Hetman
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęWacław Hetman napisał książkę wspomnieniową „Nie zmienia się przeszłości”, Warszawa 2021r. Autor to znany w Pabianicach aktywista polityczny i działacz społeczny, harcmistrz. Urodził się w Kielcach. W 1968 roku zamieszkał w Pabianicach. Studiował mechanikę na Politechnice Warszawskiej i ekonomię na Uniwersytecie Łódzkim. Pracował w wielu fabrykach, spółdzielniach i instytucjach. Zagorzały socjalista.
Tkaniny Techniczne
(…) Rozpocząłem nowy rozdział swego życia w lipcu 1968 roku po przeniesieniu się do żony w Pabianicach. Teściowa Stasia Derdoń, korpulentna i dystyngowana w swoim mniemaniu, ale i w mniemaniu wielu znajomych osoba, dokonała aktu zameldowania mnie w mieszkaniu, które od tej pory miało się stać moim i naszym domem. Po kilku dniach, które spędziliśmy z Dobrusią na poznawaniu rozległej, choć dalszej pabianickiej rodziny, zacząłem się rozglądać za poszukiwaniem stałej roboty. Dość szybko ją znalazłem w Tkaninach Technicznych w dziale zaopatrzenia.
Kierował tym działem Wacław Łaśko, solidny, długoletni pracownik firmy, działacz społeczny i przyzwoity gość. Był bezpartyjny. Wytrzymałem tam jednak tylko trzy miesiące, choć warunki pracy były dobre. Zakładem kierował inż. Witold Miller, którego i później uważałem za jednego z najlepszych pabianickich dyrektorów. Stamtąd wywodziło się dwóch moich kolegów, z którymi przez szereg lat miałem bliski kontakt, trwający do dziś. To Dobrosław Wojtek Striżko i Gienek Lech.
Strzelczyk - szlifierki
Kto to był ten Strzelczyk? Pabianiczanin i żołnierz Brygad Międzynarodowych walczących po stronie demokracji z puczem Franko w Hiszpanii. Poległ za wolną od faszyzmu Hiszpanię. PRL minęła, Dąbrowszczakom, którzy powrócili i przeżyli wojny, poodbierano w kilku nawrotach emerytury, cześć i godność. Tych polskich bohaterów, którzy jako pierwsi zbrojnie wystąpili przeciwko faszyzmowi, pozostało w Polsce po wojnie ok. 600. Teraz, pod koniec wieku odchodzą już ostatni z nich. Do dziś miło wspominam kolegów z tamtych lat: Kazia Zabielskiego, Włodka Rybińskiego i Stasia Rydygiera.
Odszedłem z Tkanin … na własną prośbę przenosząc się do zakładów Strzelczyka, a właściwie do zakładu bardziej znanego pod nazwą FUM – fabryka szlifierek. W latach 70. – czołowy eksporter obrabiarek na Zachód. Powód tej zmiany był mój osobisty i prozaiczny, wynikał z chęci wznowienia studiów politechnicznych w Łodzi, a do tego była mi potrzebna praca we właściwym zawodzie. Przyjęto mnie tam zatem jako takiego, który ma trochę wiedzy teoretycznej, technicznej i się zna na pracy metalowca, konkretnie tokarza. Uprzednio, w fabryce samochodów na Żeraniu, gdzie odbyłem półroczną praktykę studencką, wystarczały do pracy same „dobre chęci” i dwa-trzy dni na przyuczenie.
Precyzja i dokładność wykonywanych detali w FUM –ie była nieporównywalna z Żeraniem. U Strzelczyka trzeba było być fachowcem i dopiero na miejscu zorientowałem się, jak mało jeszcze praktycznie potrafię. Sporo się musiałem poduczyć. Były to standardy tokarstwa narzędziowego, czyli najwyższej rangi. Robiłem to około półtora roku. Miałem chęć do pracy, na co mógł mieć wpływ zmieniony układ życiowy, ale Dobrusia konsekwentnie mnie od tej pracy (w nadgodzinach) odwodziła, przedkładając ponad to mój pobyt w domu. Teściowa Stasia pomagała nam finansowo w tym okresie, sprzedając posiadłość po dziadku Mikołaju koło cmentarza, a także pianino z którego Dobrusia nie robiła żadnego użytku. (…)
KM PZPR
Z „roboty” w Strzelczyku „przeniesiono” mnie do pracy w dziale ekonomicznym Komitetu Miejskiego PZPR. Przyczyna była prozaiczna. Od trzech lat należałem do partii. Wstąpiłem do niej, choć nikt mnie do tego nie namawiał, ani tym bardziej nie zmuszał. Byłem wtedy na trzecim roku studiów i zaczynałem się interesować i zajmować coraz to innymi niż nauka sprawami. (…)
W mej pierwszej krótkotrwałej pracy w Tkaninach Technicznych nie zdążył się mną bliżej zainteresować Tadeusz G., ówczesny typowy I sekretarz, gdyż byłem tam krótko, ale w Strzelczyku już mi nie przepuścili. Sekretarzował tam Henryk Berner, a moim grupowym był Heniek Kubacki. Była to dobra organizacja. Prowadziła właściwie zorganizowane szkolenia i regularne zebrania. Na wskroś robotnicza, gdyż tacy jak ja stanowili 90 procent stanu osobowego.
Teraz modne stało wykpiwanie partii i tego czym się zajmowała w zakładach. Nie było w tym nic śmiesznego i głupiego. Partia to był społeczny, albo jak kto woli, polityczny kontroler pracy firmy i jej kierownictwa. Dopiero znacznie później funkcje te zaczęły przejmować, choć na krótko i z różnym skutkiem rady robotnicze, rady pracownicze i tzw. KSR-y czyli Konferencje Samorządu Robotniczego. One przyjmowały plany produkcji i przed nimi się rozliczały dyrekcje z działalności gospodarczej, a organizacjom związkowym z socjalnej i kulturalnej. Bo i jakaś kultura była do miejsc pracy podczepiona. Były świetlice przyzakładowe , a w dużym zakładzie Pamotex noszącym dumne imię Bohaterów Rewolucji 1905 r. funkcjonował Zakładowy Dom Kultury prowadzący wielostronną i ożywioną działalność. Także była wielka przyfabryczna biblioteka. Ale to było tak dawno temu, że aż się wierzyć nie chce.
W międzyczasie nie udał mi się egzamin wznawiający na Politechnikę Łódzką. Zdawałem tam, ale znów bez większego przekonania, a zwłaszcza bez przygotowania. Stale brakowało mi czasu na naukę… Toteż nie cierpiałem zbytnio. W międzyczasie 19 października 1969 roku urodziła nam się szczęśliwe Renia. Przybyło nam, a zwłaszcza Dobrusi obowiązków.
Ponownie zaangażowałem się w ZHP, w nowym miejscu. Kiedyś odwiedziłem hufiec, który miał siedzibę w MDK-u przy Pułaskiego i poznałem ówczesnego komendanta Krzysztofa Piotrowicza. Przejął tę funkcję dopiero co od Wandy Kalutowej. Przypadliśmy sobie do gustu.
Komitet PZPR poszukiwał wtedy instruktorów, czyli pracowników szczebla pomocniczego. W tym czasie odeszli stamtąd do pracy w innych działach gospodarki dwaj pracownicy: Waldemar Jagieło na szefa Młyna i Tadeusz Rozwens do RUCH-u . Znajomy Dobrusi Jerzy Błochowiak, już tam pracujący, zaproponował mnie i tak rozpocząłem pracę w nowym środowisku chyba na miesiąc przed historycznym przesileniem gomułkowskim, które zakończyło się tragicznymi wydarzeniami grudniowymi na Wybrzeżu i rozpoczęło okres gierkowski w życiu kraju.
Moim starszym współpracownikiem był Zygmunt Pabjańczyk, a szefem Eugeniusz Kraj I sekretarz Komitetu Miejskiego. Pracowałem w ich otoczeniu przez siedem lat i dobrze wspominam ten czas. Zdecydowana większość pracowników była na wysokim poziomie i to w różnych kategoriach. Zastępczynią E. Kraja była Halina Nowakowa, osoba nazbyt poważnie traktująca swoją pracę i bardzo pracowita.
To z nią pojechałem do KW w Łodzi na rozmowę wstępną z towarzyszem Wacławem Stępniem. Byłem dość specyficznym nabytkiem jako nowy pracownik partyjny. Nikt mnie w zasadzie w mieście nie znał, bo mieszkałem w nim zaledwie półtora roku. Jako jeden jedyny w okresie kilku lat przede mną i po mnie, awansowałem ze stanowiska robotniczego, ponadto odmiennie, niż większość moich starszych, a potem i młodszych kolegów nie miałem w życiorysie epizodu ZMS-owskiego , a to była w zasadzie norma.
Przyjęto mnie w Komitecie Miejskim nad wyraz życzliwie i po koleżeńsku. Mój „casus” harcerski, powtórzył się jeszcze w Komitecie co najmniej jednokrotnie. Bogdan Borkowski także przeszedł tam do pracy w parę lat po mnie z funkcji komendanta Hufca. Powtórzyło się to, czego doznałem w Tkaninach i u Strzelczyka. Przyjazna, koleżeńska atmosfera. Dominowała życzliwość, uczynność, koleżeństwo przez duże K. Dość szybko moim najbliższym kolegą stał się Janek Szarek, historyk z zawodu, ale równie dobrze układały mi się kontakty z Zenkiem Nawrockim, Zygmuntem Pabiańczykiem, Zosią Marlicką i Zbyszkiem Mencwalem, a nieco później z Kaziem Michalskim.
Wraz ze mną rozpoczął pracę w Komitecie Włodek Rusak, a w kolejnych latach doszedł jeszcze Tadek Rybarczyk i Jarek Włodarczyk. Niektórzy z nich nie dożyli XXI wieku. (…)
Każdy z szeregowych pracowników aparatu partyjnego odpowiadał za kilka organizacji podstawowych i utrzymywał z nimi bliskie kontakty. Wybór był dość swobodny. Ja zatem wyobrażając sobie, że najbliżej mi do specyfiki produkcji związanej z techniką, wybrałem sobie Polfę, Fabrykę Narzędzi, Madro, Spółdzielnię Elektrometal, TOS-KZNS oraz Strzelczyka, gdzie należałem do organizacji fabrycznej. Ponadto z różnych innych względów, nierzadko osobistych kilka innych jak np. Spółdzielnię Dąbrowskiego, handel w postaci MHD, PSS i Gastronomię, następnie Piekarnię oraz Przedsiębiorstwo Transportowe Handlu Wewnętrznego.
Zdaje się, że to dużo, ale na terenie miasta działo w różnym czasie od 80 do 100 organizacji8, a instruktorów w tej „komunistycznej i zbiurokratyzowanej” instytucji było raptem 4-6. Mój pion ekonomiczny, w porywach trzyosobowy prowadził też efektywnie Komisję Ekonomiczną przy tym Komitecie oraz pracę z kadrą rezerwową dla miejskiej gospodarki. W tej kadrze widziało się też liczne osoby bezpartyjne.
Trzeba było lat i zmiany ustroju, by naocznie przekonać się, że tamta krytykowana i ośmieszana przez Wolną Europę biurokracja, to małe piwo w porównaniu z dzisiejszą w wolnym kraju. Wolnym w jakże wielu dziedzinach od zdrowego rozsądku. (…)
W Sieradzu
Kolejnym moim, tym razem 5-letnim etapem życia zawodowego było zatrudnienie właśnie w Sieradzu, dokąd zwerbował mnie mój stary kolega z Pabianic Jerzy B., pełniący tam funkcję kierownika Wydziału Organizacyjnego KW PZPR. Do moich obowiązków należało utrzymywanie kontaktów partyjnych z organizacjami m.in. w Działoszynie, Lutomiersku, Łasku a także z kilkoma Komitetami Zakładowymi partii w dużych zakładach, takich jak Zwoltex, Wola, Sira, Zugil, Montoprzem, SKBud. Przedmiotem mojego zainteresowania zawodowego była także WRZZ, taka wojewódzka centrala związkowa. W dobrej pamięci zostały mi osoby – Albin Gajda, Wacław Wrzesiński i Jerzy Surynt.
W końcowym okresie pracy sieradzkiej pełniłem funkcję I sekretarza KZ PZPR w Montoprzemie. Praca w oddali od domu i rodziny, choć przejściowo zamieszkałem w Sieradzu, nie służyła mi. Nadmierna ilość obowiązków, w tym wielogodzinne „delegacje” w teren, uniemożliwiały mi w zasadzie kontynuację studiów ekonomicznych. Poprzestałem na 4 semestrach. Wróciłem do Montoprzemu do Pabianic w pół roku po ogłoszeniu „stanu wojennego”. Nie dałem się tam zapisać do Solidarności i tego „nobilitującego” mnie faktu brak mi do dzisiaj w cv. Dołożyłem natomiast starań, by przetrwał w tej znaczącej wówczas firmie budowlanej stary, branżowy związek zawodowy. (…)
Pakin
Rozpocząłem pracę w pabianickiej Spółdzielni włókienniczej im. L. Pakina, w której zatrudnił mnie prezes Jerzy Grabarz na stanowisku kierownika ogromniastego działu, bo do jego zadań należały sprawy transportu, gospodarcze, bhp, socjalne i administracyjne. Te ostatnie bardzo rozbudowane, firma liczyła 7 oddzielnych oddziałów, zakładów, rozrzuconych także poza granicami miasta. Wszystko to w przedwojennych budynkach. Problemy ze złodziejstwem, pijaństwem, brakiem odpowiedzialności i dyscypliny pracowniczej dobijały mnie. Samych portierów, transportowców i dozorców – ponad 60 osób. 5 kotłowni pamiętających stare czasy. Powiększały las kominów fabrycznych w Pabianicach do około 40 sztuk w okresie lat 60. i 80. O smogu jeszcze nie mówiono zbyt głośno, a był zapewne ogromny, do czego przyczyniał się pył bawełniany, główny sprawca chorób płuc, gardeł i oskrzeli dzieci z całego regionu łódzkiego.
Pamotex
Postanowiłem przenieść się do Pamotexu w którym przepracowałem około 14 lat aż do czasu bezrobocia już w nowych czasach. Tak się jakoś złożyło w moim życiu, poza pracą zawodową i kwestiami rodzinnymi, że z żadną z kobiet , o których mogłem i mogę powiedzieć, że były mi kiedyś bliskie, nie zerwałem znajomości. Poza jedną pochodziły z mego ostatniego rodzinnego miasta. W kwestiach kulturowo-obyczajowych nic mnie tak nie wkurzało, jak robienie z takich intymnych w gruncie rzeczy faktów nt. związków damsko-męskich publicznych tajemnic. Taki obyczaj był mi obcy.
W moim otoczeniu częstymi przypadkami było zjawisko obnoszenia się ze swymi doświadczeniami erotycznymi i to nawet wśród kobiet. Daleki byłem od takiej postawy. Dzięki nim, dzięki tym dziewczynom, kobietom wreszcie, bo chyba także nie wspominają mnie źle, zachowuję z nimi do dziś przyjacielskie kontakty. To się nie wróci, ale pozostaje w pamięci i sprawia mi wielką przyjemność. Wcale się tego nie wstydzę i nie wyrzekam. Świadomość autocenzury, ale i RODO, także szacunek i dyskrecja nie pozwalają mi rozszerzać i kontynuować tego wątku.
Po słynnych wydarzeniach sierpniowych 1980 roku na Wybrzeżu, Śląsku i w innych miejscach, sytuacja w kraju daleko odbiegała od normalności. Do normy nie wróciła. Partia w końcówce lat osiemdziesiątych robiła już bokami. „Stan wojenny” tylko pozornie uspokoił nastroje społeczne. Wprowadzenie tego stanu pogorszyło polskie relacje międzynarodowe. Dbała o to coraz głośniejsza opozycja. Zamiast nowych kredytów, przyszedł czas na spłatę poprzednich. Nowatorskie jak na tamte czasy pomysły Rakowskiego, a następnie Jaruzelskiego nie trafiały ludziom do przekonania. Z wszystkiego co nie było zabronione, to równocześnie było dozwolone, w pierwszym rzędzie skorzystali cwaniacy, łatwo dostosowujących się do każdego systemu. Dziś najzacniejszymi obywatelami kraju, jak Polska długa i szeroka, są niegdysiejsi waluciarze (cinkciarze) i ówczesna prywatna inicjatywa, która najwcześniej „poczuła bluesa”. Zacnymi, bo przy forsie.
Część ludzi odeszła z PZPR już z pierwszą ”Solidarnością”. Ci, którzy pozostali, choć jeszcze stanowili liczną grupę, bo bez mała dwu milionową, w zasadzie byli bezwolną masą, mało podatną na inicjatywy i nowe pomysły.
Kierownictwo partii i rządu chyba zaczęła sobie uświadamiać, że z tak osowiałym, rozgoryczonym i zniechęconym zapleczem kadrowym , socjalizmu nie tylko nie obroni, ale nawet nie zreformuje. Najlepszym tego stanu dowodem była kolejna era strajkowa, które w całym kraju wybuchły z dużą siłą w 1988 roku. Scenariusz od sierpnia 1980 r. wszędzie był podobny. Wspominam o tym nieco poniżej, bo osobiście to przeżywałem.
Kilkanaście lat pracowałem w zakładach przemysłu lekkiego, zmieniając zawody i miejsca pracy zgodnie z życzeniem, a w zasadzie z polecenia szefów. Zmiany miały swe uzasadnienie w pozytywnym postrzeganiu mnie jako pracownika poważnie traktującego swoje obowiązki. Byłem zatem kolejno tokarzem i ślusarzem, brygadzistą, społecznym inspektorem pracy, wreszcie mistrzem na przędzalni.
Nie wziąłem się znikąd. Mam określone wykształcenie techniczne i zaawansowane elementy edukacji ekonomicznej. Zdobyte nie na sławetnym WUML-u, tylko w normalnej państwowej uczelni ekonomicznej. Z roboty choć ciężkiej i nierzadko stresującej byłem zadowolony. Nie bałem się zatem pracy zwanej powszechnie fizyczną, co w ubiegłych czasach świadczyło nie mniej korzystnie niż dziś o ocenianym przez otoczenie statusie materialnym człowieka i jego ogólnym poziomie. (…)
Będąc już na bezrobociu, spotkałem zacnego znajomego sprzed lat, starszego i bardziej doświadczonego ode mnie, już wtedy emeryta. Swego czasu był w elicie działaczy partyjnych w mieście. Zdawkowe – co słychać panie Ryszardzie? Dziś jest inaczej, ale przeszłości się chyba nie musimy wypierać? Czemu pana z nami nie widać? Panie Wacku – wtedy właśnie założyliśmy SdRP w mieście. Z tymi złodziejami? A z którymi? I tu się zaczęły schody. No wie pan, co oni wyprawiali, jak nas oszukiwali, jak o nich gazety piszą i co mówią w telewizji. O nich, o tych z Pabianic? No, może nie, ale w ogóle. Gierek to ma taką willę i za co? Za to, że doprowadził Polskę do ruiny? Zatkało mnie, ale i rozeźliło. Mieszka pan tam. Gdzie poprzednio? Tak. To się pan wyprowadź, bo dzięki polityce Gierka dostał pan to mieszkanie. Dostał, a nie kupił! Tego typu rozmów miałem w tamtym czasie wiele. Z różnym oczywiście skutkiem. (…)
W fabryce uważany byłem za aktywistę partyjnego, co wyrażało się prowadzeniem szkoleń partyjnych w zakresie ekonomicznym. To była teoria. W praktyce jednak na tych zebraniach-szkoleniach mówiło się o „wszystkim”. Starałem się o nadanie tym spotkaniom formy swobodnej dyskusji, luźnej wymiany opinii i poglądów. Coraz częściej padały tam pytania z gatunku: jeśli jest coraz lepiej, to dlaczego jest równocześnie tak źle. Taki sposób rozmowy zaprzeczał dzisiejszym wyobrażeniom o sztampie, tłamszeniu opinii, o zamykaniu ust oponentom. W partyjnych organizacjach dużo było trzeźwych i krytycznych ocen stanu gospodarki socjalistycznej. Były one jawnie i otwarcie głoszone, bez obawy jakichkolwiek sankcji.
Pamiętam taki fakt, po latach, gdy zatrzymał mnie na ulicy jeden z byłych pracowników Pamotexu i ni mniej ni więcej powiedział. Ja pana pamiętam ze szkolenia i do dziś szanuję. A za co? A bo pan powiedział nam prawdę parę lat wcześniej niż było wolno, jak to było z Katyniem!(…)
SdRP
Sytuacja wewnątrz kraju zmierzała do radykalnych zmian. Partia to wreszcie zrozumiała, przeszła na pozycje obronne. Jej końcowym akordem był XI i zarazem ostatni zjazd PZPR, na którym M. Rakowski wypowiedział znamienne słowa „sztandar wyprowadzić”. Wziąłem w nim udział jako jeden z dwu delegatów pabianickich w 38 osobowej grupie z woj. łódzkiego, II delegatem był Mirosław Tosik inż. włókiennik, też z Pamotexu. Przewodniczył nam Leszek Miller. Obrady trwały trzy dni. Odbywały się w sali kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Towarzyszył im zza okien wrogo usposobiony tłum wznoszący okrzyki, które jeszcze później przez szereg lat wybrzmiewały na różnorakich wiecach i manifestacjach. Chyba wtedy karierę zrobił slogan: „A na drzewach zamiast liści, wisieć będą komuniści”.
Na tymże Zjeździe w momencie poprzedzającym zamknięcie rozdziału PZPR, podjęliśmy decyzję o powołaniu nowej partii. Głosowało za tym około 80% delegatów, chyba ponad 700. Ustalono, że będzie nosić nazwę Socjal-demokaracja Rzeczpospolitej Polskiej i mieć charakter socjaldemokratyczny . SdRP. Pomysłodawcami tej nowej idei były środowiska krakowskie i płockie. Przykładem mogły być partie lewicowe tego typu działające w krajach zachodnich w warunkach kapitalizmu. Ja i M. Tosik optowaliśmy za powołaniem partii o charakterze socjalistycznym, zbliżonym może i nawet tożsamym z odradzającą się początkowo podziemnie przez 2-3 lata Polską Partią Socjalistyczną. Ta opcja jednak przegrała. (…)
Włączyłem się w ten nurt z przekonaniem, że buduję nową partię lewicy, wolną od poprzednich wad i błędów PZPR. Początki były mało zachęcające. Towarzyszyły nam powszechne niemal obstrukcja, nawet ostracyzm, widoczne zwłaszcza w mediach, ale na ulicach miasta także, które powodowały, że byliśmy postrzegani jako prosta, co nieco zakamuflowana kontynuacja niesławnej pamięci PZPR. Sąsiedzi zza ściany lokalu partyjnego czyli NSZZ „Solidarność” przygłupawo zachowująca się, dawała nam to do zrozumienia, strasząc nas nawet wariantem rumuńskim. Tak było przez szereg lat, ale znacznie szybciej niż można by się tego spodziewać, wahadło sympatii społecznej zaczęło przechodzić na lewą stronę.
SdRP w Pabianicach zakładałem z drugim delegatem Zjazdu Mirkiem Tosikiem, niezwłocznie po naszym powrocie z Warszawy. Na skrzyknięte jeszcze do budynku KM PZPR przy ul. Waryńskiego zebranie założycielskie nowej partii przybyło zaledwie kilkanaście osób. Wśród nich takie postaci jak: Waldemar Jagieło, Edward Krupski, Wiesław Stokfisz, Andrzej Malinowski – ostatni I sekretarz KM PZPR, Ryszard Śmiech, Stanisław Czapiński, Jerzy Wiśniewski. Pojawił się także Leszek M. Osoba powszechnie znana w Pabianicach .W latach 70. był zastępcą dyrektora ZPB Pamotex ds. inwestycyjnych – powstała wtedy nowoczesna Wykończalnia Tkanin, w ramach zakładu kotłownia została podniesiona do rangi elektrowni i inne. L. M. następnie przez szereg lat był dyrektorem lub zastępcą w kilku zakładach przemysłu lekkiego poza miastem, m. in. w Łodzi, Zawierciu i Zelowie. Z PZPR wystąpił dwa lata przed jej rozwiązaniem na znak jakiegoś protestu? Wydawał nam się znakomitym kandydatem na przewodniczącego nowej partii w mieście. I tak też się stało. (…)
Dość szybko, na fali zachodzących przemian i rugowania niesprawiedliwości poprzedniego systemu, trzeba było się wynieść z siedziby starej partii. Obiekt przejął wciąż rozrastający się Urząd do spraw Zatrudnienia. Tenże urząd zagospodarował jeszcze przylegający obok budynek magazynu CEFARM_u.
Radosław Januszkiewicz ustępujący prezydent miasta, na odchodne ze stanowiska, zaproponował nam przeprowadzkę do budynku komunalnego przy Traugutta w centrum miasta. Z Andrzejem Malinowskim ostatnim I Sekretarzem KM PZPR dokonaliśmy pospiesznej likwidacji budynku po PZPR i przeprowadzki wybranej niewielkiej ilości sprzętów biurowych do nowej siedziby. Były to dwa biurka, dwa regały, parę stołów, stolików i kilkadziesiąt krzeseł. Maszyny do pisania, telefon, stary sprzęt powielaczowy, używane wykładziny, obrazy wątpliwej wartości i wątpliwe tematycznie, poza jednym : Benona Liberskiego obraz łódzkiej ulicy, który własnoręcznie przeniosłem do lokalu SdRP, nie chcąc go skazywać na nieznany los.
Przez pierwsze trzy lata działaliśmy w tej partii całkiem społecznie. Nie było typowego dla jej poprzedniczki sekretariatu i etatowych urzędników. Sprawami biurowymi zajmowaliśmy się zamiennie, najczęściej Edward K. i Wiesław S., pełniąc miesięczne dyżury.
Dość szybko wystartowaliśmy w wyborach samorządowych jako samodzielne ugrupowanie pod nazwą „Sojusz Lewicy Pabianickiej”. Miejsca mandatowe na liście wyborczej obsadziliśmy jedynie szczątkowo. W złym dla lewicy klimacie zyskaliśmy tylko jeden mandat radnego, który zdobył Maliński. Bez mała całą pulę zgarnął „Komitet Obywatelski” pod egidą Wałęsy i Solidarności. (…)
Sławna Ustawa wicemarszałka Kerna z Łodzi skutecznie pozbawiła nas prawie wszystkich sprzętów w lokalu. W zasadzie wszystkiego, gdyby nie liczyć tego, co udało mi się ukryć i zachować. Uratowałem telefon, wykładziny, pół regału. Przekazałem natomiast dekomunizatorom – wraz z M. Tosikiem – zużyty i zdewastowany sprzęt poligraficzny, złomowy telefon i zużytą wykładzinę, uprzednio wyrzuconą z mojego domu. Dzięki „pomocy” szefa niezmiennie był nim L.M., nie udało mi się zachować obrazu Liberskiego. Dla jasności: Benon Liberski był w latach 70. profesorem i rektorem Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi. Jego dzieło, niedocenione dziś, bo pokutuje w jednym z pobocznych działów Urzędu Miasta Pabianic zostało przez prof. Liberskiego podarowane Komitetowi w prezencie. Nie porzuciłem jednak myśli o odzyskaniu obrazu. Ładnie wkomponowałby się w kształt lokalu PPS.
Od początku działalności myśleliśmy o rozpoczęciu wydawania własnych materiałów informacyjnych. Już w 1991 roku Edward K. napisał materiał, który stanowił podstawę do wydania pierwszego numeru Biuletynu Rady Miejskiej SdRP. Do końca działania tej partii wydaliśmy 45 numerów. Z braku innych osób, ja nieformalnie pełniłem rolę redaktora. Czynnie współpracował ze mną Tadeusz Wlazłowicz i pierwszym pięcioleciu SdRP także Krzysztof Długosz. W miarę upływu czasu biuletyn nabierał „ogłady” i poprawiał się jakościowo w zakresie treści. Roboty jak zwykle, przy czymś konkretnym było niemało. Wkurzało mnie szczególnie to, że w zasadzie nikt mi systematycznie nie pomagał, poza Tadeuszem, a korektorów i cenzorów przybywało. Aż się dziwię, że sam naciskałem za potrzebą wydawania kolejnych numerów pisma, bo dyskusje z poprawiaczami moich tekstów kosztowały mnie sporo nerwów. Cały czas chodziło o stosunek do ostrości postrzegania określonych zjawisk i nic innego i nic więcej.
Uważany byłem za przedstawiciela lewego skrzydła w wielu sporach i przepychankach. Teraz już jest inaczej. Widać to wyraźnie po moim odejściu z SLD po rozwiązaniu SdRP. Wydawnictwo skarlało pomimo masy fachowców w szeregach lewicy demokratycznej i wydało przez okres półtora roku jedynie dwa numery przeładowane propagandową łopatologią uprawianą w stylu: „patrzcie na nas i naszych liderów i podziwiajcie”. Po czasie zaczęło się to zmieniać na lepsze, od 2001 roku, gdy wydawnictwem zajął się na serio mój stary znajomy z Komitetu, emerytowany nauczyciel Zenobiusz Kołodziejczyk, z którym utrzymuję stałe koleżeńskie kontakty.
Partia SdRP rozwijała się powoli. Przez jej szeregi przewinęło się ponad 250 osób, ale wiele postaci było enigmatycznych. Powtarzane co jakiś czas weryfikacje, głównie z inicjatywy Zbigniewa M. czyściły teren z martwych dusz. Średniorocznie SdRP pozyskiwała kilkoro członków, by po dekadzie zakończyć swą działalność w mieście ze stanem poniżej 120 osób. W miarę upływu czasu partia wzmacniała się kadrowo o nowych członków i sympatyków. Na jej kształt w początkowym okresie duży wpływ wywarły takie osoby jak wymieniony już uprzednio Tadeusz Wlazłowicz, A. Malinowski, M. Tosik, Krzysztof Długosz, rodzina Soummakie, Z. Smagalski, K. Pietrzak, D. Lankiewicz, St. Czekalski. W. Olek i inni. Dominantę stanowił jednak wciąż niezastąpiony Leszek M. Z różnych powodów stan taki przeniósł do nowej partii SLD.
Systematyczna praca u podstaw całej partii, również u nas zaczęła przynosić rezultaty, czego świadectwem była wzrastająca z wyborów na wybory liczba radnych i parlamentarzystów. Zaczął się utrwalać w świadomości znak firmowy ugrupowania SLD. W kolejnych wyborach samorządowych z poprzednio posiadanego jednego mandatu, wzrośliśmy do sześciu, stając się największym klubem radnych. Wtedy to lewica porządziła sobie miastem w ramach doraźnie sformowanej koalicji przez okres czterech lat, a L. Maliński został przewodniczącym Rady Miasta. Z. Smagalski zaś i K. Pietrzak pełnili funkcje członków Zarządu Miasta. Pełny sukces odniosła lewica także w wyborach parlamentarnych, choć nadal bez przedstawiciela Pabianic.(…) Wreszcie pojawiła się Anitka B., działająca w młodzieżówce SLD, ekonomistka, córka Jerzego B. którego kilkakrotnie ciepło wspominam. Przez kolejne kadencje Sejmu reprezentowała w nim Pabianice.
PPS
Przyszedł czas na PPS w Pabianicach. Decyzję o wstąpieniu do tej partii podjąłem w czasie przekształcenia SdRP w SLD w czerwcu 1999 roku. Byłem obok wielu innych towarzyszy, przeciwnikiem tej zmiany i przejścia SdRP do historii. (…) Podzieliłem się swymi przemyśleniami z Kazimierzem Pietrzakiem, Mirosławem Tosikiem i Zdzisławem Smagalskim. Przyznali mi rację i zaaprobowali pomysł utworzenia w Pabianicach koła PPS.
Odwiedzając w Warszawie Reginę, wstąpiłem do siedziby partii przy Krakowskim Przedmieściu. Biuro jak biuro w czasie lata. Trochę pustawo i sennie. Po kilkunastu minutach przyszedł p. Ikonowicz z córka, ubrany w letni, luźny strój. Poświęcił mi pół godziny czasu na rozmowę. Dostałem kilka pozycji książkowych w prezencie. Było to m. in. „Lewą nogą”. Lektury rozeszły się bezpowrotnie wśród moich znajomych. Życzył mi powodzenia. W kilka dni później wstąpiłem do siedziby Rady Wojew. PPS w Łodzi przy Piotrkowskiej 117 (w podwórku). Tam trafiłem na szefa RW Henryka Tomczaka, który już spodziewał się mojego przybycia. Znaliśmy się pobieżnie od czasu mego zatrudnienia w sieradzkim komitecie, gdzie pełnił funkcję sekretarza rolnego, a ja zwykłego inspektora Wydziału Organizacyjnego.
Henryk wstąpił tuż przed II wojną do PPS w Kutnie. Wyposażył mnie pomimo moich protestów w upoważnienie – pełnomocnictwo do reprezentowania partii wobec władz miasta i powiatu pabianickiego, i do powołania koła PPS. Miałem świadomość, że rozpoczynam tworzenie partii w czasie budowania struktur SLD, tj. w połowie 1999 roku. Celowo zatem z terminem powołania do życia koła PPS wstrzymałem się wraz z kolegami do początku września, by nie być posądzonym o rozbijacką robotę na lewicy. Naszego lojalnego gestu prawie nikt z tamtej strony nie raczył dostrzec. Wręcz przeciwnie. Przyzwoitość wręcz nie popłaca. W czynionej wobec nas prymitywnej nagonce i krytyce, niczego nam nie oszczędzono. Wyjaśniła natomiast do końca jedna rzecz. Oblicze ideowo-moralne pabianickiego guru SLD (Leszek Maliński) . Ideowo – na piątkę. „Dla dobra lewicy”, którą zdawało mu się, że utożsamia i reprezentuje jako jej współwłaściciel, starłby nas z powierzchni, gdyby miał środki. Moralnie – zero.
Nie tylko mnie, ale i radnych, którzy samodzielnie zmienili zdanie, Smagalskiego, także Tosika i Jerzego B. jak tylko się dało, obrzucał przy każdej nadarzającej się okazji błotem. Mpoi przyjaciele poinformowali mnie, że parokrotnie, w kilku miejscach doszło na tym tle do konfliktów wewnątrz SLD. W mojej i PPS-owskiej obronie, lokalnemu liderowi sprzeciwili się Tadeusz W., Zenek N., Zenobiusz K., Joanna Michalska –Szmydke, Zbigniew Mencwal, Bogdan Piotrowski i podobno inni. Mój „stary znajomy” Eugeniusz Kraj, złożył mi gratulacje. Ataki na nas przycichły. Nigdy nie dawaliśmy mu osobistych powodów do czynnych, awanturniczych wobec PPS wystąpień. Ale i nie byłby sobą, gdyby się na nas nie odegrał. Poddaliśmy bowiem w dużą wątpliwość jego niepodważalna do tej pory nieomylność i patent na przywództwo jedynej do tej pory pabianickiej lewicy. W rok po tym fakcie jako ówczesny przewodniczący Rady Miasta udzielił wywiadu miejscowej gazecie. Na pytanie, co uważa za swą największą porażkę odparł, powstanie w Pabianicach Polskiej Partii Socjalistycznej.
Rok się kończy, już drugi z kolei, gdy PPS w Pabianicach istnieje pomimo różnych pomówień i utrudnień stwarzanych przez ludzi mających charakter psa ogrodnika. Mamy właściwy dla tego typu działalności lokal skromny, choć niezbyt tani, w domu partii przy Traugutta 2. Wszystko póki co gra, ale niedługo dojdzie do naszej świadomości fakt, że lokal trudno utrzymać ze szczupłych funduszy partyjnych, biorących się głównie ze składek.
Gdy podjąłem decyzję o powołaniu w mieście, a w zasadzie o odrodzeniu starej partii o historycznej nazwie i wartościach, to nie byłem odosobniony w tym zamiarze.
To nie przyszło nagle i znienacka. PPS była i jest znaczącym elementem polskiej nowożytnej historii. Jest partią, której wielkim tradycjom i osiągnięciom żadna inna w Polsce nie dorównuje. (…) W rodzinie Dobrusi i mojej, przed wojną roiło się od socjalistów. W czasie rozkwitu partii w Pabianicach, jej szeregi liczyły w latach 20. około 1600 członków, a po wyzwoleniu na koniec 1945 r. około tysiąca. Antoni Szczerkowski był przez dwie kadencje posłem na Sejm II RP. To wszystko zostało przekreślone lub zlikwidowane w 1948 roku na zasadzie niedemokratycznej, bo wymuszonej na PPS decyzji o zjednoczeniu.(…)
W ciągu ponad trzech lat istnienia PPS w mieście sporo się wydarzyło. Przez jeden rok byłem przewodniczącym koła, ale zrezygnowałem z tej funkcji na rzecz Jurka B. Mieliśmy wówczas trzech radnych: Tosika w powiecie oraz B. i Smagalskiego w mieście. Nasze dość liczne od początku koło 20-30 osób wywierało wyraźny wpływ na działania partii w województwie. Ikonowicz wywarł na nas presję, by właśnie w Pabianicach zorganizować inaugurację jego kampanii prezydenckiej. Wypadła słabo, także z powodu niezgodności zdań w gronie naszego aktywu. Dodatkowo konfliktowość Darka P. nie działała na naszą korzyść. Został sekretarzem RW i członkiem Naczelnego Sądu Partyjnego w Warszawie. Po kolejnej konferencji wojewódzkiej sekretarzować zacząłem ja, przy coraz słabszej kondycji zdrowotnej Tomczaka. (…)
W „Trybunie” (1999 r.) wydrukowano całostronicowy wywiad ze mną, gdy pełniłem funkcję przewodniczącego koła PPS w mieście, tuż po jego założeniu. (…) Oto najistotniejsze treści tego wywiadu:
- Jak to się stało, że członek byłej SdRP nie wstąpił do SLD, a nawet powołał w Pabianicach koło PPS?
- Stało się tak w wyniku dłuższego procesu myślowego poświęconego kształtowi partii lewicowej w dzisiejszych czasach i konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością. W Pabianicach wyraźnie odczuwałem brak jakby lewego skrzydła bądź co bądź lewicowej partii, jaką bez wątpienia była SdRP. Już parę lat temu pojawiły się u nas próby tworzenia drugiej partii z lewej strony. Twórcą tamtej niezrealizowanej idei był Teodor Kierlik. Chodziło wtedy o Unię Pracy. Późniejsza inicjatywa to jest tworzenie organizacji drobnych kupców miejskich z myślą o zbliżających się wyborach samorządowych, wbrew zamierzeniom nie przyniosła lewicy w mieście pożytku. Z perspektywy czasu tamte inicjatywy należałoby uznać za przedwczesne. Od początku br. sytuacja w SdRP zaczęła się klarować. Przewagę uzyskała koncepcja zakończenia działalności partii i jej przekształcenia w SLD. Jeszcze dwa lata temu większość pabianickiej socjaldemokracji była do tego nastawiona sceptycznie. Przeciwników tej idei nie zabrakło w naszym gronie do samego końca. (…)
W tym co powiedziałem wolałbym, żeby nie wyczuwało się pretensji, a jedynie żal, że SLD podąża nie w takim kierunku jaki sobie wyobrażałem. SLD ma tak silne skrzydło liberalne, optujące za gospodarką wolnorynkową, że po przejęciu władzy, co zapewne nastąpi, skupi uwagę na poprawianiu błędów i niedoróbek po poprzednikach w ramach tego samego systemu. Jeśli w tym miałaby pomagać Unia Wolności w ramach jakiejś koalicji, to będzie to jedynie kamuflaż tej samej błędnej drogi, która powoduje coraz większe rozwarstwienie społeczne i coraz potężniejszą biedę szerokich grup spolaczanych. SLD ma wysokie notowania i ja się z tego cieszę, ale mam wątpliwości, czy można na dłuższą metę pogodzić interesy tak różnych grup i klas społecznych jak robotnicy, chłopi drobnotowarowi, bezrobotni, młodzież, drobny i średni a także grubszy biznes, emeryci, renciści i inteligencja wreszcie. Zmiany, które obecnie zachodzą mają taki wymiar, że ich skutki społeczne będą nieodwracalne. (…)
Światopogląd dzieci
Wyznawaliśmy z Dobrusią zasadę (dobrze sprawdzoną przez protestantów), że nie będziemy sami decydować o wyborze wyznania i przekonań światopoglądowych dzieci. Nie należy z tego powodu sądzić, że chcieliśmy by były ateistkami, bezwyznaniowcami, czy jak mawiają niektórzy Polacy – katolicy – poganami. Chcieliśmy, by same myślały, zdecydowały i wybrały. Dlatego też dzieci w niemowlęctwie nie chrzciliśmy, na lekcje religii nie chodziły do sal katechetycznych przy parafii, bo w trakcie ich edukacji podstawowej tam odbywały się nauki.
Kościół znały wizualnie, gdyż sporadycznie do niego wstępowaliśmy, zwłaszcza w naszej parafii NMP lub do Mateusza, gdzie sporadycznie uczestniczyliśmy w ceremoniach, głównie ślubnych. Dorotka w wieku około trzech lat została zabrana przez sąsiadkę na jakieś nabożeństwo w naszym kościele parafialnym i wielce przejęta, po powrocie z kościoła, zaczęła nam opowiadać, jakiego tam widziała królewicza. Był to kapłan ubrany w szaty liturgiczne.
O Bogu i religii z córkami rozmawialiśmy na tyle, na ile z ich strony wypływało zainteresowanie. Nie wmawialiśmy im, że religia jest czymś lepszym lub tym bardziej czymś gorszym od bezreligijności. Udało nam się jednak tak je wychować, żeby dobroci lub szlachetności nie utożsamiały z wiarą bądź jej brakiem. Przykładów wokół, że tak jest istotnie, było i jest cały czas, aż nadto wokół nas i wokół nich. Dzięki tej naszej metodzie decyzje osobiste w tej ważnej życiowej kwestii podjęły samodzielnie i w pełni świadomie.
W tamtych „komunistycznych” czasach roiło się wokół od katolików i taka była zdecydowana większość ich środowiska szkolnego. Nigdy nie odebrałem sygnałów, że z powodu swej odmienności były nietolerowane przez otoczenie. Tamten system, co by o nim nie powiedzieć złego, był tolerancyjny dwustronnie i społeczeństwo się do tego dostosowało.
Renia ochrzciła się w obrządku katolickim w okresie maturalnym pod wpływem swej koleżanki z szachów, Edytki Lajtloff. Stało się to w łódzkim kościele, a w ceremonii uczestniczyła Dobrusia. Dorotka natomiast weszła w krąg Świadków Jehowy, którzy na terenie naszego miasta od lat przejawiają ożywioną działalność. Ja nazywam to misjonarstwem. Swego czasu Dorotka zaprzyjaźniła się z Elą Rz. Świadkiem i to ona głównie stała się sprawczynią przyjęcia przez Dorotkę tego światopoglądu. Stało się to około 8-9 lat temu przed jej dwudziestym rokiem życia. Niedługo potem Dorotka przyjęła chrzest według obrządku stosowanego przez Jana Chrzciciela, na stadionie łódzkiego Startu. Uczestniczyłem w tej uroczystości, bo była ona ważna dla Dorotki. Patrzę na to, co robią z coraz bardziej właściwą dla siebie wyrozumiałością. W miarę bowiem upływu lat coraz mniej się dziwię.
Harcerstwo
W dwa lata po rozpoczęciu pracy w Pabianicach otrzymałem od komendanta hufca hm. Krzysztofa Piotrowicza, który należał do Stronnictwa Demokratycznego i był potem choć krótko zastępcą naczelnika ZHP propozycję objęcia komendy obozu Hufca w Wyrze koło Słupi nad Widawką, w miejscu, które obecnie zajmują tereny kopalni odkrywkowej węgla brunatnego. Był to mój pierwszy obóz na tej funkcji.
Dzieci było około 150 w trzech podobozach. Z tzw. dorosłej kadry miałem tylko jednego starego harcerza w krótkich majtkach Jasia Dąbrowskiego, który pełnił rolę kwatermistrza. Moim zastępcą była Dobrusia, reszta zaś kadry, całość zresztą poza kucharkami i pielęgniarką pełniła funkcje społecznie, była młodzieżą ledwie co dorosłą. Kilku chłopaków z Technikum Przemysłowo-Pedagogicznego i dziewcząt ze szkół średnich. Na tym obozie zainaugurowała swą harcerską działalność Renia, jako paromiesięczne niemowlę.
Obóz minął szczęśliwie, choć oceniając go po latach myślę, że był kiepsko zorganizowany. Było kilka mankamentów organizacyjnych, duża odległość od rzeki, niedostatki sprzętowe. Młodzież instruktorska robiła wypady do okolicznych wiosek, gdzie mieli krewnych. Okazało się, że celem tych wypraw był tańszy spirytus, zwykle zwany bimbrem lub księżycówką. To był problem, z którym walczyłem chyba niezbyt skutecznie, bo sam też abstynentem nie byłem. Zmusili mnie w końcu do zabronienia takich odwiedzin.
Jeszcze większy kłopot sprawiła mi nietrzeźwa wycieczka kadry z sąsiedniej kolonii pabianickiej „Żarówki”, zlokalizowana w niedalekiej Słupi. Przyjechali „w gościnę” późnym wieczorem i nie było możliwości, aby ich uspokoić. Potem z jeszcze bardziej pijanym kierowcą chcieli odjechać w środku nocy. Schowałem im kluczyki i wysłałem ich pieszo z powrotem, dosyć mocno na mnie oburzonych. Po godzinie wsiadłem z tym kierowcą, sam prowadziłem, chyba nysę, bo miałem „nieużywane” prawo jazdy po wojsku i dogoniliśmy ich już zmęczonych, ale nieco otrzeźwiałych wychowawców kolonijnych pod ich ośrodkiem.
Drugi taki niosący niebezpieczeństwo wypadek miał miejsce w czasie biegu harcerskiego. Był to bieg nocny przygotowany przez dobrze zapowiadającego się komendanta jednego z podobozów Karola Suchockiego, późniejszego komendanta Hufca. Trasa została jednak tak poprowadzona przez niego, że groziła dzieciom wpadnięciem do rzeki ze stromej skarpy. W efekcie, idąc z pierwszym patrolem dla sprawdzenia trasy, zostałem na tej skarpie prawie do końca biegu, by zapobiec ewentualnemu nieszczęściu. Na tymże obozie zaistniał także (i dał zauważyć) jako uczestnik, wtedy absolwent podstawówki – druh Krzysztof Budziński, późniejszy długoletni komendant hufca Pabianice, a od X 2007 roku zastępca naczelnika ZHP. (…)
Autor: Sławomir Saładaj