www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Czesi

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Wątki czeskie przewijają się w dziejach miasta poczynając od księżnej Judyty, żony Władysława Hermana  poprzez husytów, zawierających przymierze z królem Jagiełłą w Pabianicach, aż po dziewiętnastowiecznych tkaczy – przybyszy z Czech i Śląska oraz morawczyków. Warto także wspomnieć Milenę Piotrowską – lekarkę, Honorowego Obywatela Miasta Pabianic.

O czeskim osadnictwie w Pabianicach pisał Zbigniew Tobjański w  Gazecie Pabianickiej (nr 45-48/1994 r.)

Trzecia fala osadnictwa czeskiego na ziemie polskie datuje się na początek XIX wieku. Ludność czeska, która osiadła na Śląsku, znalazła się w trudnej sytuacji. Władze pruskie nie zawsze wywiązywały się ze swych obietnic i zobowiązań. Przeludnienie osad czeskich było coraz większe, a ziemi zdatnej do uprawy nie przybywało. Toteż w 1803 r. pierwsze rodziny czeskie, emigrujące z ośrodka Tabor Wielki, osiedlają się w Zelowie, położonym 30 km od Pabianic. W latach następnych migracje czeskie nie ustają, a nawet nasilają się. W 1818 r. Czesi, również z rejonu Tabor Wielki, zakupili część dóbr ziemskich, 15 km od  Bełchatowa, gdzie zbudowali trzy wsie: Kuców, Aleksandrów i Folwark. Zelów i Kuców stały się bazą dla  migracji Czechów do rodzącego się przemysłu włókienniczego w Łodzi, Pabianicach i Żyrardowie.

Rząd Królestwa Polskiego, doceniając zjawiska i stojąc wobec konieczności nowych źródeł dochodu, rozpoczął politykę protekcyjną wobec przemysłu włókienniczego. Dla pozyskania do miast rządowych fachowych sił z ziem polskich zaboru pruskiego i krajów ościennych, zwłaszcza Czech i Śląska rząd Królestwa dekretem namiestnika z 2 marca 1816 r. przyznał ewentualnym osadnikom szereg ulg i przywilejów. Osadnikom –rzemieślnikom, a więc wykwalifikowanym przybyszom, zapewniono plac pod budowę domu, ogród, a często jak to miało miejsce w Pabianicach, działkę gruntu uprawnego, położoną zazwyczaj poza miastem. Place, ogrody, działki nadawane były tytułem wieczystej dzierżawy, za opłatą do kasy miejskiej rocznego czynszu, z którego z reguły zwalniano na okres 6 lat. Osadnicy zwalniani byli też od podwód, szarwarku i innych powinności.

W drugiej połowie 1820 r. władze Królestwa  Polskiego rozpoczęły żywą agitację w kierunku liczbowego zwiększenia emigracji, ściągnięcia nie tylko drobnych sukienników i tkaczy, lecz także większych przedsiębiorców. Jednocześnie na liście miast wyznaczonych na ośrodki przemysłu włókienniczego znalazły się Pabianice. Do miasta ciągnęli przybysze ze Śląska, Czech i Saksonii. Najczęściej byli to Niemcy i Czesi. W 1825 r. do Pabianic ściągnęło 14 tkaczy i 2 pończoszników. Na skutek koncentracji pabianickiego przemysłu do 1869 r. Pabianice urosły do rangi drugiego po Łodzi wytwórcy wyrobów bawełnianych, w mieście zatrudniano w tym czasie około 1500 robotników. Rosło dalsze zapotrzebowanie na siłę fachową, w pabianickich fabrykach zaczęli pojawiać się m. in. Czesi, specjaliści – tkacze.

Przybywali bezpośrednio  z Czech (z okolic Litomierzyc, Liberca, Turnova i Rumburka) i Śląska  (okolice Jeleniej  Góry i Kamiennej Góry). Napłynęło około 200 osób. Łódzcy i pabianiccy fabrykanci wysyłali swych werbowników do Czech i gdy ci prowadzili kilkusetosobową grupę Czechów – tkaczy, a zatrzymali się na nocleg w Zduńskiej Woli, właściciel tego miasta Złotnicki przekupił werbowników i część Czechów zatrzymał i osiedlił na peryferiach miasta. Łódzcy i pabianiccy fabrykanci wyłożyli na werbunek pieniądze, nic dziwnego, że sądownie dochodzili swych praw.

W warunkach ożywienia gospodarczego, do 1865 r. przeniosło się do Pabianic 149 Czechów z rejonu Zelowa i Kucowa. Czesi w Pabianicach należeli do kilku różnych kościołów. Osadnicy przybywający bezpośrednio z Czech byli wyznawcami Kościoła ewangelicko-augsburskiego i braci morawczyków, rzadziej rzymskokatolickiego. Z  biegiem czasu Czesi z tych wyznań stapiali się z miejscowymi Niemcami i zasilali zbór luterański. Podobnie katolicy  -  z Polakami. Przybysze z głębi Prus należeli do Kościoła braci morawczyków (budynek zboru znajdował się przy ul. św. Jana)  i współpracowali z luteranami.

Natomiast przybysze z Zelowa i Kucowa należeli do Kościoła reformowano-ewangelickiego.  Byli oni spadkobiercami tradycji husyckich i jako bracia czescy w XVIII w. emigrowali z Czech na skutek  prześladowań religijnych. Na terenie Polski wraz z kalwinami utworzyli Kościół reformowano-ewangelicki. Pielęgnowali tradycje narodowe – czeskie. Niestety, na terenie Pabianic Czesi należący do różnych kościołów nie zbudowali szkoły czeskiej. Powstał zbór braci morawczyków, skupiał on głównie zniemczonych Czechów pochodzących z głębi Prus.

Spadkobiercy braci czeskich należeli do zboru ewangelicko-reformowanego  w Zelowie, tam jeździli na nabożeństwa, przyjmowali konformację (bierzmowanie) itd.

Zelowski pastor, Jan Mozes, dążył do całkowitego podporządkowania sobie ludności czeskiej. Jak sam pisał: „.. Za wiedzą gminy wzywałem sołtysa, aby posługacz wiejski … rano i wieczór stawiał się u mnie i meldował, co się w gminie dzieje. Już na początku swej misji wiedziałem o każdym wydarzeniu, o każdym chorym, o każdym niemoralnym czynie…”

Apodyktyczność Mozesa była przyczyną szeregu zatargów z wójtami Zelowa, nauczycielami i innymi zborownikami. Od pabianickich Czechów wymagał, aby co niedzielę wędrowali 30 km na nabożeństwa do Zelowa. Pabianiccy Czesi pochodzący z rejonu Kucowa brali udział w życiu tamtejszego zboru, po 1896 r. gdy zbudowano tam budynek zboru. Początkowo były duże trudności, gdyż władze gubernialne nie udzielały zgody na budowę innych świątyń niż prawosławne. Za namową pabianickich Czechów zastosowano wybieg: w podaniu o budowę kościoła napisano, że ma on zostać wzniesiony na intencję ocalenia cara Aleksandra III od zamachów na jego życie. Władze gubernialne w Piotrkowie „przejrzały” zamiar Czechów i odpowiedziały odmownie. Czesi wysłali więc kolejne pismo, ale wprost do Petersburga, skąd przyszła zgoda na budowę, a gdy gubernator w Piotrkowie ociągał się i torpedował budowę, kolejne pismo do Petersburga spowodowało, że gubernator został upomniany i pouczony, jak ma udzielić niezbędnej pomocy.

Jednakże po wybudowaniu świątyni Czesi musieli umieścić tablicę w języku rosyjskim i polskim: „Kościół ten zbudowany został na pamiątkę cudownego ocalenia w dniu 17 października 1888 roku drogocennego życia Jego Cesarskiej Mości, Najjaśniejszego Pana Aleksandra III wraz z Carską Rodziną”. Oczywiście po 1918 r. napis ten z kościoła usunęli.

Po zorganizowaniu w 1903 r. zboru ewangelicko-reformowanego w Łodzi pabianiccy Czesi uczestniczyli w tamtejszych nabożeństwach. Duchowny Bogumił Prohazka, wraz z bratem Karolem, prowadził działalność kulturalno-oświatową, księgarnię i drukarnię oraz założył stowarzyszenie kulturalne „Jednota”, wydawał czasopismo  „Czesko Ruske Listy”. W Łodzi przy ul. Piotrkowskiej inne stowarzyszenie czeskie, „Betania”, posiadało kamienicę, w której prowadzono m.in. działalność kulturalno-oświatową. Czesi posiadali szkoły z czeskim językiem nauczania w Zelowie, Kucowie i Łodzi. W Pabianicach prowadzono tylko religijną szkółkę niedzielną.

Warte przytoczenia są liczby zamieszkałych Czechów po 1918 r. W 1923 r. w Zelowie było 3700 Czechów, a tylko 670 Polaków. Zelów wraz z przyległymi wsiami liczył 4029 Czechów. W miasteczku panował język czeski, nawet miejscowi Żydzi swobodnie się nim posługiwali. Kuców liczył 529 Czechów, w Żyrardowie w 1919 r. było ich 670, w Pabianicach w 1931 r. około 250, w tym reformowanych-ewangelików 86.

W okresie okupacji hitlerowskiej, na mocy dekretu Hitlera z 8 października 1939 r. zachodnia część woj. łódzkiego wcielona została do Rzeszy i wraz z województwem poznańskim weszła w skład nowej prowincji niemieckiej Kraju Warty (Wartheland). Największe skupiska ludności czeskiej w centralnej Polsce znalazły się w Kraju Warty. Wkrótce po tych decyzjach niemieckie władze okupacyjne przystąpiły do spisu ludności, który przeprowadzono w drugiej połowie grudnia 1939 r. W powiecie łaskim, do którego należały Pabianice, zamieszkiwało 4584 Czechów, z czego mówiło po czesku 3769, nie mówiło po czesku 814. Należy zaznaczyć, że Bełchatów i wsie czeskie: Kuców, Aleksandrów, Folwark, podobnie jak cały rejon zelowski, należały do tego powiatu. W rejonie Zelowa mieszkało 3833 Czechów.

28 kwietnia 1943 r. landrat powiatu łaskiego na podstawie zarządzenia namiestnika Kraju Warty wydał okólnik o traktowaniu czeskiej grupy narodowościowej. W myśl tych zarządzeń Czesi otrzymali dowody osobiste, stwierdzające ich odrębność narodową i traktowani byli lepiej niż Polacy, mieli lepsze zaopatrzenie żywnościowe, pierwszeństwo przed Polakami  przy realizowaniu kartek żywnościowych. Nie wywożono ich na przymusowe roboty w głąb Rzeszy. Nieliczni Czesi przyjęli volkslistę i ci korzystali z przywilejów jakie mieli Niemcy.

W celu potwierdzenia „tożsamości” Czechów  z Niemcami wybrano, z  rejonu Zelowa i nielicznych z Pabianic , 150 kobiet i 150 mężczyzn. Jednakże świadomi Czesi tłumaczyli swym rodakom, że przyjęcie volkslisty spowoduje konsekwencje, w tym obowiązkową służbę wojskową, prace w kopalni i inne dolegliwości. Toteż przed komisją rasową stawili się ludzie starzy, chorzy, źle ubrani, celowo zaniedbani. Komisja zarządziła nowe badania, ale sytuacja powtórzyła się. W efekcie tylko nieliczni wpisani zostali na volkslistę.

Po 1945 r. w Polsce centralnej pozostało niewiele ponad tysiąc osób. Wyjazdy Czechów z Polski spowodowane były wieloma czynnikami. Głównie liczono na poprawę sytuacji materialnej w nowym miejscu zamieszkania, tj. w Sudetach, dokąd kierowały ich władze czechosłowackie. W 1950 r. w Zelowie zostało 1 070 Czechów, w rejonie Kucowa 215, w Łodzi 30. W Pabianicach większość Czechów zasymilowała się z miejscową ludnością, nieliczni z Niemcami i ci przed zbliżającym się frontem opuścili miasto, kierując się na Zachód. Część Czechów wahała się między wyjazdem do Czechosłowacji a pozostaniem w Polsce. W dużej mierze do powstrzymania Czechów przed wyjazdem do Czechosłowacji  z Kucowa i Pabianic przyczynił się kantor (organista) kucowskiego zboru Jan Niewieczerzał , który mieszkał wówczas w Pabianicach, a po uregulowaniu spraw w mieście wrócił do Kucowa.

Wyznawcy Kościoła ewangelicko-reformowanego, żenią się raczej między sobą, ale bywają wyjątki. Oto w jednym małżeństwie polsko-czeskim w Pabianicach dwóch synów z tego małżeństwa zawzięcie dopingowało przed telewizorem kolarzy Wyścigu Pokoju, krzycząc: „Jadą nasi, jadą nasi”. Przy czym jeden z synów miał na myśli kolarzy czechosłowackich, a drugi polskich. Nawet w rodzinach pastorów bywały małżeństwa mieszane wyznaniowo i narodowościowo. Oto syn wspomnianego kantora Jana Niewieczerzała, Bogusław  Niewieczerzał, mieszkaniec Pabianic, inż. chemik ożenił się z Polką, a będąc na emeryturze przeniósł się do Kucowa, przyjął święcenia kapłańskie i kierował miejscowym zborem. Brat Bogusława, Jarosław był pastorem w Zelowie, a następnie w Łodzi, trzeci brat Jan superintendentem całego reformowano- ewangelickiego Kościoła w Polsce. Wszyscy Niewieczerzałowie już nie żyją. Pabianiczanie: Bogusław wraz ze swym ojcem Janem są pochowani na nowym cmentarzu – przeniesionym przez kopalnię – z Kucowa do Kleszczowa. Bracia  posiadali też siostrę Milenę Piotrowską, wieloletniego lekarza dziecięcego w Pabianicach.

Wikipedia.org - Milena Piotrowska

Wikipedia.org - Jan Niewieczerza

W wielu ościennych krajach agenci z Królestwa werbowali fachowców do pracy w przemyśle. Pobliscy Czesi ulegając agitacji czy też szukając chleba poza granicami swojej ojczyzny, bardzo licznie przybywali na nasze ziemie, zwłaszcza w połowie XIX wieku. Przybywali legalnie i nielegalnie i wielu z nich już się tu na stałe osiedliło.

Jak podaje prof. G. Missalowa („Studia nad powstawaniem łódzkiego ośrodka przemysłowego 1815-1870”), „udział Czechów w budowie przemysłu włókienniczego był dość znaczny, przy czym występowała wśród nich tendencja do osiadania licznymi grupami, jak np. w Zelowie, który stał się niemal kolonią czeską oraz w Pabianicach, gdzie wśród przybyszów spoza Królestwa, Czesi stanowili w 1859 roku grupę 223 zawodowo czynnych, czyli około 51 proc. imigrantów. Opanowali oni w tym mieście niektóre działy przemysłu tekstylnego, zwłaszcza pończosznictwo. W przeciwieństwie do imigracji z Saksonii, osadnicy z Czech reprezentowali bardzo duże zróżnicowanie zawodowe”.

Czescy przybysze rekrutowali się przeważnie z obszarów północnych sudeckich. Najwięcej przybyło wówczas do Pabianic z Rumburka, bo 20 osób, następnie z Kamienicy Czeskiej (15 osób), z Grottaux -13, z Georgswalde – 11 osób. Inni pochodzili z Dehdorfu, z Wellnic, z Kamonsdorfu, Miklova, Mikulasovic, Filipsdorfu, Bukoviny i szeregu innych miejscowości.

Urządziwszy się, Czesi namawiali krewnych i znajomych do przybycia. Agitację prowadzili wędrowni kramarze, wędrowni czeladnicy itp.

Władze czeskie ograniczały emigrację i wydawały tzw. konsensy wysiedleńcze. Kto tego nie uzyskał, nie mógł legalnie emigrować. Jednakże przepisy nie były honorowane. Szukano wybiegów, aby przekroczyć granicę. Łatwo poruszali się czeladnicy, posiadający tzw. książki wędrownicze.

Z tkaczami często emigrowali rzemieślnicy innych zawodów. Przybywali stolarze, ślusarze, mechanicy – konstruktorzy warsztatów, grępli itd. Zjawiali się szewcy, młynarze, piekarze i inni. Przybywali do Pabianic nauczyciele i muzykanci, jak i kupcy, którzy inwestowali tu swój kapitał handlowy w produkcji przemysłowej.

W roku 1859 liczba rodzin pochodzących spoza Królestwa i zapisanych w księgach ludności stałej wynosiła w Pabianicach 300 osób. Były to rodziny, które migrowały do Pabianic najpóźniej w latach czterdziestych. Wówczas imigracja do Pabianic, jako zjawisko masowe, już się skończyła. W drugiej połowie XIX wieku przybywający tu cudzoziemcy byli wyłącznie za paszportami czasowymi – ci nie byli więc imigrantami, którzy osiedlali się na stałe. Ale i to się zdarzało, jeśli przybysz upodobał sobie miasto i założył w Pabianicach rodzinę. Sigma (Życie Pabianic nr 13/1965 r.)

Jersak

Pabianicki Zelów. Przed niedawnym czasem – p. Jersak z pochodzenia Czech kupił od Banku Ludowego w Pabianicach obiekt fabryczny należący ongiś do sukc. „Gustaw Preiss”. Pan Jersak właściciel fabryki w Zelowie, powiat łaski słynął ze swej pracy w Związku Strzeleckim z jednej strony, a z drugiej obrywaniem stawek robotniczych i tak już mocno oberwanych – jako że Zelów należy do naszej prowincji.

Otóż p. Jersak mając w Zelowie swój dobrze dobrany oddział robotników (niewolników) przeszczepił go na teren m. Pabianic. Pabianiccy tkacze niewiele sobie z tego robią,tylko że p. Jersak pragnie w dalszym ciągu prowadzić swoją domorosłą kalkulację. Przede wszystkim do pracy przyjmuje „swój oddział”, a potem od czasu do czasu jakąś kobietę- tkaczkę, jako że „babski” element jest mniej agresywny, a potem taka nieszczęsna ofiara ustroju kapitalistycznego pracuje po 16 godzin dziennie. Przecież jednak istnieje umowa zbiorowa, która powinna być honorowana… (Narodowy Socjalista nr 14/1936 r.)

Polska Agencja Telegraficzna donosi: W dniu 9 grudnia został zatrzymany i skierowany do miejsca odosobnienia Józef Jersak, właściciel tkalni. Jersak był wielokrotnie karany administracyjnie grzywną i aresztem bezwzględnym za przekraczanie przepisów sanitarnych, budowlanych i przemysłowych, a w szczególności przepisów o czasie pracy i umowie pracy robotników, przy czym stosunek jego do pracowników zatrudnionych w tkalni nosił zdecydowanie charakter szykany, co powodowało szereg zakłóceń w pracy i zagrażało bezpieczeństwu publicznemu. (Głos Poranny nr 340/1937 r.)

Jak się dowiadujemy z wiarygodnych źródeł, rodzina osadzonego w Berezie Kartuskiej przemysłowca pabianickiego i zelowskiego Jersaka czyni rozpaczliwe starania u władz, mające na celu przedterminowe wypuszczenie go na wolność. Jak wiadomo najkrótszy okres pobytu w Berezie trwa 3 miesiące, który może być przedłużony na następne 3 miesiące. (Echo nr 362/1937 r.)

W firmie Józef Jersak panują wprost niesamowite stosunki: strajki, zatargi, niewypłacanie zarobków, sabotaż zarządzeń władz i wyzysk robotników są na porządku dziennym. Jersak odpowiadał już przed sadem i został surowo ukarany, siedział w Berezie Kartuskiej. Przed Sądem Pracy stale toczą się procesy wyzyskiwanych robotników, którzy na tej drodze dochodzą swych słusznych praw.

Ostatnio znowu na wokandzie Sądu Pracy znalazła się sprawa 16 robotników, którzy  wytoczyli złośliwemu przemysłowcowi powództwo o blisko 1000 zł. Zaznaczyć należy, że takich spraw wytyczono więcej, jednak firma zdołała niektórych robotników załatwić. Ponieważ powołano nowych świadków rozprawę odroczono do 14 bm.

Na marginesie zaznaczyć trzeba, że w postępowaniu Jersaka widoczna jest metoda. Nie pomagają w stosunku do niego żadne środki oraz zarządzenia. W dalszym ciągu wyzyskiwani robotnicy twierdzą, że nie wypłaca im się należnych płac. Trzeba wreszcie zająć się Jersakiem ostatecznie, by pouczyć go, że w Polsce są przepisy, które trzeba wyraźnie przestrzegać, a zakazują one wyzysku mas robotniczych. (Orędownik nr 68/1938 r.)

Zelów

Fabryka Jersaka mieści się w samym środku osady, przy ul. Św. Anny o kilkaset kroków od głównego rynku, standardowego niemal rynku wszystkich miasteczek w Kongresówce. Ulica zabudowana jest z jednej strony: nędznie, niechlujnie i brudno. Rynsztoki niebrukowanej, napęczniałej wilgocią jezdni spływają w pole brudnymi kałużami ścieków. W rzadkich promieniach światła odbija się w nich refleks zniekształconej tęczy.

Ulicę pustą i bezludną zamykają olbrzymie zabudowania z czerwonej cegły, odgrodzone od miasta murowanym płotem. Jesteśmy na miejscu – w fabryce Jersaka. Wąskie fabryczne podwórko prowadzi do tkalni. Przed nią kontrola, to posterunki strajkowe. Wprowadzają nas za chwilę do hali maszyn, do delegata. Jest i on – młody jeszcze, ale już zniszczony robociarz o  zapadłej klatce piersiowej, gardłowym głosie i cerze przeżartej kurzem najlichszej bawełny, oparami barwników i wyziewami przegrzanej oliwy. Taką cerę mają tu zresztą wszyscy otaczający nas robotnicy.  Jest ich coraz więcej, z suszarni, farbiarni i magazynów schodzą się pojedynczo i grupami, tworząc zacieśniający się coraz bardziej krąg.

Szmer ucicha, gdy zaczyna mówić delegat. – Pracuję u Jersaka od wielu lat. Warunki pracy w tym największym zelowskim zakładzie przemysłowym nigdy nie były dobre, ostatnio jednak pogorszyły się strasznie. Nie honorowano postanowień zawartej dla okręgu łódzkiego umowy zbiorowej, wszelkie napomnienia i uwagi Inspekcji Pracy zbywano niczym. Wprowadzono stosowane chyba wśród Murzynów tylko stawki teoretyczne, z tym, że każdy musiał je osiągnąć pracą akordową. Równocześnie  stopniowo pogarszano gatunek bawełny i obniżano ceny jednostkowe od metra utkanego materiału. Trzeba było ich utkać o wiele, wiele więcej, niż wszędzie indziej, zamiast na dwóch, jak to jest wszędzie, kazano pracować na trzech i czterech warsztatach. Stawki teoretyczne wynosiły 6 – 5 zł dziennie. W praktyce przy największym wysiłku zarabiano od 1,50 do 2,50 zł dziennie – 15 zł tygodniowo.

Rozmowie przysłuchuje się tłum. Potakują, przypominają szczegóły, opowiadają jak bardzo ciężko z zarobków ich było wyżyć. Z tłumu wyrywa się okrzyk starszej kobiety : - Gdyby maszyny umiały mówić! Ale maszyny nie mówią. Stoją rzędami przeraźliwie spokojnie, znieruchomiałe. Na ramach warsztatów tu i ówdzie wisi niewykończona płachta drukowanej bawełny. Leżą zwoje jej naprzeciw okna. Jeszcze  i już nie zaczęte.

Opowiadanie ludzi wyświetla dalej  historię straszliwego wyzysku. Długi czas znoszono to spokojnie. Żyć trzeba, każdy dzień nieprzepracowany to przy 50 złotych miesięcznego budżetu zelowskiego robotnika strata niepowetowana. Pracowali więc i cierpieli – niechęć i poczucie własnej krzywdy rosły.

Dopełniła się miara, gdy kierownik fabryki począł wydalać robotników, którzy nie mogli „wyrobić” podwyższonych coraz bardziej norm pracy. Stosowano politykę napominania … wymówieniami. Gdy tylko ktoś przepisanej normy nie osiągnął, dosięgało go wymówienie, z tym, że będzie ponownie przyjęty, jeśli w okresie wymówienia się „poprawi”. Niektórzy „poprawiali się”; dłużej ślęczeli nad migającymi tam i z powrotem krosnami tkackich warsztatów, zdwajali pracowitość i uwagę. Nie pomogło. Przed dwoma tygodniami dwóch spośród siedmiu, którzy „poprawić się”  nie potrafili wydalono.

Wyciśnięci do ostatnich sił, wyeksploatowani ponad granice możliwości ludzie pójść mieli na bruk. Wszyscy oprzytomnieli. Stało się przeraźliwie jasne, ze następnej kolejce pójść mogą i oni, że  nic nie powstrzyma bezprzykładnej fali wyzysku. Wymówienie stało się hasłem strajku – pierwszego strajku okupacyjnego w dziejach małej chałupniczej osady.

Zażądano przyjęcia niesłusznie zwolnionych robotników i przestrzegania umowy zbiorowej co do warunków pracy, orzeczenia zaś co do cen. Przede wszystkim jednak zażądano wypłatę różnicy między otrzymanymi za pracę pieniędzmi, a istotnymi zarobkami, ustalonymi przez orzeczenie komisji arbitrażowej dla okręgu łódzkiego. Różnica ta od chwili wydania orzeczenia wynosi około 30 tys. zł.

Natychmiast po wybuchu strajku Inspekcja Pracy zwołała konferencję. Właściciel na nią się nie stawił, nie stawił się też na kilku konferencjach następnych. Ukarano go kilku mandatami za niestawiennictwo. Grzywnę chętnie zapłacił, a robotnikom powiedział przez „trzecie usta”, że prędzej inspekcji zabraknie papieru i atramentu do pisania protokołów, niż jemu pieniędzy na płacenie mandatów. Strajk więc trwa. (Głos Poranny nr 340/1937 r.)

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij