www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Groteska

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W okresie międzywojennym pojawili się w Pabianicach tak zwani robotnicy piszący, którzy publikowali swoje teksty w prasie partyjnej - regionalnej, a nawet ogólnopolskiej. Narodowców reprezentował, budzący do dzisiaj spore kontrowersje Stanisław Statkiewicz, natomiast socjalistów – Karol Sulej. Ten ostatni jest autorem opowiadania „Bandyta”, które ukazało się w Łodzianinie (nr 1-7/1926). Autor w groteskowej formie ukazuje stosunki społeczne panujące w miasteczku lat dwudziestych ubiegłego wieku. Sulej był w zarządach Robotniczego Stowarzyszenia Spożywczego „Związkowiec” (1915) oraz Tanich Kuchni i Herbaciarni Robotniczych przy Związku Zawodowym Robotników i Robotnic Przemysłu Włókienniczego, Oddział Pabianice (1915).

Opowiadanie miało wzbudzić u proletariuszy gotowość do „walki z kapitałem i jego sługusami”.

„Bandyta”

Ciężko, bo ciężko było Kacprzakowi. A już najbardziej dały mu się we znaki ostatnie tygodnie. Był to człowiek gołębiego serca i wielkiego ducha pokory. Pracowity jak wół, łagodny i cichy jak jagnię. Przy tym był religijny, ale nie fanatyk. Ot taki sobie przeciętny parafianin. Jego katechizmem i zasadą religijnego postępowania było siedem uczynków chrześcijańskiego miłosierdzia, za które w nagrodę miało spłynąć na jego dom osiem błogosławieństw. A jeżeli już nie wszystkie razem, to przynajmniej po kolei, jedno po drugim, ale w każdym bądź razie wszystkie osiem. Los jednak chciał inaczej.

Kacprzak od szeregu lat pracował jako ręczny tkacz za „czeladniczy lon”, i ostatnio utracił pracę wskutek kryzysu przemysłowego, wywołanego bądź to zarządzeniami sanacyjnymi rządu w dziedzinie skarbowości, bądź to buntem przemysłowców przeciwko tymże zarządzeniom. I od tej pory minęły już trzy długie jak wieczność miesiące, pełne troski i niepokoju o niepewne jutro. A każde nowe jutro było gorsze od poprzedniego. Niedostatek wzrastał, głód coraz śmielej zaglądał w oczy, pracy nie było i Kacprzak zmuszony był znowu spieniężyć jakiś niezbędny sprzęt domowy, lub sztukę bielizny, by ratować siebie i rodzinę.

Grozę położenia potęgowały coraz silniejsze tegoroczne mrozy. Szczupłe zapasy paliwa, które zdążył nagromadzić zanim utracił pracę, topniały w zastraszający sposób. Toteż, ażeby nie pozostać wkrótce bez opału, przebiegał codziennie kilka kilometrów, by uzbierać trochę suchych gałęzi w lesie miejskim. Wreszcie i to się urwało, bo oto rozwarły się nieczułe na nędzę ludzką bezlitosne nieba i lunęły śnieżną lawiną, zasypując ścieżyny i drogi, tworząc zaspy nie do przebycia. I nad Kacprzakiem zawisło przekleństwo nędzy wraz z jej strasznymi skutkami.

Długi wieczór styczniowy wisiał już dawno nad miastem. Było późno. W ogołoconej i półnagiej izbie robotniczej, skąpo oświetlonej małą, kopcącą lampka naftową, panował mrok i przejmujący chłód. Na ścianach iskrzył się mróz, okna pokryte grubą warstwą lodu. Z kątów izby, niby ohydny potwór, szczerząc zęby, wyzierała nędza. Za oknem rozszalała wichura, pędząc tumany śniegu, wyła i chichotała tysiącem gardzieli, drwiła z bólów i cierpień ludzkich.

W pośrodku szerokości izby stał stary odrapany stół, przy którym na kulejącym stołku siedział w głębokiej zadumie Kacprzak – przygarbiony, z oczyma wlepionymi w podłogę i rękoma zapuszczonymi głęboko w kieszenie lichej, wytartej kurtki. W kącie izby na krawędzi łóżka siedziała jego żona, Anna, która, walcząc z męczącym ją snem, czuwała nad sześcioletnim synkiem, Józiem, chorym ciężko od kilku dni.

Przed utkwionymi w podłogę oczyma Kacprzaka przesuwał się powoli i z cała wyrazistością obraz jego życia. Najbardziej żywo i w całej okropności położenia uprzytomnił sobie dopiero co przeżyty dzień dzisiejszy.

Dziś właśnie około południa stan zdrowia Józia znacznie się pogorszył. Kacprzak instynktem wyczuł, że śmierć okrutna puka do jego drzwi. I na myśl utraty dziecka, które w ich ciężkim położeniu było jedyną pociechą i nadzieją, opanowała go rozpacz. Oburącz chwycił się gwałtownie za głowę i z jękiem upadł na kolana przed łożem chłopca. Trwał tak sporą chwilę. Nagle szarpnął się i, niby raniony zwierz, wypadł z rykiem z izby:

- Ratuuuuunku!

Zaledwie jednak przeskoczył próg domu, poślizgnął się i upadł, mierząc szerokość chodnika. Zerwał się na równe nogi i jak szalony popędził naprzód, roztrącając po drodze przechodniów, którzy oglądali się za nim, jak za wariatem.

Przed drzwiami doktora stanął zmęczony i spocony, mimo silnego mrozu. Zadzwonił. Otworzono mu. Dysząc ciężko, wszedł pełen nadziei bliskiego ratunku.

- Czegóż to chcecie – spytał obojętnie lekarz.

- Synek mi bardzo chory i proszę pana doktora o pomoc – odpowiedział jednym tchem Kacprzak.

- Aha … synek.. No, dobrze. A gdzie mieszkacie?

- Na Ostatniej, proszę pana doktora, pod piętnastym.

- Aż na Ostatniej, hm – mruknął doktor, gładząc siwą brodę. – No, dobrze, a dorożkę macie? Bo to kawał drogi, a zawieja dziś straszna.

Kacprzak drgnął całym ciałem. Wszak nie ma pieniędzy na zapłacenie doktora. A tu jeszcze i dorożka potrzebna. I myśl, że Józio może mu zemrzeć bez pomocy, raziła go niby piorunem. Nogi mu zadygotały i ugięły się pod nim, zachwiał się i, aby nie upaść, chwycił się kurczowo poręczy stojącego obok krzesła. Zdawało mu się, iż leci w przepaść.

- Ja, ja – jąkał się Kacprzak – ja chciałem bez pieniędzy .. Jak dostanę robotę, zwrócę stokrotnie. Nie mam ani jednego gro…

I nie dokończył: ból straszny ścisnął mu krtań i słowa ugrzęzły w gardle.

- Jak to bez pieniędzy? – spytał zdziwiony eskulap, odwracając głowę. Cóż to, ja jestem towarzystwem dobroczynności? Z czego to ja będę żył?

A spostrzegłszy przerażenie na twarzy Kacprzaka, zwrócił się doń łagodniej, klepiąc go po ramieniu:

- No, nie trapcie się ojczulku, nie będzie tak źle. Ja wam doradzę. Widzicie przecież sami, że to mój chleb, i że z tego żyję. Ostatecznie gdybym miał chorego w tamtym końcu miasta, to bym może i bezpłatnie do was wstąpił. Idźcie więc natychmiast do magistratu, niech wam dadzą kartkę to i owszem, pójdę. Bo to widzicie, moi drodze, magistrat ma obowiązek nieść pomoc biednym, bo magistrat ściąga przecież z ludzi olbrzymie podatki. A ja żyję tylko z tego, co mi ludzie dadzą.

- No, idźcie już i spieszcie się, bo choroba nie czeka – zachęcał doktor. – Bądźcie dobrej myśli i nie rozpaczajcie.

Wyszedł. Schody drewniane, po których stąpał ciężko, schodząc na dół, stękały głucho po sieni, niby trumna na dół spuszczona, na która walą się bryły zmarzniętej ziemi. Ato „bądźcie dobrej myśli i nie rozpaczajcie” dźwięczało mu w uszach szyderstwem.

Znalazł się w magistracie. Tu załatwiono go szybko i krótko. Urzędnik Wydziału Opieki Społecznej, prawdziwy mól biurowy, spojrzał nań podejrzliwie wygasłymi oczyma poprzez okulary, spoczywające na końcu zasuszonego nosa i zadał mu kilka pytań natury formalnej. Po czym suchym, bezdźwięcznym głosem w tonie urzędowym oświadczył krótko:

- Ponieważ nie jesteście stałym mieszkańcem naszego miasta, więc magistrat względem was nie ma żadnych obowiązków.

I okienko, przy którym Kacprzak oczekiwał ratunku i pomocy, puszczone w ruch ręką urzędnika, spadło z trzaskiem przed nosem Kacprzaka.

Znalazł się na ulicy. Głucha rozpacz chwyciła go w swe objęcia. Ból przejmujący targał sercem i rozpierał piersi. Stał bezradny. Zwątpił w pomoc ludzką.

W tym momencie uszu jego doleciał dźwięk dzwonka tramwajowego. Kacprzak drgnął. Raptowna myśl błyskawicznie wznieciła tlejący w nim słaby płomyk nadziei. Pobiegł w stronę przystanku tramwajowego. Oto odniesie jeden pakunek, drugi i trzeci i tą drogą zbierze trochę pieniędzy. Będzie doktor i lekarstwo, i Józio wyzdrowieje. A może nawet z tego coś zbędzie na ogrzanie izby.

- Może panu odnieść walizkę? Może pani pakunek? – pytał usłużnie i pokornie Kacprzak.

Lecz nikt się jakoś nie kwapił przyjąć ofiarowaną pomoc. I stał tak nieszczęśliwy Kacprzak jedną godzinę i drugą, ofiarowując swe usługi, niestety, bez pożądanego skutku.

Wieczór kładł się już gęstym mrokiem na ulicy, usłanej grubą warstwą udeptanego nieco śniegu. We wnękach i załamaniach zabudowań kryła się noc. Mróz tężał, kąsał dotkliwie po uszach i grał złowróżbnie pod nogami. Kacprzak zgnębiony niepowodzeniami, złamany na duchu i ciele, szedł ku domowi ciężkim krokiem skazańca, któremu przed chwilą odczytano wyrok śmierci. Wiatr mroźny brał go w swoje objęcia, tarmosił jego lichym odzieniem, przenikał je i lodowatym ozorem lizał wynędzniałe ciało.

Szedł właśnie śródmieściem, dzielnicą zamieszkałą przez ludzi zamożnych. Tu panował dostatek. Domy strzelały przez okna snopami złotego światła, rażąc nim cisnący się niby ćma do okien gęsty wieczorny mrok. Przed jednym z domów zatrzymała Kacprzaka wesoła melodia kolędy, śpiewanej dziecięcymi głosy przy akompaniamencie pianina. Było to jakoś na dwa dni przed Trzema Królami, więc tu i ówdzie kolędowano. Pociągnęło go coś w stronę tego domu. Bezwiednie podszedł, raczej powlókł się do okna i przywarł doń. I poprzez załzawione szyby i gęste zasłony firanek, ujrzał kilkoro małych, jak jego Józio, uradowanych dzieci, skaczących wokół strojnej, jarzącej się mnóstwem świec choinki. Wewnątrz czuć było ciepło, radość i wesele. Mróz nie miał dostępu do okien i tylko wstydliwie się przyczaił w rogach pocących się szyb.

Melodię kolędy niebawem podchwyciły głosy osób starszych, stojących z napełnionymi kielichami wokół stołu w sąsiednim pokoju. I popłynęło: „Hej wino, wino/Lepsze niż przedtem było..

Pieśń brzmiała radością i weselem, rosła i potężniała, falą rozedrganych tonów bijąc w zapłakane szyby i przenikała do głębin zmartwiałej duszy Kacprzaka bólem wspomnień minionych „dobrych” czasów.

Przecież to nie tak dawno, bo zaledwie rok temu, kiedy i oni urządzili sobie święta. Wówczas Andzia upiekła spory placek z pszennej amerykańskiej mąki, kupionej w kooperatywie za gotówkę, przyrządziła trochę mięsiwa, a nawet i „przepalanki”, którą to tak smacznie zapijała i zachwalała kuma Banasiowa. A uradowany Józio, otrzymawszy na „gwiazdkę” strzelbę i bębenek, grał w wojsko ze swym rówieśnikiem, Antosiem Banasiów. W izbie było wówczas ciepło, radośnie i wesoło. Ba, nawet drzewko, zawieszone u niskiego pułapu, przybrane piernikami, pozłacanymi orzechami i papierowymi gwiazdkami, migotało w blasku świec. A dziś? Dziś, kiedy bieda, to nikt ani zajrzy, w izbie chłodno i głodno. Józio chory, potrzebuje pomocy…

Żałość straszna owładnęła Kacprzakiem, ból ścisnął serce. Gorycz zalewała mu duszę, a za gardło chwycił spazm. Cierpiał, cierpiał okropnie. Z czym wróci do domu, jak spojrzy dziecku w oczy, któremu przecież dał życie i dziś tego życia nie umie zachować. Och, gdyby swoim życiem mógł uratować Józia, oddałby je bez wahania. A może Józio już skończył, nie doczekawszy się pomocy … Strasznie!

W oczach pociemniało, wokół zrobiło się głucho i zdawało mu się, że ziemia skuta mrozem w lodową skorupę, rozstępuje się pod nogami i chłonie go, a on leci i leci, gdzieś w dół, w jakąś głąb niezmierzoną….

Upadł, a raczej zsunął się w śnieg po ścianie domu. Omdlenie trwało jednak krótko, gdyż wiatr mroźny siekł go ostrym biczem lodowych igieł po twarzy i wrócił przytomność. Rozwarł oczy i od razu objął wzrokiem i umysłem grozę swego położenia. Był senny i słaby. Z trudem powstał i, chwiejąc się, przetarł oczy zgrabiałymi od zimna rękoma i, o nieba, uradowany zauważył, że stoi przed domem państwa Zapustowskich, znanych w całym mieście ze swych cnót obywatelskich i należących do różnego rodzaju stowarzyszeń chrześcijańskich. Ba, nawet na drzwiach mieli umieszczoną członkowską tabliczkę Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynności.

Odkrycie to wsączyło do zbolałego serca Kacprzaka trochę otuchy. Ból dotkliwy złagodniał, a melodia pieśni na cześć „narodzonego w ubóstwie” spływała na zmartwiałą i zlodowaciałą duszę Kacprzaka jakimś dobrotliwym, orzeźwiającym ciepłem. Mroki zwątpienia poczęły rzednąć, a z ich głębin, niby błędny ognik, wychylała się zwodniczo uśmiechnięta nadzieja bliskiego ratunku.

Rychło znalazł się w kuchni państwa Zapustowskich z niekłamaną wiarą w duszy, że tu podadzą mu pomocna dłoń. Zapach przyrządzonych potraw i panujące gorąco w kuchni uderzyły gwałtownie na zgłodniałego i zziębniętego Kacprzaka, działając odurzająco. Zatoczył się i oparł o futrynę drzwi, w których stał, czyniąc wrażenie pijanego. Nie zdążył jednak zwyczajem katolickim Boga pochwalić, gdyż naprzeciw, we drzwiach idących do dalszych pokojów, z których dolatywał wesoły gwar i śmiech, ukazała się okrągła i rumiana pani domu, najwidoczniej zgorszona jego widokiem.

- A to co? – wybuchnęła tonem najwyższego podrażnienia pani Zapustowska, mierząc Kacprzaka podejrzliwym wzrokiem od stóp do głów.

- A czyż to mało macie czasu w dzień, żeby nawet nocą ludzi niepokoić? To już chyba Sodoma i Gomora z tymi dziadami. Nie dadzą ludziom uczciwie odpocząć. I co się to człowiek napracuje, namitręży dla nich na tych posiedzeniach, składkę roczną płaci i wszystko mało i mało. Tabliczki przybitej na drzwiach żaden z nich nie widzi, udaje ślepego i wchodzi jak do własnego domu.

- Przepraszam panią - rzekł wylęknionym głosem Kacprzak.- Mam w domu dziecko cho…

Nie dokończył jednak, gdyż zaperzona pani Zapustowska przerwała mu:

- Dziecko? Ja też mam dzieci i muszę o nich pamiętać. A kto ma dzieci, to musi mieć i na dzieci.

Widząc jednak pokorę Kacprzaka, zdjęta widocznie litością, odwróciła się, podeszła do stołu i przyniosła duży porcelanowy półmisek nieogryzionych kości, a podając go Kacprzakowi, ozwała się łagodniej:

- Weźcie to i idźcie do domu. Ugotujcie dobrego barszczu sobie i dzieciom.

- Dziękuję pani bardzo, przepraszam, nie mogę przyjąć, nie przyszedłem żebrać – wyrzekł z trudem Kacprzak. – Przyszedłem prosić państwa o pomoc, o pożyczenie mi pieniędzy na dok…

Nie zdążył dokończyć, ponieważ pani Zapustowska, trzęsąc się z oburzenia, wypuściła z drżących rąk półmisek, który uderzając o posadzkę z trzaskiem i brzękiem rozprysnął się na kawałki, wywołując okrzyk kobiecego przestrachu.

Oburzona pani Zapustowska podniosła glos na cały dom.

- A to pański dziad, gardzi, inny to by jeszcze ręce ucałował. Ledwie się trzyma na nogach, a jeszcze chce pieniędzy, na wódkę. A do Francji do roboty! Próżniak! Bolszewik! Bandyta! Precz mi stąd, bo zawołam policję.

Brzęk i trzask półmiska, okrzyk przestrachu służby kuchennej i rozdrażniony, a doniosły glos pani Zapustowskiej zaalarmował całe kolędujące towarzystwo. Pieśń nagle się urwała, ucichł wesoły gwar i wszystko co żyło, duże i małe, gruchnęło do kuchni z panem Zapustowskim na tyłach.

Blada i wzburzona do najwyższego stopnia pani Zapustowska ze wzburzenia i irytacji dostała spazmów. Zrobił się ruch i zamieszanie. Panie wraz z mężem spazmującej rzuciły się na ratunek tej ostatniej, zaś panowie z wystraszonymi minami dreptali w zakłopotaniu na miejscu. Sądzili bowiem, że mają do czynienia z jakimś anarchistą lub bolszewikiem, mającym w zanadrzu ukrytą machinę piekielną .

Tymczasem wylękniony Kacprzak, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, ją pokornie przepraszać i tłumaczyć, co go tu sprowadziło. Odniosło to taki skutek, że wyfraczeni rycerze, przekonawszy się, iż padli ofiarą swej podnieconej wyobraźni, gdyż oto mają do czynienia ze zwykłym „dziadem”, załatwili się z nim szybko i krótko: Kacprzak pchnięty, wyleciał z kuchni jak z procy. Drzwi z trzaskiem zamknęły się za nim i klucz w zamku zgrzytnął złośliwie dwa razy.

Było już około północy, a Kacprzak zgięty w pałąk siedzi dalej nieruchomo z wlepionymi uparcie w podłogę oczyma, pochylony tylko bardziej ku dołowi pod ciężarem walącego się nań nieszczęścia, wnikając w istotę i sens dopiero co przeżytego dnia. Kacprzakowa, zmordowana czuwaniem przez kilka nieprzespanych nocy, siedziała jeszcze na krawędzi łóżka chorego malca i drzemała. Józio pozornie wydawał się zdrowszy, spał spokojniej, lecz jego krótki, urywany, świszczący oddech wskazywał, iż godziny chłopca są policzone. Poza tym izbę zalegała cisza, tylko za oknem stała czarna, ponura noc. Wichura śnieżna, jak gdyby rozzuchwalona królestwem nocy, szalała, wyła i chichotała ze zdwojona siłą i mocą. W swych zawrotnych i dzikich pląsach, przeraźliwie pogwizdując, trzęsła zuchwale luźno osadzonymi zewnętrznymi drzwiami domu oraz zawieszonym na żelaznym pręcie, powyżej Kacprzakowego okna, szyldem maglarskim, a podrzucając nim wściekle, niby szmatą, powodowała straszliwy zgrzyt i rumor.

Kacprzak zapatrzony tak myślą w ponury obraz swego życia, zasłuchany w gorączkowy szept opadłych go czarnych myśli i w ciche, bolesne łkanie swej biednej duszy, ani się spostrzegł, że to już noc. Opadło go jakieś zapomnienie czasu i miejsca. Nie wiedział gdzie się znajduje i co go otacza. Nie odczuwał panującego w izbie zimna, mimo nędznego odzienia, ani też nie słyszał wściekłego wycia rozszalałego żywiołu. Jakieś ręce niewidzialnego mistrza rozwijały mu przed oczyma obraz jego życia, począwszy od lat najmłodszych aż po dzień dzisiejszy, niby żywy film, odtworzony na ponurym tle stosunków dzisiejszego porządku społecznego. Ręce te zdzierały mu w brutalny sposób kataraktę ślepoty mózgowej, ukazując nagi, ohydny świat obrzydliwego egoizmu ludzi sytych, władczych. Jego pokora, która, jak go uczono, miała niebiosa przebijać, nie poruszyła chrześcijańskiego samolubstwa. W Kacprzaku dokonywała się jakaś dziwna, nieznana mu przemiana. Coś, co do tej pory czuł w sobie jako zgodną całość, zaczęło się łamać, rozszczepiać i rozłazić, niby wiązadła starego budynku, spod którego raptownie usuwa się grunt.

Gniew wściekły zawrzał mu w piersiach. Ból targał trzewiami. Wróciła świadomość miejsca i czasu, i , aby nie zbudzić dwojga drogich mu i pospołu cierpiących z nim istot, zacisnął silnie zęby, załamał rozpaczliwie ręce, aż mu palce w stawach zatrzeszczały. Po chwili przyduszony, rozpaczny szloch wstrząsnął nim konwulsyjnie. Duże, jak groch polny, łzy potoczyły się po jego ziemistej, nędzą wyrzeźbionej twarzy i utonęły w dużych, błyszczących w słabym świetle lampki naftowej, zwilgotniałych wąsach.

Minęła długa ponura noc styczniowa, pełna wycia i chichotu wichury. Minęła po to, by za kilka zaledwie godzin wrócić z nowym zasobem sił i mocy, by szaleć, by płodzić grzech i rodzić zbrodnie, by krzepić jednych i dręczyć drugich.

Nadszedł dzień. Wichura, jak gdyby się przyczaiła, przycichła i tylko podmuchując mroźnie, targała lekkie mgły, którymi powleczony był jasny błękit nieba. Blade słonko wychynęło ku górze i smutnie spoglądało na umęczoną i skutą w kajdany mrozu ziemię, śląc jej swe pozdrowienie.

Na świecie było jakoś raźniej i weselej. Nawet wróble, wygłodzone długotrwałą śnieżycą, wychylały ze swych kryjówek kształtne łapki i gwarzyły z sobą wesoło: dzim-dzim, filip, filip. Tylko w izbie Kacprzaka trwał mrok, bowiem poprzez szyby porosłe w grubą powłokę lodu, skąpo sączyła się jasność dnia – w izbie gościł smutek.

Na szarordzawym tle ogołoconej z powłok pościeli odcinało się ostro, niby jasna, miejscami przyćmiona plama, bladożółte oblicze Józia. Jego duże i zapadłe oczy spod półprzymkniętych i posiniałych powiek patrzyły jakby zza grobu. Wąska pierś falowała coraz szybciej i zarazem coraz słabiej, a małe, spieczone gorączką usta, niby dwa czarne, drgające paseczki, poruszały się bezustannie jakimś cichym, niedosłyszalnym szeptem, chlipiąc zimne powietrze do zżartych gorączką płuc.

Przytłoczona nieszczęściem Kacprzakowa czuwała u wezgłowia chorego dziecka. Na jej wychudłej twarzy malował się ból i męka matki, której zimna, okrutna śmierć wydziera pierwsze ukochane dziecko. Z jej opuchłych od płaczu i znużenia oczu płynęły obficie gorące łzy i cichym szmerem padały na modry fartuch, niby do łzawnicy.

Naprzeciw, wsparty łokciami o stół, siedział Kacprzak z twarzą ukrytą w dłoniach. Przez skołataną jego głowę pędziła szarańcza czarnych, złych myśli. Gorycz i zgryzota przewalały się w nim olbrzymią falą, niby potworne cielsko, zalewała mu duszę, rozsadzała piersi.

Myśl występna, zrodzona w potępieńczych wizjach nieprzespanej nocy, przyoblekała się w realne kształty i uśmiechała kusząco.

Tak.. Pójdzie … Pójdzie, bo pójść musi, by wreszcie znaleźć ratunek. Lecz nie pójdzie już błagać i prosić, korzyć się i skomleć jak zgłodniały pies, lecz pójdzie na przebój, pięścią lub nawet nożem zdobędzie co potrzeba. Nie zawaha się przed niczym, ażeby wyrwać śmierci ukochane młode życie. Bo cóż mu innego pozostaje? Nic i jeszcze raz nic. Czyż ma patrzeć bezsilny na mękę własnego dziecka, wzdychać pobożnie i polecać jego duszę Bogu! Patrzeć na mękę i ból żony! Przecież wszędzie, gdziekolwiek się zwrócił z prośbą o pomoc, zbyto go, odtrącono lub nawet wyrzucono. Wreszcie czy to w swym życiu nie grabił, nie mordował! Wszak brał czynny udział w tej niesłychanej w dziejach ludzkości mordowni, w tym strasznym ludzkim szlachtuzie, w tym legalnym, uznanym i uświęconym przez prawo bandytyzmie – ostatniej wojnie. Pamięta, jakby to wczoraj było, kiedy po mszy polowej starszy ksiądz, żegnał ich znakiem krzyża i wołał gromkim głosem:

- Idźcie! Idźcie i zdobywajcie w imię Wiary Chrystusowej, w imię Boga i w imię Ojczyzny! Siejcie śmierć i postrach w szeregach wroga i zwyciężajcie. Każda trafnie wypuszczona kula, każde pchnięcie bagnetem, daje wam sto dni odpustu. Niech Bóg będzie z wami i kieruje waszymi dłońmi. Idźcie i wracajcie!

Szedł więc w imię Boga, Wiary i Ojczyzny, przedziurawiał mózgi, przedziurawiał serca, mordował, grabił i palił. Wreszcie wrócił. Po co? Dziś udziałem jego jest głód i nędza. Ojczyzna stała się macochą. Bóg jest ślepy na jego mękę i głuchy na jego modły i prośby.

Kacprzak zawrzał gniewem. Bunt rozpalał mu krew w żyłach i podniecał. Poczuł w sobie silę i moc olbrzyma. Gotów był w tej chwili wezwać świat cały do walki. Nagle szarpnął się w tył, aż stare krzesło zgrzytnęło złośliwie pod nim, jak gdyby odczuło jego gniew, a kurczowo zaciśnięte pięści ciężko opadły na stół, który stęknął głucho. Jeszcze chwila i z gotowym zamiarem porwał się raptownie, zmierzając ku drzwiom.

- Waluś! Bój się Boga, gdzie idziesz. Nie zostawiaj nas samych – zawołała błagalnie Kacprzakowa. – Tak mi jakoś dzisiaj strasznie i czegoś się boję. Waluś! Zostań z nami, może Bóg przemieni.

- Nie przemieni – odrzekł spokojnym lecz twardym i ochrypłym głosem. – Puść mnie, Andziu. Idę szukać ratunku dla nas i muszę go znaleźć. Tak dłużej być nie może!

Kacprzakowa, widząc zdeterminowaną twarz męża, zlękła się. Obawa jakiegoś nierozważnego czynu z jego strony, napełniła ją strachem. Wierzyła jednak mocno w opatrzność boską, więc poradziła mu i przy tym bardzo prosiła, ażeby udał się po pomoc do księdza proboszcza, patrona chrześcijańskiego związku, którego oboje byli członkami.

- Na pewno nie odmówi. To dobry ksiądz – mówiła z przekonaniem przez łzy, pociągając nosem. – Przecie jest patronem naszego związku. Na zebraniu zawsze chciał dobrze dla nas robotników i litował się nad nami.

- tak… Prawda… Zawsze dobrze mówił i litował się – odrzekł Kacprzak jakby w zamyśleniu, patrząc w smutną twarz żony. – Pójdę do niego … powiem mu … powiem wszystko.

Wychodząc, odwrócił się i smutnym wzrokiem potoczył po nagiej izbie; spojrzał przeciągle na żonę i w kąt izby na łóżko, gdzie leżał Józio, jak gdyby żegnał na zawsze wszystko i tych dwoje drogich mu istot.

Wyszedł.

Po trzydniowej nawałnicy śnieżnej na ulicach śródmieścia wszczął się gwałtowny ruch przy usuwaniu masy nagromadzonego śniegu. Niedźwiedziowate i niekiedy pokraczne postacie domowych stróżów poruszały się ciężko na chodnikach, skrobiąc po nich łopatami, lub wyrzucając nimi przed siebie suchy, sypki śnieg. Ich stare posępne twarze zmieniały swój wyraz przy każdym większym wysiłku, a z bezzębnych gąb spod oblodzonych wąsów wydobywał się głuchy, starczy jęk lub ohydne przekleństwo na swój ciężki, podły, stróżowski los. Na świecie zaś było jasno, mroźnie i radośnie. Był cudny styczniowy dzień polskiej zimy. Wyglądało jakby po trzydniowej nawałnicy zrodziło się nowe życie. Każdy kto miał nogi i mógł chodzić i miał mniej lub więcej ciepłą odzież, wychodził na świat boży, by zażyć spaceru po trzydniowym więzieniu domowym.

Ulicami miasta mknęły co chwila eleganckie saneczki, zaprzężone w parę gniadych, siwych lub jakiej innej maści rumaków. Tu i ówdzie na środku ulicy niby ciemna ruchoma plama, uwijało się chmarą wygłodzone ptactwo, toczące między sobą wrzaskliwy, zażarty boj o odrobinę pożywienia. Gdzieś z dala dolatywało przeciągłe wjokanie woźnicy (od komendy wio – ruszaj, inne komendy słyszane w miasteczku przy kierowaniu koniem jeszcze w latach 70. XX wieku to: hetta, wiśta, prr, nazat), popędzającego parę nędznych i zmęczonych drogą niepodkutych szkap, wlokących za sobą naładowany, duży, ciężarowy wóz.

W dalszych ulicach na krańcu miasta było dalej smutno i głucho, panowało przygnębienie i martwota. Niekiedy śpiesząc się, brnęła po kolana w śniegu nędznie odziana postać robotnika lub robotnicy ze szczypta drzewa pod pachą lub kilku funtami torfu na plecach.

Jedną z tych ulic szedł właśnie Kacprzak, zmierzając do księdza-patrona, jak mu to zona w dobrą godzinę poradziła. Ksiądz-patron z pewnością nie zawiedzie. Dziwił się, dlaczego mu to wcześniej nie przyszło do głowy. Tak rozmyślając, w pewnej chwili wydobył z kieszeni jakiś zmięty, zabrudzony i od dawna zapomniany papierek. Przystanął, rozwijając go nerwowo. Była to odezwa Chrześcijańskiej Jedności Narodowej z czasów akcji wyborczej do Sejmu i Senatu, obiecująca uszczęśliwić tych, którzy oddadzą swe glosy na ósemkę. Kacprzak przeleciał szybko wzrokiem po wierszach odezwy, westchnąwszy ciężko, ruszył naprzód, uzbrojony w drukowany cyrograf.

W ciepłym i dobrze ogrzanym pokoiku siedział na miękkiej otomance ksiądz proboszcz, patron chrześcijańskiego związku. Ksiądz, jak wszyscy prawie księża, wyglądał dobrze, był słusznej tuszy, przy tym jego rumiana twarz przypominała bardzo dojrzałego pomidora. Przeglądał właśnie notowania giełdy w świeżym numerze ”Rozwoju”, śledząc kurs złotego, dolara, stosowanego przy opłatach za śluby, chrzty i pogrzeby. Przed nim na małym stoliczku stała filiżanka gorącego mleka, dymiącego parą niby kadzielnica. W tym momencie po czterokrotnym puknięciu uchyliły się drzwi i wszedł podniecony i zziębnięty Kacprzak, pochwaliwszy Boga zwyczajem katolickim.

- Na wieki wieków amen – odpowiada ksiądz-patron, patrząc ku drzwiom poprzez okulary. – A cóż was tu do mnie prowadzi, ojczulku, co, hę?

- Mam dziecko, proszę ojca duchownego rzecze Kacprzak – i bardzo…

- Aha, dziecko, to chrzest – przerywa mu ksiądz-patron. – Dobrze, dobrze, pismo święte wyraźnie powiada: rośnijcie i mnóżcie się ! Chrzest, mój ojczulku, kosztuje..

- Proszę ojca duchownego, ja mam dziecko chore – ciągnie dalej Kacprzak drżącym ze wzruszenia głosem – i chciałbym …

- Zaraz ochrzcić, aha, bo chore i słabowite przyszło na świat – podchwycił ksiądz-patron, przerywając znowu. – Dobrze, dobrze, zaraz ochrzcimy, a będzie zdrowe, nie martwcie się, ojczulku.

- Nie, proszę księdza, to nie żaden chrzest – odpowiada podrażniony już Kacprzak – tylko …

- Tylko pogrzeb, aha. To czemuście od razu nie powiedzieli – przerwał znów ksiądz-patron – trudno, nas wszystkich to czeka, a pismo święte i tu wyraźnie mówi: z prochu żeś powstał i w proch się obrócisz! Pogrzeb z pokropkiem, mój ojczulku, kosztuje też …

- Nie proszę księdza, nie przyszedłem tu z chrztem, ani z pogrzebem. Przyszedłem szukać pomocy i ratunku – wyrzucił z siebie jednym tchem silnie wzburzony Kacprzak. – Jestem członkiem chrześcijańskiego związku i już przeszło od trzech miesięcy jestem bez roboty, cierpię głód i nędzę, i prawie od dwóch dni nic nie jedliśmy z żoną. Przy tym mam śmiertelnie chore dziecko i potrzebuje dla niego pomocy, przyszedłem więc prosić księdza-patrona o pomoc pieniężną na doktora i lekarstwo. Przecież ksiądz-patron zawsze, kiedy mówił, chciał dobrze dla nas robotników i litował się nad nami.

- tak, tak, to prawda, zawsze chciałem i chcę waszego dobra i lituję nad wasza dolą, ale nic wam pomóc w tej chwili nie mogę, sam jestem biedny i żyję tylko z dnia na dzień. Przecież jak u was bieda, to u mnie podwójna bieda, a tu potrzebne są wciąż naprawy i reparacje, jak nie organów, to kościoła, jak nie kościoła to plebanii i zawsze coś, a i żyć trzeba i organistę opłacić, a na tacę skąpo, skąpo dajecie – biadał ksiądz-patron, przechodząc do łajania. – A sarkać, szemrać i sprzeciwiać się woli bożej nie można, to grzech, bo kogo Pan Bóg kocha, krzyżyki mu daje i jeżeli powoła kogo do swej chwały, to nie pomoże ani doktor, ani lekarstwo. Roboty wam też nie dam, bo jej nie mam, nie jestem przecież fabrykantem. Idźcie do związku i zapiszcie się do roboty do Francji…

- Dosyć mam już tych nauk – huknął zirytowany Kacprzak. – Dosyć, dajcie nam tylko połowę tego coście obiecywali w swoich odezwach i na ambonie, gdy chodziło o nasze głosy i nie litujcie się nad nami.

I nim ksiądz-patron zdołał się zorientować, zaskoczony takim obrotem rzeczy, Kacprzak, przypomniawszy sobie ową odezwę, sięgnął szybko ręką do kieszeni i rzucił mu ją w twarz krzycząc:

- A to co jest? Wy kłamcy! Obłudnicy! Dranie psiekrwie! Bodaj was pokręciło razem z waszym Bogiem i z waszą Ojczyzną, wy cholery!

Po czym trzasnął drzwiami za sobą z taką siłą, że aż cała plebania zadrżała i szyby w oknach zabrzęczały i jak opętany wypadł na ulicę.

Kacprzak znalazł się na rynku. Był właśnie dzień targowy. Mimo sprzyjającej, chociaż mroźnej pogody, obszerny rynek świecił pustkami. Wsie okoliczne nie były licznie reprezentowane, a to ze względu na trudny dojazd do miasta, spowodowany wielkimi zaspami śnieżnymi po drogach.

Tu i ówdzie w zdeptanym śniegu tkwiły ”smyki” lub wóz, wypełniony targaną słoma, przy którym na uwięzi stały marne wiejskie szkapiny i leniwie chrupały obrok, inne, jakby w głębokiej zadumie nad swym nędznym końskim losem, smutnie pospuszczały ku dołowi swe wielkie głowy. Tu i ówdzie na „smykach” lub wozie siedziała po pas zagrzebana w słomie baba wiejska, oczekująca ze stoickim spokojem swego męża, który tuż, w knajpie, rozgrzewał się ”Alembikówką”.

Dalej na białym tle śnieżnego kobierca różowo odcinały się porozstawiane sosnowe balie, cebry i wanienki, tuz obok garncarz rozłożył produkty swego fachu i niesprzedany zapas dużych, chropowatych misek. A jeszcze dalej połyskiwał w słońcu fajans i różnokolorowa emalia. Następnie sterczało kilka bud z obiektem sztuki szewskiej, to znów z łokciowizną lub galanterią. Wreszcie na samym froncie równym rzędem prezentowała się zwiędła ogrodowizna, zaś pod murami zamarłej fabryki kucały baby z masłem, serem i jajami.

Wśród tego tłumu bud i ludzi spotkać było można nowoczesny typ bez patentowego, przymusowego handlarza. To nędza fabryczna, objęta kryzysem sanacyjno-przemysłowym, nie znajdując nabywcy na swą siłę roboczą, sprzedawała ostatnią sztukę bielizny lub jakiś lepszy sprzęt domowy, ażeby dalej wlec swój nędzny, ciężki żywot.

Kacprzak nie miał jednak nic takiego do sprzedania, bowiem wyzbył się do tej pory wszystkiego. Pozostał mu tylko w piersiach straszny, piekący bol i głucha rozpacz, która w nim wyła i krzyczała występnie. Błądził jak lunatyk między budami i straganami, jakby szukał czegoś. Nie widział nic i nikogo przed sobą. Jak pijany roztrącał ludzi po drodze. Nagle jakby ocknął się na chwilę, przystanął obok straganu, przy którym tyłem doń odwrócona okutana w wyświechtaną szubę stała straganiarka, z zawieszoną u boku torbą skórzaną. Oczy zapłonęły mu dziko i chciwie spoczęły na torbie, wypchanej, jak sądzić było można, banknotami. Jeden moment i torba z pieniędzmi znalazła się w posiadaniu Kacprzaka, który pędem począł uciekać. Zbierająca się ziemi wystraszona straganiarka podniosła rozpaczliwy krzyk na cały rynek.

- Giwałt! Bandyta! Złodziej! Rabuś!

Krzyk ten zelektryzował wszystkich. Powstał hałas i zamieszanie. Zaciurkotały policyjne świstawki i tłum ludzki ruszył naprzód. W chwilę później Kacprzak został otoczony ze wszystkich stron i kilka silnych rak wyciągnęło się ku niemu. Kolba karabinu błyskawicznie mignęła w powietrzu i z rozmachem opadła na Kacprzaka.

Straszny, przeraźliwy bol załomotał w głowie. Milion gwiazd zaświeciło w oczach, po czym nagle pociemniało i Kacprzak jak kłoda drzewa zwalił się na ziemię i przywarł twarzą do niej, niby do piersi matczynej, brocząc obficie krwią udeptany, biały śnieg.

Podniesiono go. Był blady i nieprzytomnie wodził oczyma po otaczającym go tłumie. Z ust, nosa i tyłu głowy płynęła świeża, ciepła krew. Torby z pieniędzmi nie znaleziono przy nim. W zamieszaniu wyrwał mu ją ktoś z rąk i się ulotnił.

Poprowadzono go do komisariatu policji, a on, idąc szturchany kolba, znaczył przebytą drogę czerwonym szlakiem krwi.

Na miejscu wypadku pozostały grupy gapiów i kumoszek, dzieląc się wrażeniami. Jedne wyrażały się o Kacprzaku ze współczuciem, kiwając z politowaniem głowami, inne dogadywały, czyniąc złośliwe uwagi.

- Zmarnuje się człowiek, mój Boże, a żona i dzieci zostaną bez nijakiej opieki. ..

- Tak, tak, moja pani, pewnie to i z biedy, bo jakże by mógł tak w biały dzień… i to tak gwałtem…

- Juści, że z biedy, bo nawet gazety już piszą, że ludziska zaczynają z głodu kraść. Mój mi to czytał..

- To i z głodu pewnie pijany był? Nie widziała pani, że ledwie na nogach stojał? A jak wlazł na mnie, to małom się nie przewróciła, tak mnie szturgnął. Udawał świętego, ale się teraz wydało… Mój już z kwartał robi we Francji i nie wypije, a on już dawno nie robi i żyje. Będzie mu teraz ciepło – zakonkludowała kuma Banasiowa.

***

Słońce już zaszło i gęsty wieczorny mrok kładł się na umęczoną ziemię. Na ciemniejącym stropie nieba co chwila tu i ówdzie wystrzelała nowa gwiazda i radośnie mrugała ku ziemi. Zza białych przywalonych śniegiem dachów kamienic i zza lasu niedymiących kominów fabrycznych wysuwał się ostry sierp księżyca. Mróz tężał i trzaskał gontami dachów i deskami płotów. A gwarne jeszcze miasto, broniąc się przed zalewem tłoczącego się gwałtem mroku, błyskało ze wszystkich stron światłem lamp poprzez okna domów. Bezludną i pustą ulicą Ostatnią dążyła jakaś postać niewieścia, owinięta w grubą chustę. Mróz pod jej nogami krakał złowieszczo, niby stado głodnych, spłoszonych wron. Spod jej ptasiego czoła wyzierała para zielonawych oczu, w których pełgała jakaś tajona, złośliwa radość. Pod dużym, haczykowatym nosem, małe, jaszczurcze usta okalał jakiś chytry uśmieszek. Postać ta dążyła, a raczej wlokła się, niby czyjeś nieodwołalne przeznaczenie, niby zwiastun nagłej i zbiorowej śmierci.

Była to kuma Banasiowa. Należała ona do typu nieprzejednanych plotkarek. Wiedziała wszystko i o wszystkim, wiedziała nawet, jak sama mawiała, gdzie i kiedy trawa rośnie. A ponieważ była naocznym świadkiem rozpaczliwego kroku Kacprzaka, jakiego się on dziś dopuścił na rynku, przeto wiedziona palącą i niepokonaną plotkarską ciekawością, szła do Kacprzaków. Nie zrażała się tym, że przed kilku miesiącami była zmuszona ze wstydem opuścić izbę Kacprzaków za swój jadowity i długi język. Paliła ją chęć zemsty za doznaną wówczas zniewagę, żarła ją ciekawość bezpośredniego wglądnięcia w stosunki Kacprzaków i ujrzenia Kacprzakowej w dzisiejszej niezwykłej sytuacji. Nie wiedziała zupełnie, że Józio chrześniak Banasia i rówieśnik ich Antosia, jest śmiertelnie chory. Szła tylko zaspokoić swe niskie żądze.

Nieoświetloną izbę Kacprzaków zalegał gruby mrok. Z trudnością można był o odróżnić znajdujące się w niej przedmioty oraz dojrzeć sylwetkę Kacprzakowej, która cicho, jak upiór, przebiegała izbę od łóżka do drzwi i z powrotem, nadsłuchując, rychło nadejdzie Kacprzak. Mijały godziny długie jak wieczność, a on wciąż nie wracał. A przecież mówił, ze wróci niedługo i nie z próżnymi rękami. Czyżby ksiądz-patron odmówił … Mój Boże, wysilała zmęczony swój mózg rozszlochana i biedna Kacprzakowa. Złe przeczucia poczęły ją nawiedzać i strach mrozem przebiegał po krzyżu. W głowie mąciło się i huczało. Odchodziła od zmysłów. Kilkakrotnie jęła się łóżka, by nie upaść, bowiem od dawna cierpiała na wadę serca, które teraz waliło, jak młotem. Kacprzak nie wracał. Józio wydawał ostatnie tchnienia.

Wtem dały się słyszeć czyjeś kroki za oknem, po chwili głośne otrzepywanie nóg w sieni, wreszcie dyskretne pukanie we drzwi.

Na odgłos pukania Kacprzakową ogarnął niczym niewytłumaczony strach. Instynktem przeczuła, że to nie Kacprzak idzie.

Drzwi uchyliły się nieco i kocim ruchem wsunęła się do izby kuma Banasiowa.

- Dobry wieczór. A cóż to, kumcia sama? I tak po ciemku? A gdzież to kochany mężulek? – pytała słodko.

- A tak, sama. Wyszedł za interesem. Jeno go patrzeć jak wróci – odrzekła po chwili z trudem Kacprzakowa.

- Ach tak, za interesem – odparła Banasiowa, złośliwie się uśmiechając. – Ładny interes, lepiej niech kuma nie zakrywa. Albo to nie wiem o wszystkim, widziałam na własne oczy. Ślicznie się kum spisał, nie ma co. Hańbę tylko na nas sprowadził i na swój dom. Nigdym się tego nie spodziewała po nim.

Pod wpływem tych kilku zagadkowych słów Kacprzakowa skamieniała. Nie rozumiała jeszcze, lecz przeczuła, iż z jej mężem coś się stało. Na jej otwartych z przerażenia ustach zawisło jakieś pytanie, a rozwarte, wychodzące z orbit oczy patrzyły obłędnym wzrokiem.

Banasiowa jednak, nie przewidując zupełnie następstw swej nikczemnej misji, zapuszczała głębiej jadowite żądło swego języka:

- tak, tak, całego pokrwawionego zaprowadzili do cyrkułu, bo ukradł Żydówce torbę z pieniędzmi na rynku. Widziałam na własne oczy.

Krzyk straszliwy, mrożący krew w żyłach, rozdarł powietrze:

- O Jezuuuu!!

Para wzniesionych rąk konwulsyjnie zamajaczyła w mroku i Kacprzakowa całym ciężarem swego ciała zwaliła się na podłogę, która głucho zajęczała pod nią, jakby odczuła jej ból i rozpacz.

Rozdzierający krzyk matki zbudził konającego chłopczynę. Józio drgnął cały, uniósł swą płową główkę i otworzył szeroko jasne, nieprzytomne i półmartwe oczy. Spalone gorączką usta poruszyły się jakimś cichym, niedosłyszalnym szeptem. Nagle główka mu ciężko opadła na poduszkę, w piersiach i gardle zarzęziło, ciało wyprężyło się jak struna i Józio skonał z wyrazem przestrachu w rozwartych oczach.

Czająca się po kątach noc wypełzła niebawem i swym czarnym płaszczem otuliła dwa martwe ciała, a niezmącona niczym majestatyczna cisza śmierci zaległa izbę.

***

Na drugi dzień dobrze wyspana i syta opinia publiczna, przeżuwając smacznie spożyte śniadanie, dowiadywała się z miejscowej prasy, będącej wyrazicielem jej poglądów, że:

”Wczoraj w godzinach południowych niejaki Walenty Kacprzak dopuścił się zuchwałego napadu bandyckiego na rynku. Ofiarą napadu padła kupcowa F. Przedborska, którą nikczemny bandyta w brutalny sposób powalił na ziemię i zrabował torbę z pieniędzmi, zawierającą około 30 złotych, po czym rzucił się do ucieczki. Dzięki jednak przytomności znajdującej się podówczas na rynku publiczności, która rzuciła się w pogoń za uciekającym, policji udało się ująć zbrodniarza i odprowadzić do komisariatu. Pieniędzy jednak przy nim nie znaleziono. Przypuszczać należy, iż Kacprzak miał wspólnika, który ulotnił się z pieniędzmi, co zresztą wykaże śledztwo. Pierwiastkowe dochodzenia wykazały, iż Kacprzak jest człowiekiem bez określonego zajęcia i że onegdaj wieczorem w stanie nietrzeźwym napadł na dom szanowanych powszechnie i znanych ze swej działalności filantropijnej w naszym grodzie, państwa Zapustowskich, domagając się w bezczelny sposób pieniędzy. Dopiero groźna postawa zebranego tam grona osób zmusiła śmiałego opryszka do opuszczenia domu.”

A w kilka miesięcy później, taż sama prasa, z obowiązku dziennikarskiego i społecznego zawiadomiła swą uczciwą opinie obywatelską, że:

„Sąd Okręgowy rozpoznawał wczoraj sprawę Walentego Kacprzaka, który w dniu 4 stycznia br. dokonał w biały dzień na placu publicznym zuchwałego napadu bandyckiego na kupcową F. Przedborską i zrabował jej torbę z pieniędzmi, zawierającą 30 złotych. Po przesłuchaniu świadków oraz krótkiej, lecz jędrnej przemowie oskarżyciela, sąd udał się na naradę, po czym wyniósł wyrok, uznający Kacprzaka winnym zbrodni rabunku i skazał go na rok więzienia.”

 Robotników - pisarzy do radykalnych wypowiedzi skłaniała trudna sytuacja ekonomiczna jaka panowała prawie zawsze w miasteczku. Łodzianin (nr 9/1924) informował: „Pabianice. Została zamknięta fabryka R. Kindlera. Zatrudniała 2100 robotników, z rodzinami to 6000 osób bez środków do życia.(…) Ponieważ kilka fabryk jest zamkniętych, ponieważ jest kilkanaście tysięcy bezrobotnych, tedy wkradła się nędza do rodzin robotniczych. Oto mam do zanotowania 2 fakty śmierci z głodu. Zmarła robotnica przy ulicy Pustej, Hanczkowa, podobny wypadek zaszedł przy ulicy Pięknej. Śmierć z głodu to nagroda za długoletnią pracę dla hulającego kapitalisty. Jak ostatnio stwierdzili doktorzy i ksiądz na posiedzeniu komitetu dla bezrobotnych, to w większości wypadków zastali przy zwiedzaniu mieszkań głód przechodzący pojęcie ludzkie. W wielu mieszkaniach jedzono gotowane obierzyny z kartofli.”


Autor: Sławomir Saładaj



W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij