Reutt
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęMaria Reutt była autorką czytadeł dla kobiet. W 1935 roku w czasopiśmie Moje Powieści- Ilustrowany Tygodnik dla Wszystkich opublikowała fragment opowiadania, którego fabuła została umieszczona na początku XX wieku. Do Pabianic na pogrzeb stryja- opiekuna i bogatego fabrykanta - przyjeżdża nastoletnia Helenka Polchowska.
(…) Gdy z zapałem przeglądała zeszłoroczne książki i kajety, i układała je systematycznie w swej szafeczce podeszła do niej panna Zofia, kierowniczka szkoły z depeszą w ręku.
- Jesteś wezwana Helenko na pogrzeb wuja… Dziewczynka upuściła książkę na ziemię i spojrzała ze zdumieniem na przełożoną.
- Na pogrzeb wuja? – powtórzyła – przecież ja go nie znałam.
- Ale twoim obowiązkiem jest jechać, tym bardziej, gdy cię wzywają, gdyż tylko jemu, temu zmarłemu wujkowi zawdzięczasz, że uczysz się u nas, jego wspaniałomyślności i dobroci.
Dziewczynka schylił główkę na znak posłuszeństwa, w jej małej duszyczce zrywał się jednak bunt i żal. I cóż, że płacił za nią, kiedy nie chciał jej widzieć, nie pisał do niej, nie pytał nigdy o nią, ani on, ani jego żona. Co jej po takiej dobroci, ona tak tęskniła nieraz za pieszczotami, za troskliwością, za serdecznością.
Panna Zofia podała jej trzymany w ręku papier. – Masz, przeczytaj sobie:
Proszę wysłać natychmiast Helenkę Polchowską na pogrzeb wuja. Stop. Sprawić żałobną sukienkę. Stop. Telegrafować godzinę przyjazdu. Downarowicz Wysocka
Wargi dziewczynki wygięły się łukiem niechęci. Nie miała ochoty jechać na pogrzeb nieznanego wuja, który poza opłaceniem jej nauki, nie troszczył się o nią wcale. Nie od niej to jednak zależało, nie rozporządzała sobą. I nazajutrz rano jasnowłosa szczupła czarno ubrana dziewczynka wsiadła do pociągu pospiesznego idącego w stronę Łodzi.
Przed oczami Helenki migały pola, wsie, lasy przerzedzone, o drzewach robiących wrażenie uschłych przedwcześnie, nędzne miasteczka, zaniedbane budynki stacyjne, gdyż pociąg zatrzymywał się tylko na większych stacjach; miarowo stukały koła pociągu.
Siedziała sama w przedziale - dla kobiet - drugiej klasy. Obok, w sąsiednim dla palących, sprzeczało się dwóch panów; dobiegały ją od czasu do czasu urywki rozmowy, wymawiane tubalnym, podniesionym tonem, oponował mu głos cienki, piskliwy, trochę sepleniący. Rozmowa to cichła, to nawiązywała się znowu. Mówili o eksporcie i imporcie, o pozwoleniach na przywóz towarów zagranicznych, o inwestycjach, hipotekach i innych za mądrych dla niej rzeczach. Padały ustawicznie obce, nieznane jej wyrazy, zawiłe terminy handlowe. Ogarnęła ją senność. Oparła główkę o poręcz siedzenia i usnęła.
Obudziło ją delikatne pociągnięcie za brzeg sukienki. Otworzyła oczy. Przed nią stał niski, krępy konduktor.
- Proszę pani, dojeżdżamy. Pabianice.
Zerwała się. – Dziękuję panu.
Pospiesznie włożyła berecik na jasne włosy, naciągnęła rękawiczki, przerzuciła przez ramię paltocik i zdjąwszy niedużą podróżną walizkę z siatki, z biciem serca czekała na ukazanie się stacji. Pociąg zwolnił biegu; koła zaczęły postukiwać nierówno na zwrotnicach, które przejeżdżał, kierując się na pierwszy tor; wreszcie zgrzytnęły hamulce i sapiąc ciężko stanęła lokomotywa. Helenka zeszła ze stopni i zatrzymała się onieśmielona, zastrachana krzykliwym, gorączkowym ruchem fali podróżnych, która niby wzburzone bałwany przelewała się koło niej, popychając dziewczynkę i poszturchując w pośpiech. Gdzie iść, do kogo się zwrócić? – zapytywała się siebie, przestraszona tą obojętną brutalną ciżbą ludzką, bliska łez.
- Czy to panienka Polchowska? – usłyszała pytanie, które wydało się jej chórem anielskim. Odwróciła się w stronę, skąd rozległ się głos. W tej samej chwili potrącona, omal nie upadła, gdyby nie podtrzymała jej stojąca obok kobieta.
- Co za brutale – oburzyła się nieznajoma – popychać dziecko!
- Chodźmy panienko.
Ujęła ją za rękę i prowadziła przed sobą, torując łokciami drogę wśród rozgorączkowanego tłumu. Zeszły ze schodów i wsiadły do eleganckiego popielatego samochodu. Helenka dopiero teraz zauważyła, że prowadząca ją kobieta ubrana była w czerni i szofer nosił czarną opaskę na ręce. Czuła się bardzo onieśmielona. Nie miała pojęcia kim była osoba, siedząca obok niej i gdzie ją wieziono. Siedziała sztywno, z rękami złożonymi na kolanach, mimowolnie odmawiając po cichu” Pod Twoją obronę”.
- Już dojeżdżamy – oznajmiła jej towarzyszka, gdy szofer skręcił z szosy w aleję brzozową. Słońce zniżało się ku zachodowi, czerwoną łuną, rozlewając swe promienie po obłokach. Na tle tej czerwieni odcinała się jasno, wypukle okazała willa z wieżyczkami i kamiennymi tarasami, ocieniona lipami i kasztanami. Na jednej z wież powiewała czarna chorągiew.
Przemknął cicho samochód po żwirem wysypanej alei, okrążył gazon, zatrzymał się u podjazdu. Pierwsza wyskoczyła kobieta w czerni i pomogła wysiąść dziewczynce. Lokaj, który otworzył im drzwi, wyjął walizkę z auta.
Kobieta poprowadziła dziewczynkę schodami na górę. Helenka szła jak we śnie po kamiennych stopniach podjazdu, po szerokich, rzeźbionych, wysłanych suknem schodach, po korytarzu o dużych weneckich oknach, gdy wreszcie zatrzymała się przy ostatnich drzwiach. Towarzysząca jej kobieta nacisnęła klamkę i olśnionym oczom Helenki ukazał się śliczny, biały pokoik, ściany powleczone białą, w bladoniebieski rzucik, materią, biało lakierowane mebelki, bladobłękitny dywan i o tym samym odcieniu wisząca lampa dopełniała całości wytwornej i wygodnej. Kobieta zauważyła zachwyt dziewczynki.
- Ten pokój zamieszkiwała mamusia panienki i nasza pani przeznaczyła go dla panienki. (…)
Do pokoju weszła wysmukła pani, lat koło pięćdziesięciu, choć ładnej twarzy i chłodnym badawczym spojrzeniu ciemnych oczu. Podeszła do onieśmielonej dziewczynki i lekko dotknęła ustami jej włosów.
- Jaka podobna do matki – przemknęło jej przez myśl i mimowolna niechęć i żal do zmarłej nikłą iskierką rozżarzyły się w popiele przebaczenia.
- Posłałam po ciebie dziecko, gdyż zmarły wuj był twoim jedynym najbliższym krewnym i opiekunem. Sama przyzwoitość wymaga twej obecności na tym smutnym obrzędzie. Wzięła ją za rękę.
- Chodź, każę ci dać coś do zjedzenia. Obiad będzie dopiero za dwie godziny.
Poprowadziła ją znów tym samym korytarzem w dół. Schodząc nacisnęła dzwonek umieszczony na ścianie.
- Proszę podać panience herbatkę i parę kanapek z pasztetem w srebrnym saloniku – rzuciła rozkaz lokajowi, który czekał na nią na dole, a sama z siostrzenicą skierowała się na prawo.
Panował tu chłód i półmrok, pachniało żywicą i kadzidłem. Na środku sali stała na katafalku trumna, oświetlona dwunastoma świecami. Z bijącym sercem szła Helenka za wujenką, aż do samej trumny, by po raz pierwszy i ostatni spojrzeć w twarz brata swej matki. Rzeźbione rysy, szlachetny zarys głowy, zaciśnięte boleśnie usta i kamienny, dostojny spokój majestatu śmierci – zrobiły na dziewczynce wielkie wrażenie. Stopniała w jej sercu uraza do nieznanego krewnego, zapanowała natomiast wdzięczność.
- Przecież gdyby nie on, czyżby mogła kształcić się na pensji jako równa równym sobie, nie odczuwając braku niczego, nie doznając upokorzeń, jakie są udziałem biednych dzieci, chowanych z bogatymi w drogich zakładach.
Uklękła i modliła się gorąco za jego duszę, dziękując za dobroć i wspaniałomyślność w stosunku do niej. Podniosła opuszczoną na dłonie głowę i zobaczyła jak wujenka z tkliwą pieszczotą musnęła czoło trupa, poprawiła koronkę poduszki, zacisnęła odstające palce. Usta jej drżały, na rzęsach perliły się łzy przy tych czynnościach. Nie było jednak wzruszenia na bladej twarzy ani w wyrazie ciemnych oczu, gdy zwróciła się do dziewczynki.
- Idziemy (…)
Gdy była zajęta opowiadaniem o swej doli zasłuchanej ciotce, do pokoju wszedł młody mężczyzna, krokiem pewnym, energicznym. Był to Nel, jedyny syn. Spadkobierca państwa Downarowicz –Wysockich. W chwili śmierci ojca miał lat 21. Średniego wzrostu, ciemny blondyn o szarych oczach i pociągłej twarzy, przedstawiał typ pospolity najczęściej u nas spotykany, raczej przystojny niż brzydki. Uczył się średnio, ukończył Chyrów z wynikiem dostatecznym i studiował we Francji inżynierię. Miał pociąg do maszyn, interesowały go słynne francuskie przędzalnie, ale jeszcze więcej przybytki podkasanych muz Paryża.
Ojciec nie narzucał mu swej woli, nie robił żadnych uwag, nie skąpił pieniędzy, a gdy matka zgorszona i zaniepokojona jego rozrzutnością próbowała napominać jedynaka, ujmował się za nim. – Niech traci, póki ma co, niech się łobuz wyszumi. I pieniądze płynęły nad Sekwanę jak woda, topniały w ruchliwych rękach młodzieńca jak lód, ku zmartwieniu matki i rubasznej wyrozumiałości ojca, z którym lubili się i rozumieli doskonale. (…)
Siedziała więc w swoim pokoju, zabijając czas nużącego oczekiwania przyglądaniem się przygotowaniom do żałobnej ceremonii. Zajechał samochód pełen gości, to znów powóz, brek, dorożka samochodowa, dorożka paro i jednokonna, znów powóz. A oto wolno potoczył się pod ganek karawan zaprzężony czwórką koni, okrytych kapami, w pióropuszach na łbach. Za nim, Praie jednocześnie, podjechał samochód wiozący księży i kleryków delegowanych na pogrzeb.
Na dole zrobił się ruch, coś suwano, wynoszono. Do pokoiku na górę dochodził gwar. Helenka posmutniała. Była pewna, że zapomniano o niej, ale nie, bo rozległy się spieszne kroki i panna Kamilla, ubrana już w kapelusz weszła do pokoju.
- Panienko, proszę włożyć czapeczkę i rękawiczki, za chwilę ruszamy.
Trzęsącymi się z podniecenia i zdenerwowania palcami naciągnęła beret, wzięła rękawiczki do ręki i zeszła na dół za Kamillą.
W obszernej sieni zastała moc osób: pań i panów; stali w dwa szeregi, uroczyście dostosowani do okoliczności, tworząc zwarty szpaler. Ujrzawszy tyle ludzi odruchowo skryła się za Kamillę, lecz ta, ująwszy ją za rękę energicznie pociągnęła przed siebie.
- Panienka, jako siostrzenica, musi iść zaraz za trumną, więc trzeba panienkę od razu umieścić blisko wyjścia. (…)
Był to dzień przyjęć pani Downarowiczowej. Nawet podczas wojny, kilka lub kilkanaście osób zbierało się co miesiąc w słabo ogrzanym gobelinowym salonie i zabawiało się pogawędką towarzyską, „przelewaniem z pustego w próżne”, jak nazywała Helenka tę jałową rozmowę przeważnie podstarzałych, pretensjonalnych dewotek. W salonie zazwyczaj panował chłód, gdyż o opał było bardzo trudno, bo Niemcy rekwirowali całe transporty węglowe i wywozili do fabryk broni w głąb Rzeszy.
Helenka trzymała się na uboczu na tych” jour fix’ach”, nie wtrącając się do rozmowy. Co ją mogły obchodzić ploteczki i plotki dotyczące mieszkańców i mieszkanek Pabianic, że ktoś kogoś rzucił, ktoś się z kimś zaręczył, ożenił, rozwiódł, pokłócił, urodził, umarł. Siadała w odległym kącie salonu z robótką w ręku i myślą odbiegała daleko do słonecznej Francji, krążyła koło tego jednego, jedynego dla niej ideału, któremu było na imię Nel. (…) (Maria Reutt „Co silniejsze?”, Moje Powieści- Ilustrowany Tygodnik dla Wszystkich nr 8-12/1935 r.)
Autor: Sławomir Saładaj