www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Czapiński

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W książce Dariusza Zaborka „Życie. Przewodnik praktyczny. 16 wywiadów dużego formatu” (2011 r.) została  zamieszczona  rozmowa z urodzonym w Pabianicach profesorem psychologii Januszem Czapińskim. Profesor wspomina między innymi swoje dzieciństwo i lata szkolne.

- Zaczynamy. Może od pana rodzinnych Pabianic?

- Urodziłem się w niezwykle ponurym okresie stalinizmu, w 1951 roku. Od czasu do czasu dochodziły słuchy, że tu kogoś aresztowali, bo to szpieg, tam kogoś aresztowali. W styczniu, na sześćdziesiąte urodziny dostałem w prezencie rocznik „Przekroju” z roku 1951. Pierwszy numer otwiera artykuł „Będzie metro w Warszawie”. Biuro było w Arsenale, a do końca 1955 miała powstać pierwsza linia. Potem przejrzałem cały rocznik i się przeraziłem. Z ogólnopolskiej perspektywy to nie wyglądało tak przyjemnie, jak z perspektywy chłopca w Pabianicach, w domu, którego życie w żaden sposób nie zahaczało o szersze sprawy społeczne. Moja matka była tkaczką, analfabetką. Jak mama miała do załatwienia sprawę urzędową, gdzie musiała złożyć podpis, to brała mnie i przy urzędniczce mówiła: „O jej, zapomniałam okularów, może syn się podpisze”, i ja się podpisywałem za nią. Do końca życia próbowałem ją nauczyć czytać i pisać. Czytałem jej po kolei wszystkie literki i spodziewałem się, że jak będzie ćwiczyć, to zaczną się jej układać w słowa. Ale nie potrafiła łączyć liter. Była opornym uczniem.

- Dlaczego?

- Bo się wstydziła. Gdy wyfrunąłem na studia do Warszawy i listy pisałem do niej literami prostymi, drukowanymi, to przeczytała. Nie wiem, czy to prawidłowość, chociaż jako psycholog powinienem wiedzieć, ale z wiekiem emocjonalnie znów staję się małym chłopcem z Pabianic. Tak jak w Pabianicach uwielbiam wyglądać przez okno. Widok jest nawet podobny i naprzeciwko jest pusta działka, co prawda nie ma kocich łbów i nie jeżdżą furmanki, tylko samochody, ale rzadko. To jest kojąca pustka, nic się nie dzianie.

- Widok z okna to najtrwalszy obraz dzieciństwa?

- Kiedy chodziłem do przedszkola pasjonowało mnie budowanie rysunkowe. Mogłem zabudować domami stukartkowy zeszyt w kratkę. Nie było to ani oryginalne, ani twórcze, ale podobnie, jak wyglądanie godzinami przez okno, to monotonne rysowanie cegiełek wprowadzało mnie w trans. Wprowadzało w coś przyjemnego i trwałego, traciłem poczucie czasu. Zostało mi to do dzisiaj. W komputerze mam prosty pasjans. Rodzina się ze mnie śmieje, bo to dosyć prymitywne (śmiech). Ale ja godzinami potrafię. Myślę, że w tym czasie w jakichś partiach mojego mózgu coś dojrzewa. To jest poniżej linii mojej świadomości, dlatego niczym nie różni się od jakichś seansów kontemplacyjnych. To typowe w klasztorach, komunach, organizacjach sekciarskich.

- Byłby pan dla takich grup łatwym obiektem?

- Nie, dlatego, że żaden guru w sekcie nie jest mi potrzebny, żeby się wprowadzić w taki stan. Jak w medytacji, by opróżnić umysł. Choć w Pabianicach to było zwykłe zabijanie nudy. Nie tylko nie mieliśmy  telewizora, ale nawet radia. Więc podsłuchiwałem przez drzwi sąsiadów. Jak wyrzucałem śmieci, zatrzymywałem się na piętnaście minut. Oni mieli radio i byli głusi, więc głośno grało. Bieda była straszna, ale człowiek jest tak skonstruowany, że do każdych warunków może się zaadoptować, znaleźć coś interesującego i się rozwijać. W każdym razie większość ludzi. Nie przeszkadzało mi, że wędliny jadałem co trzy tygodnie. Mama po nocnej zmianie kończyła pracę o szóstej rano, od razu ustawiała się przed sklepem mięsnym i była szansa, że coś przyniesie.

- Czyli można żyć biednie i być szczęśliwym?

- Tak, dobrze wspominam dzieciństwo. Zwłaszcza gdy w rodzinie wszystko jest w porządku. Co prawda moja rodzina była okrojona, tylko ja i mama, ale wychowała mnie bez dyrygowania. Za to z taką miłością, że to mnie silnie z nią związało. Raz mama miała wrócić około dziesiątej  z drugiej zmiany, ale nie wracała. Miałem dziewięć, dziesięć lat. Wpadłem w panikę. Około północy pobiegłem pięć kilometrów – bo nie mogłem doczekać się na nocny tramwaj – do fabryki, w której pracowała. Biegłem z histerią, żeby jej się nic nie stało. Całą drogę się modliłem. Portier powiedział, że zmiana wyszła, nikt nie został. To była czarna dziura. Nie tyle, co się teraz ze mną stanie, co mnie strasznego spotka, tylko co strasznego stało się z mamą?

- I co się stało?

- Wróciła. Zanim z powrotem przebiegłem te kilka kilometrów, mama już była w domu. Poszła na ploty i się zasiedziała. Z mamą byliśmy na siebie skazani, bo nie było odciągaczy, jak telewizor. Rzadko robiłem jej numery, ale zdarzały się paskudne. Do przedszkola chodziłem sam i sam wracałem. Po drodze lubiłem się gapić i gadać sam ze sobą. Któregoś dnia zatrzymałem się przy budowie, straciłem poczucie czasu. Stałem i patrzyłem, a matka biegała po okolicy, bo nie ma mnie i nie ma. Wróciłem  do domu po trzech godzinach, mama już pojechała do pracy, więc dalej się przejmowała, a nie było telefonów. Wróciła o dziesiątej wieczorem i strasznie mnie zlała.

- Czym?

- Kablem do żelazka mnie lała. A inna okazja, to aż wstydzę się mówić. Mieszkaliśmy – nawet trudno to nazwać mieszkaniem:  jeden pokój, piętnaście metrów bez wody, gazu, ubikacji, bez niczego! Jeśli chodzi o potrzeby fizjologiczne, na podwórku była sławojka. I murowane garaże. W jednym była pralnia z kotłem i dużą wanną. Lokatorzy tam urządzali sobie kąpiele. Wodę przynosiło się z hydrantu. Paliło się w piecu, to zarazem była kuchnia. Co roku węglarze przywozili węgiel, a drewno z odpadów braliśmy ze stolarni na podwórku. Mama poprosiła, żebym z nią zszedł po drewno. Ona wzięła dwa wiadra na węgiel. Ja drewno szybko naładowałem i wróciłem na górę, bo miałem pomysł. Mama przynosiła z pracy papier pakowy, coś mnie podkusiło, żeby go podpalić. Rozłożyłem i podpaliłem. Natychmiast zajęły się zasłonki i firanki, ogień poszedł w górę. Matka wchodzi, ale tyłem, z wiadrami z węglem, a ja chowam się za leżanką i krzyczę: „Mamo, mamo, tylko mnie nie bij”. Mama mówi: „Ale, Januszku, za co miałabym cię bić?”.W tym momencie odwraca się i widzi pożar w domu. Mama go ugasiła i strasznie mnie sprała (śmiech).

- Dobrze zrobiła?

- Nie mam do niej o to pretensji, to były rzadkie przypadki. To się mieściło w normie kulturowej. Poza tym, to nie było lanie metodyczne, ani lanie, które służyło wyładowaniu emocji rodzica, bo w pracy doświadczyła stresu i wyżywa się na dziecku. To nie było spontaniczne lanie w sytuacjach, że ja nie o jeden most za daleko poszedłem, tylko o pięć mostów.

- Co mama panu przekazała?

- Mama nie była natrętnym wychowawcą, nie próbowała mnie kształtować za pomocą formułek. Istotna była jej uczciwość, nigdy niczego sobie nie przywłaszczyła, nikogo nie obgadywała. Co prawda była pokłócona ze wszystkimi sąsiadami, ale to z powodu kompleksu niższości. Wydawało jej się, że inni ją nieodpowiednio traktują, niszczą jej godność.  Mieliśmy strych na którym suszyło się bieliznę i prania w rodzinach robiło się w odstępie, żeby poprzednie wyschło. I wystarczyło, że ktoś mamie zwrócił uwagę, że do tej pory nie uprzątnęła prania i już było pogniewanie się na wieki wieków.

- Mama była też dla pana ojcem?

-  Nie wprowadzała szczególnej dyscypliny. Nie ingerowała, gdy wybierałem szkoły, nigdy mi lekcji nie  sprawdzała, bo by nie sprawdziła (śmiech). Ale starała się stworzyć mi warunki, żebym nie mógł na cokolwiek narzekać. A to była trudna sytuacja, sytuacja kobiety, w dodatku niezamężnej, bo ja się urodziłem ze swobodnego związku.

- Poznał pan swojego ojca?

- Znałem go z podartego zdjęcia: był na nim tylko niewyraźny obraz twarzy.

- Nigdy go pan nie spotkał?

- Zobaczyłem go w sądzie, gdy miałem dwadzieścia lat. Byłem na studiach i założyłem mu sprawę o podwyższenie alimentów ze stu do stu pięćdziesięciu złotych. Zachowywał się odrażająco, kwestionował swoje ojcostwo. To były żadne pieniądze, a on na rozprawie się bronił, że już wystarczająco dużo wyłożył na mnie przez te dwadzieścia lat i prosi wysoki sąd o zwolnienie z płacenia. Chodź to komornik ściągał, bo jemu do głowy nie przyszło, żeby płacić. Twierdzenie, że dużo na mnie wyłożył, podziałało jak detonator nienawiści (śmiech). To było pierwsze i ostatnie z nim spotkanie.

- Jest pan jedynakiem?

- Siostra, która urodziła się przede mną zmarła, zanim skończyła rok. Mama urodziła mnie, jak skończyła czterdzieści lat. Gdy po wojnie wróciła z robót w Niemczech , miała trzydzieści cztery lata. Może była kobietą nieśmiałą w kontaktach z mężczyznami, bo kolejne cztery lata zajęło jej znalezienie partnera, z którym miała pierwsze dziecko, moją siostrę.

- Z siostrą byliście dziećmi tego samego ojca?

- Tak, on był od mamy młodszy o dziesięć lat.

- Sąsiedzi panu dokuczali?

- Nie. To zadziwiające, bo małe miasto, tradycyjne środowisko i wszyscy wiedzieli, że jestem bękartem. W Pabianicach miałem sporo kolegów wychowywanych przez samotne matki. Może to specyfika robotniczego miasta? Na wsi pewnie byłby problem, a robotnicze  nie tylko statusu dzieci. Pabianice miały w tym wymiarze moralny luz. Ale to dotyczyło nie tylko statusu dzieci. I z Pabianic, i z domu wyniosłem ogromną tolerancję wobec wszelkich mniejszości. Nie było antysemityzmu, potępiania homoseksualistów. Jedyny wyjąte, gdy w liceum zapuściłem brodę z pejsami, to starszy człowiek na ulicy zaczepił mnie: „Synu, weź się ogól, przecież wyglądasz jak Żyd z Drohobycza”.

- Nazwisko ma pan po mamie, czy po ojcu?

- Po narodzinach przez rok nosiłem nazwisko panieńskie matki i nazywałem się Staszewski. Ale mama założyła ojcu sprawę o alimenty. Sąd na podstawie badania krwi, bo wtedy nie robiono badań DNA, uznał, że Czapiński jest moim ojcem. Więc przy okazji sądownie zmieniono mi nazwisko.

- Nie chciał go pan zmienić?

- Nie. Nawet mi do głowy nie przyszło. Później już mama nie miała żadnego partnera. Byłem zazdrosny i ją pilnowałem. Nie wyobrażałem sobie, żeby obok niej zjawił się obcy facet. Jak mamę swatali na wsi, to zrobiłem histerię. Niedziela, wszyscy w ogródku piją herbatę i zagryzają domowej produkcji kaszanką, a ja krzyczę: „Mamo chodź”, a do tego gościa: „Nie lubię pana”.  Moja matka wyszła za mąż po raz pierwszy i jedyny jak skończyła siedemdziesiąt lat. Ale ja już tutaj w Warszawie miałem swoje życie i rodzinę. Ucieszyłem się, że to dla niej korzystne rozwiązanie. Nie tylko się z tym pogodziłem, ale przyjąłem entuzjastycznie.

- Zadowolona była z zamążpójścia?

- Przez pewien czas. Mam wrażenie, że wchodziła już wtedy w alzheimera i jakość życia w tym związku marniała. Narzekała, że mąż ją bije, ale wydawało mi się to nieprawdopodobne, bo był zrównoważonym, cichym facetem. Opowiadała, że zimą musiała w koszuli uciekać na dwór. On mówił: „Tak, obudziła się którejś nocy, otworzyła drzwi i wybiegła, a ja za nią, bo by zamarzła”. Na początku ten związek był dobry, a później, jak każdy związek z osobą doświadczoną alzheimerem , rozsypał się. Wtedy diagnozowano, że to miażdżyca, a w1992 roku matka zmarła na serce w szpitalu, miała osiemdziesiąt dwa lata.

- O czym pan marzył jako dziecko?

- Żeby mieć radio. Ale nie było nas stać. Potem o telewizorze, ale to absolutnie przerastało możliwości finansowe matki. I przyzwoitym mieszkaniu w bloku, bo sporo kolegów przeprowadzało się z ruderek do mieszkań, gdzie była bieżąca woda i ubikacja. Ale to były marzenia bez goryczy, żalu i pretensji, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do matki, miałem dobre relacje z sąsiadami i u nich spędzałem wieczory przed telewizorem. Obejrzałem wszystkie odcinki Kabaretu Starszych Panów, to dziwne, bo miałem dziesięć, jedenaście lat i to mnie fascynowało. Dzisiaj tłumaczę sobie to tym, że nie było niczego konkurencyjnego, samo oglądanie telewizji było atrakcją. Język szlifowałem dzięki teatrowi telewizji,  kryminalnej „Kobrze”. Marzyłem, żeby nie zawieść oczekiwań matki. Bo ona nie pomagała mi w lekcjach, ale bez przerwy mówiła, że gotowa jest poświęcić wszystko, żebym porządnie się wykształcił. (…)

- Gdyby nie wydarzenia 1968 roku to teraz w samotni zajmowałbym się renowacją zabytków, to było moim pragnieniem. Po szkole podstawowej poszedłem do Liceum Sztuk Plastycznych w Łodzi. Pomógł mi dyrektor mojej podstawówki, bo nie miałem orientacji, co i jak się załatwia. Tuż przed wakacjami pojechałem do Łodzi, odszukałem wymarzoną szkołę i okazało się : ”Cha, cha, cha, proszę pana, nie w tym roku”. Bo do końca kwietnia trzeba było złożyć swoje prace.

- Miał pan?

- Masę, uwielbiałem malować. Wracałem z dworca i spotkałem żonę mojego dyrektora. Chyba byłem zapłakany, bo mnie zaczepiła: ”Janusz, jakie nieszczęście cię spotkało? Zwierzyłem się jej i od razu poszliśmy do ich domu. Wspaniały dyrektor Łazurski powiedział, żebym o siódmej rano stawił się na dworcu, on pojedzie ze mną. Poprosił o spotkanie z dyrektorką Liceum Plastycznego. Obejrzeli moje prace i ją przekonał. Zdałem egzaminy i zostałem pupilkiem dyrektorki. I to jest ważna informacja: chodzę do trzeciej klasy liceum, jest marzec 1968 roku. Dyrektorka była Żydówką i część grona pedagogicznego to też byli Żydzi. Wkrótce po wydarzeniach marcowych w Warszawie zaczęły się czystki w instytucjach i panią dyrektor Machejkową wywalono na przedwczesną emeryturę. Na jej miejsce przyszedł aparatczyk PZPR-owski, który awansował z posady nauczyciela rysunku w szkole podstawowej. Z mojej szkoły wyrzucono jeszcze dwoje nauczycieli pochodzenia żydowskiego i córkę jednej z wyrzuconych nauczycielek. To mnie wkurzyło i postanowiłem zawracać Wisłę kijem.

- Czyli?

- Uparłem się, że przygotujemy kabaret – na magnetofonie firmy Tonette przegraliśmy z radia jakiś rock i okrasiliśmy skeczami własnej produkcji. Wychowawczyni zorientowała się, że w inicjatywie Czapińskiego jest coś podejrzanego, że ten kabaret źle jej pachnie i nie pozwolono nam na występ w szkole. To zorganizowałem – a ja rzadko cokolwiek organizowałem, ale jak już się zawziąłem, to wyłaził ze mnie tytan organizacyjny – wielkie przyjęcie u koleżanki, która miała do dyspozycji wolny dom pod Łodzią. Przyszła cała klasa, ludzie się popili, zaczęli barłożyć i zawsze znajdzie się ktoś, kto pobiegnie do pana dyrektora. Oni to wykorzystali jako pretekst i z hukiem mnie wyrzucili z wilczym biletem. Zarzucali mi, ze demoralizuję kolegów. To była druga krzywda.

- A pierwsza?

- Jeszcze przed awanturą marcową wygrałem konkurs UNICEF-u na plakat propagujący pomoc dzieciom na świecie, w ramach nagrody był wyjazd do Paryża. Ale rozstrzygnięto konkurs po tym, jak mnie wywalili ze szkoły. Nie powiadomiono mnie. Strasznie mnie ta sytuacja odepchnęła od sztuki. Farby, palety, blejtramy, albumy – wszystko rozdałem kolegom. Skończyłem. Wracając z nowej szkoły zobaczyłem na wystawie księgarni grubą książkę Ernesta Hilgarda „Wprowadzenie do psychologii”. Naciągnąłem na nią mamę. Przez kilkanaście dni miałem nieobecność w szkole, ale całą przestudiowałem.

- I jakie wrażenie?

- Zafascynowały mnie eksperymenty na szczurach w labiryncie. Szczur miał się nauczyć pokonywać drogę do nagrody – kulek ryżowych. Los zesłał mi okazję, żeby samodzielnie zrobić taki eksperyment. W naszej piętnastometrowej izbie nie mieściłem się już z książkami, więc sąsiad podarował mi komóreczkę, która kiedyś robiła za chlew. Oczyściłem ją, zrobiłem półki na książki, antresolę i tam przesiadywałem, któregoś dnia z antresoli zobaczyłem małego szczurka. (…)

Wikipedia.org - Janusz Czapiński

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij