www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Pałker

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Ukazała się książka Janusza Malinowskiego „Ciastko z Kremlem”. Autor, perkusista i przedsiębiorca w branży muzycznej, jest klasycznym self-made-manem, nie ślęczał długo nad książkami, nie szukał bezpiecznego etatu w miejskich instytucjach. Ponosiła go zawsze szlachecka fantazja. Lubił ciągłe zmiany i ruch, nowe inicjatywy i wyzwania. Po prostu urodzony ryzykant. Bystrzak i urwis w jednym. We wczesnej młodości był już „zmieniaczem rzeczy”, sprzedawcą piasku, pracownikiem leśnym, obserwatorem, wytwórcą pustaków, zbieraczem runa leśnego, sygnalistą torowym, „elektroterapeutą” i nieco później ślusarzem, mechanikiem, przemytnikiem, ekonomistą, kioskarzem, nagłośnieniowcem, muzykiem estradowym, menadżerem, producentem pałek perkusyjnych itd. Z błyskiem w oku rozglądał się wokół i patrzył jak realizować muzyczne pasje z korzyścią dla siebie. Miał szczęście ponieważ przyszło mu żyć w czasach zmian ustrojowych, które dały osobom jego pokroju wiele możliwości do działania. Łatwość nawiązywania kontaktów też się przydała. Spotkał Darka – „Łącznika z Udanym Biznesem” i Ewę – „Francuską Łączniczkę z Kapitalizmem”. Zjeździł Kraj Rad i inne demoludy (kraje socjalistyczne), w interesach bywał również na Zachodzie. Książka jest zbiorem zabawnych, czasem absurdalnych i zaskakujących scenek, i opowiastek obyczajowych. Nie zabrakło także obrazków z „Miasta Mojego Kochanego” czyli Pabianic.

Poczta

Może to było tak … Jakiś czas temu w Mieście Moim Kochanym stałem w kolejce na poczcie. Na takiej współczesnej poczcie. Albo może – na takiej dziwnej poczcie. W każdym razie na takiej, gdzie sprzedaje się wszystko – „mydło i powidło”.

Tak już mamy od kilku lat.

Płacę w okienku i chcę odchodzić … Ale nie ma łatwo. Pani oferuje mi milion rzeczy, które zapełniają półki obok niej. Litania dochodzi do książki. Chce abym kupił jakąś..

Nie chcę kupić jakiejś. Urzędniczka nalega … W końcu denerwuje mnie to na tyle, że mówię:

- Książkę to ja sam piszę!

Z boku śmieje się młoda dziewczyna. Przecież wszyscy na poczcie przechodzą przez tę torturę proponowania i odmawiania.(…)

Ta sytuacja (poczta jako supermarket), moja reakcja – to wszystko jest śmieszne, trochę dziwne, ale tak jednocześnie prawdziwe i absurdalne, że sam nie wiem czy mam się śmiać czy płakać nad nasz a nową polską rzeczywistością.

Opowiedzieć o bzdurach i absurdach tych wielu różnych rzeczywistości, w których żyłem? O bzdurach i bezsensie komunizmu w Polsce i w Rosji, ale też o bezsensownych stronach naszego nowego kapitalizmu? Czemu nie – w moim życiu wykonywałem pewnie z czterdzieści różnych profesji, które zapewniały mi chwilowe utrzymanie i jaką taką stabilizację.

Chłopięce zabawy

(…) Wychowałem się na prostej ulicy. W obydwu znaczeniach. Na krótkiej i prostej ulicy (inne wokół biegły łukiem) wysypanej czarnym żwirem, z zarośniętymi trawą płytkimi rowami melioracyjnymi. Na biednej ulicy, gdzie życie jest proste – co nie znaczy, że łatwe. Jest też coś w rodzaju atrakcji – mieszkamy sześćdziesiąt metrów od cmentarza katolickiego.

Na naszej ulicy jest wielu chłopaków a niewiele dziewczyn … To ważne.

Ulica służy nam za plac zabaw – aż do późnych godzin. Telewizji jeszcze prawie nie ma, a jak już jest – to nadają jeden popołudniowy program przez dwie godziny.

Najczęściej bawimy się w wojnę. Gramy w palanta, w państwa-miasta i oczywiście – w kowala. Grając w kowala rzuca się kawałkiem ołowiu. Kto rzuci najbliżej ustawionych w piramidę monet. Ten najlepszy „zbija”. To znaczy, że znowu bierze ten swój ołów („zbijacz”) i uderza w stos monet. Pieniądze rozlatują się na boki. Dla siebie bierze te, które upadły orłem do góry.

(…)Nóż… Należy przystawić nóż do umówionej części ciała i z tej pozycji wbić go w ziemię. Lub też – chwycić go w określony sposób i zrobić to samo. „Czółko”, „łokietek” – wiadomo. „Cykot” – rzut z machania nożem trzymanym za czubek. „Buła” – rzut nożem położonym na zaciśniętej pięści. „Kolanko”… tutaj właściwie należałoby po kolei wymienić wszystkie części ciała i wszystkie pozycje. O różnym stopniu trudności.

W tych czasach rodziny są wieloosobowe i po ulicach biegają całe „plemiona”, podwórko jednej kamienicy może mieścić kilkunastu spragnionych przygód młodych ludzi.

(…) Na sąsiedniej ulicy mieszkali dwaj bracia. Nie lubili naszej grupy. Raz spotkałem ich na placyku przy cmentarzu. Skończyło się tak, że mnie pobili. Na mój płacz natychmiast przybiegła ekipa z mojej ulicy.

Od razu łapią jednego z braci. Biorą go za ręce i nogi i na „trzy cztery” wrzucają do rowu ze ściekami.

Pomoc na czas. Pewnie dlatego (jak potem pomagali mi różni dziwacy w różanych krajach) często czułem do tych ludzi szczególną wdzięczność. Ta wdzięczność była jeszcze z dzieciństwa.

Cmentarz

Któregoś dnia założyłem się z kolegami, że sam północy, w godzinie duchów, przejdę przez cmentarz. Wybija dwudziesta czwarta i – z duszą na ramieniu –idę od głównej bramy w stronę rzeczki. Czujnie nasłuchuję każdego szelestu. A cmentarz jest jak z horroru – stary, gęsto zadrzewiony. Szumiący, trzeszczący, jęczący wiatrem w konarach, ze starymi, rozpadającymi się grobami.

Rozglądam się na wszystkie strony, ale jakoś ani jednego ducha nie udaje mi się spotkać.

Przedszkole

Chodzę do przedszkola… Było w budynku dawnego kościoła Mariawitów. Prowadziły je siostry zakonne. Jak zjadłem plastelinę (bo mi ktoś ją wrzucił do talerza, a kazali wszystko zjeść) to już nie chciałem tam chodzić.

Ale to jeszcze trochę potrwało.

Pamiętam, że codziennie musiałem pić dużą łyżkę tranu. Siostry mówiły, że to z wieloryba. Wcześniej na rynku widziałem takiego w ramach „pokazów dla ludności”. Wystawili ususzonego. Był cały czarny i bardzo długi. Tak go pamiętam.

Mozaika dzieciństwa…

Zimą jeżdżę na łyżwach. Podwójnych, doczepianych do butów, dokręcanych specjalnym kluczykiem.

Dom

W domu, w którym mieszkałem, było duże podwórko z zadbanym ogrodem. W tym budynku mieszkało osiem rodzin – w tym trzy ze mną spokrewnione. Każda z tych ośmiu miała swój wyznaczony ogródek.

Dla mnie wtedy ważne jest, że mieszka tutaj moja babcia. Babcia robi podpiwek i dobre domowe wino, a czasem gotuje raki. Sama zabija kury i króliki, które hoduje. To było normalne i większość tak robiła. Nie przeżywałem z tej okazji żadnej traumy.

Tata jest „ważny”. Teraz bym powiedział, że jest ważnym człowiekiem. Figurą. Należy do rządzącej nami jedynej uznawanej partii. Mimo to jest przez ludzi lubiany. Choć trochę nam zazdroszczą. Telefon mamy jedyni na całej ulicy… Patrzę na to wszystko oczami dziecka. I tak to „po dziecięcemu” pamiętam.

Pamiętam jak moja mama wielokrotnie okazywała się szczególnie dobrym człowiekiem. Pomagała ludziom. Przy tym miała inne poglądy niż tata. W późniejszym czasie należała do Solidarności. Pracowała w biurze.

Obrazki z dzieciństwa wyświetlają mi się w przypadkowej kolejności i tworzą mozaikę.

Maciek

Wzory. Wzorce. Modele… Był sobie taki jeden z moich bliższych kolegów o imieniu Maciek. Na naszej ulicy pojawiał się często, odwiedzając babcię. Z rodzicami mieszkał gdzie indziej.

Piękna, Widok, Żurawia, Żabia – to nazwy ulic naszego przycmentarnego rejonu. A Maciek mieszkał na banalnej Tkackiej.

Raz zaprosił do siebie znajomych. I mnie oczywiście. To była taka wycieczka z przewodnikiem. Nie byliśmy tam wcześniej, wiec nas prowadził. A my rozglądaliśmy się czujnie, gdyż Tkacka, to była ziemia innych „plemion”.

Niezaczepiani, dochodzimy na miejsce. Wprowadza nas do domu z dużym ogrodem. I tu dla nas zaczyna się kraina osobliwości. W płytkiej studni hoduje rybki. Nikt nie hodował ryb w studni. Maciek sam to wymyślił.

Ma psa wodołaza. To taki pies, co posiada błonę pomiędzy palcami i potrafi znakomicie pływać. Dla nas brzmiało to najpierw jak wymysł, ale takie psy rzeczywiście istnieją. I mają tę błonę.

Maciek bardzo mi imponował. Umiał coś tam zagrać na pianinie. Jednak dla nas to był już koncert. Przed występem, w instrument – między uderzające młotki a struny – wkładał gazetę. Grał … Słuchaliśmy … Ja słuchałem jakoś bardziej… Muzyka zaczynała być dla mnie istotna… Grał … Dźwięk był dokładnie taki sam jak na kowbojskich filmach … przez tę gazetę… Geniusz?

Może i geniusz … Nie wiem czy ktoś jeszcze na świecie wpadł na taki pomysł. Przez wiele, wiele późniejszych lat zajmowania się muzyką nigdy o tym nie usłyszałem…

Pierwszy z nas ma prawdziwe spodnie „oryginały”, czyli zachodnie jeansy. Jego tata jest pilotem. Pilotem samolotów. A Polska założyła wtedy sklepy z zachodnimi produktami, które nazywano Peweksami. I jemu rodzina wszystko kupowała za dolary – w takim właśnie Peweksie. Dla nas to jest jakiś niewyobrażalny świat, jak z filmu w telewizji.

Dlatego potem w Rosji dobrze rozumiałem ludzi, którzy wpadali w zachwyt stykając się z zachodnimi markami. Często za naszą przyczyną. Poprzez kontakt z naszą ekipą, sprzedającą między innymi sprzęt do studia nagrań. (…) Czyli znowu – znakomicie się w tej Rosji bawiłem. Teraz to ja grałem rolę dobrego wujka i „Bogatego Maćka”.

Maciek spełnił własne marzenia. Został zawodowym fotografem. Zajmował się też wyrobem ozdób i figurek z gliny. Wielki piec, wypalanie, malowanie… Cały długi i skomplikowany proces. Do tego zawsze sypał dowcipami na zawołanie, jak z rękawa. W klubie studenckim Kalefaktor i w kawiarni Empik. Często bywał tam duszą towarzystwa.

Rzeczka

W moim dzieciństwie była rzeczka. W rzece, jak to, panie Janie, w rzece , pływały wszelkiego rodzaju boże stworzenia: raki, ryby różnych gatunków – w tym szczególnie przeze mnie lubiane ryby „kolcówki”. I okonie..

Czuć się „jak ryba w wodzie” – wszędzie. W razie potrzeby „wycofać się rakiem” z trudnej sytuacji. Albo nie.. Albo – „nastawić kolce” i przetrwać. „Stanąć okoniem”.

Czegoś mnie to dzieciństwo nauczyło. Pewnie dzięki niemu umiem porozumieć się z każdym – bogatym czy biednym, w każdym kraju. Nawet nie znając języka. Potrafię się wycofać, kiedy sytuacja mnie przerasta. Czasem nastawiam kolce, kiedy uciec rakiem już nie można.

Czy to agresja?

Jako mały chłopiec strzelałem z procy do ptaków. Trafiłem wróbla. Spadł u moich stóp – zraniony – trzepotał skrzydłami. Przeraziłem się. Nie wiedziałem, co mam zrobić… Nadepnąłem małe stworzenie nogą i zmiażdżyłem..

Z bezradności i strachu… Wygląda na to, że z tego się bierze agresja.

Szkoła Muzyczna

„Granica dorosłości” – Raz. Podstawówka się kończy – dwa. Rozmowy w domu – trzy. Należy wybrać „kolejny etap” – cztery. Kolega z klasy namawia mnie do odwiedzenia szkoły muzycznej. 1,2,3,4 – zaczynam grać piosenkę mojego życia.

Do szkoły idziemy w trójkę. Zgłaszamy się na przesłuchanie. Po egzaminie okazuje się, że tylko ja mam poczucie rytmu i dobry słuch. W efekcie zapisałem się na puzon i pianino. Byłem zachwycony. Dostałem instrument do domu!

Ale nie wszystko idzie gładko. Rodzice traktują moje zamiłowanie do muzyki jak jakiś wielki żart. I chwilowy kaprys. Długo nie są przekonani…

W późniejszych latach żałowali, że w odpowiednim czasie nie wsparli mojej pasji.

Wtedy – jak zaczynam pierwsze ćwiczenia na instrumencie – domownicy śmieją się bardzo. Śmieją się z tego, że po rozciągnięciu – puzon jest większy ode mnie. Z powodu ich drwin (i trochę osłabionego serca) zmieniam instrument na perkusję.

Jednak do domu bębnów nie dawali …

Na szczęście dla domowników…

*

Po latach odwiedza mnie profesor od puzonu. Piosenka mojego życia trwa i ma już kilka zwrotek, kiedy otwieram sklep muzyczny. Jedyny w Mieście. Łatwo jest mnie znaleźć. Profesor przynosi gazetę. W gazecie jest artykuł o tym, jak w nieładny sposób dyrekcja pozbyła się go ze szkoły. Szkoda mi profesora. Pocieszam go jakoś. A on w którymś momencie stwierdza:

- Widzisz – jak byś nie zrezygnował i chodził dalej do mnie – to już dawno byłbyś dobrym puzonistą. Miałeś do tego wyjątkowy talent…

Prawda, nieprawda? Myślę o tym czasem…

*

Któregoś dnia w sklepie odwiedza mnie również mój profesor od perkusji. Jest już w mocno posuniętym wieku. Przynosi do sprzedania swój najlepszy werbel. Chce aby poszedł w dobre ręce… Wcześniej grywał na kotłach symfonicznych w słynnej orkiestrze Henryka Debicha. Tym razem komplementów nie usłyszałem… A to perkusja podbiła moje serce. A może byłbym lepszym puzonistą? …

Perkusja kojarzy się wszystkim (i dobrze!) z całym zestawem bębnów, talerzy i innych jeszcze instrumentów. Jednak w szkołach muzycznych podchodzi się do tego w inny sposób. Tam podstawowym instrumentem jest sam werbel. (To ten płaski bęben tuż przed kolanami). To na nim uczniowie grywają przez lata. I tylko na nim.

A my chcieliśmy grać na wszystkim! I graliśmy, ale jedynie po lekcjach. W tajemnicy. W szkole byliśmy wtedy tylko my i woźny. To granie było „surowo wzbronione”. Podobnie jak gra z wyobraźni – czyli „z głowy”. Uczeń musiał mieć przed sobą nuty.

Pewnego razu w szkole Profesor od Debicha robi nam niespodziankę. Późnym popołudniem – kiedy nie ma już innych nauczycieli – każe wystawić na korytarz cały set (komplet) perkusyjny. Włącznie z talerzami i tajemniczą „break maszyną”. Nie wiemy dlaczego.

Po pewnym czasie wychodzi z pokoju z bardzo młodym nieznanym nam chłopakiem. Modnie ubranym, w nowe dżinsowe spodnie i kurtkę. Takie „jeansowe” ubranko za dolary. W szkole muzycznej zapachniało Peweksem.

Wtedy to pierwszy raz widzę z bliska, jak gra się modnego rocka na bębnach. Dżinsowy chłopak gra prosty rytm – bardzo dynamicznie. Przez co wychodzi bardzo efektownie.

Widzę swoją przyszłość…

Młodzieżowy Dom Kultury (MDK)

Szkoła szkołą. Szkoła muzyczna … szkołą muzyczną. Do dzisiaj w Polsce gra się w niej repertuar klasyczny, muzykę poważną. A ja zawsze byłem niepoważny w zachowaniu i dosyć rozrywkowy. Zatem Bachem zostać nie chciałem – tym bardziej, że on nie grał na perkusji.

Granie z nut jest jak wypowiadanie cudzych słów. Niektórzy to lubią. Całe życie układają cudze słowa w nowe znaczenia. I dobrze. Dobrze jest nauczyć się zawodu muzycznego i jego niektórych tajemnic.

Ale gdzie tu jest miejsce dla wyobraźni? Nieraz całe życie wyobraźnia siedzi w kątku i płacze. Jak Harry Potter w komórce pod schodami…

Szkoła muzyczna na co dzień …. Internetu nie było…

Co było?

Domy kultury były.

Zapisuję się do MDK-u, zwanego z jakiegoś powodu „Domem Harcerza”. Grają tam różne zespoły, o których jeszcze nie mówiło się „kapele”. Ta nazwa przyszła później – z muzyką Młodej Generacji, w latach 80. A ja jestem w Złotych Latach 70. W epoce Gierka i otwarcia Polski na Zachód.

Co mi dało to wejście do domu kultury? Niemiecki sprzęt nagłaśniający marki „Regent”. To jest kopia Voxa. A Vox ustalał kanony na świecie. Źle to nie grało. I – co najważniejsze w pewnym okresie życia – grało głośno.

I grało w MDK-u.

I tu mnie mieli!

Mieli mnie całkiem i bez reszty. Aż magicznie. Jak magiczne, zielone oko w lampowym wzmacniaczu Regent. Niesamowite wrażenie robi na mnie chwila, kiedy (pod czujnym okiem Regenta) pierwszy raz w moim życiu gram … z pełnym zespołem muzycznym!

Z zespołem w składzie: organy Vermona (NRD), gitara basowa Alko (Polska), gitara elektryczna Samba (Polska), perkusja Ever Play-Polmuz (Polska). A także mikrofon MDU-Tonsil (Polska).

I, proszę państwa, jedziemy! Już gramy dla państwa. My gramy głośno i z przekonaniem, a państwo tańczycie. W parach. Nie ma żadnego solo. Chłopak musi tę dziewczynę poprosić. Takie straszne czasy…

Państwu się wydaje, że pięknie tańczycie, a nam się wydaje, że pięknie gramy. Czyli wszyscy są szczęśliwi. To jest Prawdziwa Scena. Za nami zawieszona jest ciężka, aksamitna kotara, Kotara (czyli kurtyna) znakomicie tłumi dźwięk. Pewnie dlatego dla nas wszystko brzmi wyśmienicie … A państwo tańczycie…

Umiemy zagrać niewiele. Tylko dwanaście utworów. A i tak wystarczy na całą zabawę. W tym czasie życie płynie wolniej, zatem „kawałki” gra się dłuższe. Bywa, że trwają po dwanaście minut. Gramy dużo solówek. Każdy ”wyżywa się” maksymalnie na swoim instrumencie.

Z MDK-u, zwanego (jak już państwu wiadomo) Domem Harcerza – po konkursie i wygraniu eliminacji – wyjeżdżamy na festiwal. Na Mazury, do miejscowości Pieczarki. (…)

Sprzęt

W czasach PRL-u w Moim Mieście Kochanym było wiele zakładów przemysłowych. Taka ich duża liczba najbardziej była widoczna podczas pochodu pierwszomajowego. A odbywał się rok w rok. Tuż przed samym świętem, przy głównej ulicy, na słupach od oświetlenia, rozwieszano głośniki. Często zdarzało się, że – jak już je sprzątali – to zabierali …puste skrzynki. Bez głośników.

Muzycy zawsze poszukiwali sprzętu… Wszędzie.

W większych zakładach pracy – w świetlicach – ćwiczyły różne zespoły. Orkiestry dęte, modne zespoły mandolinistów. Z reguły pod opieką zatrudnionego na etat instruktora. Podczas obowiązkowego święta pierwszomajowego grały czasem trzy orkiestry dęte po sobie. Każda z nich dochodząc do głównej trybuny, przystawała i dawała popis.

Obecność na pierwszomajowym pochodzie była obowiązkowa. Zwłaszcza dla uczniów szkół. Niestawienie się groziło zmniejszeniem oceny na świadectwie. A to działo się na miesiąc przed wypisywaniem świadectw. (…)

Graliśmy głośno

(…) Latem często zdarzały się koncerty w muszli koncertowej w parku Słowackiego. Najczęściej grałem w salach okolicznych Ochotniczych Straży Pożarnych.

Chętni „na zabawę” chodzą wtedy na pieszo – po dziesięć i więcej kilometrów. W strażackich remizach zabawy odbywają się w piątki i soboty. Rzadziej w czwartki czy niedziele.

Ludzie chcą zwykłej prostej, tanecznej muzyki. My akurat im tego nie dawaliśmy. My – młodzi -”gorąca krew” – graliśmy ostrego rocka. Często naśladując utwory wielkiego gitarzysty – Jimi Hendrixa.

Graliśmy głośno. Tak głośno, na ile nam sprzęt pozwalał. Mówiło się: „Gramy – ile fabryka dała”.

Nasze lampowe wzmacniacze (wyposażone w cztery lampy EL34) dawały około 100 Wattów . Każdy. Po zabawie, już w domu, długo jeszcze wtedy mam muzykę w uszach. Taki to szedł „czad” z naszych głośników. Ludzie na zabawach bawili się znakomicie. Z reguły sale były pełne.

Podczas samej imprezy, zwykle na dużej przerwie, typowym poczęstunkiem jest puszka rybna. I najtańsze wino – popularnie nazywane „jabol”,”alpaga”, ”bełt”, czy „patykiem pisane”.

Jest też „J-23” – od bohatera znanego serialu telewizyjnego „Stawka większa niż życie”. „J-23” dlatego, ze przez bardzo długi czas utrzymywała się jego stała cena – 23 złote. Szczególnie mocne było „wino patykiem pisane”. I szczególnie popularne. Jego ”moc” dochodziła do 20 % zawartości alkoholu.

Sama nazwa wzięła się stąd, że słowo „Wino” na etykiecie (a szczególnie litera „W”) wyglądało, jakby ktoś je napisał patykiem na piasku.

Brr! Ja, Janusz (lat 16), a zarazem Mały Książę nie cierpiałem tego napoju (Co innego wino babci. Babcine wino jest pyszne!!!!) Raczej miałem rację… Zawartość siarki w „Patyku” zbliżała się pewnie do zawartości alkoholu. Oddech można było podpalać. Jak u smoka Filomidanka z bajki w telewizji.

Zabawy dla Ochotniczej Straży Pożarnej gramy od dwudziestej do trzeciej rano. (W niedziele do pierwszej po północy).

Przeważnie zabawowicze się biją (wieś na wieś), a w tle ryczą krowy…

Radio Luxemburg

W polskim radiu zagranicznej muzyki próżno było szukać. My utworów uczyliśmy się ze słuchu- słuchając radia Luksemburg.

- Ladies and gentleman, here is Radio Luxemburg.

Choć fale zanikały (z powodu rządowego zagłuszania), to jednak z uporem wyczekiwaliśmy chwili nadawania listy przebojów. Wysłuchując i wyłapując co lepsze utwory. Ważne też zaczynało być, kto miał jakie radio.

Jednak sprzęt służący do grania był dla nas jeszcze ważniejszy. Początkowo używaliśmy wzmacniaczy lampowych. Ciężkich i gitar robionych przez kogoś ze zmysłem majsterkowania. Były to tak zwane „samoróby”.

Pamiętam jak miejscowy, zaprzyjaźniony stolarz zrobił dla mnie moją pierwszą wymarzoną gitarę. Gitarę elektryczną. Sam próbowałem ją ”uzbroić” w te elektryczne przystawki.

W związku z tym wybrałem się tramwajem do pobliskiego miasta w celu zakupu.

Kupiłem komplet przystawek i wszystko, co było potrzebne do mojej konstrukcji. Wydałem co do grosika całe pieniądze, które miałem przy sobie. Tak że – ze względu na brak kasy na bilet tramwajowy – przez dziesięć kilometrów do domu szedłem piechotą. No cóż – poświęciłem się by mieć tę swoją pierwszą gitarę. Elektryczną! Albowiem – na gitarze też umiałem zagrać. Bu-du-dum!

Moi koledzy również kombinowali. Zamawiali konstrukcje u miejscowych zdolnych ”inżynierów”. Wzmacniacze i kolumny ”budki” – olbrzymie (i ciężkie) szafy głośnikowe.

[Tutaj (wyjątkowo) chciałbym podać nazwisko największego w Moim Mieście Kochanym ”speca” od wzmacniaczy lampowych …. – proszę państwa – Włodzimierz Tosik! – wielkie dzięki.]

Jako jedni z pierwszych zespołów – na wokal używaliśmy najnowszego dzieła myśli technicznej – czeskiej ”Echolany” (taśmowa kamera pogłosowa). To cudo powtarzało każde słowo. W nieskończoność. Jak papuga na ”spidzie” …

Dirty Side

(…) To jestem managerem. Połową managera (Czekam na Ewę…)

Dużo wcześniej, w Polsce, podczas jednego z wielu naszych spotkań Ewa zaproponowała mi zorganizowanie trasy koncertowej. Dla francuskiej rockowej grupy Dirty Side. Była z nią zaprzyjaźniona.

- Ewa, to kompletnie nieznana kapela na naszym polskim rynku.

Z pewnością będzie klapa … Na razie temat się urywa.

Jednak, po pewnym czasie, pomysłem zainteresowałem Darka. Mojego Łącznika z Udanym Biznesem. [Darek pojawił się na chwilę w wyprawie Trzeciej. Wygrał Rajd Do Centrum Mińska. Był również w innych miejscach. Już Ewa jest tajemnicą. Darek jest Tajemnicą przez Duże „T”. Wiele rzeczy w moim życiu zdarzyło się dzięki niemu …]

Otóż Darek tak (tajemniczo) zadziałał, że niebawem zostaliśmy zaproszeni (ja i Ewa) na spotkanie z organizatorami festiwalu sopockiego. W Grand Hotelu w Sopocie. Starym hotelu z tradycjami.

Materiały reklamowe były skromne. Analogowa „czarna płyta” – longplay (LP) z ich własną muzyką po angielsku. Wokalista pochodził z Australii. Oczywiście ich zdjęcie też było w materiałach. „Ojcowie Sopotu” zaproponowali nam wymianę. Tak zwany barter. To znaczy – do Polski, do Sopotu, przyjeżdża zespół z Rosji, a Dirty Side mają za to tourne po Rosji. Bingo!

Dokładne ustalenia zabrały około półmroku … Pół roku gadania… (…)

Francuscy rockmani do Łodzi przyjechali pociągiem. Dokładnie - na Łódź Chojny. Grupa w składzie pięcioosobowym. Za cały bagaż mieli gitary i parę toreb. Z małego dworca odbierałem ich osobiście. Następnie zawiozłem do swojego rodzinnego miasta- do miasta Mego Kochanego. (To jest również rodzinne miasto Ewy).

Tajemnicą jest jak się upakowali do mojego „malucha” – małego fiata 126p. … Wokalista, bębniarz, basista, dwóch gitarzystów…

Od tego momentu zacząłem ich co chwila liczyć – żeby mi się nie pogubili. W pierwszym momencie kilku obcych ludzi wydaje ci się podobnych. Na poziomie ubioru Dirty Side byli do siebie podobni. A jednak w Polsce wyglądali jak przybysze z innej planety. Szczególnie kiedy byli razem.

Wszyscy ubrani w czarne skóry ze srebrnymi metalowymi ozdobami. I te buty… Buty to był istny kosmos. Ostrogi. Długie szpiczaste noski. Jakieś wytłoczenia. Na ulicy Mego Miasta Kochanego wzbudzili sensację. Był rok 1989 i wiele rzeczy tu widziano. Takich jeszcze nie widziano … Nie aż tak radykalnych.

No i mówili po francusku… Właśnie. Ten język był i jest mi obcy.

Większość komunikacji z zespołem odbywała się na migi i prostymi angielskimi słowami. Zresztą, oni tak jakby odgadywali, co będzie się działo. Potem w Rosji tak samo… Samochód: „Acha, wsiąść”. Autokar: „Tak samo – wsiąść. I wysiąść. Pociąg: „Wsiąść, usiąść, wysiąść”. Hotel – na hotelowych zwyczajach znali się lepiej ode mnie.

Jednak nazwali mnie „The Boss” …

W czasie krótkiego postoju w Polsce pokazałem im Miasto Moje Kochane i Miasto Łódź przy okazji. Parę rzeczy sobie kupili. Głównie dodatkowe srebrne ozdoby. A jeden z nich – zapasowe czarne, skórzane spodnie.

I tak ubrani - po trzech dniach wystartowaliśmy. Warszawa-Leningrad.

(…) Jak było z Ewą i z naszym wspólnym managerowaniem? W dniu, w którym my przyjechaliśmy pociągiem, ona też przyleciała do Leningradu – samolotem. Z mężem. Przyjechali taksówką z lotniska do hotelu. Dołączyli do nas. Na chwilę…

W Leningradzie akurat nastały białe noce. Trudno było zasnąć. Podczas takiej nocy jest szaro. Jak u nas w Polsce w pochmurny dzień. Przezroczyste zasłony w pokojach nic nie dawały.

Czemu o tym mówię? No cóż – białe, bezsenne noce prowokują do tego, aby jakoś zająć czas … Na przykład schodząc do kasyna w hotelu…. Po pierwszej nocy w Leningradzie-Petersburgu słyszę jak Ewa głośno kłóci się z mężem. Przy śniadaniu mówi mi, że wraca do Francji. [Ech, białe noce w Leningradzie! Ech, brak szczęścia w kasynie! Ech, południowy temperament męża!]

Ewa przed wyjazdem przekazuje mi wszystkie sprawy dotyczące finansów. Mówi muzykom, że od tej chwili opiekę nad grupą przejmuje The Boss. W papierach trasy Ewa pozostaje nadal współmanagerem. Między sobą (prywatnie na stronie) ustalamy, że za jej część wynagrodzenia kupię brylant. A w Leningradzkim Ermitażu kupię też od studentów ich co ciekawsze obrazy.

Czemu nie mogłem przesłać jej pieniędzy na konto? Ówczesne radzieckie/rosyjskie ruble były niewymienialne… Trzeba było coś za nie kupić i ewentualnie sprzedać daną rzecz u siebie w kraju. Nie wiem czy Ewa sprzedała ten brylant, który jej rzeczywiście potem kupiłem. Widziałem go kiedyś na jej palcu. Lecz obrazy ma do dziś.

Jeszcze kilka słów o pieniądzach. Po każdym zakończonym koncercie była wypłata w rublach. Niewymienialnych. Muzycy z zespołu (i cała ekipa) zarabiali (dziennie na głowę) tyle ile wynosiła miesięczna pensja rosyjskiego lekarza. Była to kupa forsy. Jak na Rosję. Ale już mówiłem, że ruble były niewymienialne. Można było za nie szaleć na miejscu. W Polsce i we Francji nic nie znaczyły.

Na początku moi Francuzi nie łapali wartości zarabianych pieniędzy. Jeszcze nie wiedzieli, co zrobią z tak dużą ich ilością… Jakoś jednak czułem, że się rozkręcą. I że za chwilę będą mieć swoje pomysły. Chwilowo ich pomysły były jeszcze niewinne…

Stoimy na peronie dworca kolejowego. Jest tam (napisany cyrylicą) „Zakaz Palenia”. Wokalista, Australijczyk (nieświadomy cyrylicy) spaceruje środkiem peronu. I dymi na całego… Nagle podchodzi do niego dyżurny w mundurze. Chce go wylegitymować.

- Obywatelu, tam napisano „Kurit Nielzja”.

- I’m French! – muzyk próbuje się tłumaczyć.

- Jak Was, obywatelu, zaraz zdzielę pałą, to szybko wybiję wam z głowy tę Francję! Ciemny na gębie. Chuligan! Pewnie z Kaukazu! Francuza mi tu udaje!

Mundurowy już chwyta za tę swoją długą pałę. Na szczęście widzę, jaki ma zamiar i pokazuję mu papiery.

Francuski Australijczyk był ciemnej karnacji. Ubrany niedbale. Zatem trochę podobny do przyjezdnych z południowych republik. (…)

W Samarze (obecnie Kujbyszew) gramy cztery koncerty. Na stadionie siedem tysięcy ludzi. Zawsze piszę, ilu widzów brało udział w koncertach. Francuzi byli zszokowani tą ilością, choć muszę przyznać, że z koncertu na koncert wypadali lepiej i zasługiwali na zainteresowanie. Jednak do tej pory we Francji grali małe ”sztuki”, a tu nagle, ni stąd ni z owąd, byli popularni jak co najmniej ACDC.

W Samarze Francuzi poczuli rock and roll. Zrobili swój pierwszy „bardach”. Poniszczyli łóżka, krzesła, stół, dywanami rzucali przez okno. Za wszystkie szkody płaciłem z ich gaży…

- Darek, co oni by z tymi rublami zrobili we Francji. (…)

W miastach jest dużo tajniaków. W każdym większym sklepie jubilerskim, przy drzwiach, siedzi co najmniej jeden. Jak ktoś kupuje pierścionek z brylantem lub droższy wyrób ze złota – tajniak idzie za nim i śledzi, dokąd idzie.

Musiałem się nieźle nagłowić, jak go zgubić. Udaje mi się – kupuję brylant dla Ewy i jakoś gubię szpiega w parku. (…)

Z Toglatii jedziemy do Penzy. Dajemy dwa koncerty w bardzo zimnej hali. Choć to pełnia lata w środku jest bardzo chłodno. Widzę, że deskami przykryto wielkie lodowisko. W tej hali trenuje, znany w Rosji, klub hokejowy.

Po chwili widzę ludzi wchodzących na koncert. Całymi drużynami maszerują żołnierze, w równym szyku. Widownia wypełnia się po brzegi, samym dzielnym wojskiem. Ciekawie to wygląda – na oko jakieś dwa i pół tysiąca jednakowych mundurów.

Nasz polski realizator bawi się w generała. Cały sprzęt muzyczny (ciężkie kolumny i wzmacniacze) żołnierze – na jego rozkaz – wnoszą i ustawiają. We wzorowym wojskowym szyku … Wreszcie daje „Spocznij!” Koncert… (…)

Z Penzy lecimy samolotem do Krasnodaru – tysiąc trzysta kilometrów. Nasz sprzęt jedzie rosyjskim tirem … (…) Wczesnym rankiem, na ryneczku, na zapleczu hotelu moi Francuzi coś kupują. Myślę sobie – „hasz”. Palą w ukryciu. Wszędzie śmierdzi. Zapach bardzo podobny do „Sportów”.

Może jednak jest to prawdziwa marihuana… Nocą w hotelu robią kolejny „bardach”. Z drugiego piętra przez okno wyrzucają lodówkę, podpalają dywan a łóżka wywracają do góry nogami.

Płacę za straty i wszystkie szkody. Nie ma sprawy – „rock and roll”…

Wieczorem całą grupą schodzimy coś zjeść. Siedzimy przy stole a tu nagle stoły fruwają. (Rosjanie, jak zaczynają się bić, najpierw wywracają stoły. Chyba, żeby mieć więcej miejsca).

- Ruskie się biją!

Zaraz – bach – gaśnie światło. Nastaje kompletna ciemność. Słychać tylko czyjeś jęki. Uciekamy do pokojów, ale wokalista jest ciekawy rozróby. Wraca.

- Darek, muszę go jakoś stamtąd zabrać!

Podchodzę z tyłu, łapię „kangura”, podnoszę do góry i niosę na piętro. Po drodze „kangur” – Australijczyk- macha rękoma i nogami, ale w końcu poddaje się i rezygnuje z widowiska.

Rosyjski rock and roll… (…)

Nazajutrz wracamy do Leningradu-Petersburga. Samolotem. Wysokość dziesięć tysięcy metrów nad ziemią.

Przesiadka na pociąg do Warszawy. Na granicy rosyjscy celnicy wzywają mnie do siebie, jako opiekuna grupy. Grożą, że zatrzymają Francuzów w Rosji. Pretekstem jest to, ze stemple w paszportach są niewyraźne. Domyślam się, że bez łapówki nas nie przepuszczą…

Po wypiciu z nimi odpowiedniej ilości wódki (piją tylko w dużych szklankach po herbacie) i wręczeniu odpowiednich „suwenirów” – stemple stają się wyraźne.

Przepuszczają nas.

W Warszawie żegnam się z zespołem Dirty Side. Ostatni raz ich liczę- wokalista, bębniarz, basista, dwóch gitarzystów… Są wszyscy.

I teraz odjeżdżają z mojego życia. Trochę szkoda. Przypadli mi do serca. A ja im..

Dirty Side - Rock 'n' roll

Pałki

Plan B od początku obejmował rozkręcenie jakiegoś własnego interesu. W okolicach 1984 roku wymyślam produkcję pałek do perkusji.

Pałki mi się bowiem łamią, jak każdemu perkusiście i dlatego są ciągle potrzebne. Do tego wydają się proste w produkcji. Kawałek drewna i już…

Oczywiście tak nie jest. Ta prostota jest złudna. Ale o tym muszę się dopiero przekonać. Początkowo robię pałki z drewna bukowego. Potem z klonu, akacji. W przyszłości – z najlepszego polskiego grabu. Podglądam wyroby Zygmunta Szpaderskiego, znanego na całą Polskę z produkcji dobrych bębnów i dokładania dobrych akcesoriów.

Pałki robię w różnych modelach. Jedynki i dwójki – bardzo cienkie – mają główki z ”łezką”. Trójki czwórki – z krótkim stożkiem, średniej grubości i długości. Siódemki i ósemki są smukłe, służą do grania jazzu. Dziewiątki, dziesiątki, jedenastki i dwunastki to same grubasy. Służą do rocka. A pały wyglądające jak kije od szczotki nie są profilowane tylko proste i z zaokrąglonymi końcówkami. Takie robię specjalnie dla pałkera z Lombardu, potem grającego w Klinczu. Tego muzyka, który pochodzi z Miasta Mego Kochanego.

Proszę Państwa – Włodzimierz Kempf!

Jest ciągle rok 1984. Pałki oznaczone skrótem nazwisk wspólników (gdyż mam wspólnika) - ”RiM” powoli zdobywają popularność. Rozprowadzam je po Polsce, wśród znanych i nieznanych bębniarzy. Zdarzyły się kiedyś zamówienia z ambasady Szwecji. Wysyłam też swoje pałki do Niemiec. Są to jednak małe ilości. Ciągle szukam stałego, dużego odbiorcy. (…)

Musikmesse Frankfurt – rok 1991

Pół roku po wystawie w Moskwie, wiosną, dostajemy zaproszenie na największe targi muzyczne w Europie Musikmesse Franfurt. Jedziemy razem z Darkiem.

Największe targi muzyczne w Europie odbywają się corocznie w Niemczech, we Frankfurcie nad Menem. (…) Jesteśmy uczestnikami, ale bez swojego stoiska. Zwiedzamy inne i w końcu trafiamy na jedno – dosyć małe. Dwóch Amerykanów prezentuje wzmacniacze gitarowe nieznanej jeszcze firmy Gorilla, perkusje Rogers, struny SIT… W sumie niewiele. Mają za to mnóstwo katalogów.

Okazuje się, że są właścicielami małej muzycznej hurtowni w Nowym Jorku. Rozmawiamy, opowiadamy o zmianach w Polsce.

I bums! Przed zakończeniem targów sprzedają nam swoje stoisko z całą zawartością. Pakują podręczne torby i wyjeżdżają z naszymi pieniędzmi. A my ten cały zakupiony sprzęt próbujemy spakować do Poloneza. Nawet przy pakowaniu „na ścisk” nie mieszczą się dwa kotły perkusji Rogersa.

Z wielkim żalem muszę zostawić je przy puszkach na śmieci. Polonez pomieścił tyle co dobra furgonetka. (...)

Janusz od Fendera

W ten sposób nabieraliśmy doświadczenia i łapaliśmy zachodni wiatr w żagle. W następnym roku na tych targach udało się mojemu przyjacielowi wynegocjować wyłączność sprzedaży (tzw. deal) na dobrze znane w świecie firmy: Fender, Ensoniq, Zildjan.

Po jakimś czasie Darek powiedział jednemu z Amerykanów, Tony’emu, że robię dobre pałki.

I ten – tak po prostu, od razu – zaproponował, że może moje pałki sprzedawać na cały świat. Zapytał jednak czy jestem w stanie – w jeden rok- wyprodukować milion par. (…)

Ciężarówki wypełnione gitarami Fendera w małym Mieście Moim Kochanym? W Polsce, gdzie tylko garstka muzyków miała te firmowe amerykańskie instrumenty? A jednak… Złoty czas hurtowych dostaw do nas – jako wyłącznych przedstawicieli firmy Fender na Polskę – to tylko dwa lata. Ale jednak …

Poznałem wtedy wielu muzyków, którzy przyjeżdżali wybierać instrumenty. Na dłużej pozostała znajomość z zespołem Kombi. Jakoś sobie przypadliśmy do serca … (…)

Bilard

Pierwszą partię gitar do nowopowstających punktów sprzedaży (komisów) kupujemy wspólnie. Cały mój pokój jest zawalony kartonami z instrumentami. Nieraz śpię razem z gitarami.

My budujemy kapitalizm, a Francuska Łączniczka Ewa buduje swoje życie rodzinne. Wychodzi za mąż. Przyjeżdża z mężem w jesienną szarugę, kiedy w Mieście Moim Kochanym rozpaczliwie nie ma co robić i czego pokazać. Francuski mąż strasznie się tu nudzi. Szczęśliwie wpadam na pomysł – pytam czy zagrałby w bilard. Trafiam w dziesiątkę. ”Ależ jak najbardziej!” cieszy się Francuz.

Jest już dość późno. Dochodzi dwudziesta druga. Zabieram ich do starego domu kultury przy ulicy Złotej (Spółdzielczy Klub Kultury im. A. Mickiewicza, później „Stara Rockownia” MOK – przyp. s.).

Pamięć podsunęła mi bowiem wymarzony przez Francuzów obraz. Stół do bilardu stał zawsze na scenie, przykryty grubym, zielonym suknem…

Podjeżdżamy pod (zamknięte na głucho) drzwi przybytku kultury i na małej uliczce słychać nasze ”stuk puk”. Otwiera „fachowiec od wszystkiego” –cieć, palacz i ”złota rączka” – pan Ogórek.

Proszę ?”fachowca” by nas wpuścił i pozwolił zagrać. Zna mnie, wie, że obiecana ?”flaszka” go nie minie.

Wchodzimy na scenę. Ceremonialnie zdejmuję zielone sukno ze stołu bilardowego.

„Goście” pękają ze śmiechu.

- Przecież to jest „bilard z grzybkiem!”

- A co, niedobry?

- Dobry. Pamiętam z dzieciństwa. Na takim grało się trzydzieści lat temu…

Grają do rana.

Na dancing

Robię pałki, ale powoli zaczynam wracać do grania. Połowa lat 80. Pewnego sobotniego ranka zawożę pałki do innego oddziału TON-u. Do miejsca oddalonego dokładnie o dwieście czterdzieści kilometrów od Miasta Mego Kochanego. Cały czas pamiętam, że o piątej po południu mam być z powrotem i zagrać dancing w kawiarni Mocca.

W Tonie dość długo czekam na pieniądze i czuję, że już nie zdążę na pociąg. Biegnę na postój taksówek. Kilku taksówkarzy pytam o kurs. Jeden z nich jest zainteresowany. Pytam - za ile i w jakim czasie mnie dowiezie… Widzę jego wahanie… Dla zachęty rzucam pomysł:

- Zróbmy zakład! Ja ci zapłacę nawet podwójną stawkę. Pod warunkiem, że przed piątą miniemy tablicę Miasta Mego Kochanego. Jeżeli nie zdążysz – nie płacę nic. Zakład?

Kierowca „dużego fiata” zastanawia się chwilę. Propozycja kusząca. Dzwoni do żony, oblicza czas. – Zgoda! Jadę! No, ale – uff! – wiem, że będzie ciężko! Mało czasu… Trafiłeś mnie jednak w czuły punkt. Pasjami lubię się zakładać.

Niemal całą drogę „pasjonat zakładów” jedzie setką i więcej. Nie zdążył! Zabrakło mu niecałej minuty do tablicy z nazwą miasta. A ja – bogatszy (a przynajmniej nie zbiedniały) – zdążyłem na dancing.

„Pasjonat zakładów” siedzi potem dwa dni w mojej kawiarni i zapija smutki. Z nerwów bębni palcami – a to po krześle, a to po stoliku. Pocieszam go, że byłby z niego dobry perkusista. Zostaje moim pierwszym uczniem … (…)

Industrial

(…) Z jednej strony politycy tytułują mnie inżynierem, a z drugiej – nagłośnieniowca może wynająć każdy. Miewałem też i bardzo dziwne nagłośnienia…

Uliczny Festiwal Muzyki Industrialnej.

Na małej, zamkniętej dla ruchu ulicy, w centrum miasta, pomiędzy starymi budynkami fabrycznymi siedzę otoczony dźwiękami, które kiedyś tu wybrzmiewały.

Hałas maszyn włókienniczych, odgłosy młotów uderzających w stal, brzęk przesuwających się łańcuchów, syk pieców parowych, klekotanie krosien.

W tym wszystkim zanurzona jest grupa młodych ludzi. Wygląda, że są w ekstazie. Słuchają i bardzo przeżywają tę industrialną muzykę. Chodzą wkoło z czarnymi chorągwiami i wykrzykują przeróżne hasła z epoki. W pewnej chwili jeden z nich wspina się na olbrzymi betonowy komin, który przez wiele lat był nieładnym symbolem Miasta Mego Kochanego. To wyczyn godny himalaisty, a on jeszcze wiesza na szczycie swoją czarną flagę.

W tym momencie jeden z moich głośników nie wytrzymuje napięcia i zaczyna warczeć i charczeć, zupełnie jak te nagrane maszyny. Ale nikt tego nie zauważa oprócz mnie.

To jedyny raz w mojej karierze, kiedy awaria sprzętu dodaje blasku imprezie.

Życie zdublowało ten festiwal. Zdarzyło mi się niedługo później nagłaśniać przemówienie dyrektora do załogi przy włączonych maszynach – w ciągłej produkcji.

Nagłaśniałem też znane kabarety i grupy muzyczne: Marcin Daniec, Grzegorz Halama, Cezary Pazura, Ani Mru Mru, Trubadurzy, Lombard, Rezerwat, Vox, Just 5, Józef Skrzek, Iwona Wągrowska, Wojciech Gąsowski, Ryszard Rynkowski, Norbi, Irena Jarocka, Iza Trojanowska, Adrianna Biedrzyńska, Eruption, Michał Lonstar, Alicja Buncol, Colorado i wiele, wiele innych mniej znanych gwiazd z kraju i spoza niego.

Raz czarne flagi, raz dyrektor, a raz zawodowa scena. Nie robiłem różnicy… Ludzie.

Władza

(…) Do pewnej chwili grasz z serca. Kiedy osiągasz jakiś sukces – większy czy mniejszy – twoja głowa zaczyna pracować. Mówi: - „Ja też chcę! – Tylko ja to lepiej wymyśle. – Znajdę lepszych muzyków. Znajdę lepszy sprzęt. – Wszyscy mi będą klaskać. – Cały świat padnie na kolana”.

Głowa! W środku (jak pestka w śliwce) siedzi to „coś”. To „coś”, co kombinuje. Te kombinerki firmy „EGO”. Artystyczne czy inne. Inaczej „palma” lub „woda sodowa”.

Przez całe życie patrzę, jak działają te kombinerki. Przecież (pośród innych papierów) mam papiery ślusarza. I mam swoje lata. Ja już wiem, jak się kombinerkami firmy „EGO” posługiwać. Co nie znaczy, że czasem nie przyciąłem sobie palca. Dalej sobie przycinam. Tyle, że w innych miejscach – nie w muzyce.

Jeśli nie masz pokory, piękna muzyka stanie się zatruta. Jak ciastko z kremem. Jak zatrute ciastko z kremem. Jak Ciastko z Kremlem.

Władza. Kreml znaczy władza. Ego „artysty” chce takiej władzy nad ludźmi, nad „tłumem”. Kombinerki firmy EGO.

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij