www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Łaźnia

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Pabianiczanie zawsze korzystali z rekreacji w środowisku wodnym. W czasach staropolskich mieli do dyspozycji łaźnię w okolicach  zamku. W PRL-u chodzili do Zakładu Kąpielowego przy ul. Wandy Wasilewskiej. Teraz mogą dbać o swój wygląd i samopoczucie np. w Tkalni Spa & Wellnes.

O najstarszej łaźni czytamy w książce „650 lat Pabianic”,2005: W Pabianicach zamieszkiwali ludzie uzyskujący dochody z tytułu posiadania szczególnej wiedzy i umiejętności. Grupę tę możemy zaliczyć do specyficznej inteligencji okresu staropolskiego. Oprócz nauczycieli i muzyków, stanowili ją przede wszystkim lekarze. Sporadyczne wzmianki o lekarzach przechowały się głównie w zachowanych księgach metrykalnych i radziecko-wójtowskich. W źródłach okresu staropolskiego medycy byli określani mianem „chirurgów” lub „cyrulików”, a często swoją działalność na polu medycznym łączyli z prowadzeniem łaźni.

Pierwsza wzmianka o łaźni w Pabianicach pochodzi z około 1470 r. i zawarta jest w dziele J. Długosza.  Znajdowała się ona w pobliżu młyna. Łaźnia należała do kapituły krakowskiej, która otrzymywała z niej jedną grzywnę rocznie z tytułu czynszu. Nowy budynek łaźni wzniósł przed 1508 r. tenutariusz Jan Podlodowski. W 1531 r. łaźnia była już zrujnowana, toteż przystąpiono do budowy nowego obiektu. Kolejny budynek łaźni w Pabianicach wybudowany został z inicjatywy Wojciecha Kijewskiego, kanonika krakowskiego i regensa pabianickiego. Być może data jej powstania jest zbieżna z ustanowioną w 1559 r. taksą na usługi łaziebnika. Łaźnia usytuowana była za miastem, w pobliżu dużego stawu z jednej i ogrodu plebana pabianickiego z drugiej strony. W latach 70. XVI w. łaźnia znajdowała się w użytkowaniu Krzysztofa, łaziebnika i chirurga. W 1580 r. kapituła krakowska sprzedała Krzysztofowi i jego żonie, Dorocie, łaźnię z placem, budynkami i ogrodem za 12 grzywien w dziedziczne posiadanie. Łaziebnik winien świadczyć opłaty i wypełniać  miejskie, z wyjątkiem nocnej stróży, z której został zwolniony ze względu na znaczne oddalenie od miasta. Za korzystanie z łaźni mieszczanie i chłopi (także kobiety) płacili łaziebnikowi po 6 denarów, a członkowie ich rodzin po trzeciaku (3 denary). Usługi fryzjerskie wynosiły 6 denarów (golenie głowy) lub 3 denary (strzyżenie włosów i brody lub strzyżenie wąsów). Z usług medycznych wymieniono jedynie puszczanie krwi za 3 denary. Stawki za rany i leczenie chorych miały być ujęte w oddzielnej taksie.(…)

O łaźni miejskiej z okresu po drugiej wojnie światowej pisał Tomasz Wojtczak w Gazecie Pabianickiej nr 1/1991 r.

22 listopada 1990 roku przestała istnieć miejska łaźnia – nie wiedzieć czemu przechrzczona niegdyś przez urzędników na Zakład Kąpielowy. W prasie ukazał się stosowny inserat, ale żalu po łaźni nie było. Na dobrą sprawę mało kto zauważył niewielką „ramkę” ogłoszenia, wciśniętą gdzieś w sam dół kolumny, opodal stopki redakcyjnej. Kogo mógł zmartwić fakt likwidacji jeszcze jednej uspołecznionej placówki, cóż że służącej powszechnej higienie? Ludzie kąpią się dziś w domowych łazienkach i jakoś nie przeszkadza temu statystyka (1990 r.) – mówiąca, że jeszcze prawie połowa mieszkań w mieście nie ma urządzeń sanitarnych. Kto nie ma wanny w domu, ma krewnych w blokach. Jakiż to problem pójść i dokonać ablucji u dzieci, rodzeństwa, czy wręcz u bliskich znajomych? Poza tym, w każdym niemal zakładzie pracy są dziś umywalki, natryski i po zmianie można się dokładnie umyć, nie trzeba nosić na sobie brudu aż do łaźni.

Miejską łaźnię zabiła nasza dziwna współczesność, dzięki której już pogardzamy publicznym miejscem kąpieli, a jeszcze nie potrafimy uczynić z niego wyszukanego sanktuarium higieny przez duże „H”, w którym świadczy się pożyteczne usługi „dla ciała i duszy”. Poczekamy, zobaczymy … Tymczasem zaś urońmy sentymentalną łezkę nad przybytkiem przy ul. Wasilewskiej (obecnie Gdańska), który przez 45 lat swego istnienia (a przynajmniej przez większość tego okresu) spełniał swoją rolę będąc miejscem szczególnym, na swój sposób urokliwym, a dla niektórych nawet – tajemniczym i ekscytującym.

Powstała podobno w 1938 roku, ale mało kto to już pamięta. Funkcjonowała podczas okupacji jako miejsce usług dla Niemców – i to też pomińmy w tych wspomnieniach.

Zacznijmy od roku 1945, kiedy to ówczesny Zarząd Miejski uznał, że łaźnia jest pabianiczanom potrzebna i powierzył zadanie jej zorganizowania Tadeuszowi Brzezińskiemu. Ten udał się na rekonesans i znalazł w mieście … dwa obiekty łazienne: pożydowską mykwę u wylotu Konstantynowskiej do Warszawskiej oraz poniemiecką łaźnię w piwnicach budynku stojącego w samym końcu ul. Wasilewskiej.

Mykwa zrobiła znacznie gorsze wrażenie na goju Brzezińskim, wybrał obiekt poniemiecki. Były tam już glazurowe kafelki, białe wanny, indywidualne i zbiorowe natryski. Niewiele trzeba było włożyć w ten interes, aby go dla miasta otworzyć.

Zrobiono porządki, poszukano palacza i kąpielową (notabene Niemców) i już można było odnotować w kronice miejskiej jeden z pierwszych sukcesów ludowej władzy. Za groszową opłatę spłynęła (dosłownie i w przenośni) na ludzi możliwość poprawy stanu higieny osobistej. Gwoli prawdy trzeba dodać, że pierwszą masową klientelę zapewniała armia – oswobodzicielka. Dwa razy w tygodniu zajeżdżały pod łaźnię ”ziły” w barwach ochronnych z czeredą przepoconych krasnoarmiejców. Nie spisana legenda głosi, że była to brać wesoła i sprośna, co odczuła na sobie aż nazbyt dosłownie kąpielowa –Niemka. Nie skarżyła się. Z pokorą godną przedstawicielki przegranego narodu przyjmowała umizgi żołnierzy, a do tego myła im plecy z iście germańską pedanterią.

Nie trwało to długo. Wkrótce wyjechała do swoich nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Niedługo potem opuścili też nasze strony żołnierze radzieccy. Ale zbiorowe natryski nie przestawały być w użyciu. Zaczęła z nich korzystać polska armia, a także, i to coraz bardziej regularnie, okoliczne domy sierot. Żniwo wojny zapełniło te domy dziećmi bez rodziców. Zbiorowe natryski tryskały wodą wiele lat, choć z czasem uruchamiano je coraz rzadziej.

Tu przytoczyć wypada jedną z anegdot, którymi obrosła miejska łaźnia. Największa frekwencja była w łaźni tradycyjnie dwa razy do roku, na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Działy się wówczas na Wasilewskiej dantejskie sceny – dziś zupełnie niezrozumiałe, ale jeszcze te kilkanaście lat temu wcale autentyczne. Ludziska potrafili godzinami wyczekiwać po to tylko, by na święta się porządnie umyć. Były przy tym nerwy, pretensje do personelu, wzajemne na siebie pohukiwania klientów o to, kto był pierwszy w kolejce do kabiny. Kierownik Brzeziński starał się panować nad sytuacją i często, widząc jak gęstnieje w poczekalni atmosfera wychodził ze swego „kantorka” i gromkim głosem wołał: „Piętnastu niecierpliwych, a odważnych panów zapraszam pod wspólne natryski”. Skutkowało . Ochotnicy w kilkanaście minut byli wykąpani i po „odetchnięciu” mogli iść do domu.

Ów trochę śmieszny zabieg miał także pewne znaczenie… strategiczne. Pamiętać należy, że zbiorowe natryski przewidziane były w normie obronnej miasta jako tak zwane  stałe stanowiska odkażania. Że niby jak rzucą atom – to tu będą się ludzie mogli (musieli) obmyć z radioaktywnych pyłów. Z tych względów natryski musiały być ciągle sprawne. Uruchamiając je regularnie, przynajmniej dwa razy do roku, przed świętami, wiedział kierownik co czyni. Rozładowywał tłum w poczekalni, a jednocześnie dokonywał regulaminowych prób technicznej sprawności „stanowiska”.

Łaźnia była rajem dla dzieci. Jej piwniczne, mroczne zakamarki fascynowały plątaniną rur biegnących po wszystkich ścianach. Sykiem pary dobywającym się z bojlerów, dziwnymi szumami i gulgotami, które przepełniały całe wnętrze. Wyrostki  zaś miały tu całą gamę powodów do pierwszych fascynacji erotycznych. Wiercili w ściankach kabin dziury do podglądania, zakradali się na zaplecze łaźni, gdzie przez  tuż nad ziemią usytuowane okienka można było niekiedy podglądać gołą babę. Zresztą któżby zliczył sposoby, jakich używają chłopaki, aby tylko zaspokoić tego typu ciekawość. Kierownik łaźni dzielnie stał na straży moralności, a narzędziem mającym mu w tym pomóc była zwykła biurowa linijka. Gonił z nią nieraz niesforne chłopaczyska aż do parku dopóki nie zaszyli się w chaszczach. Gonił, ale był na swój sposób wyrozumiały dla tych typowych przecież fanaberii. W czym mógł zaszkodzić widok kąpiącej się kandydatowi na mężczyznę? W każdym razie linijka była zawsze „na poczekaniu”, bo chodziło przecież o dobre imię łaźni.

Jeśli jesteśmy przy łaziennej moralności, przytoczmy kolejny fakt –anegdotę. W łaźni zdarzały się awarie, co chyba zrozumiałe. Zdarzyło się kiedyś, że w jednej z kabin zepsuła się znienacka uszczelka i z kranu trysnął na wszystkie strony potężny gejzer wrzątku. Nagusieńka klientka narobiła wrzasku na całą łaźnię. Kierownik był przygotowany również na takie sytuacje. Z „francuzem” i awaryjną klamką (kabiny miały klamkę tylko od wewnątrz) wkroczył do akcji odkładając na bok pruderię. Klientka, widząc mężczyznę wbiegającego bez pardonu do kabiny, jęła rozpaczliwie szukać czegoś, by zakryć swą wstydliwość. Chwyciła co było pod ręką, a była to oprawiona w drewnianą ramkę i szkło instrukcja wisząca na drzwiach kabiny.  Gest był błyskawiczny. Chcąc zamaskować zmieszanie, a jednocześnie wyładować  się na kierowniku za całą sytuację, w której się znalazła, wykrzyknęła z oburzeniem wskazując niby na kran:  „Widział to kto coś podobnego!”. Kierownik zakręcił zawór i teraz dopiero spojrzał na klientkę. Stała jak Bóg ją stworzył zakrywając przyrodzenie … pustą ramką od instrukcji. Nie zauważyła biedna, że stłukło się szkło a instrukcja sfrunęła gdzieś na podłogę. „Widziałem – odparł – ale jeszcze nigdy w ramce”.

Awarie były istnym przekleństwem łaźni. Psuło się wiecznie niemal wszystko. Krany, zawory, pompy, bojlery, dmuchawy i kotły. Kto by tam zresztą zliczył  wszystkie te konieczne do funkcjonowania, a zawodne urządzenia. Cała technika łazienna była dość skomplikowana, a przy tym zawsze brakowało pieniędzy na doinwestowanie łaźni. W skrócie tu tylko wyłożymy, że łaźnia dysponowała własną studnią głębinową, z której woda (prawdę mówiąc bardzo czysta, o niebieskawym  odcieniu) tłoczona była do rezerwuaru umieszczonego wysoko ponad dachem budynku. Stamtąd dopiero płynęła do bojlerów, które – wyposażone w wężownice z parą techniczną – „grzały” wodę. Para pochodziła z własnej kotłowni. Ach, cóż to było za pomieszczenie! Mroczne, wiecznie zapylone, a często i zalewane wodą, bo albo coś ciekło, albo podnosił się poziom wody w Dobrzynce (spływ rury miały do rzeki, w parku).

Przez wszystkie te lata, kiedy łaźnia była „w rozkwicie” przewinęła się przez kotłownię cała plejada barwnych postaci palaczy. Wielu z nich lubiło popijać, często się więc zdarzało, że albo wygasło pod kotłem, albo niebezpiecznie rosło ciśnienie pary od nadmiernego „hajcu”. Nie raz, nie dwa kierownik sam zakasywał rękawy i szuflował węgiel, bo palacz spał jak nowo narodzone dziecię.

Wszystkich przeskoczył jednak pan – nazwijmy go -  Miecio. Fachowcem był niezłym, w pracy się nie upijał, więc dość szybko zdobył u kierownika nie lada zaufanie. Był oczytany, miał tak zwane „gadanie”, co tym bardziej posłużyło na jego plus.

Zwierzył się pewnego razu kierownikowi, że żona go źle potraktowała, więc chciałby jej dać nauczkę, nie przyjść na noc do domu i prosi o pozwolenie …przenocowania w kotłowni. Kierownik był wyrozumiały i zgodę wyraził. Pan Miecio przenocował raz … drugi … trzeci. Niby nic strasznego, gdyby nie to, że … w maleńkim pomieszczeniu obok kotłowni pojawiła się garderoba pana Miecia. Nawet bogata; z dziesięć garniturów, płaszcze, koszule, krawaty. Najwidoczniej palacz postanowił dać nauczkę żonie na dłużej niż tylko jedną noc i zamieszkał w kotłowni. Pal licho owe „zamieszkanie”, dyrekcja przedsiębiorstwa (łaźnia należała do MPGK –RPGKiM) nie musiała o tym wiedzieć. Wystarczy, że wiedział kierownik Brzeziński. Ale palacz oszukał i jego. Zaczął bowiem sprowadzać na chatę-kotłownię różne takie … żądne wrażeń kobietki, a przy tym niezupełnie wolnego stanu. Kiedy do kierownika zaczęli przychodzić na skargę ich mężowie, ten nie zdzierżył. Wypowiedział panu Mieciowi i lokum, i pracę.

Już w latach bodaj siedemdziesiątych udręka z kotłownią skończyła się. Sąsiednia Polfa rozbudowała swoją sieć cieplną i mogła użyczyć nieco pary do grzania wody w łaźni. Kotłownię zachowano, ale już tylko jako rezerwę. Ubyło sporo problemów technicznych, choć bynajmniej nie wszystkich.

Wyszliśmy jednak za bardzo poza chronologię. W latach sześćdziesiątych łaźnia przeszła modernizację. Przeniesiono ją z mrocznej, zawilgoconej piwnicy na pierwsze piętro budynku. To był ogromny postęp – głównie z punktu widzenia obsługi klienta. Przestronna, obita boazerią poczekalnia mogła nawet niezorientowanych mylić swoim przeznaczeniem. Zwiększyła się liczba kabin – i tych z wannami, i natryskowych. Stało się bardziej estetycznie i funkcjonalnie. Europa niemal. Zwiększono też zakres usług łaziennych o tak zwane „parówki”, czyli szczególny rodzaj kąpieli – nie w wodzie, a w gorącej parze. Miała to być rewelacja na skalę miasta, ale nie udało się. Klient nawykł do kąpieli tradycyjnej, nie bardzo chciał ryzykować prażenie się we własnym pocie. Raptem kilka osób odkryło walory nowego rodzaju kąpieli, ale i im szybko przeszła ochota na „parowe frykasy”.

Porzucił też kierownik  marzenia o łaźni zorganizowanej cokolwiek na modłę starorzymską. Takiej, do której przychodzi się na kilka godzin, gdzie można się napić kawy, przejrzeć prasę, podyskutować i oczywiście wykąpać się, zrelaksować – choćby przy pomocy masażu.

Był nawet taki okres (krótki), że bardzo starano się ukulturalnić  usługę łazienną. Funkcjonowała szatnia (z szatniarzem), kawę też można było zamówić u … kąpielowej. Jednak to też nie chwyciło. Zwyciężył standard: palto na kolanach, kąpiel, a zaraz potem do domu. Chociaż nie, nie wszyscy się tak zachowywali. Udało się stworzyć grupkę klientów „z ambicjami”. Wszystko dzięki warcabom, w które chętnie  grał z klientelą sam kierownik. Raz wygrywał on, raz klient – jak to w warcabach. Inni kibicowali i poczekalnia wyglądała wtedy wcale nie jak w łaźni. Do dziś mile wspomina te łazienne warcaby pewien szacowny dyrektor dużego pabianickiego przedsiębiorstwa. W nie spisanej historii łaźni „odnotowany” jest też inny amator warcabów. Znany z tego, że tak zapamiętywał się w grze, że zapominał się … wykąpać.

Tak, klientelę łaźnia miała interesującą, wartą opisania osobnego, z socjologicznym zacięciem. Zmieniała się ona w miarę jak zmianom ulegało życie w powojennej Polsce. Przez wiele lat przychodził tu się kąpać pełny przekrój społeczny miasta. Nauczyciel szkoły średniej miał takie samo regulaminowe pół godziny  na kąpiel jak niewykształcony proletariusz z Majdan. Łączył ich brak łazienki w domu, co w Pabianicach było na porządku dziennym. W miarę jak powstawały osiedla, a poziom życia zaczął ulegać poprawie, łaźnia stała się przybytkiem dla tych uboższych, którzy pozostali w starych domach. Stałymi dostarczycielami klienteli były zakłady pracy, które nim zaczęły rozwijać własne zaplecze socjalne z funduszów bhp, zakupywały hurtem bilety do miejskiej łaźni. Dzięki temu dyrektorzy mogli wykazać się wykonaniem planu w dziedzinie bhp, a łaźnia planu wykąpań.

Rozwój osiedli i postęp socjalny w zakładach wyganiać poczęły z łaźni klientów. Szturmowe okresy zdarzały się coraz rzadziej, aż zniknęły zupełnie. W latach siedemdziesiątych już nawet przed świętami nie było w łaźni tłumów na poczekalni. Owszem, było więcej klientów niż w zwykłym czasie, ale godzinami nikt już nie musiał na kąpiel czekać. To wcześniejszych więc lat dotyczy kolejne zdarzenie-anegdota. Jest tuż przed Bożym Narodzeniem, w poczekalni zbity tłum czekających na przedświąteczną kąpiel. Zdenerwowany klient zwraca się do kierownika: Długo mam jeszcze czekać? – Ja na pana czekałem cały rok –odpowiada kierownik.

W roku 1975 kierownik Brzeziński przeszedł na emeryturę. W łaźni przepracował 30 lat. Pożegnał ją, kiedy już właściwie podupadała. Zmieniły się czasy i ludzkie potrzeby. W obowiązującym modelu życia nie ma miejsca na publiczną łaźnię. Czy całkiem słusznie? Nie wiadomo. Koncepcja miejskiego kombinatu higienicznego – z usługami towarzyszącymi : masażem, kąpielami leczniczymi, zakładem fryzjerskim, a nawet rehabilitacyjnym – o jakiej marzył długoletni kierownik – wciąż jest do zastosowania, choć na pewno nie z państwowych środków. Może znajdzie się ktoś,  kto skorzysta z prywatyzacji i zainwestuje w taki biznes? (Tomasz Wojtczak)

https://www.fabrykawelny.pl/rekreacja/basen



***

W okresie międzywojennym  podejmowane były próby wybudowania łaźni miejskiej.

Przedwojenne władze Pabianic długo i nieudolnie budowały łaźnię miejską. Dlaczego? W 1929 roku zakład kąpielowy miała firma włókiennicza Krusche i Ender. W jej łaźni przy ul. Grobelnej było 27 wanien. Pracownicy fabryki kąpali się bezpłatnie.  Swoją łaźnię (darmową) mieli też pracownicy firmy Kindlera – przy ul. Zamkowej. Były tam 4 wanny i 60 natrysków. Inni mieszkańcy Pabianic za kąpiel musieli płacić. Dowodzi tego ówczesna Księga Sanitarna Miasta Pabianic.

Mieszczanie, kupcy i rzemieślnicy myli się w prywatnym zakładzie kąpielowym Jana Czarkaskiego przy ul. Zamkowej 1. Było tam 6 wanien i 5 pryszniców. Żydzi chodzili do łaźni rytualnej przy ul. Kościuszki 30, gdzie mieli 5 wanien i basen (mykwę). Łaźnia ta była własnością Wartskiego, a dzierżawił ją Icek Lajb Widawski. Był też zakład kąpielowy gminy żydowskiej przy ul. Warszawskiej 24. Ten miał 15 wanien (9 klasy pierwszej i 6 klasy drugiej) oraz 2 mykwy.

Łaźnia przy parku

W 1929 r. rajcy miejscy postanowili budować łaźnię publiczną. Liczyli, że wystarczą na to miejskie podatki. „Ponieważ realizacja budżetu miejskiego za rok bieżący postępuje zupełnie pomyślnie i wpływy z podatków są nadspodziewanie dobre. Magistrat uznał za rzecz zupełnie możliwą przystąpienie do budowy łaźni” – przeczytamy w dokumentach magistrackich.

Plany łaźni były od dawna zatwierdzone przez władze Pabianic. Łaźnia miała stanąć przy ul. Gdańskiej, tuż przy wznoszonym Domu Ludowym Rolnika. Był to plac w sporej części należący do klubu sportowego PTC. W zamian za odstąpienie  swojego terenu Pabianickie Towarzystwo Cyklistów dostało część parku im. Słowackiego. Wkrótce Magistrat postarał się o 100 tysięcy pożyczki z Banku Gospodarstwa Krajowego. Była to zaliczka na budowę łaźni i rzeźni. Kilka dni później na działce PTC kopano już fundamenty pod łaźnię.

„Prace przy budowie trwać będą aż do mrozów” – pisała Gazeta Pabianicka. Zlecenie na roboty murarskie dostała (po konkursie ofert) firma budowlana Edwarda Hansa. Umowa stanowiła, że roboty muszą się zakończyć w sierpniu 1929 r. Terminu nie dotrzymano. Powód? Pierwotny plan łaźni został zmieniony. Zamierzano dobudować duży basen pływacki, bo miał on przynosić miastu stałe dochody. Uzupełniono też budynek o pomieszczenia ubikacji i zmieniono elewację frontową, nadając jej bardziej estetyczny wygląd. Zmieniono też kształt wieży z rezerwuarem wody.

Popyt na wanny

Łaźnia miała być przedsiębiorstwem dochodowym. Magistrat zwołał konferencję, na którą sprosił fachowców z dziedziny kąpielnictwa publicznego. Przyjechali eksperci z Łodzi i Zgierza. Ustalono, że 28 wanien to za mało, a pryszniców jest za dużo. „Doświadczenie wykazało, że ludność obecnie rzadko korzysta z pryszniców, są one tylko należycie wyzyskiwane dla szkół. Natomiast wanny  cieszą się dużym popytem” – twierdzono podczas konferencji. Postanowiono więc (wzorem Zgierza) urządzić basen i kilka skoczni do wody. Miała powstać też łaźnia rzymska i parowa. Na pierwszym piętrze budynku, na szerokim tarasie, pabianiczanie mieli korzystać z kąpieli słonecznych i powietrznych. Na parterze zaprojektowano kasy, poczekalnię, gabinet fryzjera i masażysty. W piwnicach miała być maszynownia, pralnia, magiel i składy. Na każdym piętrze zaplanowano wygódki.

Życzeniem władz miasta było otwarcie łaźni 1 czerwca 1930 r. Ale nic z tego nie wyszło. Powód? Radca Urzędu Wojewódzkiego, który lustrował gospodarkę Pabianic, zalecił  wstrzymanie budowy łaźni. Uznał on, że brakuje  funduszy. Przez kolejne 9 lat roboty stały, choć sytuacja finansowa Pabianic się poprawiła. W planach na lata 1939-1940 prezydent miasta ujął, że „łaźnia miejska wymaga wykończenia kosztem 150.000 zł”. Pieniądze na te roboty miały pochodzić z Funduszu Pracy.

Fuszerka

Ale podczas analizowania starego projektu budowlanego stwierdzono, że pływalnia nie odpowiada najnowszym wymaganiom wychowania fizycznego młodzieży. Pływalnia powinna mieć długość przynajmniej 25 metrów. Zarząd miejski polecił więc dokonać przeróbki. Inżynier miejski Stanisław Kowalski opracował wkrótce plan wydłużenia budynku łaźni miejskiej tak, by powiększyć basen. A wydział techniczny zarządu miasta przygotował projekt sali mieszczącej 30 natrysków. Liczono, że w ciągu godziny będzie z nich mogło korzystać 80-90 dzieci szkolnych. W czerwcu 1939 r. prezydent lustrował roboty publiczne w Pabianicach. Był też na placu budowy łaźni. A tam trwały już roboty wykończeniowe. „Za kilka tygodni zostaną uruchomione kąpiele natryskowe w dwóch salach (16 i 10 natrysków)” – informowała Gazeta Pabianicka. W następnym zdaniu gazeta skrytykowała budowlanych: „Sam budynek  pozostawia wiele do życzenia” – pisała. „Zbudowany został na trzęsawisku, o zbyt płytkich fundamentach, co powoduje, że  wody zaskórne wpływają do suteryn i trzeba było ustawić automatyczną pompę”.

Do wybuchu wojny łaźni miejskiej nie otwarto. (Grażyna Grabowska „Żeby każdy mógł się umyć”, Życie Pabianic  nr 33/2012 r.)


Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij