www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Thabienice

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Zbigniew Niedzielski jest autorem opowiadania z pogranicza fantasy i historii „Misja Ojca Nepomucena” z cyklu „Opowieści o Tha-bien”.  Opisywane wydarzenia  z  udziałem ludzi i nie-ludzi dzieją się  bardzo dawno temu w Tha-bien-icach (Pabianicach).

- Ojcze Nepomucenie, Ojcze Nepomucenie! – rozlegało się na cały przytułek dla „biednych, żebraków i ludzi wiekiem steranych”. Zwany powszechnie „szpitalem”. W Tha-bien-icach. Dawnym Tha-bien. Ale tej nazwy używały jeszcze tylko krasnoludy. Elfy. Niziołki. Gnomy. Starsze Ludy … I to rzadko… Ludzie zupełnie jej nie znali….

(Bohater tej opowieści jest człowiekiem, co ostatnio jakby wychodzi z mody)

- Idę, idę! – głos pilnie poszukiwanego kapłana odezwał się spośród pozostałości małego, kiedyś częściowo murowanego a częściowo drewnianego kościółka, pod wezwaniem św. Krzyża. Ksiądz stał pomiędzy fragmentami nadpalonych murów a szalunkami postawionymi w celu ich naprawy. Chwilę wcześniej jeden tylko cieśla i murarz opuścili teren przytułku i drugiej w mieście szkoły elementarnej. Oczka w głowie starego księdza.

„Na co to wszystko?” – myślał Ojciec Nepomucen. Starszy wikary kościoła parafialnego św. Mateusza i rektor kościoła szpitalnego. – Sam, bez pomocy Kapituły, nie odbuduję. Odkąd pamiętam pożary ciągle niszczą ten nieszczęsny budynek. Zaraz jak tu nastałem, w Roku Pańskim 1760. A teraz, trzy lata temu, znowu.

(Jaki widać nasz bohater potrafi liczyć. Po pierwsze – żyje w Oświeceniu, po drugie – nie opisywałbym tak pracowicie przygód zwykłego głupka).

Ksiądz odwrócił się w stronę drewnianej szopy udającej szpitalik i szkołę.

- Czego krzyczycie, Grzegorzu, jakby wam małżonka miotłą boki obijała? Co tylko w długie zimowe niedziele zwykła czynić. A dzisiaj już marzec i sobota, dwudziestego dziewiątego. Jak może nie wiecie… - Ojciec Nepomucen rozpoczął zwykłą utarczkę na słowa.

Ogrodnik odsłonił bezzębne niemal dziąsła w uśmiechu. Życzliwym spojrzeniem objął wyprostowaną po żołniersku postać księdza i swoje ukochane drzewa w tle. Stare i młode jabłonie, śliwy, grusze, wiśnie. I jedną tylko stojącą osobno czereśnię szpitalnego sadu.

„Bezlistne to jeszcze i na kwiat czekające” – pomyślał Grzegorz, w czystej Starszej Mowie.

A głośno powiedział, w mieszaninie Starszej i Nowszej Mowy.

- Ja tam uczonego kalendarza nie jestem ciekawy. To wiem, że rozsadę kapusty dopiero co sadziłem, na św. Grzegorza, a spójrzcie jaka już wyrosła.

(w Nowszej brzmiałoby to: „ja nie jestem zainteresowany naukowym kalendarzem”, a w Najnowszej: „zlewka na cyferki”, ale ogrodnik nie znał Nowszej i Najnowszej Mowy).

- Św. Grzegorz, wasz przecież patron, przypada dwunastego marca. To już minęło dni siedemnaście. Trzy niedziele prawie. Nic dziwnego, że kapusta w górę chybnęła.

(Ojciec Nepomucen, gdyby chciał, mógłby mówić czystą Starszą Mową, ale wtedy guzik byście go zrozumieli).

(I już się nie wtrącam).

(Chyba, żeby to było absolutnie konieczne!).

(Albo, jak mi się przypomni…).

- Sama nie poszła – obraził się ogrodnik – Ile ja razy przykrywałem przed mrozem? A gnoju dawałem mało wiele, ale też i nieskąpo…

- I pewnie żeście odprawiali swoje gusła i zabobony, Grzegorzu? Nad tą biedna kapustą? Jak to było w zeszłym roku? Co doradzaliście włodarzowi dworskiemu?... Zarządcy … Już pamiętam ? ”Bydła nago popędzanie, aby płodne było …” Nie wiem tylko, Grzegorzu, czy to włodarz miał je popędzać, nago, jak go Pan Bóg stworzył, czy też to bydełko miało być nagie… Przecież to gusło na dwie strony można zrozumieć…

Ojciec Nepomucen chętnie żartował sobie ze starego Grzegorza. Ale lubili się obaj, będąc w jednym prawie wieku.

- Śmiejecie się ze mnie zawsze ojcze, a te ziemniaki wam zgniły, coście kazali je tak późno posadzić. Na św. Wojciecha, tamtego roku. A wtedy przodkowie nasi przykazali bydło wyganiać pierwszy raz na łąki. A co do tej rady, którą znalazłem w kalendarzu rolniczym.. Choćby i nago chwilę pochodzić… Pan Bóg się nie obrazi, jak pastuch sam na chwilę w lesie ubranie zrzuci. Zwyczaj to stary. I bydło go zna. I ludzie.

- A zgorszenie? Jeśli jaka pastereczka trafi się w tym lesie? Chyba, że i ona łazi goło po krzakach, po chropach, bo i nie wiem, co jeszcze wymyślicie… - Ksiądz aż się podparł pod boki czując moc argumentu.

- Ubranie zrzucić, pomodlić się, aby Bóg bydełko rozmnożył i po pacierzach. Potrwa chwilę tylko… - ogrodnik wyrzucił z siebie całe zdanie, ale już patrzył w bok. Nepomucen zbliżył się o dwa kroki, wyraźnie atakując. – Tak to teraz powiedzieliście, jakby to była dla mnie samego rada.

- Dwie tu macie w obórce własne krowy, ojcze, a żadna nie miała cielaczka! – bronił się ogrodnik. I cofnął się o krok.

- Tfu, zgorszenie! Im starszy, tym się robicie głupszy, Grzegorzu. Kapłanowi, przed Wielkanocą, wmawiacie pogańskie praktyki? (Ksiądz nie walczył czysto … i wygrywał).

- Wybaczcie, ojcze, głupiemu. Krowy piękne. Szkoda, że jałowe. Chyba, żebym ja sam… Przecież nie zmarznę.

- Nie dam rozgrzeszenia na świętej spowiedzi! – zagrzmiał Ojciec Nepomucen – jeśli wy tu, przy kościele, zalecacie takie głupoty i praktyki pogańskie, to co się chłopom dziwić po wsiach siedzącym! Tfu, Sodoma i Gomora i skaranie boskie z poganami! (Runda dla księdza).

- Przodkowie nasi … - zaszemrało jeszcze.

- A idźcie mi z tymi przodkami! Przecież to nie czasy Piasta. Siedemset lat już ponad Polska  chodzi w chrześcijaństwie jak Panna Święta w ozdobie! A wy ciągle kłaniacie się bałwanom. Wierzycie w krasnoludy, bożęta, południce. To może są i smoki?

- Jeden w Okołowicach strzeże skarbów pradawnych. Dwa są koło Mogilna. A pieśń jest, że w tej dziurze „Piekło” zwanej, pod Kamienicą Rejentalną, śpi smoczyca Matrymonium, co pożarła Mieszkowe nałożnice. A obudzi się, kiedy Królestwu Piastów przyjdzie upadać. A przecież Prusacy tu już rządzą! Rozbiory, proszę księdza dobrodzieja!

- Ręce opadają! Ciemno się  robi w oczach!.. A nie, to zmrok wczesny przyszedł. Nic tylko idziecie tam ze mną, skoro noc przed nami, do tej waszej kupy kamieni brudnych, co je nazywacie Kamienicą, albo „Piekłem”. Wezmę wodę święconą. Będziemy czekać do północy. Ma się, jak tyle razy gadaliście, otworzyć wejście ogniste, woda święcona zagasi ten ogień, co tylko się w waszej głowie tli. Oduczę was raz na zawsze guseł i zabobonów, Grzegorzu! Nieraz już mi się zdawało, że to wy właśnie wmawiacie ludziom naszym stare bajędy.

Podczas tej przemowy ogrodnik, przestraszony, przestępował z nogi na nogę i okropnie marszczył czoło. Słowem, dawał wszelkie oznaki niezadowolenia i braku zgody na projekt, ale nie śmiał się otwarcie sprzeciwić.

- Poczekajmy choć do jutra, Ojcze Nepomucenie. W niedzielę złe mniejszą ma moc.

Była godzina dziewiąta, kiedy przecinając ulicę Grobelną (zwana również Tylną), szli przez Rynek w stronę Zamku. Kościół parafialny św. Mateusza rysował się potężną bryłą z lewej strony. Za nim były zabudowania dworskie. Ale tych prawie nie było widać w ciemnościach. Mimo to Ojcu Nepomucenowi przypomniała się Kapitula i paląca sprawa jego nie odbudowanego kościoła.

- Ledwo jedna ściana stanęła. Mówią, że jak Prusacy tu rządzą, to nie ma po co kościoła odbudowywać.  Ale my przecież jeszcze należymy do Kapituły Krakowskiej. Ksiądz kanonik Paweł Olechowski rządzi tu jeszcze ciągle….  Ogrodnik przerwał księdzu stając nagle w miejscu.

- Niechże Ojciec da spokój i zostawi tę nieszczęsną wyprawę. Jeszcze nam kto da w łeb.

- Taki to jesteś teraz mądry? A nie znasz to, poganinie, jakiego czaru dobrego przeciwko złym ludziom?

- W Imię Ojca i Syna i Ducha … żaden ja czarownik! Ale o tej kamienicy ludzie paskudnie mówią.

- Wodę święconą niesiesz, gamoniu! Patrz, żebyś nie zgubił. Ja zaś mam jeszcze krzyżyk z relikwią św. Jerzego, którego czczą specjalnie. Twoich to smoków pogromca.

Chwilę trwała cisza.

Przeszli obok ratusza i stojącego przy nim pręgierza. Ksiądz przeżegnał miejsce częstych kar i kaźni. Zwrócił myśli w inną stronę.

- Patrz, Grzegorzu, sługa miejski wziąwszy bęben bębni po mieście. Uderzyła dziewiąta. To znak, żeby zagaszali ognie i nie sprzedawali gorzałki i piwa.

- Po co mi to ksiądz mówi? Czy ja jestem Prusak, co nie zna naszego miejskiego zwyczaju? Wszyscy się mają rozejść pod karą grzywien pięciu dla Zamku. Sługa miejski ma tego pilnować. Ale ja lepiej wiem. Żadnego sługi Thabianice już od dawna nie mają.

- To ten kto? Twój Krasnolud? Z bębnem? Smok może?  - Ojciec Nepomucen nie chciał przyznać, ze nie zna tak dobrze życia w mieście.

- Z przyczyny, że Thabianice miasto biedne bardzo, rok chodzi każdy, który małżonkę zamierza wziąć. Kawaler na wydaniu. Zmieniają się oni często.

Gdy miejski sługa wybębnił godzinę spoczynku zgasły światła we wszystkich oknach. Ani na Rynku ani na ulicach ksiądz z ogrodnikiem nie spotkali żadnych przechodniów. Świnie też już spały. Za dnia zwykle właziły wszędzie. W upały nawet do kościoła, gdzie im było chłodno. Od strony Zamku słychać tylko było pokrzykiwania nocnego stróża, który pomagał słudze miejskiemu. Ale gdy tamten zaraz szedł do domu, stróż całą noc miał krążyć pilnując spokojnego snu mieszkańców przed ogniem i złodziejami. I znowu z uwagi na ubóstwo miasta, nie był to wcale płatny stróż. Zwykły tylko obywatel,  mieszczanin, zobowiązany do kolejnej nocnej straży, darmowej.

- Ojcze Nepomucenie…

- Cichajżę, kpie. Idziemy koło dworskich budynków Zamku. To Majdany. Jeszcze słudzy zamkowi podniosą alarm.

- Już szepczę .. Może by jednak … Trzy razy trzeba przez lewe ramię na księżyc splunąć. To od uroku, ale może i na diabłów, co koło Kamienicy mieszkają, pomoże.

- A mówiłem, żeś czarownik. Jak cię tym oto świętym różańcem przeciągnę po plecach, Bogu przestaniesz bluźnić!

- Tak tylko …

- Tak tylko? Swojemu mistrzowi, Twardowskiemu, co siedzi na księżycu, na buty chcesz napluć, poczwaro? A skończyć byś nie chciał jak on? Tfu, pogaństwo, rację miał św. Jerzy…

- Cichajże sami, ojcze. Słyszę straż…

Chwilę trwała cisza.

Szli najpierw ulicą Guzowską w stronę Guzowskiej Bramy, która zaznaczała północny kraniec miasta. Za placem Firlejowskim skręcili w małą uliczkę prowadzącą wzdłuż folwarku zamkowego w kierunku Młyna  Łężnego. Po prawej mieli  Guzów zwany „Nad Piaskami”, a dalej Rypułtowicki Trakt, do którego z miasta wiodła ulica Rypułtowicka.

Gadatliwy z natury i ze strachu ogrodnik nie wytrzymał długo.

- A co to ksiądz za świętego wzywał? Dobry on od uroków?

Kapłan pokiwał głową zniechęcony:

- Dobry od wszystkiego, poganinie jeden. Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Ażem się zatchnął, tfu .. Jezus Maria, co to przed nami czernieje?

- Nie krzyczcie tak, ojcze wielebny. Piec do wypalania cegły. Teraz nikogo tu nie ma. Nic się w mieście nie buduje. A piec za miastem. Dla przyczyny pożaru.

- A tak, tak. Widziałem go tu za dnia. Po nocy nie chodzę. Chyba, że z ostatnim namaszczeniem. Ale wtedy latarnię chłopak niesie. Wziąłeś to może, Grzegorzu latarnię?

- Nie wziąłem, Ojcze Nepomucenie, ale znam to przedmieście. Tu się urodziłem. Właśnie mijamy folwark zamkowy. Te żaby słychać z dwu sadzawek i od strony młyna. Ten nazywają Łężnym. W odróżnieniu od tego koło nas – Grobelnego. Tam siedzi mój kum, Wojtek Pliszka. A tu jego brat Mateusz z żoną Magdą. O, Pliszczyna, to ci kobieta! – rozmarzył się ogrodnik. Na szczęście dla  niego ksiądz nie słuchał.

- Uff, jest! Ta pieczara w ziemi wydrążona to jest wapiennik, ojcze wielebny. Zwykły piec do wypalania wapna.

- Rozumiem – dla przyczyny pożaru też stoi poza miastem. Co my jeszcze będziemy mijać Grzegorzu? Aby mi w ciemnościach oczu nie mamiło.

- Kawałek przed nami jest jeszcze piec garncarski, koło chałupy garncarza. Też dalej stoi, bo raz pożar z przyczyny ognia z komina garncarza miasto w perzynę obrócił.

- Pamiętam. Stary kościółek wtedy się spalił. A to wielkie, za drzewami ukryte?

- Piekarnia.

-  Dobrze. A Kamienica gdzie?

- Jeszcze spory kawałek. Rzekę mamy po lewej. Przy niej dworskie łąki. A tu pola wszędzie. I wsie. Szynkielew z lewej za rzeką. Rypułtowicki gościniec tam dalej w prawo. Stąd z godzinę trzeba iść. W połowie drogi zaczną się pagórki, to ksiądz pozna. Ludzie biorą stamtąd żwir i piasek.

- A twoja Kamienica?

- Ani ona moja, ani księdza, tylko Rejentalna. Chociaż Rejent w piekle. A jeśli już, to księdza pomysł to wyprawa. Kamienica na górce. Piach tam i nic nie rośnie.

Szli polną drogą, czasem potykając się o kamienie. Droga wiła się raz w lewo raz w prawo i rozwidlała ciągle, ale można było utrzymać kierunek. Dwa razy sarna pierzchnęła w młode zboże, a raz zając dobra chwilę kicał tuz przed nimi, jakby ich prowadził. Wreszcie zaczęli piąć się pod górę.

- Wszelki Duch pana Boga Chwali1 Widzę! … rzeczywiście wygląda jak ruiny kamienicy. Po wojnie widziałem takie w Piotrkowie. 

- Teraz to już ksiądz – przewodnik. Ja nie wiem co dalej robić. I wolę się za księdza schować.

- A chowaj się, chowaj, psia wiaro. Pacierze trzeba zaczynać: Zdrowaś Mario.

Dwa glosy zaszemrały zgodnie. Dwie ciemne postacie zbliżały się do wielkiego stosu kamieni rzeczywiście przypominającego ruiny kamienicy. Kamienie leżały w samym środku ugoru. Kawałek od rzeki, patrząc od Zamku, w stronę Petrykoz, Górki Wielkiej, Szynkielewa czy Świątnik.

- Uf, kamień pod ręką czuję. Kamień jak kamień.

- Siarki ksiądz nie czuje?

- Ani siarki, ani smoły, gamoniu. Cicho tu …

- Jak w grobie – rzucił ponuro ogrodnik.

- Przestaniesz?! Obejdziemy dookoła. Rzeczywiście dziwne, że chłopi nie pobrali kamieni na fundamenty … - ksiądz zawiesił głos.

- Ano, próbowali – skrzywił się Grzegorz.

- I co?

- Różnie bywało. Ale zawsze tak samo… Łopata się złamała, albo koło w wozie. Konie poniosły.

- To może być zagadka natury – Ksiądz otulił się szczelniej sutanną – Jakieś związki mineralne. Czy chemiczne … opary … może i niezdrowe … Zwierzęta choć głupie, wyczuwają. Psa mogliśmy wziąć… No nie. Ścieżki nie widać, ani wejścia żadnego.

Ksiądz posapuje, widocznie zmęczony wędrówką, rozejrzał się za miejscem chwilowego choćby odpoczynku.

- Tu sobie przysiądziemy. Na płaskim. Do dwunastej jeszcze kawał czasu, Grzegorzu.

Może obaj przysnęli czekając, ale też obudzili się w tym samym momencie. Co nie było dziwne. Krzyki i hałasy umarłego by obudziły. I szczekanie psów. Tupot i rżenie koni.

I głos. Jeden. Dosyć cienki, ale brzmiący władczo:

- Od tej chwili cicho! Mrongil?

- Słucham, o Najmroczniejszy z Zamroczonych.

- Pewny jesteś, że te jelenie tam są?

- Babała w kulę patrzała, Książę. A tak naprawdę, to one tam zawsze są. U wodopoju. Nad ranem.

- W konie, Mroczne Elfy!

Zatętniło i przewaliło się w stronę rzeki. Nerca, czyli Dobronki. Plusnęło i wychyliło się na drugim brzegu. Pooszłoo! W stronę lasów. Ku Mogilnu. W stronę Dobronia.

- Ojcze Nepomucenie, Ojcze Nepomucenie! … Nie rusza się… sztywny taki … Umarł? Widać ze strachu. A dobry był ksiądz, tylko niewierzący. W duchy i magiczne istoty niewierzący. Wodą święconą go poleję, to może go diab.. tfu! Tutejsi do siebie nie zabiorą.

- Uff, brr, Grzegorz?

- Jestem panie! Już myślałem, ze ksiądz dobrodziej na tamtym świecie…

- Co to było, Grzegorzu?

- Co to było? Co to było? Teraz się pytają? A wcześniej trzeba było pomyśleć! Ano, diab…, tfu! Sam ksiądz słyszał.

- Co ze mną?

- Omdlał ksiądz. Ze strachu. Czy też dla tych, jak to ksiądz wcześniej mówił, oparów i zawiązków chemicznych.

- A ty co?  Co myślisz?

- Co ja? Co mam myśleć? To samo, co wszyscy. Wody święconej księdzu na głowę wylałem, to się przecknęli.

- Wody?

- Nie ma już!

- Ja nie o tym. Wodą święconą polałeś i ożyłem. Większa jest moc Boga niż złego. Amen!

- Amen. Lepiej my jednak, proszę księdza, idźmy!

- Może masz rację, a może nie masz. Biskupa trzeba zawiadomić. A teraz przyklęknę i panu Bogu podziękuję za ratunek.

- Mnie zaś kto podziękuję? – mruknął cicho Grzegorz i dodał – Jak ojciec chce, to niech ojciec tu siedzi. Choćby do rana. Ja i chwili nie zostanę.

- Idź, Grzegorzu. „Praw jesteś, żeś na mnie krzyw”. (Nepomucen!) Tfu. Jak to będzie w Nowszej Mowie? Aha – „Miałeś rację, Grzegorzu, możesz się na mnie gniewać”. Ale ja, to nie ty. Ksiądz jestem. Przecie się diab… tfu … urzędu mego kapłańskiego zlękną.

- Zlękną się, albo i nie zlękną. Idę!

- Idź. Drogę powrotną znam. A jakbym nie wrócił…

- Niech ksiądz da spokój. Idźmy razem!

- Zostanę.

- Idę.

- Idź!

- A pójdę.

- To idź!

- Niech ksiądz już pójdzie ze mną.

- Idź!

- A idę.

- To idź.

- Nie pójdzie ksiądz?

- Nie będę przed diabłem uciekać. Spokoju bym nie miał do końca życia, Grzegorzu.

- Szybciej to może być, niż ksiądz myśli … Idzie ksiądz?

- Nie.

- To ja idę.

- A idźże do diab… tfu … do domu!

- Z Bogiem.

- Zawsze ojca lubiłem.

- I ja ciebie, synu. Idź.

- Idę! A pamięta ojciec? Trzy razy przez lewe ramię splunąć. Dobrze i pętelkę na włosach zawiązać. Od uroku.

- Przecie łysy jestem.

- Prawda. To może ja zawiążę?

- A wiąż sobie. Tylko idź już.

- Idę!

- Idź.

- Nie mogę!

- To ostań.

Ogrodnik, zrezygnowany, usiadł obok klęczącego.

- Że mnie też Pan Bóg takim niewierzącym księdzem pokarał! Zostaję!

- Ostań. Tfu, zostań.

- I co teraz będzie?

- Bóg jeden wie. Pacierze mówmy…

Przez chwilę glosy szemrały w ciemnościach. Rzeczywistość wróciła do modlących się niemiłym zgrzytem…

…. pazurów po kamieniu….

- Jezus Maria, widzisz to Grzegorzu?

- Rety, co zaś, Ojcze Nepomucenie?

- Nie widzisz?

- Nic. Szum jest tylko w powietrzu.

- To ich skrzydła tak szumią.

- Diab…? Co też ksiądz?

- Widzisz je, Grzegorzu?

- Nie widzę.

- Dwa są. Jeden wielki, a drugi mały.

- Widzą nas?

- Nie widzą! Skrzydła prostują. Widać daleko lecą.

- Byle nie po nas. Widzi ich ksiądz ciągle?

- Widzę.

- I co?

- Ten mały złoty jest … Piękny.

- Cóż to, Ojciec? Jak taki może być piękny? Widzą nas?

- Nie widzą! W dal patrzą. Ogony mają długie…

- Ogony!

 - … i łuską pokryte

-  … łuską…

-  … oczy zielone…

- … oczy…

- … a ten wielki zęby ma ogromne.

 - Rety zęby?

Zęby ogrodnika, choć nie takie ogromne, bo dwa ostatnie, zadzwoniły o siebie.

- Z gęby mu płomień leci … - mówił nieobecnym jakby głosem stary kapłan. Ogrodnik drżał już i dzwonił cały. Kluczy miał pęk w kieszeni…

- Niech ksiądz nie opowiada. Umarłem już.

- Może to być Grzegorzu.

- Co?

- Że my pomarli (Nepomucen!!!) tzn. jest możliwe, że umarliśmy. Takich rzeczy na świecie nie ma!

- Co ksiądz plecie? Że … diabłów nie ma? Przecież ksiądz jak może w diab… tfu nie wierzyć?

- One zaraz odlecą, Grzegorzu.

- To są, czy ich nie ma?

- Są. Dwa. Jeden mały … piękny.

- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen! Duszę księdzu wydarły! Ojcze Nepomucenie! Ojcze Nepomucenie!

- Ciszej. Wystraszysz je.

- No przecie, o to chodzi. Pewny ksiądz, że się nas wystraszą?

- Nie. Ale szkoda by było.

- Kogo zaś?

- Ich.

- Iście ksiądz opętany. I mówiłem, że niewierzący. Albo wierzący. Tylko inaczej. Czy ksiądz nie wielbiciel szata ..?

- Nie bluźnij, Grzegorzu!

- Kto tu bluźni? Kto diab… tfu … pięknymi nazywa? Ja?

- Wybacz staremu księdzu. Przez gardło przejść nie chce … To nie są oni, Grzegorzu.

- Kto?

- Ci.

- A kto?

- Smoki!

- Ksiądz widzi smoki? W tej dziurze?

- Widzę. Dwa są. Jeden mały. Złoty. Piękny. Drugi mniej.

- Sztuczka diabel …

 … tfu…

- Nie. Piękne są. Jeden mały. Złoty. One tu żyją. Jest  jeszcze drugi świat, Grzegorzu.

- Przecie, to ksiądz co niedziela z ambony mówi, że jest!

- Ja nie o tym świecie teraz. Tamten byłby trzeci.

- Co trzeci?

- Świat.

- Aha.

Co prawda ogrodnik nic nie rozumiał.

- Pomyśl, Grzegorzu. Świat materii, umysłu i ducha. Troista doskonałość.

- Nie wypił ksiądz przed wyprawą?

- I jeszcze poganami są te Istoty magiczne. Choć widzę w ich duszach wielką gotowość  do przyjęcia wiary.

- U smoków?

- Nie tylko smoki tu żyją Grzegorzu. Także elfy, niziołki, krasnoludy. To tylko jedne z wielu wejść. Wszystko teraz widzę jasno jak na  dłoni. Od ośmiuset lat tu żyją pod ziemią. Bracia nasi. Starsze Rasy. Istoty magiczne. Jak mówi pismo: „W owych czasach olbrzymy żyły na Ziemi – synowie Aniołów”. Żywy Stary Testament. Starsi Bracia w Rozumie.

- Tu? Pod tą kupą kamieni? W „Piekle”, co je też Kamienicą Rejentalną nazywają?

- Nie tylko tu. Pod całym naszym „państwem thabiańskim”. Ziemia to dla nich święta, gdzie się Starsze i Młodsze Rasy pogodzą dnia pewnego. Widzę to jasno. Choć  nieprzyjaciel będzie chciał przeszkadzać….

- Który nieprzyjaciel? Prusacy?

- Diab… tfu, Grzegorzu. Nieprzyjaciel Boga … połączeniu krwi bratniej.

- Jest tutaj?

- Kto?

- Diab … Nieprzyjaciel.

- Nie masz ich tu, Grzegorzu. To, co lud nasz za diab.. tfu brał, to były właśnie magiczne istoty!

- To też jest w Biblii, Ojcze Nepomucenie?

- Tego nie ma.

- To ja nie wierzę. Zresztą nic nie widzę. Są jeszcze?

- Kto?

- Smoki? Pisk jakiś słyszę.

- To matka z dzieckiem.

- Smoczyca?

- Jużci (!!!) Eee … tak.

- Z maleńkim?

- Złoty. Piękny jest …

Ogrodnik tarł przez chwilę nos, zamyślony.

- To jedno mi tylko nie pasuje.

- Do czego ci nie pasuje, Grzegorzu?

- Do tego, że tu ludzie powiadają, żyła smoczyca Matrymonium. Ale jałowa. Bez potomstwa. Niczym księże krowy.

- Poleciały!

- Krowy?

- Nie, smoki.

- I Bóg z nimi! Idziemy po łopaty i worki!

- Na cóż, Grzegorzu?

- Smoki widzi a głuuupi. Trafił mi się ksiądz niewierzący. A po skarb! Gdzie smok siedzi tam skarb. Trzeba brać. Póki nie wrócą.

- Skarby tego świata to marność i próchno, Grzegorzu.

- Marność i próchno to ja mam w swojej chałupie. Wiele ksiądz nie płaci.

- Chciwy jesteś Grzegorzu.

- A chciwy. Niech ksiądz tu lepiej ostanie i skarbu pilnuje. A ja łopaty przyniosę. I worek. Duży.

Zadudniło w ciemnościach. Ucichło. Ojciec Nepomucen zrobił za odbiegającym znak krzyża i westchnął.

- Poleciał. I już się diab… tfu, nie boi… Chciwość ludzka większa niż strach przed potępieniem. Ano, niech sam skarbu smoka szuka. Ja się aby pomodlę i pójdę ku Chechłu i Mogilnu. Tam gdzie mroczne elfy z księciem Leonem pogalopowały. Wiem już, co mi czynić. Jasno wszystko widzę. Jakby mi ktoś wyłożył. Do proboszcza napiszę list. Pod ziemię nie będę na razie schodził. Ze wszystkich Starszych Ras jedynie Leśne Elfy żyją na ziemi, w lasach, w głuszy. Jasno widzę. Oświeciło mnie! Eureka. Barierą się z czasoprzestrzeni otoczyły. Jasno widzę. Jakbym czytał z książki. Dla Ducha i Wiary nie ma przeszkód. Trochę nastraszę te leśne elfy, jak przejdę przez barierę czasoprzestrzeni. Jasno widzę. Chata moja w głuszy. Misja… nowe życie… idę!

A Grzegorz? Jasno widzę… Widzę! … Co widzę? Chciwość go zaślepiła! Niedobrze z nim!

Czemu ty, garncarzu, nie założyłeś deskami swojej dziury z gliną? Śmierć paskudna wypadła Grzegorzowi. Utopił się stary w glinie. Chciwość zaślepia… Jasno widzę… Ostatni to był jego dzień na ziemi. Dobrze choć, że niedziela. Dzień Pański!

- Idę!!

A Grzegorza ciało trzeba wyciągnąć z glinianki i sprawić chrześcijański pogrzeb. Chciwość zaślepia. Szczególnie jak takie dziury na drodze. Tfu, grzeszę. Pracowici to uczynili ludzie, ale deskami mogliby gliniankę zasłonić. Ano dziura została po nim tylko w  glinie. Jest i ręka starego na brzegu. Chciał wyjść. Chyba nie cierpiał.

- Garncarzu, garncarzu, wstawaj!

***

Kiedy przestraszony garncarz uwierzył wreszcie, że gość dobijający się w nocy do chałupy jest księdzem a nie złodziejem, czym prędzej otworzył drzwi, ze skobla i podwójnego zaparcia.

- Wszelki Duch Pana Boga chwali – Ojciec Nepomucen!

- A kto miał być? Żołnierze herodowi? Już ze trzy pacierze was przekonuję, garncarzu, żebyście odwagę w kupę zebrali!

- Północ, proszę księdza dobrodzieja.

- A północ… a właściwie dobrze po północy. I co się miało stać, to się już stało. Sługa mi, ogrodnik Grzegorz, w waszej się gliniance utopił, coście jej nie obłożyli deskami.

- Jakże to, przecież tam wody na łokieć tylko. Dziecko by się nie utopiło. Co ja mówię? – kot by się nie utopił. Mysz by się nie utopiła. Biedronka…

- Znalazł się przyrodnik. Rękę tylko widać. A reszty nie widać. Choć Grzegorz nie biedronka.

- Ciemno.

- A ciemno. Latarnię zapal. Może i źle patrzyłem. Noc bezksiężycowa, do nowiu jeszcze ze trzy dni. W takie noce dusze czyścowe…

- Ojcze Nepomucenie! Ojcze Nepomucenie! – dobiegło od glinianki.

- W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Amen! Żywy to woła czy martwy? – Ksiądz przeżegnał się obiema rękami, a garncarz nie czekając znowu zatrzasnął drzwi.

- Ojcze Nepomucenie! Ratuj! – powtórzył się krzyk.

- Może z czyśćca jego dusza tak nawołuje? Albo i z piekła … Jak ci tam, Grzegorzu?

- Mokro i zimno, Ojcze Nepomucenie!

- Może to być. Może to być. Nic Ojcowie Kościoła nie napisali dokładniej o czyśćcu ani o piekle. A modlić się możesz?

- Cały czas się modlę!

- Dobrze. W piekle w każdym razie nie jesteś. A za kogo się modlisz, Grzegorzu? Dusza czyścowa może wyprosić łaskę niejednemu grzesznikowi.

- Za was, Ojcze Nepomucenie!

- A czemu za mnie? – przestraszył się duchowny.

- A temu, żeby wam rozum wróciło i żebyście gadać przestali i żebyście mnie wyciągnęli z tego bagna.

- Chciwość cię tam wpędziła, syna. Do tego, jak mówisz, „bagna”. A wyciągnąć cię z niego nie jest w mojej mocy, tylko w boskiej. W tym twoim świecie ja nic nie mogę zrobić.

- To wy już nie żyjecie, Ojcze Nepomucenie? Pewnie żeście umarli ze strachu i tylko wasza błąkająca się dusza mówi do mnie.

- Ja umarłem? To wyście umarli!

- Jacy „wy”?

- No, ty, Grzegorzu nieszczęsny!

- Ja umarłem? A wy?

- Ja żyję. Chociaż. Z drugiej strony patrząc, nie ma nic pewnego w taką noc.

- To, żyjecie czy nie?

- Nie wiem, Grzegorzu. Już sam nie wiem.

- Pomacajcie się po ciele, czy jest. Ja nie mogę się pomacać, bo mnie glina trzyma.

- Może to nie glina a grzechy obmierzłe?

- No!

- Co, no?

- Pomacał się ksiądz?

- Już  się macam… są Grzegorzu, są członki wszystkie!

- To ksiądz żyje. I niechże wreszcie ksiądz tu przyjdzie.

- Idę, Grzegorzu, idę… ciemność … rusz no ręką. Na brzegu ją widzę leżącą.

- Nie mogę, bo glina trzyma. Niech ksiądz dotknie, czy ciepła.

- To nie dowód, bo żeś świeżo umarł i mogła nie zdążyć wystygnąć. Już wiem! Palcami poruszaj.

- Ruszam! Chwała Bogu! Garncarzu, palcami rusza. A wyjdźże wreszcie, człowieku bojaźliwy.

- Pijane chodzą. Opite piwem jak te bąki. I to ksiądz! – mruczał pod nosem obrażony garncarz otwierając drzwi po raz drugi tej nocy.

***

Ojciec Nepomucen jeszcze w poniedziałek, wtorek i środę miesiąca tego marca pełnił swój urząd spokojnie. Ale już ustalił z proboszczem od Mateusza księdzem Tomaszem Czernikiewiczem, że nauczyciel, który go czasem zastępował ma przyjść do szkółki na stałe. Była przecież jeszcze prywatna szkoła parafialna w Thabianicach sławetnego Adrjana Chojnackiego. To tylko Ojciec Nepomucen, chwytając się coraz nowych rzeczy, wymyślił, że założy drugą szkołę, bezpłatną. I odremontuje spalony kościół św. Krzyża. Na co nie miało pieniędzy ani Miasto, ani Kapituła. Ani, w rzeczy samej, Ojciec Nepomucen … „rektor ze spalonego kościoła”, jak się niektórzy śmiali na boku.

Nowy nauczyciel był to człowiek mądry, ale chłop z pochodzenia. Przez co nie udało mu się dokończyć studiów. 

Był też mężem gospodyni proboszcza. Proboszcz więc nie bardzo gniewał się na Ojca Nepomucena za zamianę..

Teraz obaj, ksiądz i bakałarz stali przed dziećmi w drewnianej szopce udającej szkolę i szpital.

- Słuchajcie dzieciaki. Do Wielkanocy ile niedziel zostało? Do końca szkoły?

- Cztery niedziele, ojcze wielebny – odpowiedzieli starsi chłopcy.

- Bez jednego dnia – Ojciec Nepomucen podniósł palec do góry. – Wy zaś jeszcze o zabawach, o „gregoriankach” tylko myślicie. A ile już przeszło niedziel od św. Grzegorza? Od zabaw uczniowskich?

- Trzy niedziele, ojcze wielebny – odpowiedzieli znowu tylko najstarsi chłopcy.

- Bez dwóch dni! – Ojciec Nepomucen podniósł dwa palce do góry. – A uczniowską kolędę gregoriańską zjedliście?

- Dawno! – odezwali się razem młodzi i starsi chłopcy.

- A pewno Słuchajcie, dzieci. Magister Świerszczyk już będzie was uczył. Aż do Wielkanocy. Ja w ważnych sprawach w świat wyjeżdżam. A będzie  wam nie brakowało?

- Baaardzo!

Tym razem odezwali się tylko młodzi. Ojciec Nepomucen rzucił starszym surowe spojrzenie.

- Widzę, żeście kary nie zapomnieli. Magister Świerszczyk też wie, jak bata używać. No, z serca wam wybaczam, że przypięliście mi sutannę gwoździkami do krzesła. Młode to i głupie. Zostańcie z Bogiem!

- Bóg prowadzi! – krzyknęły dzieci. A starsze wyraźnie odetchnęły.

Na boku Ojciec Nepomucen dawał nauczycielowi ostatnie rady. A dokładniej – czytał je z małej książeczki, której nie mógł zostawić swojemu następcy. W głębi ducha postanowiwszy wziąć ją ze sobą na misję.

„Małe elfy nie są pewnie inne  od naszych dzieci – myślał otwierając dziełko pedagogiczne – tak samo je będę uczył”.

Przeczytał głośno:

(Uwaga – książka była w Starszej Mowie)

„Chłopców uczyć czytać na elementarzu  i pierwszych początków łaciny. Katechizm najpierwszy przed wszystkimi innymi. Kara  szkolna dla tych, którzy się uczyć nie chcą, albo swawolę jakąś popełnili: niedopuszczenie jedzenia  obiadu, klęczenie albo plagi (baty).

Instrumenta kary: 1) placenta, to jest skóra okrągła, gruba, w kilkoro złożona, na dłoń ręki szeroka, na trzonku drewnianym osadzona 2) rózga brzozowa 3) dyscyplina; pospolicie rzemienna, albo ze sznurków nicianych tęgo spleciona, siedem lub dziewięć odnóg mająca.

Tymi instrumentami bić w tył obnażony. Na starszych chłopaczków, mających więcej niż lat siedem, używać kańczuga. Rzemień to twardy, innym rzemieniem twardo opleciony, osadzony na trzonku drewnianym, długi na łokieć. Składany jak cepy chłopskie. Kańczugiem tym nie bić na gole ciało, które by kaleczył, ale przez ubranie. A przynajmniej przez spodnie. Ale i tak, silnie przyłożony, dosyć bólu zadaje.

Ojciec Nepomucen przerwał czytanie.

- Znajdują się tu, panie Świerszczyk, tak twardego ciała dzieci, że wytrzymują kańczugowe plagi na gołe ciało bez naruszania skóry, tylko sinymi pręgami się pokrywającej. Ci którzy maja tak twarde ciało są też pospolicie równie tępych umysłów, nieukowie, niechlujowie, wytrzymali na wszystkie przykrości.

Zamówcie, magister, placentę i kańczugi nowe. Stare biorę ze sobą. Dzieci wszędzie takie same. Nawet u Elf… Nieważne.

- To gdzie ksiądz jedzie? – odważył się zapytać magister Świerszczyk.

- Daleko, daleko, że i dalej być nie może.

- Na Litwę?

- Może na Litwę. Może i nie na Litwę. Dość powiedzieć, że na krańcach naszego świata  są jeszcze poganie Chrystusa nie znający. 

- Do Afryki? – popisywał się geografią magister Świerszczyk. – Na misję?

- Do Afryki albo i nie do Afryki – bronił się Ojciec Nepomucen zniecierpliwiony ciekawością następcy. – Poganie niekoniecznie muszą mieć czarną skórę, ale czarne sumienia.

- Do Ameryki zatem – następował bakałarz ciekawością zdjęty.

- To już powiem, zanim się magistrowi kontynenty skończą. Tajemnica to jest sumienia, której nie mogę nikomu zdradzić!

- Tajemnica sumienia? – powtórzył magister Świerszczyk rozczarowany. – Tajemnica – powtórzył w zamyśleniu. – Tajemnica, a pewnie – dodał odchodząc na bok w stronę pulpitu.

„Głupi, albo co?... Melancholik?” – pomyślał Ojciec Nepomucen – „Głupi głupich będzie uczył. Ano, tak to już jest na tym świecie… A na drugim? … U Elfów?” … Albo to ja sam mądry, że takich chcę uczyć, w których nikt nie wierzy.

- Ojcze Nepomucenie! Ojcze Nepomucenie! – rozbrzmiało nagle. Ksiądz wzdrygnął się, niemal podskoczył. Przez chwilę zdawało mu się, ze to z drugiego świata Leśne Elfy wołają go do siebie. Wątpliwości powróciły ze zdwojoną silą. Jechać czy nie jechać?  Choćby jedną mieć przyjazną duszę ze sobą. A ten akurat woła. Ogrodnik Grzegorz. Na pomocnika w zbożnym dziele? Temu przynajmniej nie będzie trzeba nic tłumaczyć… Swoje przeżył…

I przeżył.

- Idę – odkrzyknął gotów do działania misjonarz. Zaczynała się Misja Ojca Nepomucena.

***

Elfrida von der Loch – Historia ukrytego królestwa – Tha-bien i Tha-bien-ice (Spisane częściowo w Starszej a częściowo w Nowszej Mowie)

Rok 966. Chrzest Polski. Chrzest Kasztelani Chropy. Późniejszego „państwa thabiańskiego”

W niewielkich tunelach pod wioską Tha-bien rosły jeszcze zwykle grzyby, mchy i porosty. Potem czarodzieje zaczęli swoje sztuczki. Grzyby zolbrzymiały, a wysokie na dwa metry mchy, zaczęły świecić w ciemnościach. Porosty zyskały smak i rozmiar kapusty. Również ślimaki zrozumiały, czego od nich wymagano i teraz pojedynczy, kilogramowy okaz pomrowia mógł nakarmić krasnoludzką rodzinę. Których schodziło w głąb coraz więcej. Mimo obawy przed mutującymi, razem z całym podziemnym światem, pająkami. Znośnymi tylko w postaci nóżek w galarecie.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy w wyniku sterowanych przez druidów drgań – gliny, piaski i żwiry obecne w podłożu Tha-bien i na obszarze  Kasztelani Chropy związały się z powrotem w piaskowce, ostrożne z natury niziołki z Tuszyńskich Pagórków na południowym wschodzie zgodziły się w końcu wejść w nowe podziemia. Tak samo ci, którzy w Górkach Dużych za Tuszynem siedzieli. Z olbrzymami przez miedzę.  Tam skąd Nerzec bierze początek. Tak samo ci, co w Górach Wolskich, koło Nowej Woli Zaradzyńskiej, razem z trollami mieszkali.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy stwardniały podziemne pokłady glin, wypalone wysoką temperaturą do czerwoności, Ukryte Królestwo rozpostarło się szeroko, pod Młodzieniaszkiem, Dąbrową, Gospodarzem, Wymysłowem Francuskim, Bechcicami, Ksawerowem.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy torfy przeszły przyspieszoną przemianę w skamieniały węgiel, wielkie mieszkalne jaskinie powstały pod: Lutomierskiem, Dłutowem, Dobroniem, gdzie zamieszkały niziołki z Dłutowskich Pagórków. Tam też rudy darniowe przeszły w mało zabrudzoną rudę żelaza. Dobrą na topory.

Kolejne korytarze przedłużano

Kiedy udało się czarodziejom i druidom, koło Mogilna w gminie Dobroń, lite skały wapienne zwane opoką, skrystalizować w granity, dzikie smoki wnet tam się zagnieździły.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy krasnoludy z Okrągłej Góry w lasach rydzyńskich na własną rękę przebijały się tunelami pod Nercem, chociaż porzuciły przy tym zadawnioną wrogość z tymi z Czyżemińskiej Góry, nie szło im. W piachach kopali, na łeb im leciało i klęli stęple gęsto stawiając. Co mało pomagało. Aż elfim czarodziejom w pas się pokłonili i brodami ziemię zamietli. Wtedy piachy w calizny stopiono. Przygarść drogich kamieni tu i tam w strukturę kryształów włożywszy.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy te wodniki, nimfy, które w Chropach żyć nie chciały, rzekami Pałusznicą, Dłutówką, Grabka uciekały na południowy zachód, do Grabi, Widawki i warty – tam poginęły.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy dało się oczy pozostałych wodników i nimf mutacjami do widzenia w ciemności przestawić.

Kolejne korytarze przedłużano… Ale nikt poza krasnoludami zadowolony nie był

Kolejne korytarze przedłużano… Ale świata prawdziwego  to nie przypominało!

*****

Aż skały męczone drganiami, świecić same z siebie zaczęły. Co zdziwiło nawet druidów, czarodziejów, alchemików i uczonych ze Starszych Ludów.

Kolejne korytarze przedłużano… Teraz już rękę wyciągniętą przed sobą widziałeś.

Kiedy wielkie poszły za tym prace, których efekt był taki, że najpierw jakby lampy w sufitach porobiono ze skał  świecących.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy do 1086 r. Tha-bien Kasztelanię Chropy dzierżył (którą później państwem pabiańskim nazwano), władza jego sięgała na północy dorzecza Neru, od Rzgowa po Wiskitno, Rudę Thabianicką, Chocianowice, Łaskowice, Brus. Kiedy na południu, koło Tuszyna, granicę dóbr stanowiła Wolbórka (20 mil długości) płynąca na wschód. Kiedy wschodnie granice dziedziny sięgały do Miazgi, dopływu Wolbórki.

Kolejne korytarze przedłużano.

Kiedy ziemie te podarowała księżna Judyta czeska Kapitule Krakowskiej i zatrzaśnięto Bramy Ukrytego Królestwa.

Kolejne korytarze przedłużano.

Elfrida von der Loch – Historia Ukrytego Królestwa – Tha-bien i Tha-bien-ice. Studia nad pozostałościami Starszej Krwi w Nadziemiu, Ubersiedler Loch, 1807.Wydane w tomie: Dzieje Drużyny: Miejsca i Czasy, (w stulecie powstania) WBPT- Wydawnictwo Bractwa Podwójnego Topora, Łódź 1894.



Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij