www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Binkowski

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Ryszard Binkowski (1940-2023) – Ikona Pabianickiej Kultury - prozaik, scenarzysta filmowy i dziennikarz. W Pabianicach mieszkał pół wieku, w ostatnich latach na osiedlu przy ulicy Wajsówny. Od maja 1998 do czerwca 1999 roku był redaktorem naczelnym Nowego Życia Pabianic.

W 2011 roku z pisarzem rozmawiał redaktor Gazety Rzgowskiej. R. Binkowski mówił:  O świcie budzi mnie wrzask swarliwych wron, które zagnieździły się w przewodzie kominowym nad strychem. Trochę później zaczynają bić dzwony na wieży pobliskiego kościoła Trójcy Przenajświętszej, gdzie niedawno prezentował się godnie rzgowski chór „Camerata”, a brylowały w nim  słowiki z mojego dzieciństwa – Bolek Siutowicz i Piotrek Skalski.

Biją dzwony poranne, tłumiąc ciche nieubłagane cykanie zegara biologicznego. We wrześniu kończę siedemdziesiąt jeden lat, pora przeto na bilans życiowych dokonań. Z prostej rachuby wynika, że łącznie z pozycjami drukowanymi w odcinkach w gazetach, ukazało się ponad 20 moich książek. Ale są jeszcze cztery książki, których jestem współautorem albo pisze się w nich o mnie. Prace magisterskie o mojej twórczości też powstawały … A wracając do sedna, panie Poradowski, to miałem trzynaście edycji książkowych w łącznym nakładzie trzystu czterdzieści tysięcy egzemplarzy. Na początku największym wzięciem cieszyły się powieści „Pójdziesz ponad sadem” oraz „Latoś wesel nie będzie”. Obie przeniesiono na ekran, a głównego bohatera grał Krzysztof Stroiński w towarzystwie Magdy Wołejko i Anny Dymnej. Film „Pójdziesz ponad sadem” wyróżniano na festiwalach i przeglądach krajowych, zdobył też nagrodę na festiwalu w Santarem (Portugalia), natomiast powieść codziennie czytał w „Lecie z radiem” śp. Jerzy Turek. A tak na marginesie, panie Ryszardzie, to ja debiutowałem w radiu jako dramaturg, byłem bowiem laureatem konkursu na słuchowisko ”Jedynki” Polskiego Radia …

Bogate opracowanie mojej twórczości znajduje się w słowniku „Współcześni polscy pisarze i badacze literatury” (tom I i tom X) wydanym przez Instytut Badań Literackich PAN (są tam m. in. recenzje w licznych czasopismach). Wygrywałem ogólnopolskie konkursy na powieść, zbierałem w miarę pochlebne recenzje w prasie krajowej, w radio i telewizji, ale z samej literatury rodziny bym nie wyżywił. Bywałem więc laureatem ogólnopolskich konkursów na reportaż literacki, a następnie pracowałem już na stałe w „Głosie Robotniczym”, „Odgłosach” i „Nowym Życiu Pabianic”. Publikowałem w „Faktach i Myślach”, „Argumentach”, w „Magazynie Polskim”, „Magazynie Rodzinnym”, „Osnowie”, „Zielonym Sztandarze” i „Tygodniku Kulturalnym”, a ponadto w „Gazecie Pabianickiej” i „Expressie Ilustrowanym”. W przeddzień ukazywania się „Odgłosów” szczotki z moimi reportażami zabierano do radia, gdzie wieczorem prezentowali je aktorzy i lektorzy, między innymi śp. „Dziadek” – Włodek Łuszczykiewicz.

Ciekawi pana, co mnie łączy ze Rzgowem. Ano chrzest, kiedy to z rozkazu Niemców nadano mi imię Richard. W rzgowskim kościele przyjmowałem Pierwszą Komunię, byłem bierzmowany i poślubiłem Laszkę Sądecką o imieniu Helena vel Grażyna, która mimo mojego łotrowskiego charakteru, przeprowadziła mnie jakoś przez życie. Tutaj też chrzczono moje dzieci. Córka Anna Maria pełni dziś rolę dzieciatej pani domu, natomiast mieszkający w Kalwarii Zebrzydowskiej syn Jarosław Szczęsny poezjuje i ma na koncie sześć tomików wierszy.

I co jeszcze? Przez siedem lat wydeptywałem ścieżkę „harcerską” od Długiej do Ogrodowej, żeby dostać się do podstawówki, gdzie byłem pierwszym niezgułą na pracach ręcznych oraz głównym deklamatorem i  wagarowiczem. Nie ma już tej mojej szkółki, bo zajęło ją przedszkole, podobnie jak nie ma mojej szkółki w Guzewie, gdzie przez sześć lat syzyfowo krzewiłem ojczyznę polszczyznę. Jest tam teraz okazały kompleks oświatowy z pracowniami i salą gimnastyczną, którego może pozazdrościć niejedna metropolia gminna.

Ale za to dobrze pamiętam pożegnanie podstawówki w Rzgowie. Poszliśmy na ugór pod lasem. W jednej bramce stałem ja, w drugiej zaś Konrad Waprzko, późniejszy dyrektor słynnych Zakładów „Madro” w Pabianicach. A za naszymi plecami szumiał las, w którym, o czym jeszcze nie wiedziałem, wagarował Władysław Reymont, zaczytując się Słowackim.

Wtedy jeszcze o pisarstwie nie myślałem, naśladowałem więc Reymonta w nieuctwie i wagarach, przez co ogólniaka w Rudzie Pabianickiej nie ukończyłem. W związku z tym zanim zostałem nauczycielem, żurnalistą i literatem, imałem się różnych profesji. Byłem strycharzem w cegielni, robotnikiem rolnym, budowlańcem, pomocnikiem drukarza tkanin i wózkarzem.

Czeka pan, mój imienniku na koligacje literatury ze Rzgowem. Otóż akcja większości moich książek toczy się w Rzgowie i okolicach, tyle że miejscowość ta różnie jest nazywana. Na przykład w „Parszywcu” jest to Ryczków, do którego wraca młody wyrokowiec, by uczestniczyć w westernie po polsku. Książka ta została przyjęta entuzjastycznie … w więzieniach. Popularność też zyskała powieść „Zaćma”, również związana ze Rzgowem. Ale dopiero niejako na pożegnanie napisałem powieść „Wiatrak” (nakład pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy), w której mamy Rzgów z przełomu lat 50. i 60., z właściwą nazwą i topografią, z konkretnymi ulicami. Jest przeto pusty gliniasty rynek, na którym pan piekarz Stachowicz grywał z chłopakami w nogę, jest studnia z wielkimi kołami i korbą, drewniana poczekalnia, w której ciocia Hela sprzedawała lody i gazety przywożone przez motorniczego tramwaju, oraz „Kaskada” na rogu Mickiewicza i Tuszyńskiej, gdzie pewnego razu tak bratałem się z ludem i siwuchą, że odjechałem stamtąd wprost do przechowalni zwłok. A głównym bohaterem powieści jest młynarz Balcer, w rzeczywistości Linke – właściciel wiatraka w Morycach koło Kalinka. Dziś nie ma Linkego, co naprawiał rowery na wiatraku, nie ma tam tego cennego zabytku ani tamtego Rzgowa…

Tak, panie Ryszardzie, doceniono te moje zmagania z literaturą. Na mojej cherlawej piersi zawisły krzyże z cennego kruszcu – srebro i złoto – oraz Honorowa Odznaka Miasta Łodzi, a Towarzystwo Przyjaciół Łodzi przyznało mi nagrodę literacką. W Pabianicach, gdzie mieszkam od czterdziestu lat, stałem się ikoną kultury tego miasta. W holu Miejskiego Ośrodka Kultury wiszą dwa portrety o wymiarach 100x70 cm: na jednym jest moja gęba przeorana piętnem swawoli, na drugim zaś moje książki…. A Rzgów? To miasto chlubi się tym, że kultywuje tradycje, w tym i tę głoszącą, iż najciemniej jest pod latarnią. Poza tym jestem tu obcy, urodziłem się bowiem ponad tysiąc metrów od granic Rzgowa – w Gospodarzu. Tradycyjnie więc jako pisarz nie mogłem być gościem szkoły, biblioteki ani GOK-u.

Na rzgowskim cmentarzu spoczywają moja babcia oraz rodzice. Przyjeżdżam tu z żoną, żeby posprzątać po hulających wiatrach i prosić Boga o żywot wieczny dla zmarłych. A potem zapuszczam się w alejki i coraz częściej czuję w sercu chłodny dotyk przemijania. Opuszczają nas rówieśnicy, jak chociażby inżynier Kazio  Siutowicz czy Wojtek Kacperski, co tak pięknie prowadził zespół „Rzgowianie” a teraz owdowiał Jasię Guzendównę, której z podstawówki odnosiłem teczkę do domu, bo nam było po drodze. Odjechał też do nieba na wieczne koncertowanie Władek Siotor, maestro orkiestry dętej…

Wypełnia się czas darowany nam przez Boga na Ziemi.. Nie ma już moich nauczycieli, państwa Śmiechowiczów, a ich syn Tadeusz, przyjaciel z podstawówki ostał się sierotą i wdowcem. Umarł Irys Wiśniewski, czyniąc wdową Marylę Gierasińską, z którą kiedyś siedziałem w jednej ławce, a po latach praktykowałem u niej jako nauczyciel.

Stojąc przy ich mogiłach, słyszę gdzieś w górze ciche podzwonne i głos starego Piotra: „Oj, nagrzeszyłeś Rysiu, nabradziażyłeś. Czas się chyba rozliczyć”. No to się właśnie rozliczam. A jak ten rachunek nie wypadnie najpodlej, to może w ostatniej podróży potowarzyszy mi też ktoś ze Rzgowa…. (Gazeta Rzgowska nr 9/2011 r.)

W  1976 roku Ryszard Binkowski stał się bohaterem reportażu literackiego Andrzeja Makowieckiego „Droga pod słońce”.

Pracował wówczas w podstawowej szkole, użerając się z uczniami, ale kiedyś był pomocnikiem drukarza w pofabrykanckiej ruderze na przedmieściu Łodzi, więc kiedy włókniarze ogłosili  konkurs na wspomnienie, zaczął nocami pisać. W pokoju żona czuwała nad półrocznym dzieckiem, które przyszło na świat nie donoszone i mizerne, a on  ślęczał w nie ogrzanej kuchni i gryzmolił pracowicie. Darł, przerabiał kartki rękopisu. Trawiły go twórcze niepokoje. Było to uczucie tak nieznośne i silne, że zapomniał o bólu: kamienie w nerkach… lekarz zwiastował operację…

Skończył wreszcie swoje dzieło. Wysłał w regulaminowym czasie. Tydzień, dwa, miesiąc daremnych oczekiwań. Potem zmiana: ból powrócił – odeszły niepokoje, zapomniał o pisaniu – przypomniał sobie lekarzy. Pojechał do szpitala. Zrobili mu zdjęcie i kazali stawić się nazajutrz. Wziął z domu mydło, ręcznik i zmianę bielizny, bo miał pewność, że będą go kroić. Oto znowu szpitalny korytarz. W kiosku dla chorych kupił regionalne czasopismo. Czytał piąte przez dziesiąte, czekając na swoją kolejkę. I nagle ból ustał, lęk przed operacją minął – zobaczył w druku swoje słowa, ciężko wymęczone po nocach wspomnienie o robotniczej doli i niedoli, za które otrzymał w konkursie trzecią nagrodę. Kiedy wszedł do lekarza, miał uśmiech na twarzy; pan w białym fartuchu zbadał go dokładnie, zdjęcie pod światło obejrzał. Do pierwszej radości dorzucił drugą: operacja nie jest w tej chwili konieczna, bo kamienie same jakoś zeszły.

Odebrał nagrodę i zaczął korespondować z redaktorem czasopisma.

Redaktor myślał, że gość, który pisze o fabryce z takim nerwem, musi być z miasta – lecz on był ze wsi, że pochodzi z robociarzy – pochodził z chłopów, że mu to wspomnienie pomogła napisać jakaś polonistka – a on przecież sam był polonistą w wiejskiej szkole.

Skoro to wszystko zostało między nimi wyjaśnione w serii długich i okazjonalnie ciepłych listów – otrzymał zamówienie na reportaż z wiejskiej zabawy.

W sobotę letnią porą wybrał się polami do Guzewa. O zmierzchu w remizie strażackiej rozpoczęły się tańce. Najpierw było spokojnie i układnie. Towarzystwo niemrawe. Lecz później, jak popłynęła gorzała – zaświstały w powietrzu wydarte z płotów sztachety i odbyła się pomiędzy zwaśnionymi stronami specyficzna wymiana poglądów. Na scenie rzępolił parafialny zespół chałturszczyków, a po kątach w litościwym mroku, zgraja usmotruchanych dzieciaków patroszyła chłopskie kieszenie, wysączała nie dopite butelki i szklanki, dopalała porzucone cygar ety. Z dworu niósł się jęk pobitych mężów, a w pobliskich krzakach szemrały lubieżne westchnienia.

Napisał o tym sugestywnie i ostro, ale prawdziwie, nic od siebie nie dodając. Reportaż niebawem ukazał się w druku i pismo, którego w tamtych stronach nikt dotąd nie czytał, zaczęło nagle krążyć z rąk do rąk. W izbach i na progach domów rozszalały się dyskusje, których ton wyznaczało powszechne w zasadzie oburzenie na tę owcę, co śmiała pokalać własne stado. Guzew obiecywał krwawą zemstę. Inne wioski – Rzgów Poduchowny, Gadka Stara i Gospodarz, w którym on urodził się i mieszkał – przyjęły pozycję wyczekującą, nie kryjąc bynajmniej niepokoju i powściągliwej, zawistnej dezaprobaty. Co on teraz zrobi? Kogo obsmaruje? – zastanawiali się ludziska, żywiąc płonną nadzieję, że kariera wiejskiego publicysty zostanie przez tajemne moce skutecznie stłamszona. Ale stało się inaczej. Reportaż z Guzewa, napisany w dużym stylu i nie pozbawiony wartości poznawczych, doczekał się drugiego wydania: został przedrukowany, z odpowiednim komentarzem i zdjęciem, w „Magazynie Polskim”, co w wioskach przyległych do Rzgowa wywołało nową falę oburzenia, natomiast redakcję regionalnego czasopisma utwierdziło w przekonaniu, że prowincjonalny reporter jest nabytkiem cennym i godnym częstszego druku.

Pojawiły się kolejne publikacje – szczere, odważne, pisane zazwyczaj jędrnym chłopskim językiem, choć autor władał również swobodnie tak zwaną polszczyzną literacką, zadręczającą większość naszych gazet i tygodników. Ponieważ jednak tematów szukał najczęściej w rodzinnych stronach – konflikt między nim a wiejską społecznością gwałtownie narastał.

Nic, że czarne przeplatał z białym, bijąc w zabobony i wynaturzony chłopski obyczaj – broniąc wszystkiego, co racjonalne i postępowe. Nic, że sławił piękno sennych podłódzkich okolic i wypisywał peany na cześć twardej pracy rolnika. Nic wreszcie, że uwikłał się w szereg spraw interwencyjnych, stając zawsze po stronie skrzywdzonych i sponiewieranych, a było ich sporo: panna z dzieckiem pod pręgierzem ludzkich języków; stary samotny człowiek, walczący zaciekle z chmarą krewnych o skrawek jałowego pola; chłopak, który chciał się uczyć , ale nie mógł, bo mu ojciec kazał chodzić za krowami; dwie sieroty i jedna para butów; zmowa przeciwko nauczycielce, co nie chciała brać łapówek; punkty skupu i kradzież czasu chłopskiego przez bezdusznych urzędników; wiejskie kina i wiejskie kluby świecące gołymi ścianami, zapomniane przez powiatowe referaty kultury…

Jeśli występował w interesie wsi, ludzie kwitowali to milczeniem. Jeśli uderzał w dzwon przygany – wszyscy czuli się nagle dotknięci. Nieraz chodziło o sprawy błahe: chłopu się nie podobało, że wystąpił w reportażu jako „człowiek z długim nosem”, więc „zabiję, kurwa jego!...” straszył. Babie się nie podobało, że miała „twarz pomarszczoną” i „ręce sterane od ciężkiej roboty”, krzyczała: „Obsmaruj lepiej swoją matkę, dziadzie!” Zatruwało to radość pisania. Źle sypiał, przekradał się chyłkiem do szkoły, lżony i obrzucany zza węgła kamieniami. W klasie podczas lekcji dzieciaki robiły mu psikusy, transmitując opinie krążące o nim po kominkach.

Kiedy wchodził do pokoju nauczycielskiego, koledzy nabierali wody w usta, popatrując w zakłopotaniu na ściany. Rodzina, dumna początkowo z jego sukcesów, została przez wieś zbojkotowana, niejako przeklęta, toteż matka czyniła mu wyrzuty, że niepotrzebnie czepia się sąsiadów, a żona, że mógłby przynajmniej tak pozmieniać nazwiska swoich bohaterów, aby nie było wiadomo, o kogo chodzi. Mówił na to, że nie umie kłamać. Nie znał jeszcze powszechnej praktyki reporterskiego kamuflażu..

Kroplą, która przetoczyła kielich żółci, był reportaż „Chuligani spod strzechy”: obraz losów okolicznej bandy o długich włosach, leniwych rękach i oczach od gorzały błędnych. Nie , żeby wysmażył paszkwil. Zdobył się przecież na dużo życzliwości i ciepła. Pokazał tragedię matek i ojców, ponura maszynerię deprawacji, która zaprowadziła chłopaków do więzienia – ale także  powolny proces rehabilitacji, jaki tam, za kratami, przechodzili ucząc się, zdobywając zawód. Jeździł do nich na widzenia, zbierając skrupulatnie ziarna prawdy, lecz w druku, zgodnie z już reporterskim zwyczajem, pozmieniał ich nazwiska, poprzerabiał życiorysy, przystał również na propozycję redaktora, żeby materiał podpisać pseudonimem. Niewiele to dało. Chłopi bez trudu rozszyfrowali autora i postanowili rozprawić się z nim ostatecznie…

Bo tym razem nie skończyło się przecież na pogróżkach i obelżywych słowach. Posypały się donosy, anonimy; powędrowały pielgrzymki do redakcji, gdzie ludzie z kręgu opisanych zdarzeń mieszali reportera z błotem, odsądzając go od czci i wiary, nazywając kłamcą, złodziejem i szpiclem.

- Przecież on nic złego nie napisał – bronił reportera redaktor.

- Jak to nic? – zaperzyła się kobieta. – Napisał, że jestem macochą Józka!

- A nie jest pani macochą?

- Może i jestem. Ale co to kogo obchodzi?!

Kiedy donosy, anonimy, pielgrzymki i inne akcje zaczepne poniosły klęskę – podrażnieni na honorze obywatele postanowili inaczej zabrać się do rzeczy.

Przyczaili się i czekali na okazję.

Niebawem znalazło się coś stosownego, pozwalającego sprawdzić reportera od strony światopoglądu…

Peregrynacja, czas obnoszenia po wsiach świętego obrazu. W Gospodarzu zaszczytną funkcję obnosicie la sprawowała otyła dewotka, chlubiąca się tym, że nigdy w życiu nie spojrzała na nogawki męskich spodni, a jak nieraz pukał do niej listonosz, gość w sile wieku, to zanim otworzyła drzwi, kładła się na gołej podłodze i wydając przytłumione jęki, wijąc się i modląc – przepędzała z  siebie nieprzystojne żądze. W niektórych domach podejmowano tę panią nadzwyczaj uroczyście: święty obraz otrzymywał piękną oprawę w postaci przygotowanego wcześniej ołtarza, przed którym klękali domownicy, a także wielu nieproszonych, natrętnych gapiów z dworu – a ona siadała za stołem próbując mięsiwa i ciasta, popijając rozmaite nalewki na „sprycie”, zbierając na ostatek do kiesy chłopski grosz. Był zwyczaj, że po skończonej uroczystości domownicy odprowadzali dewotkę i jej obraz do granic swojego gospodarstwa, a tam na zasadzie sztafety, czekali już mieszkańcy najbliższego domu, aby poprowadzić ją triumfalnie w swoje progi.

I oto wydarzył się skandal…

Kiedy obraz, dewotka i podniecony tłum wiejskich świętoszków stanął na wprost domu reportera – nikt stamtąd nie wyszedł, żeby się ukorzyć, przyklęknąć, pocałować święte malowidło, zaprosić wszystkich chętnych na wspólną modlitwę i przekąskę.

Tego już za wiele!

Ktoś ruszył do drzwi, załomotał. Wyszła na podwórze żona, drobna dwudziestoletnia  dziewczyna. Zapytała, czego chcą. Tłum zaszemrał groźnie, dewotka wskazała na obraz.

- Nie możemy was zaprosić – powiedziała dziewczyna. – Raz, że mój mąż sobie nie życzy, dwa, że dziecko śpi, trzy, że nie mam czym was ugościć.

Dewotka zapiszczała przeraźliwie i rymsnęła na ziemię, pozorując zemdlenie.

Poleciały wyzwiska:

- Zdzira!

- Dziadówka!

- Bezbożnica!

I na niego:

- Łajdus!

- Szpicel!

- Ancychryst!

- Dziadok zatracony!

I na dziecko…

Zafurkotały kamienie.

Wieść się szybko rozniosła po zagrodach, że w domu wiejskiego nauczyciela powybijano szyby i siłą zdobyto twierdzę, wpychając święty obraz do środka. Ale to były plotki. Czasami jednak właśnie plotki potrafią odwrócić bieg wypadków… Kiedy tłum rozszedł się i we wsi zapadła cisza – w ludziach, którzy mieli trochę oleju w głowie, obudziły się refleksje, odezwały sumienia… I co z tego, że nie wpuścił tej gromady z obrazem? Do Boga nikogo nie wolno zmuszać. Mało to takich w okolicy, co nie chodzą do kościoła? A ta baba to wiadomo, co za jedna! A ta zgraja przy niej – nie lepsza! A może naprawdę dziecko spało? A może naprawdę nie mieli czym ugościć? A właściwie, co on takiego zrobił? Zabił kogos? Okradł ? Źle uczył? Niesprawiedliwie stawiał dwóje?

Widzieli go codziennie, od paru lat, jak rano i wieczorem przemierzał na rowerze czterokilometrową wyboistą drogę do szkoły i ze szkoły, bo mieszkał w Gospodarzu, a uczył na przedpolach Guzewa. Nieraz, kiedy świszczał wiatr, to zsiadał z roweru i brnął mozolnie pod górę z rozwianymi połami płaszcza. Nieraz, gdy drogi skuła gołoledź, szedł piechotą osłaniając twarz zlodowaciałym szalem. Drobny, niski, dwudziestopięcioletni chłopak o wrażliwym wejrzeniu, mrużący oczy na biel śniegu i gorącą żółć słońca; czuły na ludzkie cierpienie, gniewny na ludzkie chamstwo; dumny, ale nie zarozumiały; świadomy szans, jakie stworzyła potomkom chłopów ludowa rzeczywistość, ale świadomy również własnego wysiłku, który pomógł mu zrealizować młodzieńcze zamiary… Wieś zna na pamięć historię jego kariery, bo wiąże się ona ściśle z karierą całej okolicy.

Po wojnie chłopi wegetujący w dworskich czworakach otrzymali na własność pańską ziemię i uznali to za wielkie wydarzenie. Jego ojciec dostał tylko dwie morgi, pasek szeroki jak pokoj a długi na półtora kilometra, ale uznał to za cud. Niechaj to nie brzmi fałszywie … cud powtórzył się na początku lat pięćdziesiątych, kiedy to wieś została zelektryfikowana (za darmo! –cmokali chłopi z podziwem) i w chałupach zagrały radia. Niedługo po tym nastąpił trzeci wielki wstrząs, którego chłopi z początku bardzo się obawiali: powstał PGR; na polach pojawiły się maszyny – traktory, siewniki, żniwiarki – zakłócając sielską ciszę. Lecz nagle sytuacja uległa zmianie. PGR, nim zdołał się zorganizować, poszedł w rozsypkę. Odjechali spece od kolektywnego uprawiania roli, ale maszyny zostały. Były dotąd własnością kółka rolniczego. Pracowały na ziemiach indywidualnych gospodarzy, przysparzając im majątku, a że pieniędzy nikt za to od nich nie żądał – więc znowu z podziwem cmokali.

Ojciec jego, chłop stary, schorowany, wyczerpany wojną i latami brodzenia za pługiem, też cmokał, czując ulgę w zgarbionych plecach. A ponieważ był człowiekiem mądrym, dociekliwym, to wyciągnął z tej szczęśliwej chłopskiej koniunktury właściwe  wnioski:

- Nie jestem bogaty – powiedział do syna. – Ale  mnie się zdaje, że gdybym nawet był zupełnie biedny, to wieją akurat dobre wiatry.. Ty śmiało możesz się uczyć dalej. Ty nawet możesz zostać inżynierem.

Chłopak kończył wówczas podstawówkę w Rzgowie. Potem zdał do gimnazjum w Białej Fabryce. Z początku wszystko układało się dobrze, lecz kiedy osiągnął klasę dziesiątą, przeżył pierwszy poważny kryzys…

Żeby ten kryzys zrozumieć, należy powrócić na chwilę do spraw wioski i całej podłódzkiej okolicy. Trzeba wiedzieć, że tam poznikały już w owym czasie czworaczne chałupy, a powyrastały murowane domki. Pojawiły się badylarskie szklarnie. Chłopi szybko porastali w pióra, ich żony chodziły w futrach i sprowadzonych z miasta kapeluszach. A ich dzieci przynosiły do szkoły w Białej Fabryce bułki z wędliną i poruszały się na korytarzach  w szykownych ubraniach.

Niech się nikomu nie zdaje, że jest w tym jakaś przesada. Trzeba znać podłódzką wieś, ocierającą się o peryferie wielkiego miasta. Trzeba znać chłopów pracujących pół dnia na roli, a drugie pół w fabrykach Łodzi i Pabianic. Pojedź, zobacz, jak oni żyją! Brak w Gospodarzu kina, świetlicy i klubokawiarni, ale nie znajdziesz domu bez telewizora, radia, pralki, a nawet lodówki, której zresztą przez oszczędność nie podłącza się do prądu. Pieniędzy nie inwestuje się już w kupno ziemi. W niektórych zagrodach warczą motocykle, a w niektórych samochody. A te samochody to nie są wcale trabanty. A te motocykle to nie tylko wuefemki .. Widziałeś kiedyś pasterza gnającego przez pola krowy na junaku?

Wtedy, kiedy przeżywał ten kryzys, mniej było wprawdzie badylarskich szklarni i mniej anten telewizyjnych gięło się na dachach. Ale chłop, skoro już posyłał swoje dzieci do gimnazjum, nie żałował grosza na ”reprezentację”. Chodziły więc w strojnych ubraniach, a on chodził w wyrośniętej kapocie. Jadły bułki z wędliną, a on wsuwał ukradkiem chleb skąpo pociągnięty smalcem. Bo u niego w domu była nędza. Ojciec coraz bardziej słabował toczony nieuleczalna chorobą, matka z trudem wiązała koniec z końcem, dwóch młodszych braci, pnących się dopiero po szczeblach podstawówki, wymagało większej niż on opieki.

Zapragnął własnych pieniędzy. Żeby pomóc rodzinie. I żeby odgryźć się kolegom, którzy zresztą nie byli dla niego źli. Nie jeden podzielił się z nim wałówką, zaprosił do kina, na wino. Ale to drażniło ambicję. On też chciałby ich zaprosić. A szczególnie tę dziewczynę, w której się skrycie kochał… Marzyło mu się po nocach, że bierze ją do kawiarni w Łodzi; gra muzyczka, a oni zapychają ciastka, a jak przychodzi do płacenia, to on wyjmuje obojętnie plik setek… Wstydził  się później tych marzeń, ale wówczas były one tak silne, że któregoś dnia sięgnął do schowka, gdzie matka trzymała trochę ciułanego miesiącami grosza, odliczył drżącymi palcami dwieście złotych i uciekł z domu, żeby w śląskich kopalniach dorobić się fortuny. Lecz kiedy mroźnego zimowego ranka znalazł się na dworcu w Rybniku, kiedy wyszedł na ulice i otoczyły go chmary obcych, zaaferowanych ludzi – poczuł się mały, zagubiony, nieszczęśliwy. Przerażały go rozpostarte na murach plansze, z których biły w oczy ogromne, mocarne sylwetki górników i tasiemce liczb obrazujących moc produkcji. Jakże tęsknił wtedy do domu. Jakże się bał, kiedy do niego wracał po trzech zimnych, nieprzespanych nocach na rybnickim dworcu, gdzie skulony na ławie pojadał herbatniki i rozpamiętywał bez  końca słowa, jakimi poczęstowano go w biurze kopalni: „Siedemnaście lat? Brak wymeldowania i zgody rodziców? Pryskaj lepiej do mamy, smarkaczu, bo zawołam milicję!”.

Oto znowu rodzinna wioska i on, syn marnotrawny, kładący na stole resztę nie wydanych pieniędzy. Matka, jak to matka, chlipała w rękaw. Ale ojciec był nieprzejednany. Za słaby, żeby bić, powiedział twardo, że koniec z nauką, „źle ci było, chciałeś pracować, no to pracuj!”.

No to pracował. Lepił u prywaciarza doniczki, sadził kwiaty, kitował okna, nosił wiadra z wapnem na budowę, wypalał cegły, paczkował chlorek, który ma to do siebie, że przeżera skórę i z opuszków palców cieknie krew… A potem rozpoczął znojny żywot w owej opisanej po latach, pofabrykanckiej ruderze na przedmieściu Łodzi, gdzie zetknął się po raz pierwszy z prawdziwą maszyną i prawdziwym robotnikiem.

Pracowity, bystry, uczynny – pozyskał przyjaźń kolegów i sympatię majstra, z którym dyskutował nieraz o  polityce i literaturze, a obaj czytali z pasją Gorkiego i Londona.

- Czemu ty się nie uczysz? – pytał majster, wyczuwając, że chłopak jest zdolny.

Mówił o ciężkiej sytuacji w domu.

Ale majster machał ręką.

- Nie musisz siedzieć ojcu na głowie. Są przecież szkoły dla pracujących … zakład wystawi ci opinię; będziesz pracował o godzinę krócej, a przed egzaminami dostaniesz parę dni wolnych i jeszcze jakiś dodatek. I wszyscy inaczej na ciebie popatrzą.

Kupił zeszyty i książki. Z tremą przestąpił progi łódzkiego gimnazjum. Kiedy wieczorami wracał do domu roztrzęsionym podmiejskim tramwajem, nie marnował czasu kując po drodze matematykę, fizykę i rosyjski. A nocą, kiedy wszyscy spali, ślęczał w sionce nad innymi przedmiotami, a jak nieraz morzył go sen, to przypominał sobie młodość Gorkiego albo Londona, owych tytanów silnej woli i wielkich wyrzeczeń, i kuł dalej, zapałkami wspierając powieki, i niebawem został najlepszym uczniem w klasie, nie opuszczając się przy tym w robocie. A kiedy po dwóch znojnych latach zdawał maturę, to miał same piątki i zachwycona polonistka namawiała go usilnie, żeby stanął do egzaminów na filologię.

- A kto mnie utrzyma?

- Dostaniesz stypendium.

- No tak. Ale to trwa przecież pięć lat, a ja muszę pomagać rodzinie…

- To zdawaj na SN. Też dostaniesz stypendium i zrobisz dyplom w dwa lata.

- trzeba iść za ciosem! – powiedział majster, kiedy udał się do niego po radę.

Więc włożył białą, nakrochmaloną sztywno koszulę i granatową, pożyczoną od majstra marynarkę.

Stanął na miękkich nogach przed wysoką komisją.

I zdał z wyróżnieniem.

Przepracował jeszcze wakacje, ale w końcu sierpnia, po męsku panując nad wzruszeniem, pożegnał kolegów, majstra i stare fabryczne mury.

Na Wydziale Filologicznym Studium Nauczycielskiego było dużo złotej młodzieży. Podkasane panienki, którym nie poszczęściło się w czasie egzaminów do szkoły aktorskiej, chłopaczkowie w zamszowych kurtkach, którzy nie zdali na prawo, socjologię, reżyserię i inne modne kierunki , wałkonie, których przywiodła tutaj bojaźń przed wojskiem. Kręcili się na wykładach robiąc sobie żarty z profesorów, a w przerwach ćmili amerykańskie papierosy martwiąc się, czy ich czasem, po dyplomie, nie obejmą nakazy pracy.

Czuł się wśród tych ludzi nieswojo. Przepaść była między nimi, i nie dlatego, że różnili się ubiorem, ale że przyświecały im inne cele. Przecież przyszedł tu, żeby zostać nauczycielem, więc jak mógł migać się przed nakazem pracy? Przecież brał stypendium, więc jak mógł kręcić się na wykładach, a w akademickim pokoju pić wino i pogrywać w karty? Kuł pilnie, z chłopską wytrwałością; czytał po nocach uzupełniając braki w lekturze; w wolnych chwilach pisał wiersze albo rozmyślał, jak to będzie, kiedy któregoś dnia wysiądzie z tramwaju na polnym przystanku mając dyplom w kieszeni. Co na to sąsiedzi? Co rodzice? Matka na pewno zacznie płakać. Ojciec, którego kiedyś zawiódł, też powie dobre słowo…

Ale ojciec nie doczekał. Śmierć pospieszyła się o dwa dni, i dyplom, zamiast radości, okrył się żałobą.

Matka dostała po zmarłym niewielką rentę, wiec kiedy rozpoczął belferską karierę w szkole na Wybrzeżu – oszczędzał, żeby jak najwięcej grosza posłać do domu i żeby dwóch braci, zgodnie z wolą ojca, mogło w dalszym ciągu się uczyć.

Kiedy wrócił w rodzinne strony i dostał posadę w podstawówce na przedpolach Guzewa – jeden z braci chodził już do Technikum Energetycznego, a drugi kończył szkołę podstawową. Matka była zaharowana, ale dumna. Sąsiedzi patrzyli na nią z szacunkiem, bo to niby najbiedniejsza we wsi, a i dom potrafiła wyremontować, i smyków kształcić, i syna-nauczyciela się dochować…

- Niedługo pewnie będziecie żenić najstarszego? – wypytywały ją kumy, a nie były od tego, żeby chłopaka bogato wyswatać.

Lecz on się sprzeniewierzył, biorąc dziewczynę biedną, ale za to ładną i mądrą. Była sierotą. Urodziła się na Podhalu. Miała średnie wykształcenie i pracowała jako technik ogrodniczy w Stacji Nasienno-Szkółkarskiej. Jego wybór był głosem serca i głosem rozsądku, bo z jednej strony kochał się po sztubacku, z drugiej -  miał pewność, że nikt mu nie wymówi w złości tego, co przy gospodarskim stole zje i wypije.

- Dziadok ożenił się z dziadówą – szeptały po wsi zawiedzione kumy. I dodawały zjadliwie, że niebawem będzie z tego dziadowskie dziecko.

Urodził się syn. Dostali mieszkanie w niewielkim należącym do Stacji bloku. Dorobili się powoli radia, telewizora, skromnych, estetycznych mebli, wśród których poczesne miejsce zajmował regał z książkami i kuchenki na gaz z butli, co z początku budziło śmiech sąsiadów, a zostało później zastosowane w wielu chłopskich domach.

I tu w zasadzie można by zacząć tę opowieść od nowa: jak to któregoś dnia dowiedział się z gazet o konkursie na wspomnienie; jak wziął trzecią nagrodę i nawiązał kontakt z czasopismem, które zamówiło u niego reportaż z wiejskiej zabawy, a potem cały szereg innych reportaży; pisał z nerwem, odważnie, więc zyskał sobie podziw redaktorów i niechęć sąsiadów; rosła ta niechęć, nabrzmiewała, wybuchła wreszcie podczas peregrynacji z obrazem; wieść krążyła po zagrodach, że w domu wiejskiego nauczyciela tłum świętoszków powybijał szyby, ale to była plotka, która jednak miała to do siebie, że odwróciła bieg wypadków, poruszając chłopskie serca i sumienia…

A mało takich we wsi, co nie chodzą do kościoła?

A właściwie… co on komu winien? Zabił kogoś? Okradł? Źle uczył? Pisał nieprawdę?

Nazajutrz Bartosik, chłop mieszkający na skraju wioski, zdobył się na śmiałość i nie wpuścił dewotki do domu.

To samo zrobił Marciniak.

Pośród sprawiedliwych znaleźli się odważni. Zawiadomili Powiatowy Komitet Partii.

Przyjechała komisja. Badania, wypytywania. Winnych, rzecz jasna zabrakło. Pochowali się w ciemnych kątach. Dewotka opuściła wieś w popłochu i, jak to zwykle w dobrych bajkach bywa, ślad po niej zaginął.

Kiedy to wszystko się działo?

Ano, kilka lat temu.

A co dzisiaj w Gospodarzu słychać?

Synek reportera wyrósł na schwał i doczekał się siostrzyczki. Bracia pokończyli szkoły: jeden (ten, co gra na elektrycznej, własnoręcznie wykonanej gitarze) Technikum Energetyczne, drugi (ten, co maluje wiejskie pejzaże) Technikum Ekonomiczne. Matka żyje w zgodzie z sąsiadkami. Żona, mistrzyni w układaniu bukietów ślubnych, cieszy się we wsi uznaniem. W okolicy przybyło kilka badylarskich szklarni, ale powstało także parę nowych szkół, a że uczą tam młodzi wykształceni ludzie po SN-ach, więc powiększyły się szeregi wiejskiej inteligencji. Dwóch inżynierów ze Stacji Nasienno-Szkółkarskiej, felczer i zatrudnieni w Łodzi absolwenci szkół średnich nie tworzą wprawdzie jednolitego frontu, ale każdy tam na swój sposób przemienia wiejski obyczaj.

A co z reporterem?

Zdobył niedawno pierwszą nagrodę w konkursie „Faktów i Myśli”. Ostry to był reportaż, cierpki. Ale kamieniami nikt autora nie obrzucił.

- Ludzie nie są źli – mówi reporter-nauczyciel. – A tarcia były miedzy nami dlatego, że o ile tutejszy chłop już dawno zdążył się przyzwyczaić do wiejskich inżynierów i lekarzy, to dziennikarza nigdy dotąd nie widział. A jakie jest zadanie dziennikarza? Czasami trzeba włożyć kij w mrowisko. Więc zakłóciłem trochę tę senną atmosferę, przejechałem się po parafialnych porządkach. I nie raz się jeszcze przejadę. I nie raz jeszcze będą awantury, bo to zawieszenie broni między nami jest pozorne. Ale wynosić się stąd mimo wszystko nie zamierzam. Piszę językiem tych ludzi, z tych okolic czerpię tematy, które niedługo złożą się na książkę. Ta ziemia, chociaż to pewnie zabrzmi patetycznie, jest moją siłą. (Andrzej Makowiecki „Droga pod słońce” w zbiorze reportaży „Enklawa przy ulicy wschodniej”, Łódź 1976 r.)

W latach 2012-2015 w Gazecie Rzgowskiej ukazało się czterdzieści odcinków wspomnień R. Binkowskiego z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości – „Z pamiętnika tetryka”.  Jeden z odcinków nosi tytuł „Grzechy komunisty” (GRz nr 12/2013 r., s. 11).

Sylwetka pisarza została także zaprezentowana w „Słowniku nieprzeciętnych rzgowian”, Gazeta Rzgowska nr 9/2018 r., s. 12.

Pabianicki koloryt odnajdujemy w wielu powieściach Ryszarda Binkowskiego drukowanych w odcinkach w lokalnej gazecie. Oto przykłady: (…) Zanim otworzyła usta, połączenie zostało przerwane. Powiedziała coś szeptem, co nie powinno było wyjść z ust damy, i westchnąwszy z ulgą odłożyła słuchawkę. Wypuściła z palców papierosa, którego ustnik zaczął się już przysmażać, wydzielając niemiły swąd, i rozgniotła go drugim niedopałkiem. Mimo pozorów zadowolenia, jej oczy i twarz mówiły, iż jest wstrząśnięta. Była istotą wrażliwą cieleśnie, słuchowo i uczuciowo, podobnie zresztą jak Czarna Gośka z Wajsówny. Tę ostatnią szczególnie wkurza przezorny sąsiad, który ciągle sprawdza, czy zamek w drzwiach dobrze trzyma, szarpie klamkę i trzaska drzwiami, bo zamek faktycznie puszcza. Roztrzęsiona cieleśnie Gośka nie panuje nad sobą jeszcze podczas pracy nad tekstami „Młodego Życia”, nie trafiając palcami w klawisze i łamiąc kolumny na wzór ukośnika. A na domiar złego jakiś kretyn notorycznie wyrywa drzwiczki w skrzynkach na listy i wykrada korespondencję, toteż Gośka nie wie, czy jej chłopak pisze do niej, czy też gzi się w zapamiętaniu na saksach. I dlatego spakowała się biedula, i ruszyła za nim na kontrolę… A tego bandyty od skrzynek to nie wytropi nawet wilczur Czarnej Gośki, ten bowiem przestał już szczekać na starego pisarza Jana Wrońskiego, tłukącego się o lasce po drugiej stronie ulicy Wajsówny. Ulitowała się psina nad kalekim grzesznikiem … (R. Binkowski „Komiks”, NŻP na niedzielę nr 35/2006 r.)

(…) Neron odłożył słuchawkę, przeszedł na drugą stronę jezdni i zapalił papierosa. Znajdował się w przyjemniejszej części miasta, nieskażonej ciężarem cywilizacji. Bloki z dwuspadowymi dachami, zdobne w architektoniczne bajery, sporo zieleni, a dalej łąki, las i rzeka. Tyle że komunalni strajkowali, bo ulicę Wajsówny pokrywała warstwa szarego brudu, a w rynsztoku walały się śmieci i papiery. Na wystawie prywatnego sklepiku kucał stary mężczyzna, ścierając kurze i porządkując dekoracje. Jego cień, zgarbiony i zniekształcony, przypominał czarną małpę w klatce. (…)

Niskie słońce, przecedzone przez ażur liści, zalewało chodniki i ścianę budynku pośredniaka przy Waryńskiego. Wewnątrz umysłowi modlili się o miękki stołek za biurkiem, weseli murarze wpuszczali w maliny naiwnego kadrowca, a przed wejściem czaili się skoczkowie reflektujący na parę dni fuchy w plenerze. Oferty podjeżdżały mercedesem, żukiem albo japońcem. Do spawania i do żniw, do robienia pustaków, mieszania wapna lub zbioru wcześniejszych jabłek. Kto nie umył uszu, ten mylił pięć z ośmioma złotymi za godzinę. („Komiks”, NŻP nr 22/2006 r.)

(…) Palce mu drżały, lecz nie uronił kropli, podnosząc szklankę do ust. Pociągnąwszy łyczek, spojrzał w okno, za którym jak grzyby po deszczu wyrastały domy nowego osiedla. Budowa idzie z poślizgiem, z przekrętami, no i spokoju na Siennej już nie ma i nie będzie… A wkrótce mieszkańcy kolorowych domków zaczną szpanować jak lokatorzy bloków przy 20 Stycznia. Kiedy do sąsiada przyjedzie ktoś w gości i postawi auto przed blokiem, to za parę minut samochodziarze z parteru lub pierwszego piętra każą mu zabierać wóz z parkingu, chociaż plac prawie pusty. Panoszą się, bluźnią, straszą siekierą, blokersami, psem i policją … (NŻP nr 36/2006 r.)

(…) Zatrzymał się przed sklepem na św. Jana, gdzie w miejscu czeskiej reklamy „Tutaj dla zięci” wymalowano napis „Modny pan”, po czym skręcił w Zamkową. Jak na rekonwalescenta zachowywał się dość dziwnie, raz bowiem utykał na prawą nogę, potem znowu na lewą, i tak na przemian. Wlokłem się za nim w odległości dwudziestu metrów, podziwiając z udanym zainteresowaniem badyle róż na osmalonych skwerach, którym przyglądało się  ze współczuciem zamglone marcowe słońce, aż zakończył swą kulawą wędrówkę u progu pijalni piwa w „Powszechnej”.

Bezrobotni zdążyli pobrać zasiłki w Biurze Pracy na Waryńskiego, toteż pod sufitem snuła się kwaskowata duchota, dym tytoniowy i spopielałe marzenia. Smutek mrocznego wnętrza rozjaśniało słoneczne oblicze Janusza Rewińskiego oraz uśmiech miłej czarnulki, która ze znużeniem wzniecała pianę w kuflach.

Witold Sel siedział z gazetą w ręku przy samym oknie. Towarzyszący mu strasznie wysoki chudzielec krzywił się z miną inteligenta, któremu SdRP zarzuciła psucie magisterium w butiku. (R. Binkowski „Podwójna robota”, NŻP na niedzielę nr 12/1992 r.)

(…) Prus zamruczał sennie, ziewnął, po czym spytał:

- Kim denat był za życia?

- Podobno ogrodnikiem. Chyba mieszkał w Ksawerowie.

- Ta-ta! – westchnął aspirant .

- Coś wam nie wyszło, tak?

- Od roku szukamy sprawcy zabójstwa. Ofiara balangowała wtedy w „Skałce”…

- Gdzie?

- Taki miły lokalik przy Orlej. Cyganie zmasakrowali tam kiedyś naszego kolegę. A ten badylarz miał nabitą forsą saszetkę. Chwalił się, że kupuje mercedesa. Ze „Skałki” wyszedł sam, przed  północą. Nad ranem znaleziono w Ksawerowie z rozbitą głową. Bez saszetki. (R. Binkowski „Sen o śmierci”, NŻP nr 26/1993 r.)

W delikatesach na rogu św. Jana i Zamkowej półki uginały się pod ciężarem pełnych barw i zapachów pyszności, od których aż się kręciło w głowie. Ceny również były zawrotne, a że urodziwe ekspedientki uśmiechały się na dodatek kusząco, można było dostać palpitacji lub oczopląsu.Z trudem zatrzymałem spojrzenie na dorodnej blondynce w gustownym firmowym uniformie. Przechyliwszy z wdziękiem główkę, musnęła mnie pytającym wzrokiem.

- Czy mógłbym porozmawiać z panią Moniką? – szepnąłem tonem ogłupiałego ze szczęścia klienta.

- A ja panu nie wystarczę?

- Chryste! Jeszcze jak! Ale, widzi pani …

-Nie gustuje pan w blondynkach. Dobrze, a więc Monika. Coś jeszcze?

- No, przydałby się szampan ..

-Uwielbiam otwierać szampana.

- Nie wątpię. Ale dziś uwziąłem się na Monikę.

- Szczęściara! – zachichotała. – Co mam jej przekazać?

- Że mam wiadomość z Monachium. (…) (R. Binkowski „Biały pies”, NŻP nr 6/1993 r.)

(…) – Kiedy z tej wsi odejdzie moja matka, zamęczona obłudną rodzinną troskliwością, odejdę i ja. Myślę, że jestem skazany na miasto. Tam również mam za oknami widok łąk, pól, lasu, wody na Lewitynie… A od północy wielkie domy … Wieczorami światło w dziesiątkach okien stwarza pozory bezpieczeństwa i ludzkiej życzliwości … Tam jest mój dom – ostatnie miejsce na ziemi, gdzie u boku Heleny można jeszcze spokojnie pisać. Tam tak samo cichnie życie, tak samo błyszczy światło na mokrych liściach, tak samo kumkają o zmierzchu żaby i gruchają o świcie gołębie … (R. Binkowski „Morderczy urlop”, NŻP nr 2/2002 r.)

(…) Na szybach jaśniały i gasły niby iskry sinawe błyski rzucane przez neony … takie gasnące błyski pojawiają się też w pabianickim miesięczniku „Antysztuka”, gdzie niejaki Waniek kpi z pabianickiej Żydówki, ostatniej towarzyszki życia Franza Kafki. Przypominanie jej postaci nazywa tanim profesjonalizmem, wyznając przy tym, iż nie zna nikogo, kto wybrałby to miasto na miejsce pracy twórczej. Waniek jest przykładem prowincjusza, który nie ma pojęcia o tym, że  twórczość można uprawiać wszędzie. Stoi na przystanku przed esdehem, słucha fajnego kawałka, puszczanego z taśmy między reklamami, i pewnie nie wie, że jest to szlagier z czołówki serialu o karierze Nikodema Dyzmy, a gra go kapela Karola Niczego, który, podobnie jak Henryk Debich, urodził się i umarł w Pabianicach. Nie było tutaj filharmonii, stacji radiowych ani sal koncertowych, gdzie mogliby rozwijać swój talent, ale oni nie wyrzekli się tego miasta. W Pabianicach napisał kilkanaście powieści Jasiek Wroński, tutaj odbyła się premiera jego filmu, a potem Wroński występował na festiwalu filmowym w Gdańsku. Reklamowano go wszędzie, wieszając plansze i plakaty na murach i plotach, ale ponieważ zawsze pisano, że jest to łódzki pisarz i dziennikarz, więc zafajdany krytyk Waniek nie wie, że Wroński to autor z Pabianic. Ba, jemu nie mieści się we łbie, że tutaj tworzyli i tworzą tej miary artyści, co  Norbert Hans, Bolesław Nawrocki czy Sławomir Łuczyński. Ten ostatni zbiera laury na konkursach plastycznych w Polsce i na świecie – od Tajwanu i Japonii po Włochy, Belgię i Turcję, bo dla prawdziwego artysty bez znaczenia jest miejsce pracy twórczej. Natomiast prowincjuszem można urodzić się w Paryżu lub Londynie… (R. Binkowski „Morderczy urlop”. NŻP nr 38/2001 r.)

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij