Pabianickie historie inspirują pastorów
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęOsobę Wilma Hosenfelda, oficera niemieckiego, który uchronił przed zagładą polsko-żydowskiego artystę Władysława Szpilmana spopularyzował film R. Polańskiego „Pianista”.
Hosenfeld, od połowy września do grudnia 1939 r. był komendantem obozu dla jeńców wojennych mieszczącego się na terenie fabryki Kindlera w Pabianicach (obecnie Centrum Handlowe Echo). Bezinteresowna pomoc jakiej udzielał Polakom i Żydom w naszym mieście stała się inspiracją dla wielu pastorów prezbiteriańskich w Ameryce, od Hawajów po Arizonę , którzy w swoich kazaniach wspominają szlachetne postępowanie Hosenfelda w Pabianicach. Pod szczególnym wrażeniem postawy oficera pozostaje małżeństwo Cathy i Toma Ulrichów, pastorów z Fort Smith w Arizonie. Oto fragment ich wystąpienia:
„Chociaż wersja filmowa pomija prawdziwą tożsamość oficera, to jednak dzisiaj wiemy, że jest nim kapitan Wilm Hosenfeld, chrześcijanin. Po wojnie ustalono, że Hosenfeld uratował życie wielu Żydom, łamiąc rozkazy i narażając się na śmierć. Pewnego dnia jechał rowerem w okolicach Pabianic w Polsce i zobaczył młodą kobietę, Żydówkę, która biegła rozpaczliwie wzdłuż drogi. Przerażona, wyjąkała prawdę. Powiedziała, że spodziewa się dziecka, a jej mąż przebywa w obozie. Zdążała właśnie tam, żeby błagać o jego uwolnienie. Hosenfeld zapisał nazwisko i powiedział przerażonej kobiecie: Twój mąż wróci do domu w ciągu trzech dni. Tak też się stało.
Kiedy indziej Hosenfeld dowiedział się, że Gestapo zatrzymało kilku mężczyzn, wśród nich był szwagier pewnego księdza, który działał w ruchu oporu. Zatrzymani mieli zostać przetransportowani samochodem ciężarowym do obozu pracy przymusowej. Hosenfeld wypatrzył to auto, zatrzymał je i zażądał człowieka do pilnej pracy. Wybrał, niby przypadkiem, szwagra księdza. Życie mężczyzny zostało ocalone. Niemcy przegrali wojnę, a Hosenfeld dostał się do niewoli rosyjskiej. Przed śmiercią zdążył jeszcze zapisać w dzienniku: Dlaczego wybuchają wojny? Bo nie zachowujemy boskiego przykazania – miłuj bliźniego swego jak siebie samego.”
Tekst kazania został opublikowany w „A Voice in the Pines. Newsletter of the Presbyterian Kirk in the Pines” w 2007 r. Na stronie kanadyjskiej Fundacji Polsko-Żydowskiego Dziedzictwa powraca sprawa altruizmu Hosenfelda. Tym razem kobieta w ciąży, której prośbę w Pabianicach spełnił oficer to Polka, Zofia Cieciora. Co więcej, wtedy po raz pierwszy przeżył zwątpienie w sens prowadzonej wojny.
Hosenfeld przechodzi powoli do legendy, a jego czyny są otwarte na wiele moralizatorskich interpretacji.
Zapiski Wilma Hosenfelda zostały wydane w książce „Ich versuche zu retten. Das Leben eines deutschen Offiziers in Briefen und Tagebűchern”, Műnchen 2004, wydanie polskie „Staram się ratować każdego. Życie niemieckiego oficera w listach i dziennikach”, Warszawa 2007. Zapiski przynoszą m. in. obraz pierwszych miesięcy okupacji niemieckiej w Pabianicach.
Pabianice, 14 września 1939
Moi Kochani –
Dojechaliśmy tu wczoraj wieczorem. Miasto ma około 60 000 mieszkańców, leży na południe od Łodzi. Jeździ stąd do niej tramwaj. Przyjechałem tu w charakterze kwatermistrza z podoficerem Theirlem i sześcioma ludźmi jako oddział przedni przed resztą kompanii. Oczekujemy jej dziś lub jutro. Ostro jechaliśmy samochodem na benzynę około 100 kilometrów. Droga była w żałosnym stanie, niesamowity kurz wzbijał się za nami. Gdy dojechaliśmy, byliśmy czarni jak Murzyni. W polskim gospodarstwie mogliśmy umyć się bezpośrednio pod pompą. Otoczyło nas dużo dzieci, patrząc na nas z zaciekawieniem. Wytrzeszczały oczy, kiedy czyściłem zęby szczoteczką. Chłopcu, który pompował mi wodę, dałem 10 fenigów, bardzo się ucieszył. W parku stała mała budka z lodami, w której wyrabiano lody czekoladowe. Zaraz ich spróbowałem. Były bardzo dobre. W sklepach można jeszcze wszystko dostać. Dziś rano kupiłem sobie 2 ręczniki kąpielowe, podkolanówki i 1 koszulę. Żona szkolnego woźnego pierze nam koszule i skarpety. Ta kobieta jest naprawdę gorliwa, ale ciężko się nam z nią porozumieć. Jej córka natomiast jest bardzo dumna i wyniosła, ma około 16 lat, jej ojciec jest na wojnie. Patrzy na nas nieufnie i ucieka, kiedy się czegoś od niej chce. Przed chwilą chciałem wziąć sobie cieplej wody do golenia, ale nie mogła mnie zrozumieć aż podeszła kobieta, która umiała trochę po niemiecku . Na każdym kroku spotyka się ludzi, którzy mówią po niemiecku, jednak w większości są to dorośli, dzieciom nie wolno było się go uczyć. Podoba mi się ta dziewczyna ze względu na jej postawę.
Właśnie wracam z obozu jenieckiego. Wczoraj wieczorem przyjechało 2000 ludzi. Wielu z nich jest niekompletnie ubranych, cześć z nich szła boso. Wszyscy są zadowoleni z tego, że są w niewoli, szczególnie cieszą się Niemcy. Zostali od razu oddzieleni od reszty i umieszczeni w pomieszczeniu fabrycznym. Żydzi też od razu są oddzielani. Nie wiedzie się im za dobrze.
Na całym odcinku, który wczoraj przejechaliśmy, szli nam naprzeciw niezliczeni uciekinierzy, którzy zostali zmuszeni przez Polaków do opuszczenia terenów przygranicznych, wielu z nich uciekło także ze strachu przed Niemcami, bo powiedziano im, że Niemcy ich zabiją. Można się tu napatrzeć na nędzę, siedzą na wyładowanych piętrzących się dobytkiem wozach, z przodu wychudły koń, mężczyźni , kobiety, a przy nich zawsze gromadka dzieci, to są jeszcze ci, którym można pozazdrościć, wielu idzie piechotą, przeważnie boso, są już całymi dniami w drodze, nie mają nic do jedzenia. Widzi się też matki z dziećmi na rękach, dzieci biegnące za nimi, taszczące ciężkie toboły. Niektórzy ciągną wysoko wyładowane wózki, wózki dziecięce itp., zawsze na poboczu drogi w kurzu bez przerwy wzbijanym przez pojazdy.
Niemcom źle się wiodło. Są strasznie wściekli na Polaków. Nad miastem nieustająco śmigają bombowce, chcą przełamać resztki oporu armii. Theierl przyjeżdża z miasta podekscytowany opowiada, że właśnie przez nie przejechał Fűhrer ( Jest udokumentowane, że 13 września 1939 r. po południu, podczas wizytowania frontu, Hitler wjechał samochodem do Łodzi. Jest więc bardzo prawdopodobne, że w drodze do Łodzi, albo wracając z niej Hitler rzeczywiście przejechał przez Pabianice).
Jak Wam się wiedzie? Nie martwcie się za bardzo. Kiedy wiem, jak dobrze macie w domu , jestem szczęśliwy. Długa rozłąka jest, rzec jasna, bolesna, ale przeminie. Kochana Annemarie, ciągle myślę z miłością o Tobie i dzieciach, i oglądam sobie Wasze fotografie. Jak ma się Helmut? Kiedy dostanę od Was jakieś wieści? Pozdrawiam serdecznie, Wasz ojciec.
Pabianice, 16 września 1939
Kochana Annemarie
Dzisiaj mam dużo czasu, żeby do Ciebie napisać. Siedzę na werandzie małego wiejskiego domku, w którym się zakwaterowałem. Kompania jest rozmieszczona w sąsiednich domach, na obrzeżach wyżej wymienionego miasta. Znajdziecie je na mapie. Ma 60 000 mieszkańców. Są tu duże fabryki, przede wszystkim zakłady tekstylne. Wojna oszczędziła miasto, w czasie całego naszego marszu tutaj widzieliśmy tylko kilka zniszczonych i spalonych miejscowości. Ofensywa szybko posuwała się naprzód.
Na sąsiednim placu Żydzi zostali zatrudnieni do zasypywania okopów. Volksdeutsche codziennie zganiają ich wszystkich i każą im pracować. Cieszy ich, ze teraz znów mogą chodzić z podniesionymi głowami. Dotychczas musieli naginać karku. Mój gospodarz, niemiecki kupiec Schultz, trzy dni chował się w fabryce, aż wkroczyli Niemcy. Jego żona z dziećmi od trzech miesięcy jest w Niemczech, w Zittau. Jest uprzejmy, grzeczny i stara mi się dogadzać. Mam ładne posłanie na kanapie, łazienkę do dyspozycji, jem przy nakrytym stole. Niczego mi nie brakuje. Tylko Ty, moja kochana, dobra, słodka Annemi i kochane dzieci powinniście być tutaj. Wczoraj byłem w przepięknym kościele, modliłem się za Was i myślałem o Was. Przed kościołem był wystawiony obraz Madonny. Klęczeli tam, modląc się, mężczyźni i kobiety. Jakie też troski i zmartwienia zawierzali matce Boskiej. Sto kroków od kościoła jest wielka fabryka, tam są ulokowani jeńcy. Każdego dnia przybywają tysiące. Od czasu do czasu wystawiamy warty. Są dobrze traktowani. Nie daje się rzecz jasna, uniknąć pewnych niedogodności, ponieważ zbyt wielkie są te masy ludzkie. A jak ci biedacy wyglądają! Są bardzo niewystarczająco wyposażeni i strasznie głodni. Niemców od razu zwalnia się do ich stron ojczystych. Żydom nie jest do śmiechu. Oburza mnie brutalne traktowanie ich. Miejscowi przypatrują się temu z zadowoleniem, bo jak twierdzą, Żydzi wykorzystywali ich na najróżniejsze sposoby i bogacili się ich kosztem. Bogaci Żydzi jednak uciekli, a biedni muszą za to płacić.
Pabianice, 19 września 1939 r.
Kochany Helmucie
(..) Mam się bardzo dobrze. Od tygodnia jesteśmy w tej miejscowości. Miasto liczy 65 000 mieszkańców. Są tu wielkie zakłady tekstylne i fabryki chemiczne. Mieszkam u niejakiego pana Schulza, Niemca. W domu też nie byłoby mi lepiej. Służba jest bardzo urozmaicona, jesteśmy tutaj oddani do dyspozycji dowództwa, przeważnie wystawiamy warty przy jeńcach w obozie, albo konwojujemy transporty na tyły. Inne warty też trzeba wystawiać. Jako sierżant nie mam nic wspólnego ze służbą wartowniczą. Pomagam dowódcy kompanii wyszukiwać kwatery dla żołnierzy. Chodzimy kilkuosobowym oddziałem ulicami i po domach, i zapisujemy odpowiednie pomieszczenia. Przy okazji poznałem kilka niemieckich rodzin. Niejaka pani Schmidt podzieliła się ze mną swoim zmartwieniem. Polacy deportowali jej męża i rodzina od trzech tygodni nie ma od niego wiadomości. Dzieci są bardzo ufne, najstarszy chłopiec Hans interesuje się rzecz jasna wszystkim, co dotyczy niemieckiej wojskowości. Powiedziałem mu, że powinien napisać do Detleva. Także córeczka, Krista, chce napisać do Moni. Spędziłem u tej rodziny cały wieczór, byłem zaproszony na kolację. Długo tu nie pobędziemy, może już jutro ruszymy przez Łódź do Warszawy. Wojna dobiega końca. Co będzie dalej? Czy Niemcy zaatakują Francję?
Pabianice, 23 września 1939
Najukochańsza Annemarie, Kochane dzieci
Zostajemy tu jeszcze kilka dni. Dziś zostałem przydzielony do pełnienia warty w obozie jenieckim. Musiałem pilnować obozu oficerskiego. W polskiej sali gimnastycznej (obecnie Szkoła Podstawowa nr 5) zakwaterowanych jest 171 oficerów, jeńcy mają do dyspozycji duże, piękne boisko sportowe. Wszyscy oficerowie są bardzo zadowoleni, że trafili do niewoli. Zapewniają, że nie myślą o ucieczce, ale mimo to musimy trwać na posterunku. Kiedy zakomunikowałem im, że mogą wysyłać pocztę, wielu z nich zaraz usiadło i zaczęło pisać. Większość zna niemiecki. Wielu z nich jest z okolic Poznania i Bydgoszczy, zostali pojmani pod Kutnem i Łowiczem. Kazałem, żeby oddawali mi nie zaklejone listy. Wzruszająca to była lektura. Wieczorem, przed apelem polski porucznik poprosił mnie o pozwolenie na wieczorna modlitwę, a potem wszyscy odśpiewali dwie zwrotki religijnej pieśni. Muszę przyznać, że choć nie rozumiałem słów, ciarki przechodziły mi po plecach. Głęboko poruszyła mnie ta jednolicie religijna postawa. Kiedy przeciwstawiam jej nasz ateistyczny, niespójny światopogląd, uświadamiam sobie, że religia stanowi potężną silę, której nie złamie nawet nieszczęsna wojna. Polska zniknie raczej z mapy, ale nie zniknie polski naród.
Po wieczornej modlitwie przyszło do mnie kilku oficerów i podziękowało mi, i wyraziło radość, że podczas modlitwy zdjąłem czapkę. Przedtem oni też zdjęli swoje nakrycia głowy. Chcę teraz jeszcze pospać kilka godzin. O 12 w nocy znów muszę stanąć na warcie. Jednego brakuje mi w tych oficerach. Są za mało dumni i przeważnie nie są pewni siebie. Gdy tylko zabrzmi mój gwizdek, natychmiast stają się spokojni i bezwzględnie wykonują moje rozkazy.(…)
Pabianice, 27 września 1939
Najukochańsza Annemi
(…) Jestem na nogach od rana do wieczora. W obozie jenieckim jest tyle do zrobienia. Tych 10 000 mężczyzn ma tyle potrzeb i jest tak głodnych. Teraz wiem, ile jest wart kawałek chleba. Doświadczyłem też tysiąc razy, co może sprawić jedno życzliwe wejrzenie w ludzką duszę. Myślę, że ludzie dostrzegają, że cierpię razem z nimi; gdzie tylko się pojawiam, otaczają mnie i zasypują prośbami, na nikogo nie krzyczę i staram się pomagać, gdzie mogę.
Wczoraj przyszły dwie młode kobiety, które twierdziły, że wśród jeńców są ich mężowie. Kiedy wyszedłem przez bramę, uwiesiły się na mnie i tak błagalnie prosiły mnie, żebym wpuścił je do obozu, że nie mogłem tego nie zrobić. 1000 innych tłoczy się przy bramach i plotach. Ten i ów umiał trochę po niemiecku, inni nie, ale wiedziałem jak cierpieli i jaka miłość , i strach ich przepełniały. Chociaż to zabronione, wprowadziłem je (w mig otoczyło mnie mnóstwo innych kobiet) przez prywatne wyjście do obozu. Ale jak miały znaleźć swoich mężów! Nie mogłem już patrzeć na ich smutek i rozczarowanie, miałem niestety coś innego do roboty i nie mogłem im już towarzyszyć. „To dobry człowiek” , powtarzały ciągle pojmanym żołnierzom, najchętniej rzuciłyby mi się na szyję i ja też chętnie bym to zrobił, ale zostawiłem je, bo łzy cisnęły mi się do oczu. Miałem to szczęście znaleźć mężów innych kobiet. Ach, to szczęście i radość z ponownego spotkania, to jest nie do opisania. Kiedy patrzę na to, coś mną wstrząsa.
Na początku przez jakiś czas podlegał mi obóz oficerski. Było tam wielu miłych ludzi. Kiedy przekazałem ich Bawarczykom, bardzo żałowali, że nie zostaję z nimi. Inni wciąż mnie pytali: „Panie sierżancie, nie idzie pan z nami?’ To wielka radość być dobrym dla innych. (..)
Pabianice, 30 września 1939
Kochany Helmucie
(…) Przez ostatnie 14 dni nasza kompania nadzorowała duży obóz jeniecki. Jutro zdajemy go 1. Kompanii. Uporządkowaliśmy panujący tu początkowo chaos. Kompania, która przejmuje obóz, przychodzi na gotowe. Cieszyłem się, mogąc brać czynny udział w odbudowie. Byłem prawą ręką Lagerfűhrera. Obóz został umieszczony w ogromnej fabryce z 20-30 pomieszczeniami, szopami itp. Jej powierzchnia odpowiada mniej więcej powierzchni wioski Thalau. Siedzi tu 10 000 ludzi. Ja byłem przede wszystkim odpowiedzialny za bezpieczeństwo. Musiałem tworzyć wartownie, posterunki dla wartowników, stanowiska dla karabinów maszynowych, nadzorować budowę ogrodzenia z drutu i temu podobne. Wszystko jest rozrysowane na wielkim szkicu. Na początku miałem obóz z około 350 wziętymi do niewoli polskimi oficerami. Zabezpieczenie bynajmniej nie było wystarczające, ale nikomu nie przyszło na myśl uciekać. Gdybyś zobaczył, jak szybko przybiegali panowie oficerowie, gdy zarządzałem apel. Gdy tylko słyszeli mój gwizdek, krzyczeli jeden przez drugiego „Zbiórka! Zbiórka!” Podzieliłem ich na grupy po 21 osób, a majorów i jeszcze wyższych stopniem postawiłem na ich czele. W mig wszyscy stali i meldowali mi. Poznałem bardzo miłych ludzi. Wszyscy byli przyjaźni i chętni do współpracy. Kiedy musiałem ich przekazać Bawarczykom, żywiołowo dali wyraz swojemu wielkiemu ubolewaniu. Chętnie zatrzymałbym ten obóz. A teraz praca w obozie dla nieoficerów! 10 000 ludzi. To dywizja; każdy podoficer nadzoruje batalion. Nie uwierzyłbyś jak głodne były te masy. Stopniowo udaje nam się zaspokoić ich głód. Jeńcy są umieszczeni w maszynowniach i w innych pomieszczeniach. Aż żal patrzeć na tych biednych ludzi, ale wobec takiej nędzy jesteśmy bezsilni. Oby tylko nie wybuchła epidemia. Volksdeutsche są wydzieleni i zostaną pojutrze zwolnieni. Istnieje ciągłe niebezpieczeństwo bójek między Polakami a Niemcami z jednej strony i Polakami a Ukraińcami z drugiej. Nasi wartownicy muszą rozdzielać ich silą, żeby zaprowadzić spokój. Wszyscy cieszą się, że są w niewoli, a ich jedynym życzeniem jest szybki powrót do domu. Dezorganizacja w polskim wojsku musiała być bardzo zaawansowana, materiał ludzki jest całkiem dobry. Oficerowie także robią dobre wrażenie.
Mamy około 150 chorążych. Wyróżniają się doskonałą postawą. Widać, że los ich kraju leży im na sercu. Wydaje się, że miejscowa ludność ze spokojem przygląda się rozwojowi sytuacji politycznej. Mało kto interesuje się polityka. Najbardziej troszczą się o pracę i chleb, prowincja biernie obserwuje całokształt wydarzeń. Chłopi i robotnicy dysponowali w państwie polskim tylko minimum niezbędnym do przeżycia. Są pełni nadziei, że dzięki Niemcom wkrótce będzie lepiej. Część Żydów była strasznie traktowana. To jest sponiewierany naród. Żyje tutaj wielu Niemców. Byli od zawsze uprzywilejowani, zarabiali najlepiej, a niemieccy chłopi mieli najbardziej dochodowe gospodarstwa (..)
Pabianice, 2 października 1939
(…) W nocy z 2 na 3 października jestem oficerem dyżurnym w obozie jenieckim. Miejscowy patrol przyprowadził 17 polskich jeńców. Jadą z Warszawy i chcą się dostać do Kalisza. Nie towarzyszy im żaden niemiecki żołnierz. Nie mają też żadnego dokumentu z niemieckiego urzędu, który by ich zwolnił. Co mam z nimi zrobić? Za pośrednictwem tłumacza przeprowadzam przesłuchanie i odnoszę wrażenie, że nie są groźni. Na pytanie czy chcą jeszcze walczyć, krzyczą wszyscy na raz „broń Boże, mamy dość wojny”. Jeden mówi, że chciałby powalczyć w łóżku z kobietą. Mówią, że Warszawa jest zupełnie zniszczona. Robią dobre wrażenie, tęgie chłopy. Wystawiam im przepustkę. Chcą jechać jeszcze 90 km w nocy, byle do domu. Życzę dobrej podróży. Są nadzwyczaj szczęśliwi i odjeżdżają w te pędy. Innych jeńców zżera zazdrość. Muszą tu jeszcze zostać (…)
Pabianice, 8 października 1939
Moja Kochana Annemi, Kochane Dzieci
Jest niedziela po południu. Na zewnątrz pochmurno, jesienna pogoda. Kazaliśmy rozpalić w piecu. (…) Na służbie nie ma dzisiaj wiele do roboty. W takich chwilach najmocniej odczuwa się tęsknotę za domem. (…) Dowódca kompanii przedstawił mnie do awansu na oficera. Ale trzeba będzie na to jeszcze trochę poczekać. Wniosek najpierw, 20 października, idzie do batalionu, bo muszę mieć co najmniej dwa miesiące służby w armii polowej. Najpiękniejsze z tego wszystkiego będzie to, taką mam nadzieję, że już niedługo pozwolą mi jechać na urlop, żebym mógł się na nowo umundurować . Zanim jednak nadejdzie awans, który musi zatwierdzić Fűhrer, może być już koniec listopada. Może to już wcale nie będzie potrzebne, bo będziemy mieli pokój (..)
Pabianice, 12 października 1939
Kochana Annemi, Kochane Dzieci
Piszę do Was te słowa naprędce, w rozgardiaszu jenieckiej kancelarii. Człowiek przytomnieje dopiero, kiedy wieczorem uspokaja się trochę całe to zamieszanie (…) Miałem dziś dzienny dyżur oficerski. Bez przerwy przychodzą krewni jeńców z podaniami o zwolnienie i innymi prośbami. Młoda kobieta w ciąży z Łodzi szukała swojego męża. Szczęśliwie szybko go znalazła. Od razu koniecznie chciała go zabrać ze sobą. Mogłem się z nią porozumieć i bez tłumacza. Nie mogła się powstrzymać od płaczu ze szczęścia i radości.
Polski sierżant siedzi u mnie już od godziny i opowiada o swoich przeżyciach na froncie. Jest z Chodzieży. Kiedy brano go do niewoli, zerwał sobie dystynkcje z pagonów, bo wmówiono mu, że Niemcy będą je wypalać oficerom i podoficerom na skórze rozgrzanym do czerwoności żelazem. Muszę go odprawić, żeby skończyć list. Sprawiam mu jeszcze wielką radość dwoma papierosami. Kiedy zostanie zwolniony, chce mi z domu wysłać papierosy. Prowadzi dochodowy interes i ma dużo pieniędzy w domu (..)
Pabianice, 23 października 1939
Wszyscy Moi Kochani
(…) Jakże pięknie jest pisać listy. Jestem wtedy sam na sam z Wami. Miałem dzisiaj dyżur oficerski w obozie jenieckim. Nie mogłem przez to iść do kościoła. Ach, co to ja znowu przeżyłem. Wielka, tęga matka, taki prawdziwie słowiański typ, przeszła 150 km na piechotę, żeby odwiedzić swojego syna i zabrać go do domu. Zaimponowała nam wszystkim, nie dała się zbyć. Po chłopsku ociężała, stała przed komendantem obozu, który nie chciał jej wysłuchać. Od tygodnia obowiązują surowe zasady dotyczące zwolnień. Niemniej robi się wyjątki. Udało mi się przekonać podporucznika. Wystawił pozytywną opinię i udało się. To było ponowne spotkanie matki i dziecka, i radość, kiedy kobieta mogła wziąć swojego dużego syna za rękę i zaprowadzić do domu. Po południu byłem sam, na własną odpowiedzialność przyprowadziłem do siebie więcej kobiet i mężczyzn, którzy stali przed żelaznymi kratami i sprawdziłem ich podania o zwolnienia. Zabiegałem o nie u miejscowego komendanta. I udało mi się oddać syna ojcu, który walczył po niemieckiej stronie w pierwszej wojnie światowej, innemu też syna, żonie męża, siostrze brata, chłopu syna sąsiadów i matce jej dwóch synów, którzy przypadkowo byli razem w obozie. Jedna z kobiet dostała z radości ataku płaczu. Matka z dwoma synami wcisnęła mi dwadzieścia złotych do ręki. Ale oddałem je jej. Powiedziałem, ‘Jest pani przecież katoliczką? – Tak, ja też. Niech pani zamówi mszę za nas wszystkich”. Tak, tak chciała to zrobić. Najchętniej by mnie wyściskała. Inna kobieta bez przerwy całowała mnie po rękach, trzecia, lepsza dama, wyjęła buteleczkę perfum z torebki i popryskała mnie nimi. Wzięła moją chustkę, którą akurat trzymałem w ręce i wylała na nią zawartość buteleczki. „Powinien pan mieć po mnie pamiątkę”. Mocno pachnę jeszcze tymi perfumami. Jakie to jednak piękne, ulżyć zasmuconemu człowieczemu sercu. Ileż ci ludzie będą się modlić w mojej intencji. (…)
Pabianice, 23 października 1939
Kochana Annemi
Siedzę w gabinecie polskiego profesora medycyny (list napisany jest na blankiecie recepty dr. med. T. Meyera, Pabianice, ul. Warszawska 2). Oddał mi do dyspozycji swoje biurko i swój pokój. W moim mieszkaniu u Schulza nie mogę w spokoju pisać listów. Część mieszkania doktora, dwa najlepsze pokoje, są zaadoptowane na pokoje dla kompanii. Uciekł z żoną i jest tu z powrotem od kilku dni. Zarekwirowaliśmy to puste mieszkanie. Teraz mieszka na górze z żoną i synem. Jest chirurgiem w jednym z tutejszych szpitali. Jego żona, też lekarka, jest już nieco podstarzała, ubrana bardzo modnie, mocno umalowana, w typie tej paryżanki , która kiedyś była u Sebaldów, ale jeszcze nie takie próchno. To prawdziwi Polacy, ale ponieważ jestem grzeczny i uprzejmy, odwzajemniają mi się tym samym. Są mili i przyjacielscy. Zawsze częstuję oboje papierosem, z czego bardzo się cieszą. Kobieta pali bez przerwy, ale kuchnia jest strasznie prymitywna i brudna. Służąca uciekła kilka dni temu. Pani doktor poskarżyła mi się na swoją niedolę, wcześniej służąca żaliła się Theierlowi, że źle ją traktują. Wszędzie to samo. Pani doktor musi teraz sama gospodarować w kuchni. I tak to też wygląda. Zmywa naczynia w małej miseczce, krótko ostrzyżone włosy opadły jej na skronie, spod jasnych blond prześwitują siwe. Nie ma węgla. Theierl, który mieszka tu całkiem sam, załatwił jej węgiel. Jest z tego powodu bardzo szczęśliwa. Dom jest całkiem nowy, wprowadzili się do niego tuz przed wojną. Pomimo to wszędzie widać polnische Wirtschaft (…)
Pabianice, 23 października 1939
Wszyscy Kochani
(…) W izbie chorych pracuje 3 mężczyzn. Naczelny lekarz, 31 lat, zamieszkały w prowincji Poznań. Został wcielony do wojska razem ze swoim samochodem i swoimi instrumentami lekarskimi. Jego żona razem z dziećmi pojechała do Warszawy na kilka dni przed wybuchem wojny. Stracił wszystko, nie wie, co się dzieje z żoną i dziećmi. Samochód jest podziurawiony kulami. Uratował tylko swoją własną skórę. Drugi jest studentem medycyny ostatniego roku, studiował we Lwowie, służył jako porucznik w kawalerii, chwacki, elegancki facet, nie mówi dobrze po niemiecku. Pochodzi, jak się zdaje, z bogatego domu, zabrał swojego wierzchowca, arabska krew, na wojnę. We trzech poszli na wojnę. Dwóch braci poległo, ojciec poległ w 1916 roku jako rosyjski oficer na wojnie. W domu nie ma już nikogo z rodziny, matka zmarła krótko przed wojną. Nie może pisać do domu. Są tam Rosjanie. Uważa, że podzielą jego majątek. Trzeci, student z Poznania, 5 braci na wojnie, w tym 2 lekarzy, o żadnym z nich nic nie wie, od kiedy poszedł na wojnę. Z domu też nie ma wiadomości. Wcale nie chce wracać do domu, obawia się nadchodzącego nieszczęścia. Opowiadają mi o swoich przeżyciach na wojnie. Częstuję ich papierosami, które z wdzięcznością przyjmują. Temu ostatniemu podarowałem pół szklanki miodu, bo bardzo kaszle. Nie starcza lekarstw dla pacjentów. 50 tabletek aspiryny dla 200 chorych. Obóz będzie pewnie likwidowany. Transporty idą do Wrocławia (…)
Z ciekawością przeczytałem list od malej Uty. Mała, kochana dziewczynka! Czasami biorę polskie dzieci na ręce i myślę o moich małych dziewczynkach. W niedzielę 3 małe dziewczynki wywiozły na spacer w słońcu swoje laki, w wózku leżał też mocno kudłaty pluszowy miś. Pochyliłem się nad nimi i pogłaskałem futerko. Wtedy najmniejsza dziewczynka krzyknęła tak przeraźliwie, że zabrałem rękę. Bała się mnie. Podeszła do mnie jakaś kobieta i powiedziała; „Też ma pan dzieci? Jest pan tak dobry dla tej małej”. Potem cała trójka uciekła pędem. Jeszcze nie otrząsnęły się ze strachu przed Niemcami, od kiedy nasłuchały się najbardziej nieludzkich historii (…)
Pabianice, 8 listopada 1939
Najukochańsza Żono, Kochane Dzieci
Zostaliśmy teraz w Pabianicach jako jedyny batalion. Bawarczycy, a także ci z Brunszwiku i ci z Kassel przenieśli się dalej, w pobliże Warszawy. Prawdopodobnie zostaniemy tu jeszcze przez jakiś czas . na wojnie nic pewnego nie da się przewidzieć. Samodzielnie dowodzę 25 ludźmi, jestem oddzielony od kompanii, podlegam batalionowi. Mieszkam razem z moimi ludźmi (…) Szkolę mój oddział w strzelaniu z karabinów maszynowych, rzucaniu granatami ręcznymi i w musztrze (…) Poza tym zatrzymuję samochody WH ( Wehrmacht Heer) i kontroluję cywilów, którzy nimi jadą. To jest moje główne zajęcie od tego tygodnia. Najprzyjemniej jest wieczorami, kiedy mogę wrócić do pokoju i czytać wasze listy, albo na nie odpowiadać (..) Koledzy nastawili radio, Fűhrer przemawia. Chcę do nich iść. Zbyt dużo nowego nie dowiaduję się z przemówienia, dlatego chcę dalej być razem z Wami. Przeszkadzają mi brawa, ryk starych bojowników.
Pabianice, 10 listopada 1939
Moja Annemi
(..) Fala aresztowań przetacza się przez nieszczęsny kraj w wyniku donosów tutejszych niemieckich mieszkańców, aresztuje się i wywozi setki ludzi. Można się domyślać, jak są traktowani, wszak bierze się odwet. Może ma to jakieś uzasadnienie, ale wojna już się przecież skończyła i chcemy realizować odbudowę, a wszystko dobre, co udało się zrobić przez kilka ostatnich, spokojnych tygodni , jest niszczone jednym uderzeniem. Bezsilna wściekłość, paraliżujący strach krążą od domu do domu, w którym mieszka Polak z wyższych warstw społecznych. Wcale nie chodzi już o zemstę, to działanie nosi znamiona wyniszczania inteligencji, tak jak to robią Rosjanie. Kto by się tego spodziewał po rządzie, który śmiertelnie nienawidził bolszewizmu, i który go prześladował we własnym kraju. Jakże chętnie byłem żołnierzem, ale dzisiaj najchętniej podarłbym mundur na strzępy. Mamy trzymać tarczę, za którą dokonują się te ludobójstwa? (…)
Pabianice, 14 listopada 1939
(…) Z moim małym oddziałem liczącym 25 ludzi musiałem przenieść się w pobliże Komendantury. Z powodu polskiego święta narodowego 11 listopada zostały przedsięwzięte środki ostrożności. Teraz przypuszczalnie wrócimy do batalionu. Ta samodzielna jednostka przypadła mi do gustu.
Na górze, w fabryce, gdzie znajdują się nasza jadalnia i kwatera żołnierska, mieszka Polak – gorący patriota z żoną i dwójką dzieci. Już 20 razy nakłaniał mnie, abym go odwiedził i wziął od niego mydło. Byłem tam wczoraj wieczorem. To był bardzo interesujący wieczór, o wiele bardziej zajmujący niż u tutejszych Niemców, u których już wielokrotnie byłem. Rozmowa z tematów politycznych zeszła na religijne. Mężczyzna jest grekokatolikiem, ona protestantką. On jeździ do kościoła do Łodzi i zabiera ze sobą dzieci, ona chodzi tu na miejscu do kościoła niemiecko-ewngelickiego. Ale ze swojej niechęci do Niemców nie robi żadnej tajemnicy. Polska ponad wszystko! Są dogłębnie przekonani , że tu nie zostaniemy. Są bardzo zmartwieni nieszczęściem, które spotkało ich kraj. Przyniosłem ze sobą chleb, kiełbasę i herbatę, której nie można już dostać. W zamian otrzymałem mydło własnej roboty (on jest chemikiem), mydło w proszku i motek sznurka. Ten proszek mydlany jest pięć razy mocniejszy niż taki zwyczajny, albo inne mydło. Musisz obchodzić się z nim oszczędnie. Mydło też jest bardzo dobre. Niczego nie potrzebuję. Myślę o Was zawsze.
(Pabianice) mniej więcej pod koniec września 1939
Zapis
Obóz jeniecki Pabianice
Kilka dni temu zostałem mianowany komendantem obozu jenieckiego. Kiedy go przejmowałem, nie był to właściwie obóz, lecz jedynie punkt zbiorczy, w którym tymczasowo umieszczano przybywające codziennie transporty polskich żołnierzy, pojmanych w wyniszczającej bitwie nad Bzurą, po to, aby jak najszybciej odesłać je w głąb kraju. Kiedy przejmowałem obóz, znajdowało się w nim około dwóch tysięcy ludzi. Następne dni należą do tych, które zapadły mi w pamięć na całe moje życie, które doprawdy obfitowało i dotychczas w podobne obrazy, przesuwające się przed moimi oczami podczas pierwszej wojny światowej we Francji, Polsce, Galicji i Rumunii.
Znajdujemy się w przemysłowym mieście w środkowej Polsce; Male brzydkie domy otaczają duży kwadratowy rynek z nierównymi kocimi łbami; dookoła rozciągają się instalacje przemysłowe i brudne dzielnice robotnicze. Przy głównych wjazdach do miasta domy podziurawione kulami i wypalone ruiny, w których otwory po oknach patrzą w niebo martwym i pustym wzrokiem niczym wyłupane oczy.
Punkt zbiorczy znajduje się w fabryce, która zbankrutowała i od dłuższego czasu stoi pusta. Opustoszałe ceglano-czerwone budynki z żeliwnymi oknami; wszędzie oznaki upadku; obszerne dziedzińce z brukiem, który raczej utrudnia niż ułatwia przejazd; wszędzie stosy śmieci, na wpół zardzewiałe maszyny; odpady tekstylne; pomiędzy nimi kałuże błota; góry ziemi pozostałej po kopaniu schronów przeciwlotniczych; wszędzie zapach latryn, uryny i wapna wybielającego, i sterczące ku niebu fabryczne kominy.
Jeńcy mieszkają i śpią w wielkich magazynach i na strychach. Cienka słomiana podściółka na zimnej kamiennej posadzce służy jako prowizoryczne legowisko. W sąsiedztwie znajdują się wielkie hale z unieruchomionymi krosnami tkackimi, surowcami, pomieszczenia biurowe, w których znów pracuje personel dawnej fabryki. W starym magazynie stoją trzy kotły do gotowania bielizny, dzięki którym można było choć trochę nakarmić przewijających się przez obóz jeńców wojennych, zanim trafili do następnych transportów. Właśnie odjechał kolejny transport, a my łudzimy się, że obóz zostanie wkrótce całkowicie rozwiązany.
Koło wieczora otrzymuję wiadomość, że w nocy przyjadą dwa większe transporty jeńców, po dwa –dwa i pół tysiąca osób każdy. Jako, że mamy jeszcze na stanie dwa i pół tysiąca ludzi, zrobi się bardzo ciasno; ale musimy sobie jakoś poradzić. Zrobiło się bowiem zimno i deszczowo; a ci biedni polscy jeńcy, którzy całymi dniami byli zamknięci w żelaznym uścisku niemieckich wojsk, leżeli w zimnie i brudzie, są więc zmęczeni i głodni, i pragną tylko jednego: „walnąć się” gdziekolwiek i spać. Nieważne, że życie obozowe jest tak surowe, a w obozie jest ciasno jak w beczce śledzi; wszak im ciaśniej, tym cieplej.
Jesteśmy gotowi na przyjęcie transportu: mój oficer obozowy, ja sam i znakomity Volksdeutsch- Lagerfűhrer, którego wybraliśmy spośród godnych zaufania Niemców! Służy nam razem z kilkoma innymi jeńcami Volksdeutschami jako pomocnik i tłumacz; jest byłym polskim wachmistrzem, który wie jak zręcznie i stanowczo dowodzić tysiącami jeńców i zaprowadzać wśród nich porządek, i to w taki sposób, który w Polsce jest widocznie na porządku dziennym, a do którego my, niemieccy żołnierze, nie możemy się tak szybko przyzwyczaić: władczym krzykiem a także, jeśli zachodzi taka potrzeba, gumową pałką i kopniakami. Jednocześnie prowadzi listy obozowe, w których zapisuje się każde przybycie i odejście jeńców.
Czekamy godzinami na przyjazd zapowiedzianych transportów w małym biurze, które sobie urządziliśmy. Nadchodzi wieczór, nastaje noc; ciemna, bezgwiezdna, wilgotna, zimna i deszczowa! Z półsnu wybudza nas głuchy odgłos, jaki wywołują buty tysięcy zmęczonych żołnierzy idących po krzywym ulicznym bruku. Tylna, żelazna brama fabryki zostaje otwarta; czoło długiej kolumny wmaszerowuje w ciemność fabrycznych dziedzińców. Idą w rzędach po czterech, jeden rząd za drugim. Kolumny nie da się objąć spojrzeniem, gubi się w ciemności ulicy. „Ilu nam przywozicie? - podoficer z konwoju nie wie dokładnie: „Będzie jakieś dwa tysiące!” Czoło doszło teraz do drzwi pierwszej „sali”! Jest już gęsto zapełniona jeńcami, ale musi ich tam wejść jeszcze więcej. Nasz Volksdeutsch- Lagerfűhrer wydziela spośród nadchodzących grupy po dziesięć rzędów jak leci, każdej przydziela funkcyjnego. Tych 41 ludzi tworzy teraz jedną grupę, wspólnotę losów we właśnie rozpoczynającym się życiu w niewoli, grupę towarzyszy wspólnie spożywających posiłki, śpiących ramię w ramię, która po przyjacielsku dzielić ma jedno pomieszczenie, racje chleba i wszystko inne, co otrzyma. Lagerfűhrer oznacza każdą grupę kreską na swojej liście. Potem skierowuje ją do hali fabrycznej. I tak idzie jedna grupa za drugą, aż pomieszczenie zdaje się być wypełnione do granic. Tak trwa to godzinami!
Noc wsypuje do obozu coraz to nowe masy ludzi. Z ciemności wyłaniają się postaci, wycieńczone, ledwo powłóczące nogami w swoich zielono-brązowych, zabrudzonych bluzach; większość w długich płaszczach tego samego koloru, które zazwyczaj sięgają aż do obcasów, podarte, ubłocone, twarze zmęczone i szare, otępiale i pogodzone z losem! Wynurzają się z mroku, przez chwilę tylko znajdują się w polu mojego widzenia, rozmazani, podobni do cieni, niczym urojenie, i na powrót znikają w ciemnościach obozu. Wydaje się, że są to wciąż te same twarze, ten sam człowiek ze swoimi potrzebami, ze swoim strachem, ze swoją tępą uległością, w swojej najskrajniejszej nędzy! Tylko niekiedy wychyli się któryś: tam jeden idzie z ręką na temblaku, inny ma zabandażowaną głowę, jeszcze inny z wysiłkiem kuśtyka w szeregu o lasce; zamiast buta chusta owinięta wokół stopy; tam jednego niosą, albo prowadzą dwaj towarzysze.
I tak przelewa się przez bramę ten nieprzerwany strumień koloru gliny, jakby wprawiała go w ruch jakaś tajemna siła; z twarzy zniknęły wszelkie oznaki własnej woli, masa instynktownie posuwa się naprzód; niczym węgorze, które stłoczone, nieprzerwanym strumieniem płyną wiosną w górę rzek. Nikt nic nie mówi; milcząc wędrują przez noc; słychać tylko znużony odgłos tysięcy stóp wleczonych powoli i ociężale po twardym bruku. Brunatny potok ludzki wkracza teraz w jaskrawe światło lampy lukowej. Jej blade, niebieskawe światło pozwala wyraźniej zobaczyć postaci; ale te, rzucając niebieskoszare cienie, wydają się jeszcze bardziej upiorne, jeszcze mniej rzeczywiste.
Jednak dopiero teraz odkrywam w tych twarzach oczy, które w ciemności drzemały na wpół przytomne za zamkniętymi powiekami! Większość z nich patrzy na mnie bojaźliwie i pytająco. Nie ma w nich jakiegokolwiek życia, są apatyczni i zobojętniali , na twarzy jednego z nich dostrzegam przebłysk radości, że uszedł z życiem z piekła wojny, że to życie wygrał; inni z kolei zrozpaczeni, przepojeni niewypowiedzianym cierpieniem; od niektórych bije żywiołowa nienawiść! We wszystkich oczach maluje się jeszcze przerażenie i strach przed śmiercią. Zupełnie jakby ich dusze posiadły jakąś głębszą wiedzę i nabrały dojrzałości! Oczy młodzieńców straciły błysk młodzieńczej wiary; przedwcześnie stali się dojrzałymi mężczyznami i już zawładnęło nimi starcze znużenie!
Tak przepływa kolo mnie ten błotny ludzki strumień, ludzie, którzy być może też kiedyś przepełnieni byli żarem wiary, być może też kiedyś patrzyli w gwiazdy, być może też kiedyś pragnęli Najwyższego! Teraz idą ze wzrokiem wbitym w ziemię, ubrudzeni ziemią, w ubraniach koloru ziemistego, wędrują do niewoli w ponurej wspólnocie z ziemia. Bez końca ciągną kolumny; wychodzą z bezgranicznej ciemności nocy i wkraczają w posępną nieskończoność obszernych hal. Powiedziano nam, ze transportem przyjadą dwa tysiące ludzi; ta liczba została już dawno przekroczona. Lagerfűhrer doliczył się już trzech tysięcy. I kiedy myślimy, że to już koniec, znowu zgłasza się nowy transport. I powtarzają się wszystkie te obrazy z pierwszych godzin tej nocy. Znowu tysiące, które wyłaniają się z nocnej ciemności ulicy i znikają w obozie. W końcu robi się cicho; sierp półksiężyca przebija się przez nocne chmury, od czasu do czasu łagodnie rozświetlając puste już fabryczne dziedzińce! Kto przystawiłby ucho do bram tych hal nie usłyszałby nic poza odgłosami wydawanymi przez ludzi pogrążonych w najgłębszym śnie!
Już nazajutrz wcześnie rano – gdy nie ma jeszcze mowy o nakarmieniu tysięcy, które przybyły w nocy – nowy transport dobija się do bramy; kolejne dwa tysiące ludzi! Co z nimi robić! Gdzie ich rozmieścić, skąd wziąć dla nich pomieszczenia, wyżywienie, słomę?
I znowu w świtaniu szarej wrześniowej niedzieli błotnista ludzka rzeka przelewa się czwórkami przez fabryczną bramę; a niekończące, zdaje się, kolumny stoją na szerokiej, głównej ulicy miasta. Jest już jasno, więc próbujemy przesiać i uporządkować tę bezkształtną masę, zanim jeńcy zostaną skierowani do hal, w których będą spali. Brunatny tłum gromadzi się na dużym, pustym placu i faluje pomiędzy fabrycznymi murami. Jest ich podobno dwa tysiące; ale na pewno jest ich znowu o wiele więcej; co najmniej dwa i pół, trzy tysiące.
Nie wiedziałem dotąd, co to znaczy: trzy tysiące ludzi! Umysłem łatwo ogarnąć te liczbę, matematycznie rzecz ujmując nie jest to oczywiście nic wielkiego! Ale kto ma prawdziwe wyobrażenie o czymś takim, o trzech tysiącach ludzi, do tego stłoczonych na małej powierzchni. Niemożliwy do ogarnięcia wzrokiem chaos, którego nie sposób opanować bez megafonów! A ja z jednym podoficerem i garstką żołnierzy mam zaprowadzić w tym porządek! Wdrapuję się na wielką szpulę do nawijania kabla, na którą napiera tłum, i usiłuję, początkowo daremnie, przeniknąć przez nią moim głosem! Nawet nie rozumiem ich języka! Pchają się na moje podwyższenie! Czymże ja samotny jestem pośród tych tysięcy! Gdyby chcieli się zbuntować! Zaraz by mnie stratowali, wyrwali rewolwer. Nawet nie przychodzi im to do głowy, na pewno zaprząta ich tylko jedno – uciekli z piekła. Jeden, który mówił po niemiecku, opowiedział właśnie, że z jego liczącego ośmiuset ludzi batalionu, który zaatakowali niemieccy lotnicy, zostało przy życiu tylko ośmiu, nie licząc 36 rannych, których los jest nieznany – nie, ci ludzie naprawdę nie myślą o buncie; są jak stado owiec zamknięte na noc w zagrodzie!
Z pomocą kilku Volksdeutschów –tłumaczy udaje mi się powoli zaprowadzić porządek. Najpierw trzeba posortować ten tłum: wyławiamy oficerów, po nich podoficerów, chorążych, a na koniec wydzielamy Volksdeutschów ze wszystkich tych grup. Co znamienne, nie ma ich ani wśród oficerów, ani wśród chorążych.
Potem wszystkie grupy są dzielone na oddziały po czterdzieści osób; każdy dostaje podoficera –Volkdeutscha na szefa i tłumacza. Godziny mijają, a zwarte kolumny wciąż stoją wokół mnie. Wtem pojawia się wysoki kościelny dostojnik, żeby odprawić w obozie mszę. Muszę przerwać pracę przy rozdzielaniu jeńców!
Jest ich może nawet dziesięć tysięcy. Wlewają się na lakę, na której ksiądz wzniósł zgodnie z rozkazem prowizoryczny ołtarz. Ci ludzie przez wiele dni zapewne nic nie jedli i nie pili; zmęczeni, otępiali i wycieńczeni do granic. Ale głęboko wzruszony cały ten tłum pada na kolana przed Najświętszym Sakramentem Eucharystii, i pobożniej, i rzewniej niż w jakimkolwiek kościele brzmią polskie pieśni liturgiczne, unosząc się ku szaremu, jesiennemu niebu. Ojczyzna, dom rodzinny, rodzina, rodzice i dzieci, to wszystko być może stracone; cóż pozostaje człowiekowi prócz pokładanej w niebiosach nadziei! W ostatniej nadziei żarliwie próbują chwycić pomocną dłoń wiecznego Boga. I choć msza już dawno się skończyła, brunatne postaci wciąż milcząco Kleczą w pobożnym skupieniu przed obrazem Matki Boskiej na polowym ołtarzu.
Lecz wszystko to jest jedynie niczym niebiańska wizja, która rozbłysnęła na kilka chwil! W niektórych oczach tli się jeszcze co nieco bożego blasku. Już jednak znowu o swoje prawa upomina się bezwzględna rzeczywistość! Brunatne tłumy ponownie falują wokół mnie – setki, tysiące. Nastaje południe, gdy wreszcie wszystko udaje się uporządkować, wszystkich zakwaterować. Będzie ich ponad 11 000. Niczym pszczoły w ulu gorączkowo roją się teraz na tych fabrycznych dziedzińcach; to porównanie jednak nie całkiem się zgadza; bo ci zmęczeni ludzie nie roją się; oni powłóczą po bruku nogami. Niepokój wisi w powietrzu; niepokój chaosu, jakiego nie zna przyroda, w której wszystko jest uporządkowane i zgrane ze sobą . Dopiero tam, gdzie człowiek niszczy naturalne struktury, powstaje to niesamowite zjawisko: tłum, nie zna on porządku, rozsądku, woli i reguł; tępe popędy miotają nim bez celu, ładu i składu. Nosi ich po dziedzińcach, pchają się na ogrodzenie, szukają wody, kolegów, żywności.
Ale teraz zaczyna się porządkowanie. Niemiecki zmysł organizacyjny usiłuje nadać kształt i temu chaosowi. O iluż to sprawach trzeba pamiętać! Jak ich nakarmić? Jak zapewnić ustępy? Najpierw trzeba zaspokoić najbardziej podstawowe, rzec można zwierzęce, fizjologiczne potrzeby; bo one są najniebezpieczniejsze! Potrzebny jest chleb! Hydranty dają wodę! Przede wszystkim gdzieś trzeba gotować! Czymże są nasze trzy kotły dla jedenastu tysięcy ludzi! To tak, jakby gotować w naparstku jedzenie dla wielodzietnej rodziny! Dzięki obrotnemu płatnikowi udaje się w sklepach w mieście wytrzasnąć więcej kotłów. Minęły jednak dni, zanim zostały zamontowane i dla każdych dwóch tysięcy jeńców powstała jedna kuchnia z pięcioma – sześcioma kotłami. Do tego czasu nieprzerwanie gotujemy kawę i żywimy te tysiące przez pierwsze dni kawą i chlebem. Niewiele mniej kłopotów sprawia wydawanie żywności! Mija dzień, zanim każdy dostał swoją rację. Jeńcy doceniając polepszającą się z dnia na dzień opiekę! Wystaraliśmy się o menażki, powstaje umywalnia, boisko! Im bardziej jednak jeńcy odzyskują siły, tym większe jest ich pragnienie powrotu do domu, do stron ojczystych; tym lepiej trzeba zabezpieczać obóz posterunkami, karabinami maszynowymi i zasiekami. I tak w ciągu kilku dni powstaje dobrze przemyślany system zabezpieczenia, który uniemożliwia jakąkolwiek ucieczkę. Tak stanowi prawo wojenne i taka jest potrzeba chwili!
Pojedynczy jeńcy jednak, szczególnie Volksdeutsche, którzy sprawdzili się jako nasi pomocnicy, dostępują rychło tego szczęścia, że są zwalniani, wracają do siebie, do swoich gospodarstw, dawnych miejsc pracy. Tym większe jest pragnienie u tych, którzy zostali, by też odzyskać upragnioną wolność. Ludzie codziennie mnie obstępują, mnożą się prośby o zwolnienie! Ale ja w tej sprawie nie mogę pomóc! Kto wziąłby na siebie odpowiedzialność wobec naszych niemieckich towarzyszy broni i wypuścił, ot tak sobie, te jedenaście tysięcy na wolność? Ilu może być wśród nich fanatyków polskiej idei narodowej? Wszystkiego można się spodziewać, kiedy ma się do czynienia z Polakami ogarniętymi patriotyczną gorączką.
Na zewnątrz tymczasem, przy kratach, tłoczą się kobiety i dzieci, ludzie z miasta, którzy szukają swoich krewnych, albo chcą się dowiedzieć od żołnierzy, czy ich bliscy w ogóle jeszcze żyją! Narzeczone płaczą żałośnie za ukochanym; matki opłakują synów; młode kobiety w ciąży szukają mężów. Młoda dziewczyna chce wyjść za swojego narzeczonego, zanim ten powędruje do niewoli do Niemiec. Ale jak znaleźć wśród tych tysięcy, których nazwisk nie znamy, tego, o którego chodzi? Ledwie rozumiemy obco brzmiące nazwiska. Najpierw trzeba uporządkować ten chaos.
To też się udaje! Niemieccy podoficerowie zostają dowódcami pułków! Każdy z nich dowodzi dwoma tysiącami jeńców; spośród nich dobiera sobie pomocników, przeważnie Volksdeutschów; dwa razy dziennie ustawia swój oddział na apelu. I ludzie nabierają zaufania, najadają się; chcą się my ć. W nieuporządkowanym tłumie pojawiają się pierwsze struktury. I w końcu – wszyscy to odczuwamy- obóz stał się jednym organizmem, którego poszczególne części zaczynają żyć własnym życiem, współpracują ze sobą i czują się ze sobą związane.
I w ten oto sposób odżywa wiara w „błogosławieństwo pracy”. Ludzie garną się do niej! Do obozu wkracza ład, wszystko staje się czystsze, ładniejsze, komanda wychodzą i pomagają przy zbieraniu ziemniaków i przy omłotach. Z mroku i mgieł w ciemność uśpionego obozu wkraczał zmęczony i bezkształtny tłum ziemistych postaci; teraz znowu stała się światłość. Życie pokonało wojnę. Błogosławieństwo porządku! Błogosławieństwo pracy! Czy istnieją jeszcze inne korzenie, które utrzymują ludzi przy życiu?
Jest jeszcze wcześnie rano; szare światło poranka wpada właśnie przez matowe szyby osadzone w żeliwnych, fabrycznych oknach. Ludzie budzą się! Jeden wstaje i intonuje poranną pieśń; wszyscy podnoszą się i poruszeni dają się ponieść hymnowi. A wieczorem: straże zagoniły ostatnich jeńców na kwatery, ciemność nocy połyka dzień. I znów wszyscy stoją skupieni przed Bogiem i śpiewem dziękują mu za dzień, który miną ł(..).
Idę rozmyślając przez mój obóz; to już nie jest ten nieokiełznany chaos, zwykły tłum, masy! To są ludzie. Ludzie inni , niż ja . Ja sam, my Niemcy, musimy zapewne podążać innymi drogami! Rośnie we mnie równocześnie duma z tej odmienności. Ale w najgłębszym wymiarze naszego człowieczeństwa jesteśmy tacy sami, jak ci tutaj! I dlatego możemy spodziewać się wszystkiego po wspólnej przyszłości.
Hosenfeld wracał do Pabianic, żeby odwiedzać rodzinę polskiego oficera Joachima Pruta, którego uwolnił z aresztu.
Pabianice 10/11 marca 1940
Nie byłem w kościele. Z Prutem na poczcie. Jego zachowanie jest lękliwe, chwiejne, bardzo się boi. Ludzie żyją w męczącej niepewności. Z niczego się nie cieszą. Każdy przejaw życia paraliżuje strach przed wywózkami. Po południu chciałem spotkać się z H. Schmittem – ulżyło mi, że nie przyszedł. U Prutów z wizytą jest niejaki Belka, z urodzenia Niemiec, główny młynarz w wielkim młynie w Pabianicach. Opowiada o swoim pięciotygodniowym pobycie w polskim więzieniu. Powód zatrzymania nieznany. W starostwie talon na pościel. Przed starostwem (obecnie Szkoła Podstawowa nr 9) jakiś urzędnik, Volksdeutsch, pastwi się nad Żydem; Żyd leży na ziemi i jęczy, urzędnik kopie go i bije. Przygląda się temu, nie interweniując , gromada ordensjunkrów, członków partii, SS (…)
Wilm Hosenfeld (1895-1952) was a German army officer who rose to the rank of captain by the end of the war. He helped to rescue several Polish people, including Jews in Nazi – occupied Poland. He served in WW I. He was drafted into the Wehrmacht in 1939. His first destination was Pabianice, where he was involved in the running of a POW camp. He spent the rest of the war in Warsaw. Hosenfeld befriended numerous Poles. His activity on behalf of Poles began as early as autumn 1939, when he allowed, against regulations, Polish POWs access to their families and even pushed for the release of many former soldiers. Captain died in a Soviet concetration camp in 1952. Hosenfeld was poshumously honoured with a Commmander’s Cross of the Order of Polonia Restituta (2007) and recognized as a Righteous Among the Nations (2009).
https://en.wikipedia.org/wiki/Wilm_Hosenfeld
Autor: Sławomir Saładaj