodzinę, szyjąc. Przynosiła ze wsi trochę mleka, śmietany, masła, ziemniaków. Radzili sobie. Rodzina została wyrzucona z mieszkania przy Skromnej, gdzie mieszkali od roku 1938. Mama pana Romana poszła po pomoc do biura głównego firmy, do jednego z dyrektorów pochodzenia niemieckiego. Dzięki jego pomocy rodzina przeprowadziła się na ulicę Konstantynowską. To był rok 1940.

- Teraz w takiej sytuacji, żaden bogaty biznesmen, by się nie narażał. Wtedy byli inni ludzie. Zżyci ze sobą. Czy to był Polak, Żyd, Niemiec, to nie miało w ogóle znaczenia. Jeśli to był porządny człowiek i dobry pracownik, trzeba było mu pomóc. Dzięki temu dyrektorowi przyszedł transport, przewieźli nas do nowego mieszkania – wspomina Korzeniowski. – A przecież, kiedy   weszło do Pabianic, Niemcom mogła woda sodowa uderzyć i mogli swoich sąsiadów, katolików czy Polaków, traktować źle. Ale nie wszyscy należeli do partii, nie wszyscy chcieli podpisać volkslistę. To, że chodzili do ewangelickiego kościoła, to nie znaczy, że byli Niemcami i na odwrót. Niektóre rodziny niemieckiego pochodzenia od pokoleń mieszkały w Polsce i nie czuli się Niemcami. Nie byli bandziorami, tylko raczej jedni drugim pomagali, dopóki mogli.

W tym rejonie powstało getto. Miało być zamknięte, ale nie było żadnego szlabanu, wartowników.

- Można było wejść do niego i wyjść, ale to groziło zawsze niebezpieczeństwem. Dwa razy zostałem pobity przez Niemców, bo podobny byłem do Żyda i niepotrzebnie tam wchodziłem. Mogłem od Garncarskiej wejść w Konstantynowską – opowiada.

W 1940 roku Niemcy zaczęli wyłapywać młodzież i wywozić do Rzeszy. Młodzi ludzie nie chodzili do szkoły, nauczyciele zostali aresztowani. Niemcy prowadzili dokładne kartoteki i bardzo trudno było się ukryć. Początkowo panu Romanowi pomagał kolega Niemiec, który był gońcem w Arbeitsamcie i zanosił do podstemplowania jego kartę. Jeśli była praca w Niemczech, wzywano do urzędu, wywożono na roboty i w mieście nikogo nie zostawiali. Trzeba było znaleźć sposób na uchronienie się od wywózki. Wtedy także z pomocą przyszła mama pana Romana. Spytała o pracę dla syna jednego z dyrektorów firmy.

- Z Arbeitsamtu dostałem papiery przez biuro główne Krusche&Ender na moje nazwisko, że ja Korzeniowski będę tu i tu pracował od tego dnia. Dostałem papiery wieczorem, a następnego dnia o godzinie drugiej w nocy przyszli po młodzież z naszego domu. Ja zostałem, bo na stole leżało zapotrzebowanie, że mam rano iść do pracy, zostały też moje siostry. Nie wiedziałem, gdzie pójdę. Ale jak wszedłem przez żelazną kutą bramę, to już wiedziałem, gdzie jestem. Dali mnie do pałacu letniego na Kilińskiego, do Jaśnie Pani, bo tak się wtedy tytułowało i to było bardzo ważne. Pani prezesowa Kruschowa może miała wtedy z 70 lat, mąż jej umarł w trzydziestym dziewiątym roku i została sama.

Roman miał wtedy 14 lat, skończone przed wojną sześć klas szkoły. Ojciec wprowadził dyscyplinę i po lekcjach pomagał w domu, np. sprzątał przywieziony węgiel. I to też było jego pierwsze zadanie w nowej pracy. Zauważył wtedy, że jest obserwowany z małego domku, z ogrodu. Polecenia wydawał mu Franuś, lokaj, służący, kucharz, osoba zarządzająca, z którym Jaśnie Pani bardzo się liczyła. Został przez niego pochwalony, praca dobrze mu poszła, bo robił to w domu i ojciec go nauczył.

- Mama nie chciała wierzyć, że ja pracuję w pałacu. Cieszyła się, że tam już mnie nikt nie ruszy i jestem bezpieczny.

Pierwszego dnia był oczarowany tym, co zdążył zobaczyć: pałacem, bażantami i sarnami, które spacerowały po ogrodzie, czarną karetą, czwórką siwych koni, stangretem w cylindrze. Nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko będzie musiał pracować.

- Pierwszy rok był dla mnie trudny, bo tam się węgla spalało bardzo dużo. Było tam ponad dziesięć pieców kaflowych, niektóre pochłaniały nawet sześć wiader węgla. Paliło się, aż piec trzeszczał cały, a Jaśnie Pani otwierała okna.

Do jego obowiązków należało też trzepanie dywanów, siarkowanie pokoi, czyli dezynfekcja skór i futer. Jaśnie Pani posyłała go do swoich czterech krawcowych, fryzjerki. Latem dostał nowe obowiązki: opiekę nad kurami i gęśmi, których było dużo, gotowanie im kartofli, sypanie ziarna, zabijanie ich na weki oraz stemplowanie jajek.

W niewielkim pałacyku pracował też nocny dozorca, dwóch niemieckich dyplomowanych ogrodników, którzy opiekowali się cieplarnią i ogrodem, w których przez cały rok rosły pomidory, kalafiory, fiołki alpejskie, nawet palmy. To była pasja prezesowej i nie liczyła się z kosztami utrzymania i ogrzania.

- Po roku, dwóch latach zdobyłem duże zaufanie. Przypuszczam dlatego, że ona miała w tym samym roczniku wnuczka. Byłem do jej dyspozycji. Jak ona ze mną rozmawiała, to przy rozmowie nikt nie mógł być. Nie wtajemniczała nikogo za dużo, mało mówiła, parę słów i koniec rozmowy. Czasami cały tydzień albo dwa to się jej w ogóle nie widziało ani z nią nie rozmawiało. Ale pracę trzeba było wykonać – wspomina pan Roman. – Na początku Jaśnie Pani mnie badała, podchodziła. Franek mi mówił: „nie ruszaj żadnych kluczy, nie ruszaj żadnego złota, nie ruszaj żadnych pieniędzy, bo ona ci będzie podkładać i sprawdzać. Tego nie rób, jak chcesz tu być, a będziesz miał dobrze. Tu cię nikt nie zabierze, ani do Niemiec, ani nigdzie”.

Doszedł do wniosku, że jego pracodawczyni właściwie nie miała styczności z Niemcami, poza tymi, do których posyłała go z ogromnymi paczkami warzyw i kwiatów z jej ogrodu i cieplarni. Raz w tygodniu chodził do niani, która wykarmiła jej dwie córki, do pastora, do dyrektora fabryki chemicznej. Mówiła tylko po polsku, po niemiecku nie chciała. Dokwaterowano jej lekarza i komendanta żandarmerii na całe województwo, który również zlecał Romanowi prace.

Po jakimś czasie zaczął podejrzewać, że w pałacu coś się dzieje. U prezesowej pracowało siedem młodych osób, a nie było potrzeba tam tylu pracowników.

- Powiedział mi: „Roman, jak będą Niemcy, nie wpuszczaj, powiedz, że ja jestem w Wiedniu na urlopie. A jak będą Polacy, to wpuszczaj”. Zacząłem się bać – wspomina. – Chodziło tylko o jedną sprawę. Ona najęła profesorkę, Polkę, i robiła tajne nauczanie, sześć osób zrobiło maturę, ja miałem za dużo obowiązków. Wykształciła pierwszego łódzkiego najmłodszego biskupa pomocniczego Bohdana Bejze, rodowity pabianiczanin. Był bardzo zdolny, po dwie, po trzy klasy robił, szkołę skończył przede mną kilka lat, a był młodszy ode mnie. Ta kobieta potrafiła sześć osób przechować, dać wykształcenie. Jej to było niepotrzebne, a bardzo ryzykowała wywózkę do obozu. Czuła się Polką i była bardzo wartościową kobietą, to trzeba podkreślić – zaznacza.

Pamięta również zabawne wydarzenia, jak posiedzenie zarządu fabryki, przejętej przez wojsko. Prezesowa zadzwoniła, żeby przyniósł jej parasolkę.

- Jaśnie Pani kazała, to ja idę. Otworzyłem drzwi jak szeroko, naradę przerywają, wchodzę 

twarzą do niej, wręczam parasolkę, wracam też twarzą do niej, wchodzę w drzwi wejściowe i dopiero się obracam. Nie było się  wolno obrócić, bo to było uszanowanie osoby. Ja byłem do tego przyzwyczajony, ale ci oficerowie byli zdziwieni.

W 1943 roku pani prezesowa wyjechała do Wiednia. Roman wymyślił, że wytnie starą gruszkę, żeby było więcej miejsca i mniej liści do grabienia. Zabrał się do pracy razem z Bejze, ale spróchniałe drzewo, do połowy ścięte, przewracając się, przycisnęło go i złamało mu nogę. Przyjechało pogotowie, była operacja, ale pojawiły się komplikacje i leczenie przeciągało się do dziewięciu miesięcy. Musiał się tłumaczyć z tego wypadku na gestapo. Zaczął się bać i już nie chciał pracować w pałacu. Po powrocie pani Kruschowej, kiedy mógł już chodzić, spotkał ją w alejkach i powiedział, że chciałby uczyć się fachu ślusarza i pracować w fabryce.

- Jaśnie Pani przyjechała, mnie w pracy nie ma. Idę ulicą w alejkach, ona idzie koło biura i mówię: „Jaśnie Pani, ja bym chciał się za ślusarza uczyć. Żeby w zakładzie pracować, nauczyć się jakiegoś zawodu”. Powiedziała tylko: „Dobrze, będziesz miał załatwione. Tylko żebyś nie żałował”. Miała jeszcze wtedy władzę taką i mogła to załatwić. Przyjęli mnie do zakładu, najpierw do ślusarni, a później tam, gdzie robili dźwigi do wyciągania min. Tak się wojna układała, że ten sprzęt przywozili z Niemiec do zakładu i tutaj były kontrolowane. W kotłowni podłączali parę i robili próbę, jak to działa, żeby było dobrze zrobione jak pójdzie na front – wspomina. – Przerobiłem tam chyba rok, ale jak tam się ktoś spóźnił, to już  szedł do obozu w Radogoszczu, ale ja jakoś szczęśliwie ani raz się nie spóźniłem i jakoś tam sobie dałem radę. Robiłem po dwanaście godzin, także sobie pogorszyłem. A później przestali produkować, to mnie wzięli do kopania rowów przeciwczołgowych.

Roman Korzeniowski pracował u Jaśnie Pani trzy lata. Jego ojciec wrócił do Pabianic z wojny dopiero w 1945 roku. (NŻP, nr 14/2009 r.)

[Pałac, w którym mieszkała „Jaśnie Pani” to drewniany dom letniskowy wybudowany w 1920 r. Powstał na terenie rozległego parku ciągnącego się wzdłuż  ulicy Kilińskiego – od ulicy Grobelnej do granic miasta. Od wschodu granicą parku była rzeka Dobrzynka. Właścicielami miejsca były rodziny Kruschów i Enderów. Dom letniskowy stał między dzisiejszą stacją benzynową  a rzeczką Pabianką. Po drugiej wojnie światowej tereny parku przeszły na własność miasta i zakładów Pamotexu. W letnim domu urządzono włókienniczą szkołę przyzakładową – ul. Kilińskiego 26. Mieścił się tu również Ochotniczy Hufiec Pracy. Szkoła uległa likwidacji. Dotknięty pożarem w końcu lat 90. budynek popadł w ruinę. Resztki usunięto wraz z budową pobliskiej stacji benzynowej.]


****

Karol Dymecki w „Historii rodziny Neugebauer”  zamieścił wspomnienia  członków  tytułowej rodziny.

(…) Ze wspomnień mojego pradziadka: Wszystko zaczęło się w XIX wieku. Wiele lat starałem się odnaleźć informacje na temat mojego pradziadka Antona Neugebauera. Udało mi się ustalić, że w latach 1825-1830 przybył do Łodzi z Saksonii, z miejscowości Tischous, był pończosznikiem. Miał żonę Bertę oraz 3 dzieci (Helgę – urodzona w Saksonii, Józefa i Johanna – urodzeni w Polsce). Pradziad należał do pruskiego kółka łowieckiego tzw.  śicerów (Strzelców Kurkowych) mieszkając już w Polsce często zakładał zielony mundur z małym kapelusikiem, do którego było przyczepione tyrolskie piórko. Babcia Anna opowiadała mi historię, którą pradziad często wspomniał podczas rodzinnych spotkań. Tradycją kółka, do którego należał Anton był wybór, co pewien czas, króla strzelców. Obowiązkowym i najważniejszym punktem konkursu był jeden strzał oddany z pewnej odległości ze sztucera. Któregoś roku wśród strzelców znalazł się zezowaty kandydat do tytułu, również on oddał strzał, choć wyglądało to dziwnie bo mierzył do tarczy ukośnie. Wtórowały mu śmiechy i drwiny kolegów. Padł jeden strzał i o dziwo kula odbiła się rykoszetem od sąsiedniego pnia sosny i utkwiła w samej 12-tce tarczy strzeleckiej. Ów zezowaty „śicer” otrzymał tytuł króla strzelców.

Wśród trójki dzieci pradziadek wyznaczył mojego dziadka Józefa na swego następcę. Ten jednak zbuntował się i jako 20-letni młodzieniec opuścił  swój rodzinny dom w Łodzi. Jak się później okazało przyczyną tej ucieczki była bezgraniczna miłość do młodej Polki Anny Bębnowskiej z Pabianic. Wkrótce Józef poślubił ukochaną i wbrew zakazowi swojego ojca pozostał w Pabianicach. Za to został na zawsze skreślony z listy rodzinnej. Józef imał się różnych profesji. Był obrotny i przedsiębiorczy, dlatego szybko się dorobił i podobnie jak jego ojciec otworzył zakład pończoszniczy, lecz w Pabianicach.

Około 1890 r. kupił we wsi Chechło osadę pokarczemną tuż przy trasie Kalisz-Łódź. Dokonał przebudowy i otworzył zajazd. Prowadził go do momentu rozpoczęcia budowy linii kolejowej. W tym czasie jego rodzina powiększyła się o pięcioro dzieci – Aurelię, Janinę, Bronisława, Bolesława i Romana (to mój ojciec).

Najmłodszy syn Roman podjął naukę w zawodzie rzeźnika. Jako czeladnik, musiał odbyć roczną ”rajzę” czyli wędrówkę po innych warsztatach. U każdego z mistrzów pracował miesiąc, obserwował pracę oraz uzyskiwał pisemne referencje. Po roku wrócił do macierzystego cechu, by przed obliczem starszych złożyć egzamin. Wynik był pozytywny. W niedługim czasie ojciec poślubił mieszkankę Chechła Zofię Rzepkowską. Po zlikwidowaniu karczmy dziadek z ojcem rozebrali zabudowania i przystąpili do budowy domu i pomieszczeń rzemieślniczych na działce między linią kolejową a drogą. Powstał wówczas warsztat, pomieszczenia chłodnicze i sklep spożywczo-wędliniarski.

W 1907 r. dziadek Józef wyprowadził się do Pabianic. Jedynym właścicielem zabudowań został mój ojciec. W tym czasie przyszły na świat jego dzieci: Maria (1906), Tadeusz (1908) – niestety zmarł  w wieku 4 lat na szkarlatynę- Zygmunt (1911), Zofia (1913) i ja najmłodszy – Jan (1920). (…)

Rodzina nasza żyje spokojnie do momentu wybuchu wojny. Jeszcze w sierpniu 1939 r.  nieznane bojówki antyniemieckie dwukrotnie wybijały szyby w zakładzie mojego ojca. Niestety, próbowano się na nas Polakach zemścić za szykujący się wybuch wojny. Winne było oczywiście nazwisko. Natomiast 5 września 1939 r. miała miejsce próba rozstrzelania ojca przez wycofujące się w nieładzie wojska polskie. Ojca pomyłkowo uznano za Niema, uratował  go przechodzący sąsiad. Był to jeden z wielu ”cudownych splotów okoliczności”, które dotkną moją rodzinę.

Wczesnym rankiem 9 października 1939 r. do naszego domu rodzinnego wkracza Gestapo w asyście Niemca Rudolfa Fara (mieszkaniec Chechła, który dwa miesiące przed wybuchem wojny uciekł do Rzeszy, został czynnym żołnierzem V Kolumny  armii hitlerowskiej oraz informatorem terenowym). Niemcy dokonali szczegółowej rewizji. Natrafili na dyplomy, zdjęcia, podręczniki wojskowe należące  do mojego brata – Zygmunta Neugebauera, słuchacza Oficerskiej Szkoły Piechoty w Ostrowie Mazowieckim.

Gestapo aresztuje wówczas mnie oraz mojego ojca Romana (brat brał wówczas czynny udział w obronie ojczyzny). Wraz z grupą dziesięciu osób (mieszkańców Chechła) zostaliśmy przewiezieni do więzienia byłego posterunku polskiej policji w Pabianicach przy ul. Garncarskiej 7. Wśród wielu dramatycznych wydarzeń, które miały miejsce podczas tego pobytu wraca w moich wspomnieniach jedno, chyba najtrudniejsze. Działo się to podczas któregoś z wieczornych spacerów po podwórku więziennym. Mojemu schorowanemu ojcu kazano skakać przez ławkę, za każdym razem przewracał się uderzając głową o bruk. Po trzeciej próbie nie wytrzymałem. Wybiegłem z szeregu  do stojącego obok gestapowca i gestykulując  dałem mu do zrozumienia,  że zmienię ojca. W odpowiedzi otrzymałem silne uderzenie w głowę gumową pałką. Z tego co mówili współwięźniowie wynikało, że  tych uderzeń było kilka. Tego już nie pamiętam ponieważ straciłem przytomność. Obudził mnie dopiero straszny chłód, kiedy Niemcy zamoczyli moją głowę w drewnianej bali z deszczówką, która stała w rogu podwórka. Następnego dnia rano gorączka uniemożliwiła mi stawienie się na porannym apelu o własnych siłach. Nie zwolniono mnie jednak z tego obowiązku, przy pomocy dwóch współwięźniów stawiłem się na apelu.

Tego samego dnia wieczorem Niemcy postanowili mnie  przesłuchać. Tym razem dwaj koledzy musieli pomóc mi przejść odległość około kilometra na ulicę Mariańską, gdzie w pałacyku fabrykanta urzędował sam szef Gestapo.  Regularnie co wieczór dokonywał wielogodzinnych przesłuchań. Była to dla  mnie bardzo ciężka noc. Po dwumiesięcznym pobycie w więzieniu i wyjaśnieniu, że nie jestem Zygmuntem lecz Janem Neugebauerem zostałem zwolniony. Mojego ojca na początku grudnia 1939 r. przeniesiono do więzienia w Łodzi na ul. Gdańską.  Tydzień później wraz z pierwszym transportem więźniów został wywieziony w głąb Rzeszy do obozu koncentracyjnego Oranienburg, koło Berlina. Tam został zamordowany w dniu 16 stycznia 1940 r.

Kolejne trudne wspomnienie z okresu wojny to mój wypadek, który miał miejsce w marcu 1942 r. Wracając  rowerem do domu z nocnego dyżuru służby przeciwlotniczej w fabryce Maszyn i Odlewni Żeliwa W. Krusche zostałem potrącony.  Wypadek miał miejsce na poboczu drogi Pabianice-Łask w rejonie parku Wolności. Pijany Niemiec – oficer Wehrmachtu  prowadził terenowy samochód, którym wjechał na mnie. Połamane szprychy wbiły mi się w ręce i nogi, byłem nieprzytomny. Niemiec podwiózł mnie bliżej zabudowań i pozostawił na poboczu, w odległości około kilometra od domu. Sam uciekł w popłochu. Opatrzność czuwała nade mną, do domu wracał jeden z mieszkańców Chechła. Dobry człowiek udzielił mi pomocy i pomógł dotrzeć do domu. Po tym wypadku długo dochodziłem do siebie pod opieką mojej matki. Minęła wiosna i wraz z nadejściem lata rany zabliźniły się.

W październiku 1944 r. zostałem wywieziony na roboty w rejon Sudetów w ramach ewakuacji fabryki W. Kruschego. Okres ten wspominam dość dobrze, poza  pracą mieliśmy możliwość jeździć na nartach, a więc można powiedzieć, że pełen luksus, chociaż wszyscy bardzo tęskniliśmy za rodzinami , no i za ojczyzną (…)

Polska1926.pl - Zygmunt Neugebauer

Zbigniew Zieliński - O polskości wśród Niemców – dwa przykłady




Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij