www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Leśna

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Bogdan Sὄlle opublikował ”Meandry pamięci”, Łódź 2022 r., które są zapisem, często traumatycznych, wspomnień z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości. Po Powstaniu Warszawskim autor wraz z matką i braciszkiem trafił do obozów w Sachsenhausen, Bergen-Belsen, Goslar-Fliegerhorst i ośrodka dla dipisów w miejscowości Sande obok Wilhelmshaven. Po zakończeniu wojny rodzina przybyła do Pabianic i … zamieszkała przy ulicy Leśnej (obecnie 20 Stycznia). Otrzymujemy m. in. znakomite źródło wiedzy o tej dość wtedy peryferyjnej części miasta. Autor przedstawia barwny korowód postaci z przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku osadzonych w – detalicznie sportretowanym - kontekście obyczajowym. Swoje obserwacje i przygody ukazuje z perspektywy wrażliwego i nieco osamotnionego dziecka, które znalazło się nagle w obcym sobie świecie, rządzonym nie do końca zrozumiałymi prawami i uprzedzeniami. Poza tym znajdujemy wspomnienia z czasów nauki w szkole podstawowej i średniej oraz studiów w Lublinie i Krakowie. Natomiast swoje dokonania zawodowe Bogdan Sὄlle zaprezentował w książce „Zapiski scenografa”, Łódź 2014 r.

*

Droga do „domu”

(…) – Wsiadajcie … Wsiadajcie.

Nakazywał pan Staszek, podsadzając mamę, by mogła wejść na wóz. Gdy znalazła się na wozie, podał mamie najpierw Jacka a potem podniósł mnie, posadził obok mamy. Marysia sama jakoś wgramoliła się na wóz.

- Przykryjcie się kocami i brezentem.

Dodał, wskakując na wóz i krzyknął do woźnicy.

- Ruszaj pan szybko … Oni marzną … Na Leśną …

Jedziemy jak do lasu.

- Wracamy z niewoli … Chcemy być wreszcie w domu.

- Wio Baśka, wio Gniady.

Odezwał się woźnica, konie ruszyły.

Siedzieliśmy na sianie wtuleni w siebie, siano pięknie pachniało łąką, ten zapach znałem bardzo dobrze, przypomniał mi lotnisko i dobrego Niemca. Kopyta koni miarowo uderzały o bruk. Wóz podskakiwał na kamieniach rzucając nami na wszystkie strony. Zapach siana mieszał się z zapachem parujących koni zgrzanych od wysiłku. Mijaliśmy jakieś ledwo widoczne domy rozpoznawalne tylko dlatego, ze okna świeciły słabym światłem. Z boku wozu bujała się zapalona lampa naftowa. Nikt nic nie mówił, jechaliśmy w milczeniu. Jacuś spał uśpiony miarowym stukaniem kopyt. Mój konik też był zmęczony i spał, bo leżał obok na sianie. Podróż trwała długo, chyba przejechaliśmy kilka kilometrów, wreszcie woźnica zawołał.

- Panie… panie… To chyba tutaj … Zatrzymać?

- Tak, tak … To tutaj.

Odpowiedział rozbudzony Pan Staszek. Wychylając głowę spod plandeki dodał.

- Halinka, jesteśmy w domu … Zabierz dzieci … Wysiadamy.

Czasem nazywał mamę jej drugim imieniem. Pierwsze imię mamy to Mieczysława, zdrobniale Miecia. Imię dostała po swoim ojcu a moim dziadku Mieczysławie Jałowieckim. Wbiegł do dużego piętrowego budynku. Za moment wybiegli jacyś ludzie, kobiety zakładały na głowy chusty, podbiegając do wozu zabierały bagaże, kolejno znikały w czeluści sieni. Wreszcie pan Staszek przybiegł po nas zsadzając nas z wozu. Trzymając mamę pod ramiona pomógł jej zeskoczyć.

Te same kobiety stały w sieni, z zaciekawieniem oglądały mamę, mnie, Jacusia i Marysię. Jedna z nich niska, gruba, wprowadziła nas do dużej kuchni, gdzie w rogu stał wielki kaflowy piec kuchenny z rozgrzaną blachą.

- Ogrzejcie się, zdejmijcie te przemoczone ubrania … Olga, daj im chleba z masłem, podgrzej kawę, rusz się.

Ostro odezwała się do smutnej biednie ubranej dziewczynki.

- Patrzcie kobity: Stasinek babę z dzieckami przywiózł, jakby tu nie było wyboru.

Trajkotała do stojących kobiet w kuchni. Inna dodała.

- Może to dobrze. Stachna będzie miał dwóch gotowych chłopaków a swojego sobie dorobi.

Zarechotała. Poczochrała mnie po włosach, nachyliła się i znowu zaczęła.

- Chude to. Cherlawe, ale może jak podrośnie? … Coś z tego wyrośnie.

Poczułem paskudny zapach zepsutych zębów, wiedziałem, że nie będę lubił tej kobiety. Dziewczyna, na którą mówili Olga, podała mi ogromną pajdę chleba z masłem, blaszany garnuszek z gorącą czarną kawą. Popatrzyła na mnie smutnymi oczami, uśmiechnęła się, też uśmiechnąłem się do niej. Stała chwilę chowając za siebie brudne ręce, odeszła siadając na ławce przy kuchni. Nie wiem skąd, ale gdy popatrzyłem w jej oczy wiedziałem, że to bardzo nieszczęśliwa dziewczynka. Potem dowiedziałem się, że była sierotą, zagubionym dzieckiem niemieckim, gdy Niemcy uciekali przed sowietami. Ci ludzie traktowali Olgę jak służącą, a nie jak nieszczęśliwe, samotne dziecko, które straciło rodzinę. Nie dowiedziałem się, co się później z nią stało, któregoś dnia nie było już Olgi. Podobno zabrano ją do domu dziecka. Chleb z masłem bardzo mi smakował, ale zjadłem tylko trochę, oddałem Marysi, nie mogłem więcej. W środku czułem jakby duży kamień, nie chciałem dłużej być z tymi ludźmi. Jacuś chyba wyczuł to samo, co ja, bo zaczął płakać. (…)

Rozglądałem się po mieszkaniu, w którym przyjdzie nam mieszkać nie wiadomo jak długo. W ogromnym pokoju było dość widno od lampy i pieca. W rogu stał na czterech wygiętych nogach, pokraczny, niski i długi żelazny piec z fajerkami. Wychodziła z niego rura, czerwona od gorąca, pod sufitem zakręcając, wchodziła w ścianę. Przy piecu było ciepło, ale dalej już nie.

Trzy okna po prawej stronie zasłaniały jakieś wielkie, dziwne drewniane maszyny z wałkami, z których wychodziło mnóstwo nici, przechodziły przez jakieś druty na ramach, a z drugiej strony wychodziła tkanina w kratkę, nawijana na kolejny wałek. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego, a tym bardziej w mieszkaniu. To było bardzo dziwne urządzenie.

Spaliśmy na dwóch łóżkach zsuniętych razem. Na jednym, mama z Marysią a w środku Jacuś, na drugim ja i pan Staszek. Było bardzo zimno, bo ciepło z pieca nie dochodziło do tego miejsca przedzielonego ścianką, za którą spał ojciec pana Staszka.

Rano

Obudził mnie znajomy ryk syreny oznaczający nalot. Zerwałem się śmiertelnie przestraszony, pomyślałem, że zacznie się bombardowanie. Trzeba natychmiast schować się do piwnicy! Pan Staszek też się obudził, zaczął mnie uspokajać, powiedział, że ta syrena wyje o piątej trzydzieści, zwołuje ludzi na szóstą do pracy w fabrykach, nie oznacza nalotu.

Uspokojony, zmęczony, twardo usnąłem, chyba nie spałem długo, nagle zbudził mnie nieznany hałas. Poderwałem się, zobaczyłem, że w jednej z tych dziwnych maszyn siedzi człowiek na ukośnej desce i rytmicznie porusza nogami naciskając na jakieś dźwignie, lewą ręką przyciąga, potem odpycha od siebie długą belkę, przez którą przechodzą nici, poruszające się naprzemiennie w górę, w dół. Wzdłuż tej belki przeskakuje coś dziwnego jak długa łódka, która przeciąga nitkę raz w lewą, raz w prawą stronę. Łódka przeskakuje w obie strony a pracujący człowiek jednocześnie drugą ręką pociąga w lewą stronę potem w prawo, wiszące przed nim rzemienie zakończone drewnianą gałką. Widok był niesamowity pomimo hałasu.

Ten człowiek kiwał się rytmicznie raz w przód, raz w tył, każdy jego ruch zależny był od następnego. Najdziwniejsze było to, że w jego kierunku przesuwała się gotowa tkanina, z wzorem w kratkę. To było bardzo zaskakujące, wyglądało na czarodziejską sztuczkę, zrozumiałem, że tak się robi tkaniny. Za oknem jeszcze było ciemno> mama także się obudziła, zobaczyła, że nie śpię, przekrzykując hałas maszyn powiedziała.

- Spróbuj zasnąć synuś, ten pan pracuje na krosnach.

Hałas był miarowy, jednostajny, rytmiczny, nawet nie wiem, kiedy już go nie słyszałem. Usypiał mnie tak jak stukot kół jadącego pociągu. Obudziła mnie właściwie cisza, w pierwszym momencie wydawało mi się, że jestem w pociągu, który przystanął na kolejnej stacji. Otworzyłem oczy, to jednak było to mieszkanie, w którym wczoraj zasnąłem, Człowiek, który pracował na krosnach teraz jadł śniadanie, siedząc na swojej pochyłej ławeczce, trzymał kanapkę owiniętą w papier, popijał kawę lub herbatę z pękatego kubka. Z przyzwyczajenia kiwał się rytmicznie do przodu i w tył jakby dalej pracował lub nie chciał zapomnieć tego rytmu, który pozwalał mu na kolejne naciskanie nogą na dźwignię, pociąganie za sznurki, przybijanie uwięzionej nitki, która stawała się za moment tkaniną w kratkę.

Ubrałem się szybko, umyłem. Mama, Marysia, pan Staszek zajęci byli rozpakowaniem bagaży. Jacusia trzymał na kolanach ten stary miły pan, a Jacuś rozbawiony gadał po swojemu i z zainteresowaniem łapał dziadka za wąsy. W żelaznym piecyku na śmiesznych kozich nóżkach palił się ogień. Bardzo chciałem zobaczyć w dzień gdzie my jesteśmy. Złapałem kawałek chleba z masłem, wymknąłem się po cichu z domu.

Zbiegłem po trzeszczących schodach na dół, znalazłem się na ulicy, wpadłem prawie pod nogi idącego stada zwierząt z pochylonymi głowami. Miały rogi, wielkie czarne oczy, skórę w biało czarne łaty, kilka zwierząt było brązowo-czerwonych. Wydawało mi się, że będą mnie atakować, byłem przerażony. Zgubiłem kromkę chleba. Widziałem konie, nawet martwe, leżące na ulicy, ale takich zwierząt nie widziałem nawet u Niemców ani jak jechałem pociągiem. Nie miałem odwrotu, starałem się przebiec na drugą stronę ulicy do drewnianego domu. Te zwierzęta nie atakowały mnie a nawet ustępowały mi miejsca. Przyśpieszając bieg, wpadłem do tego domu, po drugiej stronie ulicy, zamykając z trzaskiem drzwi. Stałem w dużej pomalowanej na biało sieni po bokach znajdowały się drzwi do mieszkań. Jedne z nich ktoś uchylił, wyjrzała kobieta o miłej twarzy. Gdy zobaczyła mnie przestraszonego, spytała.

- Co się stało synku, dlaczego jesteś taki blady i przestraszony?

- Przestraszyłem się tych zwierząt, co idą drogą, nie widziałem nigdy takich … Skąd one się wzięły w mieście na ulicy?

Spytałem.

- Ach, ty pewnie jesteś ten nowy, to wy przyjechaliście wczoraj z Niemiec? Słyszałam, słyszałam, w sklepie Agaty o niczym innym nie mówili, tylko o was. Nie bój się tych zwierząt, to są tylko krowy, one dają mleko, szły na pastwisko, tam są piękne łąki z soczystą trawą. Ty naprawdę nigdy nie widziałeś żywej krowy? Ale chyba piłeś mleko?

- Piłem proszę pani z puszki, amerykańskie, skondensowane.

Odpowiedziałem, a pani dalej mówiła.

- Na tej ulicy prawie w każdym domu jest krowa, one są mądre, same idą na pastwiska, same wracają, pamiętają drogę do domu. Zobacz już przeszły, możesz iść do mamy. (…)

 Leśna

Ulica przy której mieszkałem, nazywała się Leśna chyba dlatego, że kończyła się w lesie. Wiła się Kreto na skraju miasteczka. Ulicę lepiej poznałem później z ciekawości. Wybrukowana „kocimi łbami”, dość szeroka. Chodniki z płyt leżały tylko przed niektórymi domami. W połowie drogi do lasu kończył się bruk przechodząc w piaszczystą drogę. Na tej ulicy stały różne domy otoczone wielkimi drzewami, drewniane niskie chałupy wrośnięte w ziemie, przycupnięte jak kury po deszczu. Krzywe, zapadnięte z małymi okienkami po środku z mroczną sienią prowadzącą na podwórko. W okienkach pomiędzy kwitnącymi fuksjami lub pelargoniami widać było przylepione do szyby ciekawskie, pomarszczone twarze staruszek. Odmawiały zdrowaśki, kiwając się rytmicznie, ale obserwowały z zainteresowaniem wszystko i wszystkich, by móc plotkować, opowiadać domownikom, co się działo na ulicy.

Wszystko ich ciekawiło, nic nie ukryło się przed nimi. Przechodząc ulicą zawsze czułem te spojrzenia na sobie, bo ja, moja mama i brat byliśmy przyjezdni, obcy. Gdzieniegdzie stał stary, murowany dom, czasem kamienica, a każdy dom miał z boku szeroką, drewniana bramę z furtką. Bramę otwierano na całą szerokość tylko w niedzielę rano, gdy cała rodzina jechała wozem zaprzężonym w konie do kościoła na mszę lub na odpust. Na co dzień, wcześnie rano wychodziły krowy, umiały otwierać furty rogami, dołączając do innych kierujących się na pastwisko. Gdy wszystkie zebrały się pod lasem na łąkach, tam pilnował je pastuch, by nie weszły w szkodę, chłopaki mówili na niego Ender-faja. On był trochę ułomny, wymyślił sobie, że zakochał się w pięknej córce fabrykanta Endera. Zawsze w ustach miał zapaloną fajkę, stąd to przezwisko.

Ulica zaczynała się od sklepu znanego rzeźnika, pana Wołosińskiego. Do Wołosińskiego przychodzili też biedni ludzie po „worzupę”, tak nazywali tłustą wodę, która zostawała po gotowaniu szynek, kiełbas, kaszanek. W tej gęstej wodzie pływały też kawałki ułamanych kiełbas, pękniętych kaszanek. Gotowali na tym jakąś zupę, wszyscy twierdzili, że to bardzo smaczne, ale mama nigdy nie brała od Wołosińskiego worzupy mimo, że rozdawał ją za darmo. Może się brzydziła albo nie lubiła takiej tłustej zupy.

Mama często wysyłała mnie, by kupić ”rozmaitości”. Na początku nie wiedzieliśmy, co to takiego? Lubiłem chodzić do grubego Wołosińskiego, nigdy mi nie dokuczał, lubił moją mamę, czemu się wcale nie dziwiłem. W sklepie pięknie pachniało wędzonką, było czysto, ściany wyłożone porcelanowymi kafelkami wykończonymi kolorowym wzorkiem. Na przymocowanych do ścian błyszczących, metalowych lub porcelanowych hakach wisiały szynki, pęta różnych kiełbas, balerony, wędzone boczki, słonina i świńskie głowy przekrojone na pół. Te głowy wyglądały jednak obrzydliwie. Gruby Wołosiński szykował zamówione rozmaitości krojąc cztery, pięć plastrów pięknej szynki „z tłuszczykiem”, parę plastrów „cytrynowej”, „piwnej”, „krakowskie”, trochę pasztetowej, kaszanki, czarnego i białego salcesonu nazywanego włoskim, dokładał kilka malutkich serdelków. Potem całość owiniętą w pergaminowy papier ważył na ładnej wadze z dużą wskazówką. Za każdym razem, gdy wręczał mi pakunek chyba celowo głośno mówił.

- Wybrałem ci specjalne rozmaitości, nie zgub, zanieś twojej pięknej mamie, pozdrów ją ode mnie. Na pewno w Warszawie nie jadła lepszych.

Żona Wołosińskiego patrzyła zła na męża, on jednak nie przejmował się i dodawał serdecznie.

- A ty widać jakiś taki zagłodzony czy co? A może niejadek z ciebie? Spróbuj tych małych serdelków, są pyszne a po drodze kup kajzerkę w piekarni Packiego, zobaczysz, jaka smaczna z serdelkiem. No… Zmykaj do domu.

Piekarnia Packiego

Wracając wstępowałem do sklepu piekarza Packiego po pieczywo. Tu wyjątkowo pięknie pachniało, aż poczułem się głodny. Wszyscy z okolicy przychodzili po ogromne, błyszczące jak skórka kasztana chleby, lub inne, te omączone. Każdy chleb przed wypiekiem pieczętowano po środku drewnianą, okrągłą pieczęcią. Stempel w chlebie wyglądał jak koło od wozu ze szprychami, to był znak Packiego. Kupowano w piekarni rogale z makiem, słynne bułeczki zwane kajzerkami i te wielkie buły, co się łamały przez środek. Kupowano także chały na niedzielne śniadanie. Bardzo smakowały z masłem a do tego kawa z mlekiem.

Na Wielkanoc „Packi, co piecze placki” piekł drożdżowce wszystkim tym, którzy przynieśli wyrośnięte ciasto. W każdym prawie domu były specjalne długie blachy do tych ciast. Wszyscy zagniatali ciasta a w domach rozchodził się świąteczny zapach drożdży i wanilii. Bogatsi dodawali do ciasta topione masło, rodzynki, a biedni używali oliwę, a nawet topione sadło wołowe. Rosły w cieple michy ciasta przykryte ściereczkami, później wykładano je na blachy, obsypywano wierzch grubo kruszonkami zrobionymi z mąki, tłuszczu, cukru a w róg blachy wkładano karteczkę z nazwiskiem. Teraz zadaniem starszych dzieci było zanieść ostrożnie blachy do piekarni.

Czereda dzieciaków szła dumnie wyprostowana z ciężkimi blachami niesionymi na głowach uważając by nie upuścić ciasta. Przechwalali się, kto ma więcej blach do zaniesienia, dając do zrozumienia, że ich rodzinie dobrze się powodzi i dłużej od innych będą jedli placek na śniadanie.

W piekarni stał ogromny, wymurowany na całą ścianę piec obłożony białymi kaflami popękanymi gdzieniegdzie od gorąca. Na środku, tuż nad podłogą znajdowały się ciężkie, metalowe drzwi rozsuwane na boki, odsłaniające wnętrze pieca, którego podłoga zrobiona z cegieł wznosiła się łukowato w górę. Piec nagrzewano rozpalając w jego wnętrzu drewno, gdy był odpowiednio gorący specjalnymi szuflami i miotłami wygarniano z pieca resztki niespalonego drewna. W tak przygotowanym piecu można było piec chleby lub ciasta. W podłodze piekarni przed piecem było zejście do kanału, w tym kanale stali dwaj czeladnicy piekarza i wsuwali zgrabnie do pieca, na drewnianych łopatach, wyrośnięte kule ciasta chlebowego w słomianych koszykach.

Czasem zaglądali do pieca przez okrągłe „szyberki”, by zobaczyć czy chleby pieką się równo, bardziej blade przesuwali w górę pieca gdzie była większa temperatura, dobrze wypieczone bliżej drzwiczek. Nie wiem skąd wiedzieli, że chleb upieczony jest także w środku, później jeden z czeladników wyjmował gorące chleby na długiej drewnianej łopacie, a drugi smarował je miotełką umoczoną w wodzie, chleby parowały z sykiem a po wyschnięciu, robiły się pięknie błyszczące. Część chlebów zostawiali z umączoną popękaną skórką. Takie skórki chleba najbardziej lubiłem.

Obaj pomocnicy byli zupełnie biali, ubrani w białe spodnie i koszule, twarze, wąsy, włosy, ręce wszystko było białe od mąki. Wyglądali jak duchy. Pomyślałem, że gdyby mieli skrzydla byliby aniołami, ale anioły nie mają do czynienia z ogniem i gorącymi piecami, to raczej diabelska sprawa a na dodatek anioły nie mają wąsów!

Wszyscy piekarze byli weseli, cały czas żartowali chcąc nas wsadzić na łopatach do pieca, żebyśmy rośli i zrobili się rumiani jak te chleby. Czasem, gdy piec był wystudzony, ale jeszcze ciepły zgadzaliśmy się by tak zrobili. Tam w środku było bardzo fajnie, pachniało spalonym drewnem i chlebem. Tego pieca nie bałem się wcale, wiedziałem, że biali piekarze nie zrobią mi krzywdy. Niekiedy jak nie było w pobliżu Packiego specjalnie dla nas robili ludziki z resztek ciasta i żeby nie było wątpliwości dodawali ludzikom-chłopakom dwie kulki i „armatkę” pomiędzy nogami, dla dziewczynek robili z ciasta lalki z warkoczami. Dla zabawy, dawali dziewczynom ludziki z armatkami, mówiąc.

- Co to za zagadka, dwie kulki i armatka?

Chłopakom dawali lalki z ciasta, ale takie, które miały przylepione kulki-cycuszki, śmiechu było co nie miara . Innym razem lepili z ciasta koguciki i obwarzanki piekąc je po kryjomu przed Packim. Lubiłem piekarzy, często przychodziłem do piekarni. Pytałem, dlaczego robią to tak, a to tak, a oni chętnie odpowiadali, wszystko mi tłumaczyli jak dorosłemu. Widząc, że się interesuję pytali, czy może chcę zostać piekarzem, ale odpowiedziałem, że jeszcze nie wiem, muszę się zastanowić, bo w kuźni było nie mniej ciekawie, ale bardziej tajemniczo.

Kuźnia

Stała trochę w głębi od ulicy, cała drewniana, sczerniała od dymu i czasu, przed nią koniowiązy, a obok mała sadzawka. To było dobre miejsce, bo przy drodze, obok kuźni musiały przejeżdżać chłopskie wozy z okolicznych wiosek jadąc na targ lub do kościoła, bryczki, dorożki a nawet „rozwagi”, tak mówiono na wielkie wozy do przewożenia ciężarów. To było także miejsce spotkań chłopaków z ulicy. Koniowiązy służyły do cyrkowych, gimnastycznych sztuczek. Można było, gdy kuźnia była zamknięta, chodzić na drągach jak po linie, wieszać się stopami głową w dół, stawać na rękach opierając nogi o drągi.

Gdy była czynna wyglądała jak sczerniały pokrzywiony ząb z wielką dziurą wrót, z których wydobywał się dym i migotał płomień. Dach pokrywały deski ze szparami, przez które wydobywał się dym z paleniska. Tajemnicze miejsce przyciągało rytmicznym dźwiękiem młotów słyszanych z daleka jak dzwony kościoła. Gdy byłem bliżej przyciągał płomień podsycany miechami poruszanymi przez syna kowala. Płomień zmieniał kolor: raz był żółty, pomarańczowy a bywało, że bladoniebieski, fioletowy, gdy w palenisku żarzył się tylko koks.

Młody kowal był wielki jak drzewo, śmiało mógłbym przebiec pomiędzy jego nogami. To on nabijał młotem żelazne, rozgrzane obręcze na drewniane koła, potem szybko wkładał je do wody, by stygnąca obręcz kurcząc się, zacisnęła się na drewnie. Jego stary ojciec w skórzanym fartuchu podkuwał konie, inne przywiązane do drągów czekały na swoją kolejkę, drzemały lub skubały siano z worków zawieszonych na szyi.

Młody kowal miarowymi ruchami raz w górę raz w dół uruchamiał dźwignią dolny miech, powietrze z dolnego miecha wypełniało górny a górny miech obciążany kamieniami napełnił się, aż skóra na bokach zrobiła się gładka, powietrze z sykiem zaczęło podsycać płomień w kotlinie, wtedy koks rozpalał się błyskawicznie, w górę leciały iskry. Kowal przestawał poruszać dźwignią, przez chwilę trzymał szczypcami podkowę w palenisku, potem wyciągał ją z ognia i rozżarzoną do czerwoności, iskrzącą przymierzał do kopyta. Po kolorze żelaza rozpoznawał czy jest wystarczająco rozgrzana. Kopyto zaczynało dymić, aż czułem zapach jakby spalonych paznokci, włosów, zmieszany z zapachem rdzewiejącego żelaza, potu kowala, starych koni i siana. Koń stał spokojnie z tylną nogą podkurczoną, opartą na czubku kopyta, kowal mówił, że ta przymiarka nie boli konia, bo trwa chwilę a w kopycie wypala się znak podkowy, która potem lepiej pasuje. Chyba to była prawda, bo koń stał spokojnie, spał na stojąco.

Nie słyszałem nigdy rozmowy młodego kowala i starego, wszystko robili w milczeniu, jakby jedyną dla nich zrozumiałą mową były dźwięki młotków. Przyglądałem się zaciekawiony ich pracy i zrozumiałem, że gdy młody kowal używał dużego młota, stary jedną ręką trzymał w szczypcach podkowę na kowadle, drugą wybijał rytm małym młotkiem, ale uderzał o kowadło dwa razy szybciej wtedy, gdy za chwilę odwracał podkowę na drugą stronę.

Tak właśnie mówili do siebie, specjalnymi dźwiękowymi znakami, w milczeniu. Przychodziłem tutaj też z chłopakami, bo bardzo chciałem wszystko poznać. Kowal bez słowa pozwalał mi przyglądać się jak pracują. Syn kowala pokazywał mi narzędzia, które sami wykonali, niektóre przez nich wymyślone by ułatwić sobie pracę. Powiedział mi ciekawostkę, że kowadło wypełnione jest w środku kawałeczkami żelaza, które przy uderzeniu podskakują w górę jak sprężyna i sprawiają, że kute żelazo jest jakby uderzane także od spodu. To było bardzo sprytne. Wszystko mnie ciekawiło, ale bardziej dziwiło, że z żelaza można zrobić tyle pięknych rzeczy. Oni nie tylko kuli konie i zakładali żelazne obręcze na koła. Skręcali też kwadratowe pręty, wyginali w esownice, rozcinali przecinakami na cztery mniejsze i dalej robiąc dziwne rzeczy otrzymywali coś jakby łodygę rośliny, potem wykuwali liście a nawet kwiaty. Łączyli dziwnym sposobem kawałki żelaza na gorąco, w ten sposób powstawała piękna balustrada balkonu, brama, albo ogrodzenie grobu na cmentarzu. O kowalu ludzie mówili, że to kowal- artysta, bo potrafił razem z synem wykonać z metalu tak piękne rzeczy. Gdy obserwowałem kowala pomyślałem, że chciałbym być artystą, ale pewnie nie będę. (…)

Cegielnia

Często chodziliśmy do starej cegielni, tu ogień był najbardziej potrzebny, bo ludzie muszą mieć domy, a jak odbudować te wszystkie zburzone przez bomby, gdyby nie było cegielni? Pod niskimi wiatami suszyły się cegły przed wypaleniem, były także świeże, z tych glina nadawała się najbardziej do lepienia i rzeźbienia. Powstawały z gliny czołgi, armaty, żołnierze, samolociki, co komu wpadło do głowy. Były koniki, kaczki, kozy, kury. To zajęcie bardzo mi się podobało, ale nie chciałem przynosić gliny do domu, bo bym nabrudził i jak bym wypalił to, co ulepiłem, niewypalona glina rozpadała się, gdy wyschła.

Któregoś dnia ulepiłem starą Agatę, właścicielkę sklepiku, której robiliśmy psikusy, a ona trzymała zawsze pod ręką kozią nóżkę z trzema rzemieniami, niejeden dostał „dyscypliną” po plecach. (…)

Najlepiej było w dzień kiedy piece były zamurowane, wypalano cegły, a my zmoknięci wracaliśmy z lasu lub żwirowni nazywanej Doły. Skradając się, by nikt nas nie widział , wchodziliśmy po drewnianych skrzypiących schodach na górę pieców. Było tam bardzo ciepło a nawet gorąco, w niektórych miejscach nie można było stać, bo parzyło w stopy, my zmarznięci, grzaliśmy się, suszyliśmy ubrania. To ogromne pomieszczenie wyglądało jak strych długiego domu pełnego zakurzonej pajęczyny jak rozpiętej sieci na ogromnych balach podtrzymujących spadzisty, dziurawy dach. Gdzieniegdzie na belkach siedziały gołębie susząc pióra, gruchając w zalotach, podfruwając wzbijały kurz. Przez dziury w dachu wpadały długie smugi widoczne w zakurzonym powietrzu. Gliniana podłoga parowała w miejscach, w których przeciekała woda. To miejsce było bardzo tajemnicze.

W polepie-podłodze, co kilka metrów leżały ciężkie żeliwne pokrywy z uchwytami, na których znajdowały się wypukłe, chyba niemieckie napisy. Gdy w dwójkę podnosiliśmy pokrywę na kiju, z otworu buchał dym, czasem płomienie. Uważaliśmy, aby się nie poparzyć, nie spalić włosów. Pachniało palonym drewnem, gliną, kurzem. Pod nami, w piecach wypełnionych cegłami panował ogromny żar.

Zawsze bałem się, że strop pieca zawali się pod nami i wpadniemy do środka. Czasem wyobrażałem sobie, że w niektórych piecach palą się ludzie, chociaż nie było już Niemców. Cegielnia z daleka wyglądała przecież jak wielkie krematorium a wiaty z cegłami jak baraki w obozie. Widziałem jak z wygaszonych pieców robotnicy wyjmują tylko cegły, ale chciałem się upewnić, gdy nie było nikogo a piec wystygł, przychodziłem sprawdzać, czy nie ma w nim spalonych kości. Ta niepewność, strach nigdy nie minął.

Siedząc na gorącym strychu dla zabicia czasu opowiadaliśmy prawdziwe i zmyślone historie. Chłopaki wierzyli w to co opowiadałem, bo byłem o b c y, nikt mnie dobrze nie znał. Opowiadałem bez zająknięcia wszystko to, co pamiętałem. Wielokrotnie wcześniej powtarzałem te wspomnienia młodszemu bratu przed snem zamiast bajek.

Opowiadałem o ojcu, który na pewno do nas wróci, o tym wszystkim, co pamiętałem z Warszawy, zabitych koniach leżących na ulicy, siedzeniu w piwnicach bez światła, wody, o bombach, świecących choinkach spadających z nieba, o długiej podróży w nieznane, kolczastych drutach, krzykach ludzi. Opowiadałem o Niemcach w czarnych mundurach, z pejczami, psami, smutnych dzieciach za drutami, bo miały naszyte gwiazdki na ubraniach a ta gwiazda oznaczała wyrok.

Wszyscy słuchali i zrobiło się cicho, gdy powiedziałem, że te wszystkie dzieci, nie żyją, zginęły zabite przez Niemców, spalone w piecach, a ja głupi prosiłem mamę by naszyła mi taką samą gwiazdę, bo bardzo mi się podobała. Jakiś czas wszyscy milczeli, robiło się nieswojo, nikt nie miał ochoty na psikusy. Uspokojeni, ogrzani, ale zmęczeni, nie odzywając się do siebie, wracaliśmy do domu, by pochwalić się znalezionymi grzybami.

Sereczyn

Dalej Leśna prowadziła do lasu, za którym stał stary młyn nad rzeczką przecinającą kwitnące łąki. Stawy rybne wyglądały jak rozpostarte na łące, suszące się w słońcu płachty prześcieradeł, farbkowanych na bladoniebieski kolor, bo wody stawów odbijały bezchmurne niebo. Tuż przed nieczynnym, zrujnowanym młynem zagrodzono rzeczkę tamą, nad którą przechodził drewniany most. Powstały wielki staw był ulubionym kąpieliskiem w czasie upalnych dni. W niedziele po mszy przychodziły całe rodziny, na kraciastych kocach siedziały grube kobiety w różowych halkach, wyciągały słoiki z kapustą, sałatką z kartofli, szykowały pajdy chleba z jajkiem, pomidorem i szczypiorkiem, swojską kiełbasę z czosnkiem.

W stawie chłodziły się butelki z landrynkową oranżadą, obok litrowe butelki z wódką, nie wiadomo, dlaczego zwaną pieszczotliwie Perełką? Ktoś grał na harmonii, inni śpiewali „Wszystkie rybki śpią w jeziorze …”. Chmara dzieci biegała wrzeszcząc, chlapiąc się w płytkiej wodzie lub skacząc do wody ze starych pochyłych wierzb. Starsi pływali uczepieni lub siedząc na wielkich samochodowych dętkach. Podpici mężczyźni wchodzili do wody w świątecznych czarnych ubraniach, a grube kobiety chcąc ich na siłę wyciągnąć z wody, wchodziły do stawu w różowych halkach. Gdy wychodziły z wody, mokre halki oblepiały ich ciała, wyglądały nieprzyzwoicie śmiesznie, jak pokręcone, popękane, niewydarzone serdelki od Wołosińskiego.

Często przyjeżdżał lodziarz „Kapitan”, bo tak go nazywaliśmy. Pojawiał się dziwnym pojazdem na trzech kołach, złożonym z roweru i białej skrzyni na dwóch kołach, z napisem „Lody Pingwin-Egzotico”. Z daleka błyszczały jak złoto mosiężne, wypolerowane pokrywy. Z daleka też słychać było jak zachwalał swój towar.

- Lody, lody dla ochłody. Lody, lody, lody tanie , na śmietanie…

- Kto poliże temu stanie … Zegar na ścianie…

- Która panna zajść nie może … To jej Pingwin dopomoże.

Tłum dzieci otaczał wąsatego lodziarza ubranego w białą marynarkę, czapkę z granatowym otokiem i haftowaną kotwicą na środku. Na daszku opierał się pleciony, żółty sznur przypięty złotymi guzikami. Czapka podobno należała do kapitana okrętu podwodnego? Podnosił wypolerowane, mosiężne pokrywy, sięgał ręką uzbrojoną w specjalny przyrząd, wyciągał kolorowe kulki, nakładając je w stożkowe chrupiące rożki lub wafle w kształcie muszelek. Objeżdżał staw naokoło przez most z tamą ciągle zachwalając lody.

Niektórzy zapraszali go, przysiadał się na koc, częstowali go zakąską i wódką Perełką. Podchmielony rozdawał dzieciakom lody za darmo, bo nie miał siły jeździć dalej, a lody i tak by się rozpuściły. Dzieci wiedząc, że taki moment nadejdzie, otaczały go wianuszkiem słuchając marynarskich dowcipów i opowieści, Czasem kazał dzieciakom zakrywać uszy. Udawały, że nic nie słyszą i zaśmiewały się z świńskich dowcipów.

Zabawa trwała do zmroku, potem wszyscy pakowali manele, trzepali koce, ktoś się zgubił albo spał w krzakach, nawoływano dzieci. Wracały wtedy jak z pielgrzymki całe rodziny, a podpici ojcowie trzymając się jeden drugiego śpiewali sprośne piosenki. Lodziarz jechał zygzakiem, mosiężne pokrywy podskakiwały na wybojach dźwięcząc metalicznie. Niezmordowany wykrzykiwał dalej sprośne wierszyki, ochrypłym już głosem.

- Każda panna i dziewczyna od Pingwina noc zaczyna

- A ta, która zajść nie może? … To jej lodziarz dopomoże.

- Bo gdy rumu się napije … To mu stanie … I to murowanie! …. Zegar na ścianie. Hej … Hop… I chlup butelka rumu … Na umrzyka skrzyni!

Agata

Stara Agata, co to, jak wszyscy mówili, „Gdy buty kupiła to majtki zgubiła u BATA”, mieszkała wraz z matką w niewielkim, parterowym domku pokrytym ranami po opadłym tynku. Domek był dziwny, pokraczny jak obie Agaty, przykryty niskim dachem, wyglądał jakby rozjechały się jego ściany. Gdyby dom był z piernika, wyglądałby jak domek Baby Jagi. Stał na rozstaju dróg w kształcie litery Y. Ściany domu oddalały się od siebie, bo jedna należała do Leśnej a druga do Piaskowej. Mieszkania musiały być śmieszne, bo ściany nie miały kątów prostych. W frontowej, płaskiej ścianie znajdowało się wejście do sklepu, przez dwuskrzydłowe drzwi z kolorowymi szybkami. Po bokach drzwi wisiały okazałe, ciężkie, ozdobne okiennice, przymocowane na hakach do ścian. Na lewej okiennicy namalowane chleby, bułki, kalafiory, ogórki, marchewki a nawet śledzie. Na prawej wiły się pęta serdelków, kaszanki, szynka ze świńską nóżką, czekolady, cukierki, ciastka.

Niektórych z tych rzeczy Agata nie sprzedawała, ale reklama została z dawnych lat. Nad drzwiami, pod łukowym gzymsem można było odczytać, słabo już widoczny, napis ?”Artykuły Kolonialne”. Nikt z nas nie wiedział, co ten napis oznacza. Ale chyba nie miało to niczego wspólnego z wodą kolońską, którą mężczyźni używają po goleniu, bo w sklepie Agaty śmierdziało śledziami, kiszonymi ogórkami, kapustą i naftą. Agata nalewała naftę litrowym czerpakiem z dużej beczki do blaszanych baniek z dziobkiem. Prawie w każdym domu była taka specjalna metalowa bańka na naftę.

Tutaj znajdowało się królestwo Agaty i jej matki. Sklepik działał podobno od niepamiętnych czasów, nic się w nim nie zmieniło. Stały beczki ze śledziami, inna z ogórkami, z kapustą przykryta kraciastą chustką, oblepiona, brudna, metalowa z naftą a na półkach stały uroczyście, różnej wielkości, blaszane, zagraniczne pudełka po herbatnikach, kawie, herbacie, czekoladkach. Stały chyba od lat puste. Agata nigdy ich nie ruszała, to była dekoracja, bo blaszane pudełka były naprawdę pięknie zdobione w kolorowe wzory, napisy, rysunki. Na bokach regału wisiały dwie lampy naftowe, bo często wyłączano prąd. Na drewnianym bufecie, pokrytym blachą cynkową stała piętrowa gablota z rzeźbionymi kolumienkami, w niej cudeńka, rożki z cukrową pianką udające lody, ciastka tortowe, bułeczki z jagodami, cukrowe bezy, czasem tort, który piekła Agata i inne wspaniałości.

W szklanych pochyłych słojach najróżniejsze cukierki, karmelki, raczki w biało-czerwone paski, landrynki wyglądające jakby były zrobione z kolorowego szkła i te białe o smaku migdałów. Na rozpiętym drucie wisiały dmuchane ze szkła laseczki, łabędzie, grzybki, wypełnione kolorowymi słodkimi groszkami. Na bocznej ścianie wisiał rzeźbiony zegar z kukułką, miał dwa ciężarki w kształcie szyszek wiszących na łańcuszkach i wahadło poruszające się na boki, w takt cykania. Bardzo lubiłem, gdy wyskakiwała kukułka kukaniem oznajmiając godzinę.

Oglądałem urzeczony te wszystkie cudeńka, a Agata patrzyła na mnie złym okiem, zgarbiona, z głową wrośniętą w ramiona. Spod krzywo zawiązanej chustki na głowie wypadały dwa splecione siwe warkocze, jeden zwisał na plecy, drugi na obwisły biust, przykryty połatanym fartuchem z licznymi kieszeniami.

- Czego chce? … Ma piniendze?

Zaskrzeczała.

- Popatrzeć tylko chciałem.

Odpowiedziałem.

Wiedziałem, że za moment odwróci się udając, że jedną ręką coś poprawia na regale a drugą w tym czasie, szuka „koziej nóżki”- dyscypliny. Cofnąłem się o krok, ale stało się. Agata wyszarpnęła ukrytą pod fartuchem „kozią nóźkę” z rzemieniami. Z podniesioną ręką i przekleństwami rzuciła się na mnie. Byłem szybszy, wybiegłem i już na zewnątrz sklepu, stojąc w rozkroku, na całe gardło wrzeszczałem.

- Agata! Agata! Majtki zgubiła u BATA!!!

Stała na zewnątrz sklepu przygarbiona i jakby smutna z dyscypliną w ręką. Zrobiło mi się żal, że jej dokuczyłem, już miałem wrócić przeprosić ją. Ale przejeżdżający konny wóz załadowany węglem zasłonił mi sklep. Gdy wóz przejechał Agaty nie było, znikła w czeluści sklepu.

Zajrzałem do sklepiku za kilka dni. Agata udawała, że wszystko zapomniała, nawet częstowała mnie migdałowym landrynkiem mówiąc.

- Chce kanolda?

Tak mówiła na landrynki.

Wiedziała, że te cukierki najbardziej lubię, dlatego zwabiła mnie głębiej, do środka, podając migdałowego landrynka. Gdy myślałem, że już nic mi nie grozi … nagle pojawiła się nad moją głową dyscyplina – „kozia nóżka”, poczułem smagnięcie przez plecy. Nie było silne, a Agata szczęśliwa, że mnie dopadła chichotała i krzyczała skrzekliwym głosem.

- Sraluch, gówniarz, bękart, obcy przybłęda!

Biegłem w kierunku domu, w głowie wciąż słyszałem to ostatnie przekleństwo. Bolało tylko przekleństwo. Mimo wszystko lubiłem Agatę, chociaż wyglądała w tym sklepiku jak Baba-Jaga pilnująca domku z piernika mocno napoczętego przez myszy. Zaplanowałem jednak zemstę za to ostatnie przekleństwo. Następnym razem powrzucam jej śledzie do ogórków, albo doleję nafty do kapusty…

Migdałowy landrynek rozpuszczał się słodyczą w ustach, pozostawał ten dziwny smak…Jak zawsze coś mi przypominał, może to była tęsknota za czymś dalekim i nieznanym, może babcia dawniej w Warszawie częstowała mnie takimi cukierkami? Przed domem odwróciłem się i spojrzałem na sklep. Agata siedziała teraz na ławeczce przed wejściem, splotła zwiotczałe ręce na poplamionym fartuchu, udając drzemkę czekała na następnego klienta. W drzwiach stała jej matka, ubrana na czarno z białą koronką pod szyją podpierając się laską zakończoną srebrną psią główką. Wiedziałem, że Agata obserwuje mnie jak wchodzę do domu, że następnym razem znowu mnie zwabi podstępnym landrynkiem, za który będę musiał zapłacić pręgami na plecach i słuchając wyzwisk.

Myślę, że jednak mnie lubiła, ale nie chciała się przyznać do tego, udając surową jędzę. Nie miała nigdy dzieci, nie mogła wiedzieć jak się z dziećmi rozmawia. Nie była podobna do mojej babci. Moja babcia zawsze była dobra, nigdy mnie nie uderzyła, umiała ze mną rozmawiać. Chociaż Agata różniła się od mojej babci, wybaczyłem jej wszystko. (…)

Cyganie

Rozniosła się wieść, że jadą Cyganie! Wszyscy rzucili się do okien, zbiegłem po schodach przed dom> jechali! Gniade, czarne, a nawet białe konie ciągnęły wozy, każdy wóz był inny. Kolorowe, ozdobione malowanymi kwiatami a nawet postaciami tańczących Cyganek. Na innych były rysunki kart, namalowane jak żywe potwory, niby zwierzęta, niby ludzie. Wozów było co najmniej dziesięć. Miały małe okienka z firankami a z boku wozu przywieszone wiadra, łopaty, przytroczone toboły z pościelą.

Za każdym wozem biegły chude psy przywiązane rzemieniem. Z tyłu w otwartych drzwiach stały młode Cyganki, a na podeście i na bocznych schodkach siedziały stare z dziećmi na kolanach. Dzieci z czarnymi, kręconymi włosami, wrzeszczały coś po cygańsku, machały rękami do nas. Starsi mieli poważne twarze, patrzyli prosto przed siebie. Na koźle siedział wąsaty Cygan w kapeluszu, obok drugi grał na harmonii jakąś smutną melodię. Kilka Cyganek szło boso obok wozów, trzymały małe dzieci przy piersi w chustach przewieszonych przez jedno ramię. Tak samo mama nosiła mojego brata, jak byliśmy u Niemców. Ten widok przypominał mi tamten czas, wzbudził niepokój.

Konie ciągnąc ciężkie wozy szły z nisko opuszczonymi głowami, miarowo uderzając kopytami o bruk. Cyganie jechali w kierunku lasu, gdzie znajdowały się ogromne łąki nazywane na co dzień pastwiskami. Wszyscy wiedzieli, że tam właśnie pozostaną przynajmniej przez tydzień. Starsi zaczęli szeptać pomiędzy sobą, że trzeba uważać, bo oni kradną, trzeba pilnować krów, bo mogą zginąć, ale też koniecznie zamykać bramy na noc i pilnować się, bo kradną też dzieci! Niektórzy popatrzyli na mnie, bo miałem czarne włosy, ciemną cerę, a kulawy Woźny, nazywany przez nas „kuternogą”, ochryple zaskrzeczał!

- Takich jak ty, czarnych i przybłędów kradną najczęściej … Gówniarzu!

- Pilnuj się!

Zaśmiał się skrzekliwie pokazując sczerniałe, niekompletne zęby, machając laską. Stojący najbliżej też śmiali się ze mnie, jakby kuternoga powiedział coś śmiesznego.

Mijał nas ostatni wóz, ludzie rozchodzili się do domów, gadając między sobą, kilka grubych kobiet stało przez chwilę plotkując. Z daleka zarżał koń, pewnie poczuł świeżą trawę, szczęśliwy, że niedługo odpocznie. Wozy znikły za zakrętem drogi, został tylko zapach koni i kurz w powietrzu. (…)

Pastwiska

Jesienią chodziliśmy na pastwiska piec kartofle, zabieraliśmy z sobą tylko zapałki, sól, czasem masło. Na sąsiednich polach paliły się w kopcach łęciny pozostawione po wykopanych kartoflach. Wszędzie czuć było charakterystyczny, miły zapach dymu, zapowiadający zbliżający się koniec lata. Sporo kartofli udawało się znaleźć na rozkopanym polu. Zbieraliśmy kartofle rozgrzebując ziemię palcami, pakując w podwinięte swetry i bluzy.

Każdy wiedział, co ma robić. Część biegła do lasu po chrust, reszta zbierała wyschnięte krowie placki, najlepszy surowiec, nie palił się dużym płomieniem a tlił, pozostawała góra gorącego popiołu, w którym kartofle piekły się równomiernie, miały złotawą chrupiącą skórkę, świetnie smakowały posypane solą z odrobiną masła. To był wspaniały przysmak. Wybieraliśmy te pyszne kule patykami z ogniska, parzyły ręce, więc żonglowaliśmy nimi, podrzucając sobie nawzajem dla żartów. Radość trwała do zmierzchu, wszystko zostało zjedzone, ognisko wygasało, szczęśliwi, z ubrudzonymi twarzami wracaliśmy do domów.

(…) Na pastwiskach, tam gdzie pojechali Cyganie, zawsze pasły się krowy. Ci, co je mieli na Leśnej, rano otwierali tylko furtki. Krowy wychodząc z sąsiednich ulic, same zbierały się w duże stado, najmniej trzydzieści, czterdzieści sztuk a może więcej? Maszerowały na soczyste łąki znacząc drogę plackami. Krowy znały Endera Faję – pastucha, wiedziały, że są pilnowane na pastwisku. Najedzone leżały spokojnie przeżuwając trawę, czasem któraś spragniona szła napić się wody do czystej rzeczki przecinającej pastwiska, też płynącej od młyna w Sereczynie. Ogromne łąki kwitły wiosną bajecznie kolorowo utkane białymi, żółtymi, blado niebieskimi kwiatami, w wysokiej trawie z ziołami można było się schować.

Gdy czasem chowałem się w trawie, leżąc patrzyłem w niebo, nade mną nieruchomo wisiały skowronki trzepocząc skrzydełkami, wesoło wyśpiewywały swoje trele szczęścia. (…)

Raki

(…) Nie miałem ochoty wracać do domu, tu było tak cicho, spokojnie, słoneczko coraz mocniej ogrzewało. Siedziałem przy brzegu na górce piasku wypłukanego przez rzekę, obserwowałem płynącą wodę, nagle mignął mi jakiś cień, jakby wydostał się z głębszej wody, zdarzyło się to tak szybko, że nie zorientowałem się, co to takiego. Wpatrywałem się w to miejsce i za moment kolejny raz zobaczyłem ten cień … To nie był cień, to rak wypływał na płytszą wodę, chwilę stał w miejscu i wracał ukrywając się w cieniu. Powtarzał to kilka razy.

Obserwując raka nie spostrzegłem, że ktoś nadchodzi, usłyszałem znany dźwięk błotników roweru, jakiś człowiek przechodził górą tamy trzymając rower i zawieszone metalowe wiadro. Gdy przeszedł na moją stronę poznałem tego pana, to ten sam wędkarz, który opowiadał mi o ciernikach, pewnie mnie poznał, bo pomachał mi ręką. Też pomachałem a on szedł w moją stronę.

- Co ty tu robisz tak rano?

Spytał.

- Dzień dobry panu, dawno pana nie widziałem. Siedziałem nad rzeką i obserwowałem raka jak wypływał na płyciznę z większej wody. Wcześniej wypuszczałem cierniki, bo spadły z nieba w czasie wczorajszej burzy i ulewy, znalazłem je na ulicy w kałuży mętnej wody.

- Zaraz, zaraz jak to na ulicy? Coś ci się chyba przyśniło.

Odpowiedział znajomy wędkarz… Zrozumiałem, że nie wierzy, więc opowiedziałem w szczegółach całą historię z rybkami. Chwilę pomyślał i odpowiedział mi, że to mogło się zdarzyć, bo w czasie burzy czasem tworzą się silne wiry powietrzne, mogły porwać małe rybki z płycizn i przenieść nawet bardzo daleko, ale to rzadkie zjawisko u nas, zdarza się, ale w ciepłych krajach. On nie spotkał się z takim zdarzeniem. Powiedział mi, że przyszedł łowić raki. Jest wiele sposobów, najlepiej łowi się nocą, bo nocą raki wychodzą na żer, ale dziś będzie ich szukał w czasie dnia, siedzą schowane w norkach przy brzegu, jak będzie mało, spróbuje innego sposobu. Ten raczek, którego widziałem może szukał lepszego miejsca by się schować.

Ten pan rozebrał się, został w krótkich kalesonkach, wszedł do rzeczki zanurzył ręce przy brzegu i już za pierwszym razem wyciągnął sporego raka, wyrzucił na brzeg a ja ostrożnie złapałem go za grzbiet i włożyłem do wiadra. Szliśmy wzdłuż brzegu a wiadro zapełniało się bardzo szybko. W drugim wiadrze przenosiłem jego ubranie. Gdy wiadro zapełniło się wyszedł na brzeg odpocząć, zapalił papierosa. W czasie połowu raków nie zadawałem pytań, by nie przeszkadzać, ale teraz spytałem.

- Jak to się stało, ze żaden rak nie skaleczył pana, a przecież mogłoby to być bolesne?

_ Bo widzisz, na wszystko trzeba mieć sposób i wiedzieć jak się zachowują raki. Raki żyją w głębokich norkach wygrzebanych w brzegu. Jak wkładam rękę, trzymam dłoń w górze norki, rak trzyma szczypce na dole norki. Zanim się zorientuje, co się dzieje moja dłoń jest nad jego grzbietem, wystarczy jeden chwyt i rak jest mój. To proste, ale wymaga wprawy. Chcesz spróbować?

Zapytał z figlarnym uśmiechem na twarzy.

- Nie proszę pana może innym razem, na razie wolę popatrzeć jak pan to robi, muszę się przyzwyczaić do widoku raków z ostrymi szczypcami. Przyznam się, że trochę się boję. Ale proszę mi powiedzieć, co pan zrobi z tak dużą ilością raków, na dodatek boję się, że one poumierają stłoczone w wiadrze bez wody.

- Mam zamówienie, raki to przysmak, sprzedaję je kucharzowi w restauracji. To rarytas dla smakoszy, dobrze płacą, więc jeszcze spróbuję złapać tyle by zapełnić drugie wiadro. Najpierw jednak poszukamy pokrzyw, raki świetnie przechowują się w pokrzywach nawet kilka dni. Chodźmy, w krzakach rośnie ich sporo.

Zabraliśmy puste wiadro, ten pan szybko naciął sporą ilość pokrzyw, wróciliśmy nad brzeg, wysypał raki i układał warstwami pokrzywy i raki. Trochę przerzucił do drugiego wiadra i zabrał się za łowienie raków po drugiej stronie rzeczki. Drugie wiadro napełniało się tak samo szybko. Gdy już skończył, ubrał się, zapalił kolejnego papierosa, pytał skąd jestem, gdzie mieszkam, był bardzo miły. Na koniec zaproponował, że podaruje dla mojej mamy to mniejsze wiadro raków, na pewno będzie wiedziała, jak się je przyrządza, a wiaderko mogę przynieść i ukryć w tych krzakach z pokrzywami. Wiadro jest dziurawe, nikomu się nie przyda, on je znajdzie jak będzie kolejny raz. Mogę przychodzić w to miejsce sam próbować łapać raki, bo puste norki zajmą inne raki.

Natomiast dalej na głębszej wodzie nie radzi, bo tam mieszkają także piżmowce, są podobne do szczura, to także gryzonie, ale zwierzęta wodne. Niektórzy łapią je dla ładnego futerka. Norki piżmowców są większe i zazwyczaj skierowane do góry, bo w wysokim brzegu mają suche sypialnie a wejście do domu jest pod wodą. Pożegnaliśmy się i ten pan pojechał sprzedać raki kucharzowi z restauracji.

Wracając do domu przystawałem kilka razy z ciężkim wiadrem. Ciekawe, co powie mama? Gdy wszedłem , natychmiast zobaczyła raki w wiadrze i oniemiała. Po chwili spyała.

- Synuś skąd masz tyle raków, przecież to rzadko spotykany rarytas. Sam złapałeś tyle raków, przecież to niemożliwe? (…)

Następnego dnia mama przygotowała zupę rakową. (…)

Żwirownia- Doły

Doły były jednym z lepszych miejsc do zabawy. Od domu było niedaleko, na trasie do cegielni. Doły powstały w miejscu wybierania piasku. Piasek dalej wybierano, w pozostawione wyrobiska zwożono śmieci z okolicy. Znajdywaliśmy tan najróżniejsze rzeczy. Któregoś razu znaleźliśmy pocisk, taki sam, jaki układałem do skrzynek w obozie, był ciężki, na końcu miał wiatraczek, ale przez środek dziurę jak rurka. Któryś z chłopaków powiedział, że włożymy ten pocisk do palących się śmieci, zobaczymy, co się stanie. Przypomniałem sobie o moich kolegach w Sande, bawiących się takimi znaleziskami i jak to się skończyło. Opowiedziałem o tym chłopakom. Przestraszyli się, zakopaliśmy pocisk głęboko w piachu. Chyba ten pocisk nie był jednak groźny, miał pusty środek, ktoś już go rozebrał, wyjął zapalnik i proch.

Zmieniliśmy zabawę na skoki z wysokiej skarpy rozpędzając się do skoku na jej szczycie. Lot w powietrzu był zawsze wspaniały, przez kilka sekund unoszenia się czuliśmy się jak krążące niedaleko rybitwy. Lądując, usuwający się piasek pochyłej skarpy amortyzował upadek, nogi zagłębiały się prawie po kolana w miękkim piasku. Na dole stał Bronek, trzymał patyki w ręku, zaznaczał nimi, kto dalej skoczył. Pewnego dnia, rozpędzając się kilkanaście metrów skoczyłem , jako pierwszy ze szczytu skarpy. To był piękny lot, ale straszne lądowanie. Okazało się, że w dole wybrano piasek aż do pokładu twardej gliny ukrytej pod cienką warstwą mokrego piasku. Piętami uderzyłem w glinę, cienka warstwa piasku nie zamortyzowała skoku, uderzyłem z całej siły piętami w glinę a za sekundę kolanami w klatkę piersiową. Coś chrupnęło, ból był ostry, przejmujący, na moment straciłem orientację, nie wiedziałem, co się dzieje, co się stało. Po chwili leżałem na boku nie mogąc złapać powietrza. Każda próba oddechu sprawiała ból jak wbijanie szpilek w płuca.


Podbiegli wszyscy pytając, co się stało, nie mogłem wydobyć ani jednego słowa. Podniosłem się na kolana, próbując wstać, dusił mnie kaszel, poczułem żelazno-metaliczny smak krwi, wyplułem na piasek. W końcu udało mi się stanąć na nogi, ale nie mogłem się wyprostować. Nie mogąc powiedzieć ani słowa zacząłem iść krok za krokiem w kierunku domu. Pochylony, z głową zwieszoną, podtrzymując rękoma brzuch. W ustach ciągle miałem krew. Każdy oddech był męką, mogłem iść tylko bardzo powoli, łapiąc ustami krótkie hausty powietrza, Nikogo już ze mną nie było, wszyscy uciekli, przerażeni jak zobaczyli krew. Nie wiem jak dotarłem do domu, ale trwało to długo. (…)

U prezydenta

Mama zajęta była urządzaniem domu, chodzeniem do urzędów, by nas zameldować w tym mieście. Wiedziałem, że miała dużo problemów, bo urzędnicy nie byli sympatyczni, zadawali mamie głupie pytania, kazali przedstawiać dokumenty z Niemiec, nawet jakieś zaświadczenia, że mój ojciec nie żyje. Twierdzili, że mamy niemieckie nazwisko, co my tutaj w ogóle robimy?

Zdenerwowana poszła do Prezydenta miasta. Słyszałem rozmowę, bo byłem z mamą. Spytała się tego pana, jak to jest możliwe, że w tym mieście jedni uważają nas za Żydów, inni za Niemców a przecież to Niemcy wywieźli nas z Warszawy do obozu, właśnie, dlatego, że jesteśmy Polakami. Powiedziała, że czuje się prześladowana w swojej własnej ojczyźnie, do której wróciła po strasznych obozowych przeżyciach.

Długo jeszcze rozmawiali o wojnie, swoich losach, bo okazało się, że ten pan też wrócił z obozu. Na koniec zadzwonił, krzyczał, nakazał urzędnikom natychmiast wszystko załatwić. Mimo zameldowania nic się nie zmieniło w okolicy, w której mieszkaliśmy. Dorośli dalej nam dokuczali. Najgorzej ci, którzy mieszkali w tej kamienicy, także dzieci z okolicy. Byłem jednym z najmłodszych, mały, chudy, nie umiałem się bić, więc płakałem, chowając się po kątach. (…)

Odpust

(…) Na śniadanie jak zawsze w niedzielę była miękka, rumiana chała drożdżowa z masłem, kawą zbożową „Dobrzynką” z mlekiem. To śmieszne, bo kawa, chociaż nierobiona w tym mieście, nazywała się tak samo jak rzeczka, co podobno płynie od Sereczyna przez łąki. Musi przepływać przez miasto, na pewnie płynie niedaleko kościoła, bo widziałem ją we śnie jak fruwałem nad miastem. Jak będę na odpuście sprawdzę czy tak jest?

Wszyscy zaczęliśmy ubierać się odświętnie, bo była niedziela, mieliśmy pójść najpierw do kościoła a dopiero później na odpust. Na ulicy szły gromady ludzi z dziećmi, wszyscy też odświętnie ubrani jak to w niedzielę. Środkiem ulicy jechały bryczki ciągnięte przez czyste, błyszczące konie, najbardziej podobały mi się te, których sierść miała kolor świeżych kasztanów. Koła bryczek pomalowano na czerwono, a na miękkich ławach siedzieli dumnie ci bogaci z ulicy Leśnej. Patrzyli prosto przed siebie, czasami tylko kłaniali się idącym, zdejmując w ukłonie kapelusze. Obok mężczyzn w czarnych garniturach i krawatach siedziały grube kobiety w kwiecistych sukienkach, mimo, że było ciepło, miały szyje obwieszone „srebrnymi lisami”, których łebki z dużymi oczami wyglądające jak prawdziwe, trzymały w mordkach swoje lisie ogony.

W otwartych oknach, z łokciami opartymi na poduszkach wyglądały ciekawskie plotkary. Powinny szykować niedzielny obiad, ale obserwowały, kto z kim idzie do kościoła, jak jest ubrany, kto ma nowe buty, nowego lisa, interesowało ich wszystko, by mogły obmawiać, krytykować i plotkować do następnej niedzieli.

Ze zdziwieniem zobaczyłem, że ludzie oglądali się za nami, pokazywali palcami lub o nas mówili. Byłem zawstydzony, bo spośród idących dzieci , ja tylko byłem inaczej ubrany. W krótkie, jasnogranatowe spodenki, białe skarpetki pod kolana, w jasną bluzę z „marynarskim” kołnierzem obszytym granatową tasiemką, spiętym marynarskim krawatem. Inni chłopcy mieli długie czarne spodnie, białe koszule z długim rękawem, wyglądali jak dorośli.

Mama wyglądała pięknie, inaczej niż wszystkie te kobiety. Przyglądałem się jej ukradkiem, byłem dumny. No właśnie, mama też wyglądała inaczej! Była w kapelusiku na głowie, z małą, białą siateczką przykrywającą trochę oczy, w sukience koloru jasnego błękitnego nieba, z przodu w jakieś zakładki z ciemniejszym kołnierzykiem, do którego miała przypięty mały bukiecik białych kwiatów. Na zgiętej ręce wisiała mamie błyszcząca torebka z zapięciem na złote kulki. Na nogach nosiła pończochy, dostała je z UNRRY, mówiła na nie „nylony”. Każda kobieta chciałaby mieć takie; pończochy miały z tyłu ciemną kreskę wychodzącą z prostokąta na pięcie, były przezroczyste. Szła ubrana w białe, amerykańskie buty „na korku”, jakich nikt tutaj nie miał, były też z UNRR-y .

Pan Staszek szedł dumnie, trzymając Jacka na rękach, ubrany w garnitur koloru kawy z mlekiem w brązowe paski, jasnobrązowy pilśniowy kapelusz. Marysia miała na sobie ładną sukienkę z paskiem, bufiastymi rękawkami. Gapili się na nas, inaczej wyglądaliśmy wśród tych ludzi, nie pasowaliśmy do nich. Gdy porównałem nas i idących obok, szedłem wyprostowany, nie miałem się, czego wstydzić.

Byliśmy wśród tylu nieznanych ludzi, w Sande było ich tysiące i tam nikt nikogo nie obserwował tak jak tutaj, nigdy nie czułem się inny i obcy. To mnie najbardziej martwiło.

Zbliżaliśmy się do rynku, już widać było wieżę kościoła i biły dzwony, tłum ludzi gęstniał, wszędzie słychać gwar. Dochodziły jakieś dźwięki smutnej melodii granej na harmonii. Okazało się, że grał ją człowiek w ciemnych okularach i w żołnierskim mundurze. Biała laska stała oparta o mur. A do harmonii miał przypiętą puszkę na pieniądze. Potem usłyszałem jakieś krzyki, ktoś zachwalał różne towary. Zza zakrętu ulicy wyłonił się rynek, otoczony niskimi domami takimi jak na Leśnej i kościół ze szpiczastą wieżą.

Na środku rynku wirowała kolorowa karuzela z krzesełkami na łańcuchach . Siedzące dziewczyny piszczały a chłopcy próbowali łapać je dla zabawy, skręcać łańcuchy. Z boku grała zagłuszając pisk czteroosobowa orkiestra. Grali na harmonii, bębnie, metalowych talerzach, na takim długim czarnym kiju z świecącymi klapkami, na stojących ogromnych skrzypcach. Na górze karuzeli, tam gdzie dach wyglądał jak ogromny parasol, biegli w koło starsi chłopcy po pomoście pchając drągi parasola, dotarło do mnie, że dlatego właśnie kręci się ta karuzela. Później ci chłopcy opowiadali mi, że za pięć zmian dostawali za darmo jedną przejażdżkę.

Przeszliśmy rynek przedzierając się przez tłum ludzi. Nic nie widziałem w tłumie, bo byłem mały, dorośli zasłaniali mi widok. W jakimś momencie zgubiłem się, najpierw przerażony zacząłem ich szukać, ale to nic nie dało. Pomyślałem, że spotkam ich w kościele, jednak do kościoła nie dało się wejść, tłum ludzi stał na zewnątrz. Przypomniałem sobie, że we śnie widziałem ten kościół a w nim gliniany ołtarz! Był tak wyraźny, że zastanawiałem się czy jest już wypalony? Stałem nie wiedząc, co zrobić.

- Pamiętam drogę do domu, wiec trafię, ale skoro teraz nie mogę wejść do kościoła to przyjdę kiedyś sam, wolałem obejrzeć kościół bez ludzi. Pójdę dalej za kościół, sprawdzić czy tam jest rzeka. Powinna przecież być!

Mówiłem sam do siebie.

Szedłem szeroką ulicą, nigdzie nie było widać rzeki, zawiedziony miałem wracać. Zobaczyłem po prawej stronie piękny budynek, który wyglądał jak stary, nieduży zamek. Stał wśród wysokich drzew. Gdy doszedłem, obok tego zamku było zejście po schodkach, zaznaczone wielkimi, kamiennymi kulami stojącymi na ciężkich podstawach. Schody prowadziły do pięknego parku z żwirowanymi alejkami, ławeczkami, latarniami. Tłum ludzi przechadzał się alejkami, inni siedzieli na ławkach, ja chodziłem bez celu, aż w jakimś momencie zobaczyłem mostek z żelazną balustradą. Serce zabiło mi z radości, bo skoro jest mostek to musi być rzeka! Tak, to była rzeka, niewielka i płytka, ale z czystą wodą, a na dodatek pływały dwa białe łabędzie! Stałem na mostku przyglądając się płynącej wartko wodzie, widziałem piaszczyste dno, jakieś rośliny wodne. Z mostka widać było jakby łukowaty tunel i wydawało się, że rzeczka wypływa stamtąd, musiałem to sprawdzić. Przeszedłem mostek i dalej alejka wzdłuż rzeczki. Park był piękny, niektóre ogromne drzewa widziałem pierwszy raz. Okazało się, że znalazłem się z powrotem przy ulicy, i że rzeczka płynie pod ulica i kamiennym mostem w stronę parku. Zanim znalazła się pod mostem, wcześniej przeciskała się pomiędzy murami blisko stojących fabryk z czerwonej cegły, spadała wodospadem przez niewysoką tamę. Tak, odkryłem wreszcie, to była moja rzeka ze snu!

Wróciłem na rynek, oglądałem wszystko, bo wszystko było dla mnie nowe, ciekawe. Fotograf namawiał całe rodziny do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Miał duży drewniany aparat stojący na trzech nogach, przykryty czarnym materiałem. Ustawiał ludzi przed rozpiętym na ramie, namalowanym widokiem gór albo kazał wkładać głowy w otwory z tyłu widoku pokazującego samolot w chmurach. Wszyscy śmiali się i bawili. To było głupie, bo w samolotach nie siedzi się dla zabawy, w samolotach są żołnierze, strzelają i zrzucają bomby. Ja widziałem prawdziwe samoloty, wiem jak wyglądają, byłem w obozie przy lotnisku. Zdenerwowany poszedłem dalej.

Tutaj rozstawiono okrągłe stoliki, na których stały różnej wielkości jaskrawo pomalowane figury z gipsu. Najwięcej było psów i kotów, ale były tancerki trzymające nad głową lusterka, były jakieś wazoniki, pajace, zające, inne zwierzęta. To wszystko można było wygrać. Ten pan pokazywał jak uruchomić taki patyk z przymocowanym piórkiem, który kręcił się naokoło stołu, zahaczając o nabite na brzegu gwoździe. Gdy piórko zatrzymywało się pokazywało, co zostało wygrane. To była śmieszna zabawa, ale zauważyłem, że gdy ktoś wygrywał za dużo, ten pan przerywał grę, mówił, że stół jest krzywo ustawiony, poprawiał stół, tak, że ludzie przestawali wygrywać. To było oszustwo i robił to dorosły człowiek!

Było jeszcze dużo innych śmiesznych rzeczy. Krzywe lustra, które zmieniały przeglądających się w nich ludzi. Wyglądali zabawnie, albo pogrubieni albo chudzi jak patyki lub powyginani z ogromnymi głowami. Była beczka śmiechu, do której się wchodziło a ona kręciła się przewracając tych, co byli w środku. Na straganach wisiały na sznurkach lub leżały różne piszczałki, gliniane ptaszki. Ładnie ćwierkały, gdy nalało się do nich wody i dmuchało w ogonek. Były kolorowe balony, wiatraczki. Dla małych dzieci sprzedawano drewniane, pomalowane ptaki na kółkach, machały skrzydłami jak prawdziwe ptaki, gdy dzieciaki pchały je przed sobą trzymając za drewniany kijek. Na straganach wisiały sznury obwarzanków, leżały góry cukierków w kolorowych papierkach i najróżniejszych ciastek. Oglądałem to wszystko, ale nie było mi żal, że nic nie mogłem kupić. Chyba byłem jedynym dzieckiem, które wracało z odpustu z pustymi rękami.

Wracałem jednak zadowolony do domu, widziałem tyle nowych rzeczy, a najważniejsze, że znalazłem rzekę ze snu, obiecałem sobie, że kiedyś pójdę wzdłuż tej rzeczki, bo muszę ją całą zobaczyć. Tłumy ludzi wracały z odpustu śpiesząc się na niedzielny obiad. Dzieci bawiły się pukawkami strzelając zatykanym korkiem na sznurku. Pukawki wyglądały jak pompka do roweru, bardzo głośno strzelały. Zewsząd dobiegał dźwięk piszczałek, trąbek, glinianych ptaszków. Dorośli dźwigali wygrane na odpuście, malowane w żywe kolory, wielkie psy i koty. Inni nieśli gipsowe tancerki trzymające lustro w podniesionych rękach. Pewnie dołożą te wygrane figurki do tych z ubiegłego roku, stojących na piecach kaflowych i kredensach.

Wszyscy już byli w domu zmartwieni, że mnie nie ma. Pan Staszek powiedział do mamy,

- A widzisz? … Mówiłem ci, że sam trafi i po co się martwiłaś?

- Synku, nigdy tak nie rób, gdzie ty byłeś? … Tak się martwiłam!

Powiedziała mama przytulając mnie do siebie.

- Zgubiłem się mamo, ale trafiłem do domu i widziałem zamek, park. I tę rzeczkę, co mi się przyśniła, jak latałem we śnie. Do kościoła nie mogłem się dostać, bo było tyle ludzi, ale ty chyba widziałaś ten gliniany ołtarz w środku?

Spytałem.

- Tam nie było ołtarza z gliny, był, ale cały złocony, coś rzeczywiście ci się przyśniło synku.

Odpowiedziała zniecierpliwiona mama.

Nie mogłem też zrozumieć, dlaczego nie ma glinianego ołtarza, przecież wyraźnie widziałem tak jak rzekę! Najważniejsze, że odnalazłem rzekę ze snu a sprawa ołtarza na pewno się wyjaśni z czasem. (…)

Park szpitalny

(…) Wreszcie byłem za siatką i gęstymi krzakami, stałem zaskoczony, znalazłem się w przepięknym miejscu, jak w raju. Przede mną roztaczał się widok tajemniczego parku z czerwonymi alejkami. W oddali widziałem ludzi wyglądających jak duchy, ubrani na biało lub w pidżamach i szlafrokach, wolno przechadzali się trzymając jeden drugiego pod pachę lub siedzieli na ławeczkach. Niedaleko przede mną błyszczało lustro sporego stawu, nad którym rosły grube drzewa a jego gałęzie zwieszały się dotykając wody. Na środku stawu wyrastała spora wysepka z jednym drzewem i niewielką białą ażurową altanką, kilkoma metalowymi ławeczkami. Do stawu prowadziła czerwona alejka, a z wysepką łączył ją piękny, wygięty w łuk drewniany mostek też pomalowany na biało.

To wszystko było zachwycające, przycięta trawa, w której rosły stokrotki, wyglądała jak dywan. Kępy kwitnących krzewów rozrzucono jak bukiety, a rabaty kwiatów chyba specjalnie zasadzono tak, by pasowały kolorami. Zupełnie zapomniałem jak się tutaj znalazłem, chodziłem alejkami tak jak ktoś, kto ma prawo tutaj być. Kłaniałem się ludziom ubranym na biało i w pidżamy a oni mile odkłaniali się. Szybko domyśliłem się, że ten budynek w oddali widoczny poprzez drzewa to szpital, a ludzie to pacjenci, którzy sami mogą poruszać się po parku.

Usiadłem na ławeczce by trochę odpocząć, bo było gorąco i dalej rozglądałem się, by zapamiętać jak najwięcej z tego niezwykłego miejsca. Jakie to dziwne, że tak niedaleko brudnych, ciasnych uliczek zafajdanych krowimi odchodami jest tak piękne, niezwykłe miejsce? Nagle zatrzymał się naprzeciwko mnie starszy pan w szlafroku, uśmiechając się pytał czy może się przysiąść. Zdziwiło mnie, że zapytał o pozwolenie takiego smarkacza jak ja, ale byłem też zadowolony, bo poczułem się bardziej dorosłym. Natychmiast wstałem i odpowiedziałem.

- Ależ proszę bardzo, ja tylko na chwilę usiadłem. Proszę siadać, jest dużo miejsca.

- Siedź sobie chłopcze, nie wstawaj, czyżbyś się mnie przestraszył? Rzeczywiście nie wyglądam zbyt dobrze, sporo chorowałem, ale jest już lepiej i wychodzę na spacery po parku. Niedługo wypiszą mnie na stałe do domu. Mam już dość szpitala, a w parku jest tak pięknie, czyste powietrze, zapach skoszonej trawy, mchu, kory drzew, tataraku w stawie, kwiatów a nawet ziemi. Wiesz, teraz zauważam to, czego dawniej nie widziałem i nie czułem, jakby inaczej widzę świat … Po ciężkiej chorobie.

Ten pan na chwilę skończył mówić, zamyślił się i po chwili zapytał.

- A ty przyszedłeś kogoś odwiedzić?

- Nie proszę pana, mogę powiedzieć, że jestem tutaj przypadkiem, nie znałem tego miejsca, chociaż mieszkam niedaleko. Zobaczyłem dziurę w siatce i ciekawość była silniejsza, wślizgnąłem się i … jakbym znalazł się w raju, tak tutaj pięknie.

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

- Masz rację, tu w parku jest prawie jak w raju, ale choroba i szpital to piekło. Ten park i szpital wybudował dawno przed wojną jeden z fabrykantów w tym mieście i przeznaczył dla wszystkich ludzi, to był Szpital Miejski. On na pewno rozumiał chorych, dlatego tak zadbał o ten park. A teraz nowa władza wmawia ludziom, że fabrykanci to byli tylko wyzyskiwacze! Bzdura i kłamstwo. Widzisz te czerwone alejki? Zrobione są z skruszonej cegły – odpadów z cegielni, nic się nie zmarnowało, a jak pięknie wyglądają. Nawet po deszczu są prawie suche, bo woda wsiąka w grubą warstwę mielonej cegły i nigdy nie ma błota.

Milczał dłuższą chwilę, nie pytałem, na co chorował, nie chciałem przypominać przykrych spraw. Odwrócił głowę w kierunku stawu i spytał.

- A byłeś na wyspie, oglądałeś staw? Dziś jest słonecznie, a woda w stawie czysta, jak będziemy mieli szczęście zobaczymy pływające karpie lub inne ryby, czasem widać stojącego szczupaka. Chodź, przejdziemy się nad staw.(…)

Hycel

(…) Pewnego dnia Norka nie wróciła do domu na noc. Byliśmy bardzo zmartwieni. Ktoś ze znajomych powiedział, że może hycel ją złapał, bo jeździł niedawno swoją okratowana budą zaprzęgniętą w dwa konie. Trzeba sprawdzić u hycla. Hycel mieszkał pod lasem. Tam znajdowała się jego zagroda zbudowana z szczelnych desek wysokich na dwa metry, za tym płotem nic nie było widać, ani psów ani tego, co on z nimi robi. Nigdy nie wpuszczał nikogo do środka. Słychać było szczekanie i wycie biednych psiaków.

Mama dała mi pieniądze, bo wiedziała, że inaczej nie odda psa. Poszedłem do hycla, przy furtce wisiała drewniana rączka na drucie, pociągnąłem rozległ się silny dźwięk dzwonka, psy zaczęły ujadać, piszczeć, wyć. Zrobił się straszny harmider. Kilka razy jeszcze dzwoniłem aż wreszcie zgrzytnęło w zamku, hycel otworzył drzwi, warknął jak zły pies?

- Czego chce?

- proszę pana, zginął mi mój piesek – suczka, nazywa się Norka. Niska, jasnobrązowa z białym krawatem, może jest u pana, chciałbym ją odzyskać.

Jąkałem się speszony, przestraszony jego groźnym wyglądem.

- A piniendze gówniarz ma? …Bo inaczej nie oddam, głowy niech mi nie zawraca.

Warknął ochrypłym głosem. Poczułem kwaśny odór wódki. Już miał zamknąć furtkę przed nosem, ale krzyknąłem.

- Mam pieniądze, dam panu, ale proszę oddać mi mojego psa.

- Pokaż.

Odezwał się, oczy mu błysnęły, jak zobaczył banknoty. Zabrał mi wszystkie, zatrzasnął furtkę, a gdy był w środku krzyknął.

- Czekaj, zaraz wracam.

Za kilka minut furtka otworzyła się, zobaczyłem jak niesie moją Norkę trzymając ją za skórę na karku. Norka wyrywała się, piszczała, jak zobaczyła mnie zaczęła skomleć. Wziąłem ją na ręce, a Norka warczała na hycla z nienawiścią szczerząc zęby. Odszedłem szczęśliwy, że ją odzyskałem. (...)

W szkole u sióstr

Za kilka dni dowiedziałem się od mamy, że następnego dnia pójdziemy razem obejrzeć szkołę i porozmawiać z kierownikiem, by mnie przyjął. To była nowina, która mnie bardzo ucieszyła, chodziłem już do szkoły w Sande, bardzo mi się tam podobało, jednak bałem się trochę, bo nie wiedziałem jak wygląda szkoła w tym mieście. Mama opowiedziała mi, że szkoła sąsiaduje z małym kościołem, ten kościół nazywają kaplicą, a szkoła mieści się w klasztorze, bo nowe władze zabrały dół klasztoru siostrzyczkom, urządziły szkołę podstawową. Ale siostrzyczki uczą religii, prowadzą przedszkole, na które wszyscy mówią „Ochronka”. Marysia będzie przyprowadzała Jacka do tego przedszkola. Przyglądałem się mamie, była pięknie ubrana, mnie ubrała w mundurek wojskowy, który dostałem od żołnierzy angielskich i „oficerki”, które zrobił mi pan Klubczewski. Mundurek bardzo mi się podobał, na głowie nosiłem beret „na bakier” jak mówił pan Staszek. Wyglądałem teraz naprawdę jak prawdziwy żołnierz. Chłopaki bardzo zazdrościli mi tego munduru, każdy chciał wyglądać tak jak ja.(…)

Polskiego, historii uczyła nauczycielka, na którą wszyscy mówili „koza”, bo lekko utykała po złamaniu nogi. „Gdyby koza nie skakała, to by nogi nie złamała” . Na początku lekcji, zanim wyczytywała nazwiska z dziennika, często prosiła mnie o naostrzenie ołówka. Czerwonym podkreślała błędy w zeszytach. Wychodziłem z temperówką z ławki, stawałem nad koszem, tyłem do klasy ostrzyłem ołówek starając się najlepiej naostrzyć nie łamiąc szpiczastego końca. W tym czasie nauczycielka wyczytywała nazwiska sprawdzając obecność.

Za każdym razem, gdy wyczytywała moje nazwisko celowo wymawiała po niemiecku, specjalnie akcentując odwracała głowę w moim kierunku. Domyślałem się, że robi tak celowo. Wściekły nie odpowiadałem „obecny”, kładąc ołówek na biurku wracałem na miejsce. Pewnego razu, gdy nie odpowiedziałem „obecny”, a już siedziałem w ławce, jeszcze raz powiedziała moje nazwisko głośniej z silniejszym akcentem niemieckim. Pomyślałem dość! Jestem Polakiem nie Niemcem. Ona nie powinna tego robić, chce mnie ośmieszyć nie wstanę. Przecież byłem w obozie niemieckim, dlatego że byłem Polakiem. Niemcy mogli nas zabić, mój tata jeszcze nie wrócił, pewnie nie żyje … Udałem, że nie słyszę, że nie do mnie się zwraca. Siedziałem przeglądając zeszyt, dłużej nie wytrzymam, czułem wypieki na twarzy. Powtórzyła jeszcze raz moje nazwisko tak samo. Kolega zaczął szturchać, mnie łokciem, mówił wstań, ona mówi do ciebie. Cała klasa patrzyła na mnie czekając, co z tego będzie. „Koza” widząc, że nie reaguję powiedziała.

- No tak … Skoro nie odpowiadasz, więc cię nie ma.

- Wpisuję do dziennika nieobecność i dwóję z polskiego i historii, bo nie umiesz mówić, nie odpowiadasz na pytania.

Tego było już za wiele, dlaczego nieobecność, za co te dwóje? To niesprawiedliwe! Wstałem, patrzyłem prosto w oczy znienawidzonej nauczycielce i głośno, by wszyscy słyszeli odpowiedziałem.

- Proszę nie czytać mojego nazwiska po niemiecku. To wstrętne! Nie jestem Niemcem, mój ojciec walczył z Niemcami w Powstaniu warszawskim, a ja z mamą i bratem byłem uwięziony w obozie niemieckim! Jestem Polakiem tak jak cała moja rodzina. Nigdy nie wstanę do odpowiedzi, gdy będzie pani wymawiała moje nazwisko po niemiecku! Litera o z dwiema kropkami, o-umlaut, jest literą międzynarodową. Jest w pisowni ośmiu krajów w Europie. Nawet w tureckim! A o historii mojego nazwiska może pani dowiedzieć się od mojej mamy.

O tej literze powiedziałem wszystko to, co mi wyjaśniła mama. Nie czekając na odpowiedź zacząłem się pakować by iść do domu. Nauczycielka zaniemówiła, wreszcie wstała, zaczęła wrzeszczeć waląc pięścią w stół.

- Ty bezczelny smarkaczu chcesz mnie pouczać, uczyć wymowy? Wyrzucę cię ze szkoły… Nigdy u mnie nie dostaniesz lepszego stopnia niż trójka… Ja ci pokażę! Popamiętasz mnie!

Słysząc to wychodziłem z klasy, nie chciałem trzasnąć drzwiami, przeciąg zrobił to za mnie. Chwilę stanąłem pod drzwiami i jeszcze usłyszałem.

- Na dodatek smarkacz trzaska drzwiami. Następna dwója w dzienniku … Z zachowania.

Klasa milczała.

Zmartwiony, niepewny, co z tego wszystkiego wyniknie, ale ucieszony, że odważnie wygarnąłem wszystko to, co mnie gnębiło, wolno szedłem korytarzem. Natknąłem się na pana woźnego czyszczącego z kurzu posadzkę. Pan woźny udawał groźnego, ale właściwie był dobrym człowiekiem, wiedział, że dzieciarnia musi się wyszaleć, przymykał oko na niejedne psikusy. Miał włosy siwe jak gołąbek, niewysoki, ciągle coś naprawiał, sprzątał, pilnował porządku. Do wszystkich zwracał się proszę pana, nawet do pierwszoklasistów, co brzmiało zabawnie. Pewnie nie mógł zapamiętać tylu imion w całej szkole. Tym razem jak zwykle zagadał.

- A gdzież to pan szanowny wybiera się? … Zachciało się opuszczać szkołę w czasie lekcji? … Widzę, że czerwony waćpan, czy stało się co? Co przeskrobało panisko? … Hę… Niech powie?

Mówił dobrodusznie, zaufałem mu, tym bardziej, że nigdy na nikogo nie skarżył do kierownika i pewnie nikomu nie powtórzy. Usiadł ze mną na schodach wejściowych. Opowiedziałem szybko, co się wydarzyło. Zasępił się, złapał za brodę, patrząc mi prosto w oczy i cicho powiedział.

- Oj niedobrze paniczyku, zadarłeś z jędzą, ona ci nie daruje, nie chciałbym być w twojej skórze. Musisz wszystko powiedzieć mamie, mama musi porozmawiać z panem kierownikiem Trelą. Ale jesteś dzielny, bo broniłeś swojego honoru i rodziny. Jak żołnierz, oficer.
Powiedział chyba tak dlatego, że widział mnie dawniej w mundurze angielskim, ale już go nie noszę, bo z niego wyrosłem. Wreszcie ktoś mnie wysłuchał, poparł, a ja rozbeczałem się, bo całe napięcie minęło. Pan woźny wyciągnął chusteczkę, otarł mi twarz, poklepał po plecach i łagodnie powiedział.

- Nigdy nie płacz, żołnierze nie płaczą, oni walczą. Opowiesz wszystko swojej mamie, ona zrozumie. To tobie stała się krzywda, twoją mamę także obrażono i pamięć twojego ojca. Nie ty jesteś winien. No zmykaj… Zmykaj (…)

Po tygodniu rozeszła się wiadomość: „koza” nie będzie uczyła. Rozeszła się plotka, że podobno w czasie okupacji podpisała folkslistę, więc była folksdojczką? Z przypadkowo podsłuchanych rozmów dorosłych dowiedziałem się, co to znaczy. Chciała być Niemką? A na takich w czasie wojny mówiło się folksdojcz … Nie mogłem zrozumieć, dlaczego chciała udowodnić, że nienawidzi Niemców, że jest dobrą Polką? Moje drzewo-antena sprawdziło się, babcia wysłuchała wszystkiego, słowa poleciały do Warszawy i babcia użyła swoich mocy. Wiedziałem, że mnie obroni, bo jestem tylko dzieckiem.

Wróciłem po tygodniu, w szkole przyjęto mnie normalnie, nikt o nic nie pytał, nikt nie mówił o „kozie”. Na przerwach graliśmy w „zośkę” i „typę” (…).

Później nagle wszystko w szkole zaczęło się zmieniać, siostrzyczki – katechetki uczyły nas jeszcze religii, ale zniknął krzyż z klasy, wisiały portrety przywódców narodu. Także przedwojenne harcerstwo miało być zmienione, a ja należałem do zuchów. Była już nowa kierowniczka, która wprowadziła wszystkie te zmiany.

Nie wyglądała na kierowniczkę, rozczochrana, brzydko ubrana, przy spódnicy zepsuty ekspres spięty agrafką. Nosiła brudne buty, ale podobno była w partii, to partia ją przysłała. O partii mama rozmawiała prawie szeptem z panem Staszkiem, wszyscy bali się tego słowa, mówili, że teraz partia rządzi. W domu słuchaliśmy ostrożnie radia Wolna Europa cichutko nastawione, by nikt z sąsiadów nie usłyszał. Za to groziła kara. Radio było piękne, z klawiszami i zielonym „okiem magicznym”, które poruszało się zwężając lub rozszerzając, gdy szukałem stacji radiowej. Radio wyglądało jak mebel nazywało się „Telefunken”, było „superheterodyną z lampą prostowniczą”, chociaż nie wiedziałem co to oznacza. Domyślałem się, że musi być wyjątkowe. Miało klawisze jak fortepian, nimi wybierałem stację wciskając odpowiedni klawisz, a inne służyły do regulacji tonu, gdy się słuchało muzyki. Często słuchałem muzyki leżąc z zamkniętymi oczami, wtedy wydawało mi się, że najbardziej ją rozumiem. (…)

Tran

Wszystkie dzieci w szkole musiały pić tran. To było zarządzenie dyrektorki. Zarządzenie zarządzeniem, ale jak nas zmusić do picia czegoś tak wstrętnego. Wszyscy starali się uniknąć tego przymusu. Dyrektorka wymyśliła chytry plan, w dniu picia tranu uczniowie wchodzili tylnym wejściem do szkoły, a tam już czekały 2 siostrzyczki, nie wpuściły do szkoły nikogo, kto nie poddał się tej „tyranii”. Na stoliku stały ogromne butle z tranem, miska z gorącą wodą, w drugiej góra chleba pokrojonego w kostki i w małej miseczce sól,

Wyglądało to tak: „torturowany” podchodził do siostry, otwierał usta a siostra wlewała mu sporą łyżkę tranu, czekała jak przełknie. Dostawał natychmiast od drugiej siostry posoloną kostkę chleba, zjadał, dopiero wtedy mógł wejść na teren szkoły. Miska z gorącą wodą służyła do „dezynfekcji” łyżki. Następny dostawał, więc bardziej śmierdzący tran podgrzany od łyżki. Wymyślaliśmy najdziwniejsze sposoby, by nie przełknąć tego świństwa, udawaliśmy, że przełykamy szybko wkładaliśmy chleb w usta, tran wsiąkał w chleb, potem było udawane zachłyśnięcie się, można było wypluć chleb na dłoń.

Siostrzyczki szybko wykryły ten sposób, przekonywały nas, że picie tranu jest dla naszego dobra, że będziemy zdrowi, a w nagrodę dawały bryłki mleka w proszku, wszyscy bardzo je lubili. Sprzykrzyło mi się udawanie, więc wypijałem tran starając się w tym momencie nie oddychać, wtedy mniej czułem jego zapach.

Dziwiłem się, że dyrektorka zatrudniła siostrzyczki do tej pracy, one przecież były dla niej wrogiem klasowym, ale na tym właśnie polegał jej chytry plan. Myślała, że znienawidzimy siostrzyczki za ten przymus. Pomyliła się, prawie wszyscy lubiliśmy „kawki”, tylko tanu nie. Nie wiem, kto wymyślił tę nazwę na siostry, nie była to złośliwość. Były czarne jak ptaki kawki. A kawki upodobały sobie miejsce na poddaszu klasztoru i w zakamarkach muru, by pod dachem zakładać gniazda. Siostry bardzo chętnie karmiły kawki wysypując ziarno na parapetach. Wiedziały o tej nazwie i nie były zgorszone.

Siostra Felicja

Szkoła zabrała sporą część budynku Zakonu Sióstr Miłosierdzia Bożego, parter na klasy, pokój nauczycielski, gabinet dyrektora, fragment piwnic na szatnię, izbę harcerską, magazyny. Pozostawiono siostrzyczkom piętro, poddasze, część piwnic, budynki gospodarcze a także część ogrodu, w którym sadziły warzywa, kwiaty. Hodowały bardzo dużo kwiatów, zanosiły świeże do kościoła lub układały w wazonach na ołtarzu swojej kaplicy.

W sadzie rosły drzewa owocowe, jabłonie, czereśnie, wiśnie, śliwy w różnych odmianach. W ogrodzie zagony jarzyn przedzielono żwirowymi ścieżkami. Osobno rosły truskawki, porzeczki, maliny, agrest. Siostrzyczki nawet w wolnych chwilach pracowały w ogrodzie, zbierały to wszystko, co na co dzień potrzebne było w ich kuchni. Hodowały też króliki, kozy, kury, kaczki, nawet dwie świnki. Wszędzie było czyściutko, zwierzęta miały wybiegi, a siostra Klara opiekowała się specjalnie tymi zwierzętami. Była bardzo surowa, pilnowała, aby nikt z chłopaków nie psocił, nie podkradał z ogrodu, bo ogród był spiżarnią dla siostrzyczek i dzieci z przedszkola.

Siostra Klara chodziła inaczej ubrana niż pozostałe siostry, w długą suknię do kostek z paskiem, kieszeniami, uszytą z szarego materiału podobnego do tego, który nosiły harcerki. Pod szyją nosiła biały kołnierzyk, na głowie chustę zawiązaną z tyłu. Reszta sióstr ubierała się latem w długie czarne suknie do kostek, zapinane na guziki. Na głowie nosiły czarny welon zwieszający się z tyłu, a naokoło twarzy jak wachlarz rozwijała się biała kryza z krochmalonego materiału zmarszczona jak papier falisty w drobne fale. Tę kryzę spinały pod brodą białą krochmaloną na sztywno kokardą. Rękawy kończyły się też białym mankietem. Nosiły na szyi czarny sznur ze złotym szkaplerzem, na którym widziałem serce z płomieniem i drobne napisy. Zimą zakładały dodatkowo czarny, długi, zapinany sweter z kieszeniami i wełnianą pelerynę.

Siostra Felicja była jedną ze starszych sióstr, uczyła nas religii. Bardzo lubiłem siostrzyczkę, zabierała mnie czasem na górę by pokazać kaplicę, w której się modliła, a w czasie przerw lekcyjnych często schodziliśmy do piwnic, gdzie była kuchnia, w której siostrzyczki gotowały posiłki. Częstowała mnie deserem, był to pyszny budyń z owocami, albo galaretka lub ciasto. Znała dobrze mojego brata, Marysia przyprowadzała go do „Ochronki” prowadzonej przez siostrzyczki. Jacek był zabawny, bardzo ruchliwy, a siostry traktowały go jak swojego pupilka.

Słuchałem lekcji religii z uwagą, bo bardzo chciałem znać odpowiedzi na wszystkie moje pytania, te, które gromadziły mi się po głowie. (…)

*

W publikacji Jana i Grzegorza Jagusiaków ”Pabianiczanie w służbie muz”, Pabianice 2012 r. znaleźliśmy biogram autora „Meandrów pamięci”.

Bogdan Sὄlle (ur. 26 VI 1940, Warszawa). Scenograf. Studiował malarstwo i grafikę w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie u prof. J. Nowosielskiego i u prof. A. Stopki – wybitnego scenografa. Jest twórcą scenografii do wielu filmów, m.in. „Przepraszam, czy tu biją” (1976), „Życie na gorąco” (1978), „Alchemik” (1988), „Czarne słońca” (1992), „Syzyfowe prace” (2000), „Kariera Nikosia Dyzmy” (2002).

Do 2002 r. pracował w Przedsiębiorstwie Realizacji Filmów „Zespoły Filmowe”. Od 1998 r. współpracuje z PWSFTviT w Łodzi. Od 2009 r. – wykładowca plastyki filmowej w Łódzkiej Szkole Filmowej. Ministerstwo Kultury i Sztuki przyznało mu uprawnienia rzeczoznawcy scenografii. Z Pabianicami związany od lat powojennych. 12 XII 2009 r. w Muzeum Miasta Pabianic odbył się wernisaż wystawy „Projekty scenografii filmowej Bogdana Sὄlle”.

Z kolei w „Meandrach pamięci”, Łódź 2022 r. czytamy: Bogdan Sὄlle – urodzony 26 czerwca 1940 w Warszawie. Absolwent Wydziału Malarstwa i Grafiki (pracownia prof. Jerzego Nowosielskiego) i Studium Scenografii (pracownia prof. Andrzeja Stopki) Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, dyplom magisterski 22 maja 1967 r.

Od drugiej połowy lat 60. XX w. zaprojektował lub współpracował przy scenografii do kilkudziesięciu filmów fabularnych i seriali (m. in. „Stawka większa niż życie”, „Przepraszam czy tu biją”, „Aktorzy prowincjonalni”, „Wierna rzeka”, „Kanclerz”, „Dzieje mistrza Twardowskiego”, „Syzyfowe prace”), spektakli teatralnych (m. in. „Baba-Dziwo”, „Król IV”, „Pociągi pod specjalnym nadzorem”) oraz wystaw monograficznych (m. in. „Najstarsze skarby chrześcijańskiego dziedzictwa Polski”, „Mass media a ekumenizacja” i „Reymont w Pałacu Ziemi Obiecanej”).

Bogdan Sὄlle wykładał 10 lat w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jest członkiem Stowarzyszenia Filmowców Polskich oraz Polskiej Akademii Filmowej. Posiada uprawnienia rzeczoznawcy ds. scenografii przyznanej przez MKiS.

W 2020 r. otrzymał nagrodę SFP w postaci dyplomu i statuetki „Za wybitne osiągnięcia artystyczne i wkład w rozwój kinematografii polskiej”.

Pabianice.tv - Prestiżowe wyróżnienia dla Bogdana Sὄlle

Wikipedia.org - Bogdan Sὄlle

Książka Bogdana Sölle. Co dalekie było - jest blisko

Facebook.com - Muzeum Kinematografii

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij