Mencel
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęWikipedia.org - Wojciech Mencel
Maciej Józef Kononowicz:
Pabianice, niewielkie pięćdziesięciotysięczne miasto fabryczne, odległe o kilkanaście kilometrów od przemysłowej Łodzi – to gniazdo rodzinne Wojtka Mencla, w którym spędził trzy czwarte swego życia.
Co mogło w tym miasteczku kształtować świadomość, wyobraźnię, światopogląd jego mieszkańców? Co w nim dominowało, co było widoczne, widzialne, zauważalne na co dzień dla każdego? Jakie były jego główne akcenty architektoniczne, historyczne, społeczne?
Wszystko grało tu kontrastami. Z jednej strony – kilka wielkich fabryk: „Krusche i Ender”, „Kindler”, fabryka chemiczna, papiernia, fabryka żarówek „Osram”, fabryka mebli biurowych, z drugiej strony – dziesiątki nędznych warsztatów chałupniczych w ruderach „starego miasta”. Z jednej strony – stary, szesnastowieczny kościół Świętego Mateusza i architektoniczna chluba miasta, renesansowy zamek wsparty tyłami o zieleń niewielkiego parku miejskiego, z drugiej strony – typowe dla małych miast drewniane, parterowe domki, rudery, secesyjne kamieniczki, gmachy użyteczności publicznej i kilka fabrykanckich „siedzib”. Z jednej strony – anonimowa, wielotysięczna rzesza robotników i straganiarskiej biedoty żydowskiej, z drugiej strony – wąska, ale widoczna, firmowana szyldami „arystokracja” przemysłowa i hurtownicza, i z trzeciej strony – zamykająca się w staromiejskim getcie tak charakterystyczna dla Pabianic kasta „łyków staromiejskich”, obrosła tradycjami wsiowymi – jakiś miejski odpowiednik szlachty zagrodowej.
Rysowały się tu, rejestrowały kontrasty społeczne, narodowościowe, językowe (Polacy, Niemcy, Żydzi, Czesi), czego wymownym symbolem był fakt istnienia w mieście dwu gimnazjów polskich (męskiego i żeńskiego) i niemieckiego koedukacyjnego. Rysowały się różnice wyznaniowe (katolicy, ewangelicy, żydzi, baptyści, mariawici) i obyczajowe, szczególnie widoczne przy konfrontacji stylu bycia mieszkańców starego i tzw. nowego miasta.
Pytanie: czy, w jakim stopniu i w jakim kierunku owe kontrasty, owe sprzeczne ze sobą wektory, obok oczywistych i dominujących wpływów domu rodzicielskiego i szkoły, kształtowały charakter, psychikę i światopogląd młodziutkiego chłopca?
Chyba bez większej pomyłki można snuć przypuszczenie, ze fabryczne miasto o takiej strukturze społecznej i narodowościowej, miasto tradycji rewolucyjnych, przeżywające fale strajków i bezrobocia, miasto obcego kapitału i rodzimej nędzy, musiało kształtować wrażliwość społeczną i patriotyczną.
Dom rodzinny, najbliższe środowisko, a może i w pewnym stopniu pamięć, ze z tego niewielkiego miasta wyruszył w szeroki świat znany już wówczas franciszkanin Maksymilian Kolbe, kształtowały w młodym chłopcu światopogląd religijny. Nie bez wpływu na tę sferę jego życia był fakt częstych wizyt w domu Menclów światłych księży – zarówno w Pabianicach, jak i później w Warszawie.
Pamiętam – wyprzedzając chronologię – że w czasie okupacji w Warszawie częsty gość Menclów, ks. prof. Kazimierz Olszewski, znajomy jeszcze z Pabianic, przynosił wieści napływające z obozów koncentracyjnych: wiadomość o męczeńskiej śmierci o. Maksymiliana Kolbe, o pojednaniu się z Kościołem i obozowej śmierci polonisty z pabianickiego gimnazjum – a później wykładowcy na KUL-u – ks. dr. Koneckiego. (…)
Przydarzyło mi się w mej wędrownej karierze szkolnej mieszkać przez rok w Pabianicach, gdzie uczęszczałem do maturalnej klasy tutejszego gimnazjum. Mogłem więc na sobie obserwować pewne procesy, kształtujące postawę i poglądy, które dokonywały się pod ciśnieniem atmosfery tego miasta. Poznałem też wtedy późniejszych nauczycieli i wychowawców Wojtka.
Wojciech Mencel – a metrykalnie Bernard Wojciech Mencel – urodził się dnia 21 maja 1923 roku w Pabianicach, w domu przy ulicy Krótkiej 5. Ojciec jego, również Bernard, człowiek wesoły, ruchliwy, rzutki, towarzyski, ceniony mistrz malarski, czynny w swoim czasie w towarzystwach śpiewaczych i sportowych, był popularną, lubianą postacią w mieście.
Prowadził niewielkie przedsiębiorstwo remontowo-malarskie. Miał też i pewne aspiracje artystyczne, których jednak pełniej nie zrealizował. Ocalało po nim w rodzinie kilka jego olejnych obrazów i szkiców rysunkowych. Matka Wojtka, żyjąca do dziś w Łodzi Salomea z domu Malinowska, wyszła z rozbudowanej, staromiejskiej, pabianickiej rodziny. Wojtek miał rodzeństwo: starszą o dwa lata siostrę Krystynę i młodszą o cztery lata Wiesławę. Przypisana też była niejako do rodziny niania młodego pokolenia Menclów – Marysia, niedawno zmarła w Pabianicach.
Wojtek (powszechnie zresztą nazywany aż do czasów okupacji – Nankiem) rozpoczął edukację o rok wcześniej od swych szkolnych kolegów. Jako sześcioletni chłopiec zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej nr 1, mieszczącej się przy ulicy Kościuszki. Na jego przyspieszony rozwój wpływał zarówno fakt, że miał kolegów starszych od siebie, jak i to, że na zasadzie „równego partnera” zawierał przyjaźnie z kolegami swej starszej siostry. Uczył się zawsze dobrze. Po ukończeniu szkoły podstawowej wstąpił do Państwowego Gimnazjum im. Śniadeckiego w Pabianicach. Tu zarejestrował się nie tylko jako dobry uczeń, ale i jako świetny piłkarz, wciągany w orbitę znów starszych od siebie kolegów z boiska sportowego.
Po przeniesieniu się rodziców do warszawy w 1937 roku wstąpił do III Miejskiego Gimnazjum, a wkrótce przeniósł się do gimnazjum i,. Batorego, gdzie uzyskał małą maturę. Wtedy właśnie poznałem go bliżej. Menclowie mieszkali w tym czasie przy Nowym Świecie 62. Byłem wtedy studentem trzeciego roku Uniwersytetu Warszawskiego. Codziennie wypadała mi droga z uniwersytetu obok tego domu i nazbyt często wstępowałem „po drodze” do Menclów, wizyty swoje adresując głównie do siostry Wojtka, Krystyny, uczennicy gimnazjum im. Emilii Plater. Byłem zaskoczony dojrzałością i oczytaniem Wojtka. Niezauważalnie stał się z czasem głównym rozmówcą w czasie moich tam wizyt. Dzieląca nas dość znaczna różnica wieku powoli zacierała się. Żywo chłonął znoszone przeze mnie nowinki z uniwersytetu, z redakcji „Prosto z mostu”, gdzie zetknął się z „samym” Gałczyńskim i Pietrkiewiczem, z redakcji pism akademickich, w których drukowałem pod swoim i nie swoim nazwiskiem. Kilka razy przemyciłem go na wykłady Krzyżanowskiego i Tatarkiewicza, na kilka wieczorów dyskusyjnych w Kole Polonistów, gdzie miał okazję widzieć i słyszeć Irzykowskiego i dyskutujących Matuszewskiego, Pietrzaka, Kotta, Żółkiewskiego, Łaszowskiego.
Rosnące zainteresowania poezją niewątpliwie rozwijał i jego polonista, poeta awangardy Stanisław Młodożeniec, o którym częste relacje słyszałem z ust Wojtka. Młodożeniec z wyniosłym lekceważeniem odnosił się do ministerialnego programu nauczania. Lekcje prowadził ponoć kapryśnie, jakby znudzony i zmęczony gromadą niedorostków. Skakankę po tematach związanych z aktualnymi nowinkami literackimi adresował raczej do kilku zainteresowanych tym tematem młodzieńców. Zapraszał ich zresztą na prywatne pogwarki literackie do swego mieszkania przy gimnazjum. Do tych kilku wybrańców należał i Mencel.
(….) Przez te pięć lat wojny, okupacji i Powstania widywałem Mencla co dzień i na co dzień. A nawet nocą często wypadało mi razem z nim dyżurować na placu węglowym. Ożeniony z jego siostrą Krystyna, byłem w tych czasach ściśle „wmontowany” w jego dom, rodzinę, środowisko, krąg przyjaciół, w część jego spraw konspiracyjnych i literackich. Poznawałem odwiedzającą go ówczesną młodzież z literackiego podziemia: Gajcego, Bratnego, Baczyńskiego, Stroińskiego, Trzebińskiego, Bojarskiego, Ziembickiego, mieszkającego w pobliżu, gęsto zachodzącego Lesława Bartelskiego, Ubysza, Stolarka, Chróścielewskiego.
Również i Mencel poznał bogatą „kolekcję” konspiratorów, których ja „wniosłem w wianie” do tego domu: Bolka Rumińskiego, Franciszka Bartoszka (był nawet „na liście zatrudnionych” w firmie „B. Mencel”), Janka Turlejskiego, Józefa Machno, Mariana Rybickiego, Tadeusza Klonowicza, Henryka Huzika, Jana Altenbergera, Jana Matłachowskiego, Jana Kulę, Tadeusza Szymańskiego i wielu innych. Obcując z tak doborową mieszanką komunistów, endeków, socjalistów i katolików, wyostrzał precyzję ideowo-politycznego myślenia…
Poznałem bliżej i zawarłem do dziś trwające przyjaźnie z wielu jego kolegami i koleżankami z kręgów szkolnych, uniwersyteckich, towarzyskich. Pomostem pokoleniowym między tą młodzieżą a mną była ich rówieśniczka – moja żona. Tadeusz Jędryka i jego siostra, Janka, Wojtek Dlouhy, Natalia Sendys, Krysia Szwajcerówna, Zawiślak, Godzjaszwili … Ten bawiący się i konspirujący krąg młodzieży, z której większość znalazła się wkrótce w szeregach powstańczych, daleki był od sekciarskich gier politycznych.
Nie wynikało to tylko z konspiracyjnej zasady, aby jak najmniej wiedzieć o swych górach i szefach organizacyjnych. Po prostu wystarczyły mu wiążące wszystkich, bezdyskusyjne pryncypia patriotyczne, poczucie wspólnoty, więzi i współpracy ze wszystkimi, którzy walczyli z okupantem. Nie przypominam sobie, aby w kręgach tej młodzieży toczyły się namiętne spory o polityczno-społeczne oblicze Polski, o partyjno-personalne układy przyszłego rządu. Cel pierwszy i najważniejszy – walka ze znienawidzonym, brutalnym najeźdźcą –przesłaniała dalsze polityczne perspektywy. Te przedwcześnie dojrzewające życiowo nastolatki wolne były przecież od politykierskich bagaży starszego pokolenia.
Młodzież, w kręgu której obracał się z wyboru Wojtek Mencel, czysta i piękna moralnie, nie była reprezentatywna dla ogółu ówczesnej młodzieży warszawskiej. Były przecież i kręgi „złotej młodzieży”, spekulantów, waluciarzy, bimbrzarzy, kombinatorów, handlarzy, wykolejeńców. Trzeba tu oddać w imię prawdy, że i ta porażona moralnie młodzież walczyła bohatersko w powstańczych szeregach.
Często wymieniano Mencla w publikacjach jako beniaminka, najmłodszego wśród sinowców, autora zaginionego poematu „Przed świtem” i wierszy, które zaginęły w gruzach warszawy. I długo po wojnie był poetą bez dokumentacji, z jednym tylko drukowanym wierszem, poetą –legendą. Jedną z tych błędnych informacji sprostowałem, publikując w miesięczniku Życie i Myśl jego poemat „przede świtem” z oryginalnego, ocalałego egzemplarza.
Jeśli chodzi o jego wiersze, faktem jest, że to, co dojrzalsze, ciekawsze, sinowskie, zginęło chyba bezpowrotnie. Pisałem już o tym w jednym ze wspomnień, że w czasie Powstania warszawskiego zakopaliśmy w jednej z piwnic przy Marszałkowskiej puszkę z ważnymi dla nas dokumentami, wierszami, fotografiami. I to chyba trzeba policzyć na straty. Zachowały się natomiast wiersze, które określam jako „juwenilia” (mój Boże, „juwenilia”, kiedy się umiera mając dwadzieścia jeden lat!) związane tematem z tą sferą życia, którą można by nazwać sferą życia rodzinnego, koleżeńskiego, szkolnego i najbardziej osobistego. Wiersze z tego tematycznego kręgu częściowo ocalały w serdecznych szpargałach jego matki i sióstr, w moich szpargałach, a przede wszystkim w pamiątkach po nim, zachowanych przez sympatię Wojtka, Jankę, od której imienia przybrał sobie pseudonim powstańczy „Janowicz”. (…)
Po udanej ucieczce z Muzeum Narodowego, skąd Niemcy wybierali zakładników na „tarcze obronne” przed czołgi, atakujące warszawskie barykady, zameldowałem się u płk. „Topora”. Po kilku dniach bezczynnego trwania bez broni odnalazłem Mencla i zostałem włączony do jego patrolu lotnego.
Mencel jako dowódca patrolu był równie żołnierzem, co i poeta. W redagowanych na każdy dzień programach, które były nadawane w różnych punktach walczącego Śródmieścia, na Mokotowskiej, Kruczej, Wilczej, Pięknej, na placu Trzech Krzyży, więcej bywało czasem wierszy niż BIP-owskich komunikatów i informacji militarnych, i politycznych. „Tu zęby mamy wilcze” Szarego i „Alarm dla miasta Warszawy” Słonimskiego, i „Pieśń o żołnierzach Westerplatte” – Gałczyńskiego, i fragment z „Kwiatów” Tuwima, krążący w odpisach w okupacyjnej Warszawie, i Broniewski, pieśni powstańcze, „Marsylianka”, i pisane przez nas „patetyczne”, „płomienne” okolicznościowe wiersze, które gdyby ocalały, byłyby raczej cennym dokumentem czasu niż poezją… (…)
Kiedy po śmierci Wojtka przeszedłem do batalionu „Kiliński” na drugą stronę Alei Jerozolimskich, gdzie brat mój Marek („Radwan”) był zastępcą dowódcy plutonu, kiedy byłem jeszcze świeżo pod wrażeniem śmierci młodziutkiego poety, stawało przede mną jak obsesja uparte pytanie, czy był on w swym krótkim życiu szczęśliwy? I teraz, myśląc o tym bliskim przyjacielu, ponawiam to pytanie, wracając do wspomnień tamtego czasu: czy był on szczęśliwy? I nie waham się odpowiedzieć – że tak! Mimo tragicznych czasów, w które wplątała go historia, żył pełnią młodości, pełnią życia, otaczany przyjaźnią i miłością. Hazardujący życiem z młodzieńczą beztroską o najwyższe wygrane: wolność, miłość, poezję. Romantyczny i zakochany. Rzadko na jego czole, w jego czarnych, palących oczach osiadała chmura zamyślonego smutku, niepokoju – i nigdy rozpaczy. Był z natury optymistą. Pełen wiary, przekonania w bliską klęskę brunatnego faszyzmu.
Jeszcze na kilka dni przed jego śmiercią, gdy szedłem z nim Wilczą, i gdy padł nam tuż pod nogi odłamek pocisku, powiedział śmiejąc się, że nigdy by nie mógł sobie darować, gdyby na kilkanaście dni przed zwycięstwem trafił go szlag, że byłaby to najgłupsza śmierć. Potem minęło tych kilka dni … i, pełen wiary, padł od kuli wyborowego strzelca, w przebiegu przez ostrzeliwaną Marszałkowską.
Kiedy nocą konał w powstańczym szpitalu na Lwowskiej, miał w kieszeni obrazek świętego Franciszka, któremu poświęcił poemat „Przed świtem”. Czuwały przy nim na zmianę sanitariuszka Janka Jędrykówna i matka. Ból, który starał się ukrywać, nie pozwalał mu wiele mówić. Oczami wyrażał swą bezgraniczną miłość do matki. Rano byłem z jego rodzicami, siostrą i gromadą przyjaciół na pogrzebie. Ksiądz kapelan pośpiesznie odprawiał modły. Salwę kompanii honorowej zagłuszyły pobliskie wybuchy pocisków. Wychodząc – natknąłem się na stojącego w bramie Stanisława Ziembickiego. Podając mi rękę powtarzał: - Taka śmierć … Co za strata … co za nonsens…
Tak oto pożegnaliśmy Wojtka Mencla. Prócz garści wierszy, fotografii, listów, została mi po nim jeszcze jedna pamiątka: napisany przeze mnie nekrolog, który zamieściłem w powstańczym piśmie „Barykada” w numerze z 15 września 1944 roku. Nekrolog ten (niestety, z błędem w dacie śmierci – powinno być: 13.9.44) brzmi:
Śp. kapral p-chor
Paweł Janowicz
d-ca Patrolu Megafon. AK, poeta- żołnierz.
W marszu ku Wielkiej Polsce padł od kuli wroga dn. 13.8.44, przeżywszy lat 21. Najbliżsi.
Nakanapie.pl - Maciej Józef Kononowicz
Józefa Radzymińska:
(…) Jestem łączniczką pierwszej kompanii batalionu „Iwo” i biegnę właśnie z rozkazem na placówkę. Przepełnia mnie radość. Niekiedy jest ona tak silna, że zatrzymuję się na chwilę, ogarniając spojrzeniem wszystko, co mnie otacza, jakbym nie mogła jeszcze uwierzyć w barykady i w mundury, w strzały i w dymy nadlatujące coraz częściej i i bliżej, lecz nie przerażające mnie, bo są potwierdzeniem naszej walki. Od strony najbliższej barykady dobiega melodia „Walczącej Warszawy”; wszyscy nucą teraz tę piosenkę, bo wyrosła z nas, najprawdziwsza, najbliższa. Podchwytując refren, biegnę dalej, gdy nagle ktoś woła:
- Mieczysławo!
Oglądam się i widzę wysokiego chłopca w szarym kombinezonie, niosącego zwoje drutu, jakieś aparaty, mikrofon .. To Wojtek Mencel!
Witamy się z czułością, spotęgowaną tym nieoczekiwanym zetknięciem się na powstańczej ulicy, tą radością, która nas przepełnia, tą walką, w którą jesteśmy włączeni. Wojtek wypytuje mnie zachłannie o wszystko, co wydarzyło się przez te powstańcze dni, gdy nie widzieliśmy się, bo nam się nagle wydaje, że od lipca minęła jakaś długa epoka.
- Nie wiesz, co z Karolkiem Topornickim i Markiem Chmurą? A ty, Mieczysławo, co robisz? Bo ja jestem dowódcą patrolu megafonowego – mówi z wyraźną dumą, a w jego ciemnych oczach drżą iskry radości. – Prowadzę audycje uliczne! Słyszałaś je może?
- Słyszałam nieraz. I cieszę, że właśnie ty. A ja jestem łączniczką w batalionie „Iwo” w pułku „Dzieci Warszawy”. W wolnych chwilach pracuję w kwatermistrzostwie. Czasem też piszę wiersze.
- Prawda, wiersze! – ożywia się Wojtek. – Potrzeba nam ich jak najwięcej! Słuchaj, ja urzęduję rano w Biurze Informacji i Propagandy na Mokotowskiej. Przynieś mi szybko, może nawet jutro, kilka dobrych, aktualnych wierszy, zaraz wykorzystamy je w audycji.
- A kto mi to zawsze mówił, że wierszy nie można pisać na zamówienie? – śmieję się.
- Ja – Wojtek śmieje się również. – Lecz przecież wiesz i to, że wiersze mogą i muszą mieć siłę pocisków. No, bywaj i przyjdź jutro. Z wierszami lub bez – dodaje, obejmując mnie.
Obiecuję przyjść, rozstajemy się pod barykadą, biegnę szybko schylona, bo nagle zrywają się z niewiadomych stron jakieś bliskie strzały.
Mam dziś akurat nocny dyżur, więc czuwając w pokoju łączniczek mogę napisać te wiersze dla Wojtka. W tym pokoju leżymy na siennikach, jest nas sześć, musimy być zawsze w pogotowiu, którąś z nas może w każdej chwili zawezwać kapitan, wręczając rozkaz, polecenie, by biec na wysunięte placówki naszych kompanii.
Patrzę na dziewczęta, moje rówieśnice, takie jeszcze prawie dziecinne, a tak zachłannie włączające się w walkę, takie służbiste, i przychodzi mi na myśl, by właśnie im poświęcić jakiś wiersz, by je chociaż tym wierszem wyodrębnić i utrwalić, gdyż z pewnością dowódcy o nich zapomną, sobie tylko przypisując udział w walce, mężczyźni są egoistami, dobrze to wiem!
Następnego ranka idę do Biura Informacji i Propagandy na Mokotowskiej. Wojtek siedzi przy biurku, segregując materiały do audycji, dyktuje program maszynistce.
- Przyszłaś! – cieszy się na mój widok. – Poczekaj chwilę, zaraz będę wolny. O tam, w tym małym pokoiku.
Czekając, przeglądam pisane nocą wiersze i trochę się lękam, czy mają „siłę pocisków”. Wojtek jest bardzo zdziwiony, że wiersze przyniosłam; myślał, że przyszłam go tylko odwiedzić.
- Napisałaś? W nocy? Tak zaraz? Jesteś kochana, Mieczysławo! I są naprawdę takie, jakich nam potrzeba! Słuchaj ich w następnej audycji, popołudniowej, z balkonu na ulicy Skorupki.
Udaje mi się wyrwać z kwatermistrzostwa, by osobiście asystować przy tej audycji. Mogłabym wprawdzie słuchać jej z okna, ale chcę z bliska patrzeć na rekcję kolegów, chcę się naocznie przekonać, że wiersze to specjalna forma walki…
Przed balkonem, na którym zamontowano już megafon, gromadzą się powstańcy, chłopcy i dziewczęta; jest nawet mały ośmioletni listonosz powstańczy z przewieszoną przez ramię torbą; znam go, przyniósł mi na kwaterę na Hożej dwa listy od mojej siostry zza Alei Jerozolimskich, dzielny, najmłodszy żołnierzyk!
I już rozlega się z balkonu na tle marsza „Rozszumiały się wierzby płaczące” dźwięczny głos:
Dziewczyno jasna, polska dziewczyno,
Która swe serce walce oddajesz,
W pracy i trwaniu dni twoje płyną,
Gdy wśród barykad jak żołnierz stajesz…
Spoglądam na dziewczęta: są jakby lekko zaskoczone, słuchają ze skupioną uwagą, oczy zaczynają im błyszczeć, ich twarze zdają się mówić: „To o nas! Ktoś nas zauważył! Ktoś pamięta! Jesteśmy żołnierzami wśród barykad! Oddane walce!”
I mnie ogarnia radość, bo ich błyszczące oczy, ich oddanie walce, teraz na pewno gorętsze, to jakby sprawa tej prostej zwrotki, przeze mnie nocą napisanej.. A potem słyszę inny mój wiersz: „Narodzeni z wiary”.
O tak, teraz wiem, że rację ma Wojtek, mówiąc, że wiersze są formą walki. (…)
Przez pierwszy szereg stłoczonych powstańców przeciska się Wojtek i widzę, że coś mi podaje w wyciągniętej ręce.
- Zamiast mowy pochwalnej, Mieczysławo, weź ten kwiat! – uśmiecha się i przed zdumionymi oczyma wykwita ognista, prześliczna nasturcja, jak posłaniec niewypowiedzianych spraw.. Wobec jej kruchej piękności nie mogę powstrzymać już łez…
- Wojtek, skąd wziąłeś wśród ruin ten kwiat?
Potężny huk wstrząsa kawiarenką, ze ścian sypie się tynk, wypadają szyby. Schodzę ze scenki z nasturcją, która na tle szarego kombinezonu wygląda jak czerwona kropla krwi, jak płomyk pożaru. (…)
W tych ciężkich dniach, w przerzucaniu z pracy do pracy, nie miałam czasu na zobaczenie się z Wojtkiem, choć myślałam o nim i niepokoiło mnie to, że nie słyszałam jego głosu w audycjach. Przechodząc Mokotowską weszłam raz do Biura Propagandy, ale nie było tam prawie nikogo; jakaś dziewczyna powiedziała mi, że audycje już dawno prowadzi ktoś inny. W bramie natknęłam się na kolegę Wojtka.
- To pani nic nie wie? – zapytał.
- Nie wiem. O czym mam wiedzieć? – zdziwiłam się.
- Wojtek był ranny – powiedział szukając czegoś w teczce. – Tu jest ten numer „Barykady” – podał mi gazetę powstańczą i szybko oddalił się, jakby nie chciał ze mną rozmawiać.
Oglądałam „Barykadę” idąc ulicą, nie zważając na bliską strzelaninę. Nagle przystanęłam. Spojrzałam jeszcze raz na zadrukowaną stronę, zauważyłam pseudonim Wojtka. Widniała tam klepsydra w czarnej obwódce, którą odczytałam powoli: „Kapral p-chor. Paweł Janowicz, d-ca Patrolu Megafon. AK, poeta-żołnierz. W marszu ku Wielkiej Polsce padł od kuli wroga…”
Jeszcze nie rozumiejąc w pełni, co znaczyły te słowa, powtarzałam chaotycznie: „Padł od kuli wroga… dziesięć dni temu… był ranny”. Zaczęłam iść środkiem ulicy, nie widząc ani nie słysząc rozrywających się pocisków.
- Czyś oszalała, dziewczyno? Pod mur! – krzyczeli do mnie jacyś chłopcy w panterkach.
Nie oszalałam. Byłam przerażająco przytomna, patrzyłam obojętnie na kule padające w piach, pewna, że nic mi się nie stanie, właśnie dlatego, że mi na życiu nie zależy. Myślałam o Wojtku. Widziałam wyraźnie jego ciemne oczy, słyszałam głos. Odżywały wszystkie chwile z nim. I tamte przedpowstaniowe z poetyckich spotkań, i te powstańcze, pierwsze, radosne, i te ostatnie sprzed dwu tygodni. Stawał przede mną, uśmiechał się, mówił: „wiersze muszą mieć siłę pocisków…”. „Zamiast mowy pochwalnej, Mieczysławo, weź ten kwiat”. Podawał mi nasturcję w wyciągniętej dłoni.
Wychylał się przez drzwi ku mnie, zbiegającej po schodach, powtarzał: „Pamiętaj!” To było jego ostatnie powiedziane do mnie słowo. O czym miałam pamiętać? O tym, ze wiersze mają siłę pocisków? O tym, że miłość bywa krótka, śmiglejsza od strzały? Teraz już wszystko stawało się daremne i wszystko już było skończone, przesłonięte ogromną, bolesną Nasturcją Krwi..
Wikipedia.org - Józefa Radzymińska
Joanna Żwirska:
(…) Jest Paweł Janowicz (Wojciech Mencel), wysoki, czarnowłosy, czarnooki, bardzo zgrabny, dorodny. Natura na wskroś czysta. W tym chłopaku nie ma nic z zarozumiałości. Tacy jak on przychylają nieba ludziom, serdeczni przyjacielscy, potrafią ulżyć komuś w cierpieniu, pomóc zmarzniętym i głodnym, wątpiącym, zrozpaczonym.
Takiego właśnie najpierw poznałam. Był luty 1941 roku, gdy w zarządzie RGO, uporawszy się ze sprawą przydziału żywności dla moich podopiecznych w samopomocowej kuchni, chciałam załatwić inną, bardziej osobistą. Po rozmowie ze starszym panem, moim znajomym sprzed wojny, a teraz ważnym w RGO urzędnikiem wyszłam z jego gabinetu wściekła i rozżalona, że nic nie załatwiłam. Zdawało mi się, że uzyskam pomoc w uwolnieniu z Pawiaka mojej najmłodszej siostry Ziutki, która przed aresztowaniem pracowała również społecznie; półkolonia dziecięca, dyżury w kuchni. Tym bardziej liczyłam na to, że uda się „wyreklamować” ją przez RGO, bo tak wyreklamowano innego społecznika. Zapomniałam tylko, że nie był aresztowany jak ona w domu, lecz złapany w łapance ulicznej. Urzędnik ostrożny, rozważny, nie zamierzał się mieszać w sprawy więźniów politycznych, oświadczył kategorycznie, abym w ogóle z czymś takim więcej się nie pokazywała.
W poczekalni przysiadłam na kulawym krześle, żeby się trochę opanować i zastanowić, co robić dalej? Wszystkie drogi ratunku, łącznie z RGO zawiodły. Połykając łzy, rozmyślając – zauważyłam przystojnego chłopaka, który grzecznie, lecz stanowczo wykłócał się z urzędniczką pod oknem. Nie wiedziałam, kim on jest, taki uparty, sterczący przy stoliku, jakby nie miał zamiaru nigdy stąd odejść. Jego miły głos, słowa wypowiadane dobitnie, z charakterystycznym, powtarzającym się „rr” , co przypominało język francuski, wpływały na mnie kojąco, a to, o czym mówił, choć było tragiczną prozą wojennych dni, wydawało mi się poetyckim reportażem. Ważny tu był sposób przekazania informacji, modulacja głosu, gestykulacja rąk.
Prosił, żądał, rozkazywał. Wydębił wreszcie jakieś paczki, kartki na zupę w miłosiernej kuchni i przez kogoś ofiarowane dla biednych ubrania. Ucieszył się. Zaraz to zaniesie dwojgu starym, chorym ludziom i małej obcej im dziewczynce, którą przygarnęli w płonącym wrześniu 1939 roku i nazwali wnuczką. Teraz roztoczył opiekę nad nimi ten uparty chłopak, który bezradną gromadkę znalazł w ruinach spalonego domu. Pomogłam mu spakować otrzymane skarby, ani myśląc, że kiedykolwiek z nim się spotkam. Dopiero po trzech latach zobaczyłam go znowu, w gronie kolegów z SiN-u, na zebraniu, w tymże salonie. Przyglądał mi się uważnie, podszedł – „my się chyba znamy” – powiedział i zaraz dodał, że ma na imię Wojtek. Trochę jakby podrósł, zmężniał, spoważniał. Naturalnie, że przywitaliśmy się jak starzy znajomi. Bardzo polubiłam tego chłopca o wrażliwym sercu. Poeta, będzie z całą pewnością dobrym dramaturgiem. Ale czy wojna go ocali?
Rozmawia teraz z Mieczysławą, ona coś mu tłumaczy, uspokaja, Wojtek denerwuje się – zaraz po Karolu Topornickim (Gajcy) on wystąpi jako autor sztuki o świętym Franciszku pt. „Przed świtem”, Oczywiście Roman już o tym wie i zwraca się do niego per „święty Franciszku”. Wojtek nie reaguje na koleżeńską zaczepkę. Odgarnia z czoła niesforny pukiel włosów, uśmiecha się do Mieczysławy, oboje patrzą to na siebie, to w okno, w studnię podwórza, skąd może nadejść nagłe niebezpieczeństwo – żandarmi. (…)
Wystąpił Wojtek z fragmentami swojej poetyckiej sztuki „Przed świtem”. Miłość duchowa Franciszka i Klary, miłość pozaziemska. Siostra Klara w klasztorze, brat Franciszek rozmawia z ptakami, otoczyły go zwierzątka, przypatrywali się temu zdumieni ludzie. Dobry, inny świat urzeka, wciąga. A my żyjemy w takich złych czasach…
Wojtek nieco speszony odłożył rękopis. Teraz pytania, krytyczne sądy, pochwały. Dotyczy to i Karola, i Wojtka. Nie na każde pytanie zdążą odpowiedzieć, bo nad dyskusją góruje już pospiech i godzina policyjna. Większość odchodzi, kolejno po parę osób, żeby nie robić zamieszania na schodach, w podwórzu.
Tym, którzy tutaj zostali do rana, pani Wanda i jej mąż podają kanapki, herbatę i w kieliszkach niby szampańskie wino-niby lemoniadę. Wytwarza się nastrój przyjacielski, rodzinny. Natalia brząka na fortepianie zabawną serenadę, uśmiecha się i jakby nikogo nie widzi. Na prawej dłoni ma obrączkę z prawdziwym klejnotem – kulą, która zabiła jej męża. Karol z Markiem, Witold, Zbyszek i chyba Leszek okrążyli Natalię, chcą jej się przypodobać, rozweselić przekomarzaniem, żartami. Roman zaczyna wyśpiewywać: … o Natalio, o Natalio…
Obserwujemy z Wojtkiem całe towarzystwo. Wojtek w dowcipny sposób naśladuje ich ruchy, mimikę twarzy, ma duże zdolności aktorskie. Ale tak naprawdę to lubi poezję i malarstwo. Sam nie maluje, nie ma na to czasu, chyba tylko węglem po ścianach, i śmiejąc się opowiada o swojej pracy czarnego robotnika w czarnym węglu. Jest dozorca w magazynie, wypisuje, wydaje, dźwiga, usmolony niczym kominiarz. Pomimo wszystko fizyczna praca daje mu dużą satysfakcję, przekonał się, jak trudno być robotnikiem. Może na ten temat napisze sztukę, ale czy zdąży?
Wojtek mówi o Natalii. Ktoś nazwał ją „muzą” chłopców z SiN-u i kłopotliwym, bo „niepodzielnym spadkiem” po Bojarskim. A właśnie Wojtek opowiada, jak to sinowcy przez pamięć dla poległego kolegi, uznali za swój obowiązek opiekowanie się młodą wdową, przyprowadzali j ą na zebrania, odprowadzali do domu, czy – jak dziś – wspólnie ją adorowali, żeby nie czuła się tak samotna. (…)
Wojtek Mencel przedostał się zza Alei 10 sierpnia. Powstańcy nie ukończyli jeszcze budowy barykady przez Aleje. Musiał przeskakiwać ulicę, narażony z jednej strony na ogień niemiecki od mostu Poniatowskiego, z Muzeum Narodowego i BGK, z drugiej – od Marszałkowskiej, Nowogrodzkiej i placu Zawiszy.
To, że Wojtek był tutaj z nami, bliski, dotykalny, miało duże znaczenie. Powstańcze radio „Błyskawica”, z którego przemawiał przedwojenny spiker Zbigniew Świętochowski czy współpracujący z nim teraz w radiostacji Mieczysław Ubysz, który czytał komunikaty i wiersze swoje, innych autorów – nie przez wszystkich było słyszane. Brak było aparatów radiowych, a jeśli zdołano gdzieś zainstalować, zawalały je gruzy, niszczył pożar. Dlatego obecność Wojtka była tak ważna. Każdy go widział, słyszał, gdziekolwiek pojawił się ze swoim patrolem. Stara kobieta, z małą dziewczynką, zbliżyła się, pogłaskała go po ramieniu.
- Bóg ci zapłać, synku. Pocieszyłeś nas.
Chcieli dziękować inni, ale Wojtek szybko wytłumaczył, że to jego żołnierski obowiązek i czym prędzej umknął do bramy nr 4, dokąd go zaprosiłam.
W budynku tym było m. p. mojego powstańczego baonu, kancelaria, kwatery, stołówka. Głód już nam doskwierał, a kotle kasza-pluj z owsa czy jęczmienia, okraszona nie słoniną, ale odłamkami granatu i szkłem; z granatem pół biedy, można okruchy wyłowić; za duża obfitość szkła nie nadawała się do zjedzenia.
Ranna dzielna peżetka – kierowniczka kuchni, kazała swoim pomocnicom wylać zupę i biec do „Palladium”. W piwnicach był schron dla cywilnej ludności i krany z rudą wodą jeszcze cieknącą. – Zdrowa, bo z żelazem – zachwalali dyżurujący tam powstańcy-hydraulicy. Wojtek chętnie wyręczył dziewczyny, poszliśmy do podziemi. Ciemno, ciasno, oblężone krany, wołanie „woda dla wojska” nic nie pomagało, gdzieś zagubili się hydraulicy, przeciąg zagasił świeczki. Wojtek miał jednak latarkę, od razu też zaprowadził porządek. Cywile tu, wojsko tam – i naturalnie pierwsi napełniliśmy wiadra, bo my szliśmy do akcji, a cywile mogli poczekać.
Martwiłam się, że zanim się ten wielki kocioł zagotuje, na pewno będzie nalot czy jakieś inne licho, które w sekundzie porani kucharki, nasypie gruzu, szkła i odłamków do zupy. Nie miałam czym Wojtka ugościć, wyciągnęłam papierosy „Junaki”. Ale Wojtek nie palil. Rozmawialiśmy. Nie wiedział nic o Karolu i Marku, chciał przedostać się z megafonem na stare Miasto. Ale to już było niemożliwe. Byliśmy odcięci. Wierzył w ocalenie swoje i tych, z którymi się rozstał „?do jutra”. A może już wtedy nie wierzył?
Usiedliśmy na ławce w bramie. Wojtek oparł łokcie na kolanach, wtulił twarz w dłonie, mówił półgłosem: … czas się jak metal ulatnia i śmierć w powietrzu się waży/ w pionowe mury wsiąkniemy i pył nas przykryje i gruz/wiatr będzie noce wciąż spiętrzał/chwast znów usychał i rósł…
Wydawało mi się, że Wojtek tworzy wiersz tak naprędce, i zaraz sobie przypomniałam, ze to nieco zmieniony przez niego tekst Marka Chmury. Przebiegały łączniczki, sanitariuszki, nie mogliśmy spokojnie rozmawiać, któraś wołała: - Komendantko…
Musiałam pożegnać się z Wojtkiem. Nadlatywały samoloty, pikowały z gwizdem, rozpoczął się dywanowy nalot, samolot za samolotem, bomby spadały gdzieś dalej burzące, zapalające, chyba na Jasnej, patrole sanitarne już były gotowe do wymarszu. Chciałam, żeby Wojtek zaczekał, zdążę po nalocie odprowadzić go na Powiśle, znam przejścia bezpieczne przez piwnice, wypalone domy i barykady. Trochę jakby się zawahał. Cos mówił. Nie dosłyszałam; nisko tuż nad dachami przeleciały samoloty.
- No, ale nic to! – zakończył jakieś zdanie, śmiejąc się, że „już pan Wołodyjowski w kamieńcu coś takiego powtarzał”. Żegnamy się pospiesznie. Wojtek odszedł z kolegą w stronę Powiśla, skąd mieli wrócić po paru godzinach za Aleje.
Zobaczyłam się z nim raz jeszcze, już bez megafonu, „prywatnie” – jak powiedział. Kanałami przechodziła wtedy do Śródmieścia Starówka. Szukał, wypytywał, dowiadywał się o Karola i Marka, o jakiegoś Zygmunta i niczego się nie dowiedział. (…0
Na drugi dzień po przyjściu za Aleje mój powstańczy kolega „Tadeusz”, który widział Wojtka i rozmawiał z nim na Złotej, powiedział mi:
- Zginął, zginął ten z megafonem. Pod barykadą na Marszałkowskiej. – I jako dowód prawdy rozłożył powstańczą gazetkę „Barykada” z krótkim, żołnierskim nekrologiem Mencla.
Przed tygodniem szlam z Wojtkiem ulicą Bracką przez gruzy i wypalony dom ku barykadzie w Alejach. Wziął kartkę dla Ziutki, przyrzekł doręczyć z samego rana. W krótkim błysku latarki dostrzegłam jego smutny uśmiech, gdy mówił: - Do zobaczenia. – Uniósł dwa palce do furażerki salutując na pożegnanie, odbiegł szybko w stronę barykady. Widzę go jeszcze, jak biegnie, jak się pochyla i znika w czerwono-czarnej, rozświetlonej pożarami, powstańczej nocy…
Sppwarszawa.pl - Joanna Żwirska
Natalia Bojarska:
Nie wiem, czy odkryciem Wacka, czy współpracującego z nim od pierwszego numeru SiN-u Kazia Winklera był Wojciech Mencel. Wojtek był raczej wysoki, bardzo szczupły, o bladej, pociąglej twarzy, zazwyczaj małomówny. Biorąc udział w różnych zatrudnieniach i zabawach środowiska pozostawał na uboczu. Z nikim nie łączyła go wyraźna przyjaźń czy zażyłość. Gdy siedząc gdzieś w kątku przyglądał się zabawie lub przysłuchiwał gorącym wywodom dyskutantów, tylko wyraz ciemnych oczu błyskających rozbawieniem czy zainteresowaniem zdradzał jego współuczestnictwo.
Był znany ze swoich naprawdę udanych wierszy, wśród których wiele było bardzo śmiałych erotyków, renesansowo rozpasanych fraszek i podobnych utworów. Nie lada zaskoczeniem była więc wiadomość, że Wojtek pisze misterium o świętym Franciszku. Taki temat wydawał się najzupełniej adekwatny do ascetycznej sylwetki autora. Rzecz nabierała jednak posmaku dwuznaczności i pikanterii, jeśli pamiętało się o jego wcześniejszej twórczości. Toteż gdy pojawiał się, często padało wśród wybuchów wesołości:
- A, jest już i święty Franciszek!
Tak prześladował go najczęściej Tadeusz Gajcy, żartując i tworząc na poczekaniu zabawne kalambury na temat „franciszkańskości” Wojtka. Ten znosił to cierpliwie, z półuśmiechem. Gdy Tadeusz czy ktoś inny nadto sobie pozwolił, odparowywał zaczepkę bez uniesienia, bezbłędnie trafiając w wrażliwy punkt prowokatora. Nie mogę ręczyć, ale chyba właśnie Kazio i Wojtek spotykali się w działalności wojskowej. Należeli do formacji, którą dowodził szwagier Wojtka, przedwojenny podchorąży.
W czasach ukrywania się w Świdrze zostałam przypadkiem wciągnięta w zaskakujący krąg życia Mencla. A było to tak. Pewnego wiosennego dnia 1944 roku, pod wieczór, spotkałam Wojtka na dworcu, gdy oczekiwał na pociąg linii otwockiej. Nie wydawał się uszczęśliwiony spotkaniem i dosyć mętnie odpowiadał na pytania, dokąd i po co się udaje. Ponieważ nie odchodził, zaproponowałam wspólną jazdę. A jeździłam wówczas luksusowo.
Kiedyś zbyt późno wpadłam na stację i o o dostaniu się do przeładowanego pociągu nie było co marzyć. Wlokłam się więc z głupią miną wzdłuż składu, upatrując jakiegoś luźniejszego miejsca. W przedwojennych, francuskich wagonach kursujących na średnicowych liniach podmiejskich bywał mały jednoławkowy przedział z osobnym wejściem, przeznaczony dla obsługi pociągu. Z takiego to właśnie przedzialiku wychylił się starszy wąsaty kolejarz i przyglądając się moim bezskutecznym usiłowaniom powiedział:
- Chodź pani tutaj!
(…) A więc i tym razem wsiedliśmy z Wojtkiem w ostatniej chwili i rozparci w pustym mini-przedziale mogliśmy spokojnie pogadać. Teraz dowiedziałam się, że ma on wykonać jakieś zadanie, które może mu zjąc nawet i kilka wieczorów. Zaopatrzono go w nie budzący zaufania adres mety w Świdrze, gdzie będzie mógł przebywać przez pozostałe godziny doby. (…) – Słuchaj Wojtek – powiedziałam oceniając sytuację – musisz mieć pewną metę. Na mojej gospodyni mucha nie siada. Nie wolno ci tylko narazić jakąś głupotą jej i jej dziecka. Dogadamy się z nią, da ci klucz od domu. Będziesz mógł wracać, kiedy zechcesz. Na pewno skombinuje ci jakieś dodatkowe posłanie. W dzień posiedzisz w moim pokoju zamknięty, a ona nikogo do ciebie nie wpuści.(…)
Ja także nie dowiedziałam się, na czym właściwie polegało wówczas zadanie Wojtka. Zauważyłam, że miał ze sobą pistolet z przedłużoną lufą, a więc tłumikiem. Czy broń ta była mu potrzebna jako ubezpieczenie, czy do zlikwidowania kogoś, kogo obserwował przez kilka wieczorów, nie wiem. Wystarczyło jednak tego, co wiedziałam, by pojąć, że ten ścichapęk , pozornie niefrasobliwy chłopak, „święty Franciszek” z diabłem za skórą – czego dowodziły jego wiersze – bierze udział w akcjach, o których inni marzą sobie tylko, widząc się w wyobraźni w lesie, z karabinem w dłoni i pękiem granatów za pasem.
Potem spotykając tu czy tam Wojtka nie wracałam do tej sprawy. Przypadek zdarzył, że ułatwiłam mu jakieś działania i na tym kończyła się moja rola. Nic mi było do tego. Tak wtedy postępowaliśmy. Nawet najbliższy człowiek nie był informowany o sprawach, które go bezpośrednio nie dotyczyły. W razie wpadki nikt z nas przecież nie mogł przewidzieć, czy i kiedy pod wpływem katowania zacznie sypać. Lepiej więc było wiedzieć tyle, ile się musiało, o innych zaś – jak najmniej.
Ostatni raz widziałam Wojtka rozgorączkowanego, zapędzonego w jakimś działaniu na kilka dni przed Powstaniem, w czasie którego poległ.
Tadeusz Sołtan:
(…) Wojtek Mencel miał usposobienie podobne do Gajcego, a w większym nawet może stopniu do Wacka Bojarskiego. Był żywiołowy, bardziej spontaniczny, chociaż jednocześnie bezustannie starał się o porządkowanie, precyzowanie swego stosunku do świata, o to, co zwykł nazywać „osobistą uczciwością”.
Normalnie, na co dzień miewał momenty, gdy rozpierała go po prostu radość życia. Komplety, nauka, poezja, ale także ciekawe towarzystwo i wreszcie piłka nożna, w której rokował zresztą niemałe nadzieje.
Grywał bodajże w klubie „Błysk”, który zdobył mistrzostwo Warszawy, rozgrywane konspiracyjnie, na zaimprowizowanym boisku na Polu Mokotowskim. W „Błysku” grali zresztą młodzi piłkarze z różnych środowisk, na ogół dobrze orientujący się wzajemnie, kto i gdzie jest zaangażowany w robocie podziemnej. W tym przypadku łączyło ich ze sobą zamiłowanie do piłki nożnej. Wtedy mogło ono także narazić na niebezpieczeństwo, Pole Mokotowskie bowiem nieraz bywało widownią łapanek.
Wojtek Mencel był jednym z ludzi SiN-u, z którym przebywałem dłużej w czasie Powstania Warszawskiego. Już przed jego wybuchem Wojtek uczestniczył w organizowanym przez Biuro Informacji i Propagandy AK, przez por. „Sawę” (Zygmunta Ziółka), szkoleniu przyszłej obsługi prasowo-propagandowej Powstania. W połowie sierpnia objął jako „Paweł Janowicz” komendę patrolu megafonowego nr 6 i odtąd niemal dzień w dzień wyruszał na różne odcinki ulicznego frontu, do szpitali, do schronów, w których gnieździły się tłumy uchodźców z Woli oraz tych części śródmieścia, które dostawały się po zażartych bojach w ręce Niemców.
Nadawał audycje informacyjne, przekazywał najświeższe wiadomości z nasłuchu radiowego, uzupełniając je zwięzłymi tekstami publicystycznymi, wierszami i nadawaną z płyt odpowiednią muzyka. Wśród tych płyt mieliśmy m. in. konspiracyjne nagrania niektórych pieśni partyzanckich i powstańczych, jak chociażby „Warszawskie dzieci” ze slowami „Goliarda” (Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego).
Nie zawsze audycje patroli megafonowych przyjmowane były z oczekiwaniem i serdecznością. Zdarzało się, że stłoczeni schronach cywile, pozbawieni całego dobytku i zepchnięci na skraj zwątpienia i rozpaczy, złorzeczyli wprost naszym mającym w założeniu rodzić optymizm informacjom i hasłom.
W początkach września działalność patroli megafonowych przeniosła się niemal całkowicie na drugą, południową stronę Alei Jerozolimskich. Nasz teren kurczył się z wolna.
W czasie wędrówek spotykaliśmy się „na szlaku” z Wojtkiem. Obydwa nasze patrole nocowały na Mokotowskiej, w obszernym mieszkaniu blisko rogu Wilczej. Przegadaliśmy wtedy chyba pół nocy. Mowa była także o projekcie wydania powstańczej jednodniówki literackiej. Do jej współautorów miał należeć Mieczysław Ubysz (”Wik”), poeta, spiker radiostacji „Błyskawica” i zarazem komendant jednego z naszych patroli.
Następnego dnia nadałem w dramatycznych warunkach audycję dywersyjną w języku niemieckim (zgodnie ze specyfiką mojego patrolu w akcji „N”), przeznaczoną dla hitlerowskiej załogi „Telekomu” na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. W wyniku ostrzału Sztukasów zginęła wtedy sanitariuszka patrolu, „Pola” (Apolonia Michalska), której Wojtek dotrzymywał towarzystwa w czasie pogodnej kolacji, jaką jedliśmy razem poprzedniego wieczoru. W dwa dni później ja sam otrzymałem porcję odłamków po wybuchu pocisku z granatnika. Chirurg wygrzebał ze mnie część tych odłamków „na żywo”, po czym musiałem przeleżeć dwa dni w szpitalu na Mokotowskiej, ustępując miejsca ciężej rannym.
W połowie września większość ekip patroli megafonowych skoszarowana została na Hożej przy Marszałkowskiej, niewiele mieliśmy już do roboty. Część sprzętu była rozbita, Brak było prądu. Dziewczęta gotowały „zupę pluj” (grubo zmielone ziarno z cukrem), czytaliśmy książki z ocalałej biblioteki właścicieli mieszkania, grali w karty. Kryzys nastrojów pogłębiał się.
Tego przedpołudnia siedzieliśmy przy brydżu. Nasze gospodynie zażądały, abyśmy przynieśli wody ze studni, która mieściła się na podwórzu domu po drugiej stronie Marszałkowskiej.
Zabraliśmy wiadra i ruszyli w kierunku barykady, odległej kilka metrów od rogu Hożej. Po drugiej stronie barykadę zamykało przejście zbudowane z dwóch dość wysokich stosów płyt chodnikowych. Niewielki „przelot” między tymi stosami otwierał pole ostrzału dla niemieckiego snajpera, który ulokował się na wieży kościoła Zbawiciela.
Jeśli dobrze pamiętam, pierwszy „przeskoczył” z wiadrami „Wik”, po nim ja. Trzeci był Mencel. Snajper zdążył już dobrze wycelować i nawet wstrzelać się. Kula wymierzona we mnie, bzyknęła jeszcze po płytach, ale Wojtek padł ugodzony w pierś i brzuch, bodajże dwiema czy trzema kulami. Zbyszek Laskowski (”Leszczyński”), który szedł jako ostatni, dźwignął tracącego przytomność Wojtka. Przenieśliśmy go na płaszczu do szpitalika na lwowską. Żył jeszcze kilka godzin.
Byliśmy wszyscy na jego żołnierskim pogrzebie. Przyszedł też Staszek Marczak-Oborski, który służył wówczas niedaleko stamtąd w „linii”, biorąc bezpośredni udział w walce z bronią w ręku. Pożegnaliśmy poetę i przyjaciela długą chwilą milczenia.
Lubimyczytac.pl - Tadeusz Soltan
Tadeusz Chróścielewski:
(…) Najbardziej jednak zżyłem się z Wojtkiem Menclem. U Lilki siedziało się za długim stołem jak na obiedzie rodzinnym: zawsze na tych samych miejscach. Nasze krzesła sąsiadowały. Czasem notowaliśmy na zmianę, dzieląc się po bratersku notatkami.
Niepodobni fizycznie – ja, jak mawiano o Wołodyjowskim, nikczemnej postaci, Wojtek wysoki, sprężysty nordyk, zawsze zadbany, choć pracował jako nocny stróż – mieliśmy wiele wspólnego: usposobienie, poglądy na literaturę…
Łączyło mnie z Wojtkiem także pewne podobieństwo wrażliwości psychicznej oraz wyjątkowa w tym dość wersalskim towarzystwie łatwość odnajdywania komizmu w najbłahszych mikrosytuacjach.
Ze szczególną skwapliwością śledziliśmy hołubce okularów na nosie pani Zofii Szmydtowej, w chwili gdy wpadała w nazbyt wielki zapał dydaktyczny: oprawę okularów miała uszkodzoną i z jednej strony przywiązaną do ucha szpagatem. Porozumiewaliśmy się w takich chwilach błyskiem oczu i zanosiliśmy się dyskretnym, konspiracyjnym śmieszkiem. Wojtkowi drżały wtedy pociesznie plecy.
Nasza łatwość zarażania się śmiechem stała się przyczyną małego nieszczęścia. Uczęszczało na komplety papużkowate gąsiątko, lubiące się w dodatku stroić, co było wtedy rzeczą ekstraordynaryjną i drażniącą. Po herbatce u Hanki i Lilki również i ona zaprosiła nas na koleżeński podwieczorek. Zapowiedziała atrakcje wprost nie do wiary: „przedwojenną” herbatę i tort orzechowy na cukrze! Poza tym odczytanie swoich wierszy w tym gronie było rzeczą tak naturalną, że nikogo nie dziwiło ujawnienie się nowej poetki. Za to zapowiedź prawdziwej herbaty i tortu sprawiła, że u niezwykłej koleżanki stawił się nie tylko nasz komplet w całości, ale i Gajcy z Bojarskim, i bodaj Marczak.
Otoczyły nas pozłociste antyki, lśniące i jakby prosto od tapicera. Oszołomiła zastawa, obrusy, srebrne łyżeczki. Tort był cudem świata, herbata – raj w ustach… Naraz gospodyni zaczyna uduchowionym sopranikiem czytać… sonety! Mało że sonety, ale w dodatku sonety o … czarnomorskich lagunach pod pieszczotą zefirów południa, o ust brzoskwiniach, które rozchylały się ku sobie, a ponad nimi żeglował król-słońce z gwiazd orszakiem i tuzin bogów olimpijskich… Może nie doszłoby do najgorszego, gdyby nie iście kosmiczna cisza, jaka zapanowała przy stole, paniczne odwracanie od siebie oczu i widok stężałego naraz w maskę Juliusza Cezara oblicza Gajcego. Wtedy wystarczyło, że dostrzegłem drgające jak w febrze plecy Wojtka. Nie pozostało nam nic innego, jak natychmiast salwować się ucieczką, zostawiając nie dojedzony tort, nie dopitą herbatę i mocno sfrustrowaną poetessę.
Kiedyś zaszedłem do Wojtka. Mieszkał z rodziną na tyłach Nowego Światu, na wprost gmachu BGK. W prawo od bramy panoszyła się niemiecka Buchhandlung.
Kiedy Wojtek wprowadził mnie – chyba bez pukania – do jakiegoś obszernego pomieszczenia – ni to hallu, ni podręcznego składziku materiałów budowlanych (jego ojciec prowadził przedsiębiorstwo z tej branży), dojrzałem za przegrodą z dykty jakiegoś starszego od nas dryblasa w okularach i przysiągłbym, że przez chwilę słyszałem znajome szczęki rozkładanego i składanego na tempo walthera. Jegomość, zorientowawszy się, że Wojtek nie sam przyszedł, dokonał błyskawicznego cudu nakrycia oręża czapką niewidką i, godnie wyprostowany, ewakuował się krokiem przyśpieszonym w głąb mieszkania. Udałem, że niczego nie dostrzegłem. Dopiero po latach rozpoznałem okularnika w moim dziś przyjacielu – Maćku Kononowiczu.
Potem Wojtek czytał mi fragmenty swego dramatu lirycznego, który nazwał poematem – o wczesnej, jeszcze świeckiej, sentymentalno-bachicznej młodości świętego Franciszka. Miał pisać dalsze części. Może i zaczął. Trudno wyrokować, gdyż olbrzymia większość jego utworów pozostała pod gruzami Warszawy. (…)
Wikipedia.org - Tadeusz Chruścielewski
Wojciecha Mencla oraz innych członków Grupy Literackiej SiN upamiętnia tablica w kościele Świętego Krzyża w Warszawie.
Autor: Sławomir Saładaj