www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Kozi stadion

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Przed drugą wojną światową pabianiczanie, poszukujący mocnych wrażeń, ulegali zafascynowaniu kinem i …piłką nożną. Gazeta Pabianicka ostrzegała: Od kilku tygodni jesteśmy świadkami skandalicznych zajść na boiskach pabianickich podczas rozgrywania zawodów w piłkę nożną o mistrzostwo klasy „B” podokręgu pabianickiego spowodowanych wyłącznie przez widzów, sfanatyzowanych zwolenników tej, czy innej drużyny.

Umiłowanie barw klubowych doszło u niektórych osobników aż do absurdu i wyraża się w formie wprost nieprawdopodobnej, we wściekłej nienawiści do przeciwnika. Od nienawiści do bójki krok tylko, o ile ludźmi nie rządzi rozum, kultura a co dalej idzie poczucie lojalności. Toteż ostatnio doszło do karygodnych wprost zajść wywołanych przez widzów tych właśnie, u których uczucie nienawiści zagłuszyło wszelkie inne uczucia estetyczne, upodabniając ich przez to do zwykłego zwierzęcia.

Zdarzyło się na przykład, że sędzia jakiegoś meczu został pobity przez niepanujących nad sobą widzów za to, że skrzywdził pewną drużynę złym orzeczeniem. Zdarzyło się dalej, że za faul widzowie rzucili się na faulującego zawodnika i zadali mu kilka uderzeń. Tylko dzięki niezwłocznej interwencji ludzi poważniejszych, a nawet policji nie doszło do walnej bitwy, jakby to można nazwać „na noże”.

Natomiast o krzykach, hałasach, burdach, kłótniach wprost pisać się nie chce, bowiem jest to stały i normalny już w Pabianicach objaw – tło stale towarzyszące zawodom. I jeszcze jeden karygodny objaw zdziczenia moralnego społeczeństwa, to ubliżanie zawodnikom podczas zawodów, lżenie ich przez zwolenników drugiej drużyny, obrzucanie niecenzuralnymi wprost obelgami ludzi poważnych i ogólnie szanowanych, jak na przykład ostatnio miało miejsce na zawodach eliminacyjnych PTC-Kruschender. Obecnego wówczas dyrektora firmy Krusche i Ender w Pabianicach pana Ryszarda Kanenberga zasypywano stale stekiem najróżnorodniejszych obelg za to tylko, że jest prezesem Towarzystwa Sportowego Kruschender, a więc stroną przeciwną.

A teraz przypatrzmy się, kto to wywołuje te awantury, bitwy, krzyki i burdy uwłaczające godności człowieka i nad wyraz szkodzące sportowi piłkarskiemu w ogólności, a w szczególności faworyzowanej drużynie.

Bójki te wywołują wcale nie członkowie danego towarzystwa. Wywołuje je element mało inteligentny, rekrutujący się z niestowarzyszonych zwolenników fanatyków nierozumnych, którzy uważają, że za swoje 55 groszy mają prawo do rozpraw na pięści i samowolnego wymierzania kary, kierując się li tylko prawem ulicy, prawem ludzi dzikich.

Tak dalej być nie może! Pabianice wystawiły sobie dotychczas złe świadectwo, społeczeństwo zaś tego miasta nie wykazało, aby dorosło do roli społeczeństwa uświadomionego sportowo, aczkolwiek do tego tytułu rości sobie pretensje.

Bójki i burdy muszą się skończyć na boiskach pabianickich, a nad spokojem podczas zawodów baczyć winni nie tylko porządkowi i policja, a wszyscy widzowie z kulturą, którym dobro sportu w ogóle leży na sercu, trzeba umieć wygrać, ale i trzeba umieć przegrać – mówi przysłowie sportowe i z zawodów nie należy robić kwestii życia lub śmierci. Odnosi się to tak do publiczności, jak i do samych zawodników, bowiem i tym ostatnim należy zwrócić uwagę, że spokój i zimna krew więcej znaczą w walce, niż bezrozumna zapalczywość i zbyt bujny temperament.

Baczyć muszą wszyscy, aby z zawodów sportowych nie robić rozprawy na pięści, bijatyki ogólnej, miejsca rozpraw osobistych. Każdego zapalczywego widza należy niezwłocznie oddać w ręce policji i usunąć z boiska, jako człowieka szkodliwego. Awantury na boiskach pabianickich muszą się wreszcie skończyć! (Gazeta Pabianicka nr 28/1934 r.)

*

Maciej J. Kononowicz był bacznym obserwatorem życia obyczajowego w międzywojennych Pabianicach. On także zwrócił uwagę na szaleństwo piłki nożnej na tak zwanym kozim stadionie, czyli placu nieopodal rzeźni miejskiej. Był jednak zdania, że społeczność rozrywana różnymi konfliktami i podzielona pod każdym względem potrzebuje czasami oczyszczenia poprzez udział w zdarzeniach gwałtownych, które rozgrywają się na ulicy lub boisku. Swoje spostrzeżenia ujęte w formie groteski zamieścił w książce „Wenus w małym miasteczku”.

Niby małe miasteczko, a dobrze wyposażone w sportowe obiekty. Jeden stadion, na wprost kościoła, fundowany przez wielką fabrykę tekstylną, jest miejscem spotkań rutynowanych drużyn piłkarskich i miejscem dorocznych zawodów lekkoatletycznych w dniu Święta Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, drugi stadion, niemniej okazały, mieszczący się na wprost szpitala, jest własnością ”Sokoła”, organizacji zasłużonej dla sportu, gdzie trenują zawodnicy o nazwiskach znanych w kraju, a nawet, jak w wypadku Jadzi Wajsówny, w całej Europie.

Trzeba jednak zarejestrować istnienie trzeciego stadionu, zaplątanego gdzieś w labiryncie małych, odległych uliczek starego miasta, gdzie wczesną jesienią odbywa się mecz piłkarski między amatorskimi drużynami, z których jedna – „Jutrzenka” – reprezentuje nowe miasto, a druga „Gwiazda” – stare miasto.

Ten tradycyjny mecz jest okazją nie tylko do konfrontacji obu drużyn, ale i próbą krzepy fizycznej dwóch wrogich dzielnic. Drużyny pełnią tu raczej rolę harcowników, trąbki bojowej zagrzewającej do walki na pięści, kłonice, sztachety, kamienie i inne narzędzia jaskiniowe, walki toczonej przez młodzież przedpoborową obu dzielnic.

Władze miejskie, jak i organy ścigania, nie chcą oficjalnie wiedzieć o istnieniu nie rejestrowanych klubów ani o rozgrywkach piłkarskich, na które bliżej nie rozpoznani osobnicy sprzedają bilety nie ostemplowane przez wydział podatkowy.

Programowa niewiedza o istnieniu stadionu zwanego kozim , o meczach, o nie ostemplowanych biletach, wynikała z kilku powodów. Jeden z nich – to prawdopodobnie życzliwy stosunek władz do samorodnych inicjatyw, których nie sposób opanować lokalnymi siłami porządkowymi. Drugi – to okazja do nieoficjalnych terenowych manewrów kilkuosobowej załogi policji. Trzeci – to godny pożałowania fakt, że rodzony brat komendanta ”Strzelca” jest kapitanem drużyny „Gwiazdy”.

- Nie wtrącajmy się! – mówił radny Korycki na tajnym posiedzeniu Rady Miejskiej. – Niech się chłopaki wyszumią, wyładują na boisku, zamiast organizować w mieście burdy, strajki, pochody.

- Jako radny z dzielnicy śródmiejskiej jestem rzecznikiem nieingerowania w te sprawy – rzekł radny Kurzaj. – Mogłoby to wzburzyć mieszkańców całej dzielnicy, a może i spowodować poważne rozruchy.

- Spójrzmy na sprawę realnie – wywodził radny z komisji porządku publicznego. – W jaki sposób utemperować kluby i licznych kibiców, mając do dyspozycji zaledwie kilku policjantów? Na pomoc „Strzelca” nie można liczyć, bo jak panom wiadomo, niektórzy z członków tej organizacji są osobiście zaangażowani w krzewienie tężyzny fizycznej i bojowości narodu przez sport.

- Pragnę zaznaczyć, że nie możemy tracić z oczu obywatela Kuśmierzaka uczestniczącego czynnie w tej sportowej imprezie. Mógłby on skierować energię młodych, otumanionych ludzi przeciwko niektórym mniejszościom narodowym w naszym mieście – mówił radny Lejbuszyc. – Niech sobie kopią piłkę i nabijają guzy z dala od śródmieścia, gdzie są magazyny, sklepy i siedziby władz.

- Niestety, nie mogę zagwarantować – mówił przewodniczący wydziału podatkowego – że uda nam się wyegzekwować podatek od tej dochodowej, a nie zgłoszonej imprezy. Pragnę przypomnieć, ze dwa lata temu wydelegowany przez nas egzekutor został odwieziony do szpitala z trwałymi obrażeniami ciała. Renta inwalidzka więcej teraz kosztuje niż dochód z tysiąca takich imprez.

- Jest tu jeszcze jedna delikatna sprawa – zakończył temat sam wiceprezydent. – Patronuje tym rozgrywkom piłkarskim rzecznik prawa z powiatu, mianowicie znany panom sędzia sądu dla nieletnich. Stwierdził on w prywatnej rozmowie ze mną, że młodociani skazańcy, po odbyciu kary, muszą mieć gdzieś ujście dla swych temperamentów, że lepsza niezalegalizowana impreza nić masowy napływ młodocianych recydywistów do przeładowanych domów poprawczych. Myślę, że najlepiej wykreślić z protokołu ten punkt, jak i dyskusję wokół „Jutrzenki” i „Gwiazdy” i uznać sprawę za niebyłą, nie istniejącą. Oczywiście jest wskazane, aby na tych imprezach była obecna policja, nieoficjalnie, jako widzowie, reagująca tylko i wyłącznie w wypadkach koniecznych.

Tak relacjonował ci Stefek Liberadzki przebieg tajnego posiedzenia Rady Miejskiej. Relacja jest prawdopodobnie wierna, prawie z pierwszej ręki, bo pochodzi od stryja Liberadzkiego, którego kuzynka przyjaźni się z żoną radnego, magistra Lejbuszyca.

Doszła cię ta sprawa i z innej strony. Leser, który już zdążył zrobić kilka wieczornych wypadów do matecznika starego miasta, gdzie poznał paru wybitnych, liczących się w miasteczku gołębiarzy, przyniósł z tego skrzydlatego światka świeżą informację.

- Ty, bracie, może się wybierzesz w niedzielę na mecz? – pyta cię i oblizuje wargi końcem języka.

- Od kiedy to interesujesz się sportem? Jaki znowu mecz?

- Grają chłopaki z „Jutrzenki” i z „Gwiazdy”. Bracie będzie na co popatrzeć! Spokojna głowa, wpuszczą nas bez biletów.

- Szkoda czasu. Na pewno jakieś patałachy z dzikich drużyn.

- Ty, bracie, chłopaki mówili, że ma być prawdziwy sędzia z powiatu. Co ty na to?

- Jak będzie ładna pogoda, to może się wybiorę.

Już od wczesnych godzin rannych ciągną w kierunku koziego stadionu nieprzeliczone tłumy miłośników piłki nożnej. Nieprzeliczone po prostu dlatego, że nikt ich nie liczył.

Jedni spieszą, aby zająć któreś szesnastu siedzących miejsc na czterech ławkach przyniesionych tu nocą z parku miejskiego, inni – klanami rodzinnymi, z niemowlakami włącznie – by w dogodnym miejscu, na murawie, rozlokować się na kocu. I jedni i drudzy – jeśli idzie o mężczyzn – mają kieszenie wypchane butelkami, kaszanką od Grelusa i słoikami z kiszonymi ogórkami ze sklepu Szylmana. Te i owe – jeśli chodzi o płeć ongi piękną - dźwigają przenośne ubikacje fajansowe swych nieletnich pociech oraz butelki uzbrojone w smoczki napełnione mlekiem z własnych, czteronożnych spółdzielni mleczarskich, porykujących na zapleczach drewnianych domków.

Młodzież, reprezentowana najliczniej, gromadzi się w dwóch wrogich obozach, leżących po przeciwległych stronach stadionu.

Jedna z tych grup – mieszkańcy nowego miasta – nazywani pogardliwie obcuchami i przybłędami – unosi transparenty z hasłami : „Niech żyje Jutrzenka! Precz z łachudrami z Gwiazdy!”. Druga grupa – młodzież ze starego miasta, którą określa się pogardliwie nazwą łyków staromiejskich i ziomków – niesie na deskach wyłuskanych ze stodoły, bojowe hało: „Precz z Jutrzenką! Obcuchy do budy!”.

Była też trzecia, wprawdzie tylko jednoosobowa grupa – mianowicie Bronek Kuśmierzak – reprezentująca ponadregionalne, ogólnonarodowe hasło, skierowane przeciwko nieobecnym na stadionie, siedzącym cicho w swych ubogich sklepikach drobnym kupcom. Hasło to, tak często pojawiające się na drewnianych murach miasteczka, zachęca określoną grupę wyznaniową do wyemigrowania na jedną z odległych wysp.

Kuśmierzak obnosi swój transparent wokół stadionu, zachęcając przy okazji zebranych do nabywania poczytnego pisma „Orędownik”.
Ceny biletów wstępu na stadion, który w potoczne dni jest po prostu pastwiskiem lokalnych kóz upstrzonym gęsto czarnymi bobkami, są zróżnicowane: dla żołnierzy, członków straży ogniowej w mundurach oraz członków organizacji „Strzelec” – po pięć groszy, dla uczniów = po dziesięć groszy, bilety normalne – dwadzieścia groszy, a dla Kuśmierzaka – bezpłatnie. Trzy miejsca siedzące, zarezerwowane dla prezydenta miasta, komendanta policji i księdza dziekana, są traktowane jako trybuna honorowa, zaś pozostałych dwanaście miejsc siedzących – po pięćdziesiąt groszy.

Trzeba nadmienić, że owe trzy miejsca na trybunie honorowej nigdy nie miały zaszczytu dźwigać na sobie ojca miasta i dwóch pozostałych przedstawicieli władzy ziemskiej i wiekuistej i mimo że stały puste, nikt z publiczności nie śmiał z nich korzystać.

Znaczna ilość widzów ogląda widowisko sportowe bezpłatnie, wypełniając okna sąsiadującej ze stadionem jednopiętrowej kamienicy, górującej nad całą dzielnicą, lub śledząc igrzyska przez szpary w płocie. Do wypiętych podglądaczy strzela z procy ukryty w gałęziach kasztana niedorozwinięty syn grabarza. Złośliwi mówią, że w ten sposób pragnie dostarczać swemu ojcu świeży towar, potrzebny do wykonywania trupich czynności.

Punktualnie, z godzinnym opóźnieniem, pojawia się na boisku, wraz z dwoma sędziami liniowymi, główny arbiter, pan Mysiołczyk, sędzia sądu dla nieletnich, dowieziony tu z powiatowego miasta wozem strażackim zaprzężonym w dwa rumaki, z których jeden pozostał na szosie, ponieważ zasłabł z niedożywienia, jako że cena paszy treściwej przekraczała możliwości budżetowe ochotniczej straży.

Tuż za zespołem sędziowskim zaopatrzonym w chorągiewki sygnalizacyjne i gwizdki wypożyczone z drużyny harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki, wbiegają zawodnicy obu drużyn.

Jedenastka „Gwiazdy” jest ubrana w zielone spodenki, a gracze „Jutrzenki”, dla odróżnienia występują bez spodenek.

- Lepsza draka! Mają chłopaki pomyślunek, co? – trąca cię łokciem Leser i klaszcze z całym stadionem. Siedzisz obok niego na sczerniałej desce. Nie żałujesz, że dałeś się namówić na ten mecz. Pogoda piękna. Słońce przygrzewa jak w lipcu. Nad tobą błękitne niebo, wokół rozbawiony, radosny tłumek. Jak niewiele tym ludziom potrzeba do szczęścia!

Nagle pojawia się przy was gibki, szybki, bystry Żeniek Michel.

- Kogo tu widzę? Panowie z metropolii na kozim stadionie?

- Pokazujesz oczami na Lesera jako sprawcę waszej tu obecności i przesuwasz się na desce, robiąc miejsce dla klasowego kolegi.

- No, będzie nas miał kto informować who is who – mówisz.

Jakiś chudy wąsal uznał widocznie kostiumy „Jutrzenki”, a raczej ich brak za obrazę moralności i demonstracyjnie opuszcza stadion, żądając zwrotu pieniędzy.

- To pan Łysiak, kościelny – informuje Żeniek. Ale oto sędzia, po dłuższej naradzie z plutonowym Maślińskim, powziął decyzję, aby gracze sankiuloci udali się do szatni i przywdziali cywilne spodnie.

Przybytek zwany szumnie szatnią to po prostu waląca się szopa, w której pani Lisiakowa trzyma swoje kozy i króliki.

Kiedy gracze „Jutrzenki” zginęli w czeluściach szatni, sędzia nieopatrznie zagwizdał. Jedenastka „Gwiazdy” uznawszy to za sygnał do rozpoczęcia zawodów, skwapliwie korzystając z czasowej nieobecności przeciwników, ruszyła do ataku. Wśród gwizdów i oklasków publiczności zdążyła wbić do pustej bramki siedemnaście goli, w tym jeden samobójczy. Ową samobójczą bramkę wbił niedowidzący, krótkowzroczny obrońca, który kierując się raczej zmysłem powonienia, ruszył w kierunku własnej bramki, skąd wiatr nanosił zapachy wydzielane przez fabryczkę kleju stolarskiego.

- Ty ślepoku! – odezwały się głosy z trybuny. – Kup sobie binokle i wsadź na klupos!

- To syn portiera od Klebera – informuje wszechwiedzący Żeniek.

Wydawało się, że wynik meczu jest już przesądzony, jednak radość kibiców ze starego miasta jest przedwczesna, bo oto kibice z nowego miasta przerwali kordon policji w osobie plutonowego Maślińskiego, wtargnęli na boisko i rzucili się na „gniazdowców”. Gracz lewoskrzydłowy doznał poważnej kontuzji na skutek złamania się na nim deski ze stodoły Wojciecha Gędźby z ulicy Bugaj, a jedna ze spłoszonych kóz ze stadniny Leonarda Kraja stratowała śniadanie familii Grzesiaków z ulicy Kaplicznej.

W czasie gdy wezwany weterynarz dr Kłapacz-Bezrożyński opatrywał lewoskrzydłowego, został poszkodowany tą samą deską środkowy napastnik. W wyniku starcia odpadło mu ucho, i co gorsza – lewe. Nie wyeliminowało go to z gry, jako że nie uszami, a nogami posługują się piłkarze.

- Pani Kupczakowa! – pyta sąsiadki siedząca obok was młoda matka, karmiąca piersią niemowlaka. – A co to tamte nie wychodzą z szopy? Mogliby stanąć w obronie swojaków, no nie?

- A to nie wiesz pani, że one tam sobie tera chlają? Popiją, to i wyjdą. Trza młodych wyrozumieć. Jeszcze wkurzą tym z „Gwiazdy” niejedną bramkę. Będzie na co popatrzeć – odpowiada pani Kupczakowa, zagryzając pomidorem wypróżnioną ćwiartkę domowej lemoniady.

Tymczasem bramkarz Piegus, syn dozorcy z fabryki haczyków rybackich – jak was poinformował Żeniek – wyrwał z korzeniami słupek i wymachując nim, nie dopuszczał do siebie rozzuchwalonych kibiców „Jutrzenki”. Ani gwizdki sędziego, ani plutonowego nie skutkują. Po prostu przygłusza je zgiełk na trybunach, chrzęst kości, łamanych desek, niecenzuralne okrzyki nawołujące do boju rozgrzanych walką kibiców z nowego miasta.

Kibice ze starego miasta na razie nie reagują. Siedzą spokojnie, przyglądają się z dużym zainteresowaniem masakrze, dokonywanej na ich drużynie i tajemniczo uśmiechają się, komentując epizody walki.

- Niech ino wyjdą z szatni te lebiegi z „Jutrzenki”, damy jeim wtedy wytrzask! – zapewnia jakiś zachrypnięty piegus, wysączając dwupalcówką zakatarzony nos.

- Damy jeim taką jutrzenkie, że jeim gwiazdy w ślipiach staną!

- Dobrze, żem wzion z domu gazrurłkę! – drze się pracownik fizyczny z cegielni Lipsztajna. – poprzetrącam jeim giry, że na czworakach będą wracać!

- Za to, że naszego Władka poszkodowali na uchu powyrywam jeim nogi z dupy! – odgraża się Wiciu Szklarek, student z poprawczaka.

Pogróżki kibiców ze starego miasta nie były czcze choćby dlatego, że nie pili na czczo, tylko zagryzali denaturat kiszonymi ogórkami.

Ledwie wyłoniła się z szatni jedenastka „Jutrzenki”, osłabiona teraz o trzech zawodników o słabszych głowach, tłum kibiców ze starego miasta zaatakował ją gradem kamieni, wyłuskanych z bruku ulicy Tuszyńskiej i deskami wypożyczonymi z płotu, okalającego stadion.

Teraz walka toczy się w dwóch ogniskach: jedna grupa łoi jedenastkę zdekompletowanej „Jutrzenki”, druga – zawodników klubu sportowego „Gwiazda”. Po obu stronach gęsto pada trup. Syn grabarza krąży teraz w pobliżu leżących i patrzy, którego by z nich dobić łopatą. Szczęściem nie ma łopaty, a domniemane trupy podrywają się do dalszej walki.

Plutonowy Maśliński i posterunkowy Cmok starają się okrążać i zamknąć w kleszczach walczące grupy, ale przysłowie, które jest mądrością narodu, mówiące, że siła złego na jednego, raz jeszcze potwierdziło swą prawdziwość. Odstąpiwszy więc od pierwotnego planu strategicznego, plutonowy przez tubę strażacką rzucił wezwanie: „dzieci, kobiety i księża – wyjść!”. Wprawdzie na kozim stadionie nie znajdował się ani teraz, ani w przeszłości żaden ksiądz, ale szacunek dla stanu duchownego nakazywał tak właśnie, a nie inaczej, sformułować wezwanie mające na celu zabezpieczenie życia i zdrowia bezbronnym mieszkańcom.

- A swoją drogą przydałby się tu zawsze lekarz dyżurny i kapłan do udzielenia absolucji w obliczu zagrożenia – mówi Żeniek.

Konstanty Blekuć, tkacz i ogrodnik, a w danym momencie prawoskrzydłowy „Jutrzenki”, korzystając z ogólnego zamieszania, wbija do oddalonej od centrum walki bramki „Gwiazdy” gola za golem. Liczy je urzędowo sędzia liniowy, sublokator Blekucia.

Kiedy bramka runęła pod naporem uciekających widzów, sędzia liniowy zdążył odgwizdać dziewiętnaście goli, wbitych przez Blekucia i wygłosić przez tubę wynik meczu 20:16 na korzyść „Jutrzenki”, po czym szparko przesadziwszy płot, ujść przed goniącymi go kibicami „Gwiazdy”. Główny arbiter dawno już zginął z pola walki i z pola widzenia.

Płacz uchodzących wdów i sierot, łkanie dziatwy, brzęk przenośnych ubikacji i bek kóz łączy się z łoskotem łamanych desek i z chrzęstem kości. Wśród fali uciekinierów mignęła czarna sylwetka sędziego sądu dla nieletnich.

- To nie był mecz a chestertonada, w której walczyły całe dzielnice.

- No i jak? – odzywa się Żeniek. – Myślałeś, że chodzi tu tylko o „Gwiazdę” i „Jutrzenkę”? Trzeba na to patrzeć jak na periodyczne trzęsienie ziemi czy wybuchy wulkanu. Naród pulsuje, gorączkuje, przechodzi stany zapalne – potem zdrowieje, dochodzi do siebie, aż do następnego kryzysu. Tym tłumaczę sobie pewną rytmikę wojen w historii.

Patrzysz przymrużonymi oczami na przestrzenne, otwarte, chrześcijańskie niebiosa. Chcesz spytać rezydującego w bezkresnym błękicie Burmistrza Wszechświata, czy ci mieszkańcy jednego z miliona pulsujących na globie miasteczek są szczęśliwi, zadowoleni, że żyją? Czy pragną żyć tu i teraz, czy też marzą o emigracji do innego, pozaziemskiego świata? Może natura tak ukształtowała tych ludzi, że czują potrzebę uczestniczenia w wydarzeniach trudnych, konfliktowych, bolesnych, że w nich odnajdują siebie, obwieszczają, rejestrują swą osobowość, współudział w nawałnicach, w burzach, które mijają, by odsłonić te piękniejsze skrawki słonecznego nieba?

Przed wiekami pewien myślący Grek określił tę potrzebę natury ludzkiej słowem katharsis, ale na pewno miliony lat przed nim wymyślił te człowiecze resory Burmistrz Wszechświata…

Leser idzie obok ciebie. Bombarduje cię pytającymi, chełpliwymi oczami. Emanuje z niego energia i radość życia.

- Co, nie mówiłem, że będzie fajnie? A widzieliście tego gnojka, co bramki wbijał, jak go kumple na kocach nieśli? Te z „Gwiazdy” wbiły mu tyłek dziewiętnaście kopniaków, co?

Żeniek patrzy na ciebie porozumiewawczo, dyskretnie uśmiecha się i przenosi spojrzenie na Lesera.

- To cześć! – mówi zatrzymując się przy rogu. – Trzeba iść do domu trochę pomieszkać. (Maciej Józef Kononowicz „Wenus w małym miasteczku”, Łódź 1983 r.) Wikipedia.org - Maciej Kononowicz

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij