Surzycka z Chałubińskich
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęAlicja Dopart w artykule „Spod Tatr do nas” opublikowanym w Życiu Pabianic z 12 lutego 2013 roku postawiła pytanie: Co córka słynnego Tytusa Chałubińskiego robiła w Pabianicach.
Na pabianickim cmentarzu katolickim jest nagrobek Jadwigi Chałubińskiej-Surzyckiej. Jej ojciec – Tytus Aureliusz Chałubiński (1820-1889), to słynny lekarz, profesor patologii i miłośnik tatrzańskiej przyrody. A przede wszystkim współtwórca Towarzystwa Tatrzańskiego. Zakopane zawdzięcza mu status kurortu, w którym leczy się choroby płuc. I co za tym idzie szybki rozwój tej pięknej miejscowości. Na Podhalu Tytus Chałubiński jest tytułowany „Królem Tatr”. Chałubiński i jego żona Anna z Leszczyńskich mieli czworo dzieci: Jadwigę, Ludwika, Eugeniusza i Marię (tych dwoje zmarło w 1857 roku). Ich dom rodzinny był przepojony miłością do ludzi, zwierząt, gór, przyrody, muzyki. To musiało mieć wielki wpływ na wychowanie dzieci. Aleksander Świętochowski tak wspomina Chałubińskiego: „Tytus był najwyższym szczytem Tatr, był jednym z prekursorów medycyny, profilaktyki i higieny”. W XIX w. odkrył Tatry i Zakopane. Jego motto życiowe: Prawdą i Pracą towarzyszyło mu do końca. Gdy zachorował, z Wiednia przyjechał Ignacy Paderewski, specjalnie dla niego koncertując. Mimo choroby Tytusa dom nadal był otwarty dla przyjaciół i znajomych. Listy Chałubińskiego do córki i przyszłego zięcia Jana Alfonsa Surzyckiego, świadczą jak martwił się o dom, dzieci, doradzał w sprawie ślubu. Jadwiga pisała wspomnienia o ojcu. Wnuczkom przekazała dumę i miłość do dziadka.
Świadectwem dokonań Chałubińskiego jest pomnik, ufundowany mu przez lud podhalański. Obok Tytusa stoi na nim Sabała, grający swojemu lekarzowi.
Losy córki Jadwigi
Jadwiga (1858-1941) otrzymała staranne wykształcenie. Uczyła się języków obcych, buchalterii, gry na fortepianie. W towarzystwie brylowała błyskotliwym humorem. Była kobietą z niezależnymi poglądami i silną indywidualnością. Przyjaźniła się z ludźmi nieprzeciętnymi. Podobne cechy miał jej mąż – Jan Alfons Surzycki. Jadwiga zauroczyła go piękną grą na fortepianie.
Surzycki hrabia Gierałt (1850-1915) był prawnikiem, ekonomistą i przemysłowcem. O jego wykształcenie zadbali rodzice: ojciec Tomasz i matka Marianna z Ciepielewskich. Jan działał najpierw w Warszawie i Petersburgu. W Łodzi pracował w zakładach włókienniczych Scheiblera (1894-1906). Później został naczelnym dyrektorem kopalni Saturn w Czeladzi. Kupionej przez łódzkich przemysłowców: Scheiblera, Biedermanna i Herbsta. Udzielał się też społecznie. Zakładał szkoły, budował szpitale, łaźnie, biblioteki, ambulatoria. Był jednym z twórców siedmioklasowej szkoły kupieckiej w Łodzi.
Skromny ślub Jadwigi z Janem odbył się 28 listopada 1878 r. w Warszawie, w kościele św. Aleksandra. Surzyccy mieli czworo dzieci: Marię Ludwikę (1879-1928), wydaną za Józefa Rudnickiego, Annę (1882-1964) wydaną za Zygmunta Jurakowskiego, Jadwigę (1886-1887) i Tomasza (1889-1970), ożenionego z Ireną Cetnarowicz, a następnie z Zofią Smoleńską.
Po przeprowadzce do Łodzi Jadwiga prowadziła działalność oświatową i społeczną wśród robotników. Marzyła o niepodległej Polsce. Gdy w 1878 r. dowiedziała się o likwidacji banku poznańskiego, napisała do męża: „spokoju bym nie miała – gdy sprawa narodowa na wstyd i hańbę narażona”. Około 1909 r. wydała książkę „Szkoła czystości życia”. Po śmierci ojca, w 1880 r. wraz z bratem Ludwikiem ofiarowała parcelę „Króla Tatr” przy ul. Chałubińskiego w Zakopanem pod budowę Muzeum Tatrzańskiego. Gdy stanął nowy gmach muzeum, w starym budynku urządzono Dom Wycieczkowy im. Księdza Stolarczyka. Do dziś stoi tam fortepian Jadwigi.
Bliżej Pabianic
Niebawem Surzyccy zamieszkali w Potażni – folwarku między Jutrzkowicami a Czyżeminkiem. Folwark ten w 1841 r. został sprzedany M. Lubomirskiemu – członkowi Rady Stanu Królestwa Polskiego. W 1873 r. odkupił go R. Kindler – przemysłowiec z Pabianic. W okresie międzywojennym właścicielami majątku Potażnia zostali Anna Surzycka i jej mąż Zygmunt Jurakowski. Jego najmłodszy brat Marian był redaktorem Gazety Pabianickiej. Jadwiga miała w Potażni damę do towarzystwa – Józefę Stachurską.
Podczas okupacji Niemcy wyrzucili z Potażni wszystkich jej mieszkańców. Jadwiga Surzycka przeprowadziła się do Pabianic. Jakie były dalsze losy Jadwigi i jej licznej rodziny? Wiadomo jedynie, że Jan Alfons Surzycki zmarł pod Wiedniem. Pochowano go w Lublinie. Jadwiga spoczywa na cmentarzu w Pabianicach – ze swą damą do towarzystwa Józefą Stachurską (1887-1973). Nagrobny pomnik postawił matce Tomasz. (Alicja Dopart)
***
O rodzinie Chałubińskich pisała Danuta Bieńkowska w książce „Lekarz starej Warszawy”,1977. Ojciec Jadwigi Tytus miał trzy żony: Antoninę Kozłowską(syn Franio), Annę Leszczyńską (córka Jadwiga, syn Ludwik), którą porzucił dla Antoniny Krzywickiej, żony dyrektora (od 1862 r.) Komisji Rządowej Wyznań i Oświecenia Publicznego.
(…) W maju 1858 przyszła na świat w nowym mieszkaniu na Bielańskiej pod numerem 604 córeczka, której dano na imię Jadwiga. Po dwóch latach urodził się Ludwik. Chałubiński kochał dzieci do szaleństwa, drżał o ich zdrowie, czuwał nad ich wychowaniem. Annę zawsze darzył szacunkiem, choć pod wpływem ciężkich przeżyć bardzo się zmieniła. Wpadła w taką dewocję, że nie tylko przesiadywała godzinami w kościele, nie tylko najskrupulatniej spełniała wszystkie obowiązki religijne, lecz spraszała do domu księży, czytywała wyłącznie to, co jej polecili, rozmawiała najchętniej o sprawach związanych z kościołem. Stała się niezwykle surowa, niemal ascetyczna, co nie mogło odpowiadać Tytusowi, który miał bujną, namiętną naturę i szerokie zainteresowania, do księży zaś nie żywił przesadnej sympatii, chociaż był człowiekiem wierzącym. Pani Annie też się nie podobali jego przyjaciele, młodzi inteligenci i naukowcy, często gęsto Żydzi.
(…) Właśnie w Pomarańczarni, podczas przyjęcia wydanego z okazji chrzcin niedawno urodzonego synka wielkiego księcia, Chałubiński spotkał Krzywicką po raz drugi. Tym razem wyglądała prześlicznie. Była w krynolinie białej, całej naszywanej falbankami; z głęboko wyciętego stanika wyłaniały się pełne, bardzo białe ramiona. Przypominała wyglądem Marię Ludwikę, żonę Bonapartego: ta sama krągła twarz, wypukłe policzki, cera przezroczysta, silne rumieńce i jasne, jakby zdziwione oczy. Dość słusznego wzrostu, mocno ściśnięta w talii, poruszała się na wysokich obcasach ostrożnie i majestatycznie, ledwo skłaniając głowę w ukłoni. Że zaś nie rozmawiała prawie z nikim i rzadko zdobywała się na uśmiech, można by ją wziąć z dala za wielką, porcelanową lalkę. Nie zwracano na nią uwagi. Wiedziano, że jest Niemką i matką czworga dzieci, pomawiano ją o nadmierne ambicje i chęć zabłyśnięcia na Zamku.
Tymczasem, ta trzydziestokilkuletnia kobieta, znudzona pustym życiem petersburskich salonów, a bardziej jeszcze mężem, którego miała za ograniczonego biurokratę, uległa od pierwszego dnia romantycznej atmosferze Warszawy, rozmodlonej wówczas, spiskującej, groźnej i nieodpowiedzialnej. I jak to się niekiedy zdarza, ta cudzoziemka nagle poczuła solidarność z uciemiężonym narodem, solidarność posuniętą aż do niechęci wobec Wielopolskiego, uważanego przez młodzież za zdrajcę. Wcieleniem polskości stał się dla niej dawny wielbiciel z Dorpatu – doktor Chałubiński.
„Wybitna indywidualność, wysoki, przystojny, o magnetycznym spojrzeniu i ujmującym obejściu, dowcipny, mądry, był postacią fascynującą i gościem mile widzianym w najbardziej ekskluzywnych domach Warszawy i Petersburga” – pisała o nim Modrzejewska. Opromieniała go sława znakomitego lekarza i profesora, podziwiali go uczniowie, uwielbiały kobiety. Księżna Helena, żona namiestnika carskiego była jego pacjentką. Margrabia leczył się u niego. Andrzej Zamoyski wzywał go do swej ciężko chorej żony. Tłum uliczny rozstępował się ze czcią na widok doktora. Czy można się dziwić, że osamotniona w Pomarańczarni cudzoziemka powitało go serdeczniej, niż zezwalała na to etykieta? Że zaprosiła go do siebie na wspólne muzykowanie?
(…) Chałubiński przeniósł się na Krakowskie Przedmieście 7, gdzie znalazł wygodny apartament na pierwszym piętrze oficyny. Tam też co niedziela odwiedzały go dzieci, Jadwinia i Ludwik, przyprowadzane i odprowadzane przez służącego Jana. Wciąż słabujący Franio przebywał na wsi, aby się trochę wzmocnić na świeżym powietrzu. Doktor serdecznie zajmował się dziećmi, zawsze czyniąc sobie wyrzuty, że im rozbił dom rodzinny. Bardzo podupadł na zdrowiu, nie mógł sypiać, dręczyły go natrętne myśli. (…)
Pobyt na południu Francji dobrze wpływał na zdrowie Chałubińskiego, lecz niemała w tym zasługa Antoniny. Umiała być czuła bez natręctwa, namiętna bez pruderii, pogodna bez hałaśliwej wesołości, Tytus głęboko przeżywał miłość do tej czterdziestoletniej kobiety, bardziej dlań atrakcyjnej niż młode dziewczęta.
W liście do A. Balickiego pisał: (…) Myśli Twoje co do dzieci moich w zupełności podzielam. Jadzia powinna chodzić na pensję, ale nie mogłaby tego mieszkając daleko. Z drugiej strony, siedzenie tyle godzin w zaduchu i nieużywanie powietrza byłoby dla niej szkodliwe… Ludwiś także musi zacząć chodzić, jeśli nie do szkół, to na pensję, ale boję się, aby się tam nie nauczył złych nałogów, rozumiesz, o co mi chodzi. Z chłopcami nigdy nie można być dosyć ostrożnym… Proś też Ignasia B., aby czasem Jadzię zobaczył, czy nie miewa gorączek i czy w sposobie żywienia nie znajdzie się coś do zmienienia. Zawsze mnie to przeraża, że jest tak chudą i wrażliwą. Myślę, że ile razy jest bez powodu skłonną do płaczu, trzeba to brać ze strony fizycznej i że wtedy zaraz jakiś odpoczynek i większa ostrożność jest potrzebna.
(…) Chałubiński cierpiał skrycie nad rozłąką z dziećmi. Widywał je wprawdzie co niedziela, nie zaspokajało to jednak potrzeb ojcowskiego serca, zwłaszcza że nie zawsze spotkania te były udane. W obecności Antoniny lub innych znajomych dzieci milkły zachowując się grzecznie, lecz bardzo powściągliwie . od niedawna Jadwinia była na pensji pani Guerin, Ludwiś uczył się jeszcze w domu. Stary służący, Jan Abramowicz, przyprowadzał dzieci „do pana doktora” i odprowadzał je z powrotem.
Ilekroć Chałubiński bodaj na krótko wyjeżdżał z warszawy, starał się podtrzymać kontakt listowy z córką.
„Moja kochana Jadwiniu – pisał. – Jesteś dobre, kochane dziecko moje. Odebrałem Twój list i bardzo rad jestem, że umiesz cenić dobroć wuja, który wam pozwala co sobotę przychodzić do siebie. Podziękuj Mamie, że wam pozwala korzystać z tego, i starajcie się oboje, abyście zasłużyli na to, abyście jak najregularniej tam bywać mogli. Będziesz mogła donieść mi o tym, a jak Ludwiś będzie grzeczny, to i on może pisać do mnie. Donoś mi też, jak Ci idą nauki, czegoś się nauczyła, co grywasz, czy metr z ciebie zadowolony i kiedy będziesz dawać koncerta. Bądź zawsze posłuszna i grzeczna, to mi wielką sprawi radość, bo wiesz, że Cię kocham tak jak i Ludwisia, ale tylko jeśli także będzie posłusznym i pilnym. Całuję Cię moja kochana Jadwisiu serdecznie. Twój Ojciec”.
Zależało mu bardzo na tym, by dzieci przebywały w domu wuja, Aleksandra Balickiego, którego trzeźwe, praktyczne usposobienie równoważyło nieco egzaltowaną atmosferę w domu pani Anny. Starał się też ułożyć jak najbardziej atrakcyjny program niedzielnych spotkań, kupował bilety do teatru albo powozem wybierał się z dziećmi na spacer do Łazienek.
(…) W drugi dzień Wielkanocy doktor wybrał się z dziećmi na plac Ujazdowski, gdzie ustawiono karuzele, diabelskie młyny i huśtawki. Dwie orkiestry na zmianę przygrywały wesoło. Ludzie tłoczyli się przy wejściu od strony ulicy Pięknej, tam bowiem urządzono stoiska z bułkami, parówkami, piwem i wódką. Dalej, pod gołym niebem rozgrywało się przedstawienie w teatrze mechanicznym pana Żulickiego, z którym skutecznie konkurował drugi teatrzyk z kukiełkami pana Trawicza. Na podeście z zielono malowanych desek prezentował się publice Murzyn. Jadwinia koniecznie chciała się przekonać, czy prawdziwy, czy tylko pomalowany, tyle jednak ludzi tłoczyło się wokół niego, że go dotknąć nie mogła. Pobiegła więc do sąsiedniego stolika, gdzie za niewielką opłatą można było zobaczyć zasuszonego hipopotama. Potem kupiła los na loterię fantową, nie wygrała jednak ani białej myszki, ani gołębia. Żeby ją pocieszyć, doktor Chałubiński zaprowadził dzieci do żonglera, który rzucał siedmioma talerzami. W pobliżu inny cyrkowiec popisywał się łykaniem bagnetów i noży. Ludwiś omal nie rozpłakał się z wrażenia, poszli więc czym prędzej do namiotu z krzywymi zwierciadłami, które każdego zdołają rozśmieszyć, gdyż ludzie robią przed nimi małpie doprawdy grymasy.
Ledwo udało się doktorowi odwieźć dzieci do Łazienek, tak im się podobało na placu Ujazdowskim, wśród ciżby ludzkiej. W parku było cicho, spokojnie. Spotkali sporo znajomych kroczących poważnie; dzieci tylko wyrywały się naprzód i biegały po żwirowanych alejkach.
Przed pałacykiem, w wiosennym słońcu siedziała stara, czarno ubrana dama. Chałubiński przypatrywał jej się uważnie i nagle przyspieszył kroku, aby czym prędzej ją powitać. Była to Paulina Wilkońska, dobra znajoma z lat młodości.
- Nie wiedziałem, żeś pani przyjechała do Warszawy – zaczął. – Nie omieszkałbym przecież złożyć pani swego uszanowania.
- Przybyłam tu na krótko – uśmiechnęła się staruszka. – Ale i tak miałam zamiar uszczęśliwić pana swoją wizytą. Ze zdrowiem coś nietęgo … A tam, na wsi, trudno o dobrą radę.
- Wygląda pani zawsze czerstwo i zdrowo.
- To już zasługa wiejskiego powietrza. Strasznie dawnośmy się nie widzieli. Ostatni raz w pięćdziesiątym piątym…
- Moich dzieci jeszcze nie było na świecie. Pozwoli pani, że przedstawię. Jadwinia i Ludwik.
-Śliczne dzieci. Zwłaszcza dziewczynka. Podobna pewno do matki?
- Idźcie się trochę pobawić – rzucił spiesznie Tytus. – Byle niedaleko.
- A nie możemy tu zostać? – zapytała przymilnie Jadwinia ciekawa rozmów dorosłych.
- Jeśli chcesz…
- Tyle mi o panu mówiono- podjęła z uśmiechem Paulina.
- Plotki szybciej kursują aniżeli kolej.
- Byłeś pan we Francji, w Paryżu…
- Jesienią dopiero wróciłem.
- A czyś przypadkiem nie zaszedł na cmentarz Montmartre, gdzie pochowano Dziekońskiego?
- Leży tam w zbiorowym grobie na Avenue des Polonais.
- Kto taki? – zapytała Jadwinia.
- Znajomy mój i kolega z Dorpatu – wyjaśnił Tytus. – Musiał uchodzić z kraju w 1846 roku. Pojechał do Francji, był uczniem Towiańskiego, potem udał się z Adamem Mickiewiczem do Rzymu, aby uzyskać od papieża błogosławieństwo i poświęcenie chorągwi legionowej. (…)
Latem 1870 roku Chałubiński wybrał się z żoną i Jadwinią do Altony, gdzie chciał zostawić Frania na praktyce ogrodniczej. Chorowity chłopak nie mógł skończyć szkół, jedynym dostępnym dlań zawodem zdawało się być ogrodnictwo.
„Matka uczyniła wielką ofiarę rozstając się z nami – pisała później Jadwiga. – Rozumiała jednak, że nie tylko zdrowia naszego wielką miało to korzyść, lecz niezrównanie więcej jeszcze dla naszego duchowego rozwoju było pożytecznym. Szczęśliwe i jasne były te nasze podróże. Ojciec polecił mi spisywać co wieczór moje wrażenia i nazywał mnie zawsze „kochaną, posłuszną córeczką”.
Z Altony wszyscy wybrali się do Ischl. Stamtąd donosił Balickiemu w sierpniu 1870:
„Nie pisałem dawno do Ciebie – nie miałem zaiste co pisać – Od rana do wieczora przez trzy tygodnie deszcz pada. Wszystkie parasole już zniszczone, buty poprzemakały… Książek, procz lichych romansów, dostać nie można, żurnalistyki, jak wiesz, nie lubię. Więc czytam z Jadwinią bajeczki po niemiecku, robimy bukiety … Moja żona, która Cię najserdeczniej pozdrawia, pije wody i wybiera się na spacery po górach – w kaloszach i z parasolem! Byliśmy na jakimś amatorskim koncercie, gdzie jakiś Włoch (naturalnie „profesor”, jak wszystkie Włochy, co z małpami chodzą po świecie) grał na instrumencie złożonym z 50 szklanek i kieliszków. Ot i takie wakacje …”
Jadwiga zawiera znajomość z dziećmi nowej żony ojca.
(…) – Chodź, córeczko – przywołał ją doktor z uśmiechem. Przedstawię cię pannie Elizie Krzywickiej.
Dziewczęta spojrzały na siebie ciekawie choć bez życzliwości. Czternastoletnia, wysoka i szczupła Jadwinia czuła się skrępowana wobec starszej o kilka lat Lili, którą traktowano niemal jak dorosłą. Trudno im było przezwyciężyć opory, jakie każda z nich odczuwała wobec osoby, którą w głębi duszy oskarżała o rozbicie poprzedniej rodziny. Na pozór wszakże stosunki ułożyły się poprawnie. Jadwinia miała słodki, łagodny sposób bycia i wiele uroku. Eliza była panną doskonale wychowaną, umiała zręcznie ukrywać swe uczucia. Jednakże w ciągu najbliższych lat niejednokrotnie miało dojść między nimi do ostrych starć, dalekich od siostrzanej miłości. Świadczą o tym wymownie pamiętniki obu dziewcząt. (…)
Gościnny dom ks. Stolarczyka rychło okazał się za ciasny dla całej gromadki, którą Chałubiński przywoził ze sobą do Zakopanego. Oprócz Jadwini i Ludwika bywała tutaj Lilii, jej młodsza siostra Maria, która później wyszła za mąż za Gieysztora, oraz brat Kazimierz, późniejszy chirurg z Królewca. Trzeba więc było pomyśleć o kupnie kawałka ziemi i wybudowania na nim własnego domu, w którym znalazłoby się dość miejsca i dla swoich, i dla gości, i dla fortepianu, doktor bowiem chętnie grywał polskie melodie i tańce, zwłaszcza zaś ulubione piosenki góralskie.
Potrzeba było jednak wielkiej przenikliwości doktora, taktu i pogody ducha, żeby ową gromadką kierować w niedostrzegalny dla niej i skuteczny sposób unikając wszelkich starć między młodymi ludźmi o tak odmiennych usposobieniach i ambicjach. Stosunkowo najłatwiej było poradzić sobie z Jadwisią, dobrą z gruntu dziewczyną, nie przejawiającą wszakże szczególnych zainteresowań ani zdolności. Pod wpływem rozmów z Baranowskimi i Żmichowską doktor niespokojny o przyszłość córki nakłonił ją do wyuczenia się zawodu. W tym celu Jadwinia wraz z młodszą panną Krzywicką chodziła na naukę do pracowni kwiatów sztucznych, prowadzonej w Warszawie przez panią Szymkiewiczową. Robiła to raczej ze względu na ojca, gdyż sama praca nie przypadła jej do gustu, znajome zaś panny pogardliwie traktowały naukę rzemiosła, choćby i artystycznego. Zresztą niedługo miała się uczyć, gdyż właśnie o jej rękę starać się zaczął pan Alfons Surzycki, człowiek niezbyt zamożny, ale szlachetnego charakteru, mający piękne widoki na przyszłość, gdyż pracował w przemyśle i zamierzał otworzyć własną fabryczkę.
Jadwinia pokochała go pierwszą, nieco egzaltowaną miłością, której najwierniejszym powiernikiem stał się dziewczęcy pamiętnik. Jemu to skarżyła się również na przykrości, wynikające z kłopotliwej dla niej sytuacji towarzyskiej po rozwodzie rodziców. Pod datą 28 VI 1876 roku zanotowała, że Lucio przyszedł po nią któregoś dnia, gdyż panie Krzywickie chciały się z nią spotkać przed wieczorem w Dolinie Szwajcarskiej.
„Przychodzimy wreszcie do Doliny – pisze – nie ma ich! Drobna to na pozór przykrość, ale naprawdę mało jest panien tak opuszczonych, jak niestety ja, żeby na nią być narażonych. Sama z bratem młodszym, który nie może mi starczyć za opiekuna, znaleźć się w miejscu publicznym, gdzie znajomi ze zdziwieniem ci się przypatrują … możesz to być choćby obojętne? O! szczęśliwe córki, które matek waszych nigdy nie odstępujecie! Stokroć szczęśliwe, bo możecie być spokojne, pewne siebie, a raczej czujnego oka matek waszych, wy macie opiekę! Ale Boże zachowaj, aby był ktoś na świecie to, co ja czujący. Ileż razy (mimo to że mam tak dobrych, kochanych rodziców) czułam całe opuszczenie sieroty! Oj, ciężka, ciężka to dola! Pomijając rozliczne niestosowności, które nie wiedząc o tym pewnie popełniam, jakże mi często braknie serca matki, serca, które bez mówienia wsparłoby mnie w trudnych razach”.
W lipcu 1876 Jadwinia wybrała się z Krzywickimi do Zakopanego przez Kraków, gdzie zatrzymano się kilka dni. Miała nadzieję, że spotka się tu z ukochanym, który miał przyjechać z Wiednia. „Aby nie opóźnić chwili powitania, nie wychodziłam wcale na miasto, tylko patrząc na rynek i Kościół Panny Marii czekałam i doczekałam się …niczego. W sobotę o 3 przyjechał pan Krzywicki z synem. Sprawiło to wiele radości w moim otoczeniu, więc i mnie wypadało się uśmiechać. Rok temu inaczej zupełnie patrzyłam na tego człowieka, dziś po przeczytaniu jego broszury „Polska a Rossyja” wstręt muszę pokonywać ku niemu. Ponieważ Kazio z nami miał jechać na cztery tygodnie do Zakopanego, więc pan Krzywicki polecał go mojej szczególniejszej opiece i prosił, żebym go nauczyła po polsku. Zdziwiona tym zapytałam, czemu ma znać ten język, na co odpowiedział, że wolałby, żeby go syn wcale nie znał, ale kiedy już trochę umie, trzeba, żeby się dobrze nauczył, bo zawsze to, co się zna, trzeba znać dokładnie. Smutno mi było słyszeć przyczynę taką poznawania narodowego języka przez chłopca, który kierując się na lingwistę zna już grecki i hebrajski, nie mówiąc o francuskim i niemieckim, który nazywa swoim językiem… W niedzielę rano, gdyśmy wróciły z kościoła nie będąc nawet na mszy i gdym okazała trochę zdziwienia z tego powodu, Lili i Mania obrzuciły mnie gradem spojrzeń, uśmiechów ironicznych i słów między sobą zamienianych: „to jest bigoteria!” … Przy obiedzie mówiliśmy o powieści Hauffa. Kazio mówi, że bardzo piękna, ja powiadam, że nie bardzo, bo kobieta, która wyrzeka się swych przekonań, swej religii dla otrzymania rozwodu i połączenia się z ukochanym, nie jest dla mnie wcale miłą postacią. Kazio na to: „Więc pani by wolała, żeby byli nieszczęśliwi?” „Wolałabym”. „A to dlaczego? Przecież żyjemy po to właśnie, żeby być szczęśliwymi”. „Tak mówią tylko ci, co przyszłego nie uznają życia, ale chrześcijanie nie żyją dla rozkoszy”. „A skąd możemy wiedzieć, co nas tam za grobem czeka? Tu, to wiemy, a tak, kto zaręczy?””Byłam oburzona, ale starałam się pokryć to uśmiechem i ograniczyłam się do powiedzenia w delikatnej formie, że nie takim chłopcom o tym rozprawiać przystoi”.
W Zakopanem spotkało się całe młode grono: Kazio, Mania i Lili Krzywiccy, Ludwik i Jadwinia Chałubińscy, Alf Surzycki, jacyś jeszcze jego koledzy czy znajomi. Zdawać by się mogło, że czeka ich świetna zabawa, lecz w rzeczywistości atmosfera była burzliwa, pełna rozmaitych animozji. Póki Alf przebywał w Zakopanem, Jadwinia czuła się lepiej, ale po jego wyjeździe rozdrażnienie jej wzrosło, przejmowała się każdym nieporozumieniem, jakich teraz nie brakło między ojcem a macochą, była zazdrosna o Lilkę, nie znosiła pani Antoniny. Kazimierz, wychowany w niemieckich szkołach, słabo mówiący po polsku, raził burszowską butą i nieznajomością tutejszych zwyczajów. Lili wprawdzie była duszą towarzystwa, śmiało chodziła po górach i tańcowała z góralami. Była wybitniejszą indywidualnością niż Jadwinia, miała pewne zdolności artystyczne. W dzieciństwie pobierała lekcje rysunku, w Zakopanem też chętnie chwytała za ołówek, znajdując uznanie doktora. (…)
Jadwinia notowała w pamiętniku: „ Całą niedzielę prawie ojca w domu nie było, ona (macocha) poszła z książką do lasu, potem znów zasępiona milczała siedząc na ganku. Ktokolwiek ze znajomych dnia tego przyszedł, chciał czy nie chciał – widział niezgodę domowa. Już się ściemniało, Lucio, Mania, Kazio i ja w stołowym pokoju szeptaliśmy o przykrych zdarzeniach; jednogłośnie winiliśmy ją, a raczej chorobliwe usposobienie skutkiem uderzenia krwi do głowy. Mnie serce pękało, gdy myślałam o ojcu. Przyznawałam, że nie dzieciom przystoi mieszać się do spraw rodziców. Ale im dłużej myślałam, tym, gorzej mi żal było ojca. Nareszcie, prawie mimo woli poszłam na ganek. Byłyśmy same. Co się we mnie działo! Tej kobiecie już przebaczyłam za matkę, bo ojca uczyniła szczęśliwym, dziś i ojcu śmie życie zatruwać! Boże! Zapomniałam o świecie całym, widziałam tylko przedmiot, od którego szczęście ojca zawisło. Rzuciłam się jej na szyję, całowałam, a nie widziałam, że mi łzy oczy mgliły. Gdy się spostrzegła, że płaczę, odskoczyłam i nie odpowiadając na pytania o powód moich czułości, pobiegłam wkoło domu. Chłód wieczorny ostudził moją twarz płonącą, powróciłam na ganek i urządziwszy się tak, aby mi nikt nie przeszkadzał, usiadłam koło pani, która z chmurnej przed chwilą była niby zdziwiona, niby uśmiechnięta do mnie, i dopiero jej powiedziałam, co mi na sercu leży. Ale ona z mojem największym zdziwieniem rzekła mi, że ojciec wcale smutny nie jest, że to mnie się tylko zdaje, owszem, jest naprawdę wesoły, a dla niej nad wyraz obojętny. Z zaufaniem powiedziała mi, że gdy wczoraj szli spać, Rzekł do niej: „Dobranoc pani”, na co ona: „Dobranoc panu”. Ani jednego dobrego słowa, ani żalu, że się tak niepokoiła. …”Widzę dobrze, jak mu jestem obojętna i że mnie nie kocha”. ..Była w tej chwili przygnębiona smutkiem, żal mi jej było. „Pani – rzekłam do niej – w twym ręku jest szczęście ojca. Zaklinam cię na wszystko, co masz najświętszego, wszak go kochasz, podaj mu pierwsza rękę na zgodę. Uśmiechnij się do niego, gdy przyjdzie, wyjdź pierwsza, zrób, co chcesz, ale wróć mu szczęście!”…Spełniwszy to, co uważałam za mój obowiązek, usunęłam się, oczekując w stołowym pokoju przy oknie, czy nie posłyszę kroków ojca… W pokoju był Jaś, Kazio, Lucio, Mania, podzieliłam się więc na dwie istoty, jedna brała udział w rozmowie z nimi, druga prawdziwa, była całą duszą na ganku. Zatrzymał się dłużej, już dobrze! … Coś szepczą, nareszcie cichy wietrzyk wieczorny przyniósł memu wytężonemu słuchowi odgłos pocałunku. Boże mój! Czy dobrze zrobiłam? Matko moja święta, przebacz, jeślim zawiniła! Tak, byłam wtedy bardzo szczęśliwa za ojca. Wieczór upłynął nam przyjemniej”.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Tytus_Cha%C5%82ubi%C5%84ski
https://polona.pl/item/szkola-czystosci-zycia,MTg2MTkxNTU/8/#info:metadata
Autor: Sławomir Saładaj