Inżynier Bursche
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW książce Aleksandra Łupienki „Juliusz Bursche – myśl, działalność i dziedzictwo” (2024), poświęconej biskupowi luterańskiemu, znajduje się także wspomnienie Juliusza Gardawskiego o Stefanie Bursche, synu biskupa a zarazem inżynierze w fabryce Krusche i Ender w Pabianicach.
(…) Stefan Bursche po przerwie wywołanej wojną (ten okres spędził za granica) podjął pracę inżyniera mechanika w łódzkiej fabryce maszyn Józefa Johna, a następnie w tzw. białej fabryce Ludwika Geyera. W 1919 r. ożenił się z Zofią Kopczyńską i zamieszkał w Łodzi przy ul. Piotrkowskiej 315. Zofia i Stefan mieli dwie córki Jadwigę (Jagodę), urodzoną w 1923 r., Marię (Malinę) urodzoną w 1925 r. w 1929 r. Stefan przeniósł się do Pabianic i podjął pracę na stanowisku naczelnego inżyniera mechanika w fabryce włókienniczej Krusche i Ender. Był krewnym prezesa spółki, wspomnianego Feliksa Kruschego; matka Stefana, Amalia Helena z domu Krusche, była stryjeczną siostrą prezesa.
Stefan Bursche był dobrym fachowcem i cenionym przez robotników człowiekiem wielkiej odwagi. Alicja Dopart, historyk Pabianic, pisała: {…] swoją postawą zyskuje szacunek zarówno kolegów, jak i robotników, przez których jest szczególnie lubiany. Może o tym świadczyć fakt, że podczas strajków on jako jedyny z członków dyrekcji, porusza się swobodnie po terenie fabryki, pertraktując z robotnikami, dla których zawsze miał czas. Oni zaś wspominają „Chudego” […], wspaniałą, wysportowaną sylwetkę i bezpośredni sposób bycia, udzielał się też społecznie. Wśród dokumentów […] znajduje się pismo z datą 2.03.1926 r. mianujące druha Stefana Bursche naczelnikiem XII Oddziału Łódzkiej Straży Ogniowej Ochotniczej. Jest również ławnikiem Sadu Okręgowego w Łodzi, a od 8.01.1934 r. członkiem Rady Szpitalnej w Pabianicach.
Stefan Bursche często sam zajmował się kontrolą maszyn, był stale obecny wśród robotników, którzy mieli do niego, jak wspomniałem, inny stosunek niż do pozostałych członków Zarządu.
Urlopy spędzał częściowo z córkami, częściowo na wspinaczkach w Tatrach, a przed samą drugą wojną światową planował wspinaczkę w Alpach Szwajcarskich na Matterhorn. Zgromadził w domu dużo publikacji na temat alpinizmu. W zimie po świętach Bożego Narodzenia spędzanych po śmierci żony w warszawie, w domu Biskupa, zawsze wyjeżdżał z córkami do Zakopanego. Córka Maria (Malina) pisała, że swoje uzdolnienia taternickie Stefan Bursche ” wykorzystywał nieraz w pracy zawodowej. Kiedyś w czasie burzy uderzył piorun w komin fabryczny (wysokość 72 m) i należało sprawdzić przewody piorunochronu. Nie chcąc narażać nikogo z robotników, sam bez ubezpieczenia wspiął się na szczyt komina”.
Był aktywnym członkiem towarzystw turystycznych jeszcze przed pierwszą wojną światową. W międzyczasie wstąpił do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, Polskiego Związku Narciarskiego oraz Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Swoje wyprawy dokumentował zdjęciami – przede wszystkim gór. Stefan mawiał, że zwiedzanie miast jest stratą czasu, skupiać się należy na wyprawach w góry. Inna sprawa, że wcześniej zwiedził dużą część miast Europy Zachodniej.
Biskup Juliusz Bursche stworzył dom polski, język polski był pierwszym językiem jego dzieci, chociaż jeszcze w dzieciństwie zaczęto uczyć je niemieckiego. Stefan był bardziej otwarty wobec rzymskokatolickiej kultury społeczeństwa polskiego niż jego siostry, np. już w młodości miał zwyczaj odwiedzać w kościołach warszawskich „groby” przed Wielkanocą, czego nikt inny w rodzinie nie czynił.
Stefan prowadził przez całe życie notes z wydatkami i innymi ważnymi zapiskami. Na początkowych stronach jest tekst „Roty” Marii Konopnickiej, a dalej zapisy kilku popularnych wówczas wierszyków (piosenek) żartujących z niemieckiej okupacji Kongresówki, piosenek turystycznych i jedna anegdota po niemiecku. Gdy rozpoczęła się wojna z bolszewikami zaciągnął się do wojska (ostatecznie nie został wysłany na front). Na Politechnice w Darmstadt należał do polskich organizacji studenckich (zachowało się kilka zaproszeń na polskie imprezy), był też członkiem biblioteki polskiej.
Należy dodać, że chociaż Stefan oficjalnie nie zmienił pisowni nazwiska, to w kontaktach prywatnych z reguły posługiwał się spolszczoną jego wersją. Skończywszy studia, znalazł pracę w Łodzi, mieście o bardzo licznym środowisku niemieckim, jednak nie wstąpił do żadnej z organizacji niemieckich, lecz do wspomnianej polskiej organizacji sportowej.
Stefan był praktykującym luteraninem, jednak – jak mówiono w rodzinie – na nabożeństwa chodził rzadko. Na coniedzielne nabożeństwo polskie do kościoła w Pabianicach jego córki Jagoda i Malina były prowadzone przez bonę. Jak wspominała Jagoda (Jadwiga Gardawska), w kościele na polskich nabożeństwach prowadzonych przez ks. Lembkego (ten sam ksiądz wcześniej prowadził nabożeństwo po niemiecku) spotykało się stosunkowo niewielu wiernych – poza Burschównymi dr Józef Szulc z dziećmi, Danką i Halą, dwie rodziny Manitiusów, rodzina przewodniczącego pabianickiego Związku Polaków Ewangelików, Edwarda Kleppera (po wkroczeniu Niemców uległ naciskowi i zdecydował się na podpisanie volkslisty) i kilka innych rodzin. Na marginesie wspomnień o pabianickich nabożeństwach niemieckich i polskich córka Stefana, Jagoda (Jadwiga Gardawska), zwróciła mi uwagę, że narzucanie ostrego podziału narodowego przedwojennej społeczności ewangelickiej takiego miasta, jakim były Pabianice, jest nieco sztuczne – to dopiero wojna i okupacja rozbudziły czy może nawet w niektórych przypadkach ukształtowały opozycje narodowe między ewangelikami, uczyniły z niektórych „Pabianitzermenschów” Niemców, u innych zaś utwierdziły polskość.
Stefan w czasach pabianickich miał wysokie zarobki i zajmował bardzo obszerne mieszkanie służbowe. Prowadził dom na szerokiej stopie. Bronisława Kopczyńska-Jaworska tak opisuje mieszkanie w Pabianicach:
Burschowie mieszkali na ul. Grobelnej, w jednopiętrowym domu z czerwonej cegły (obecnie siedziba Państwowej Szkoły Muzycznej). Na parterze mieszkał jakiś dyrektor z fabryki wuja, a jeszcze za życia cioci wujostwo zajęli całe pierwsze piętro […]. W mieszkaniu wujostwa w środku był hall, a pokoje biegły z trzech stron dookoła. Na wprost wejścia był ogromny stołowy o trzech oknach wychodzących na ulicę. […}, miał on chyba z 10 m długości i 6 szerokości. Za dziecinnych lat jeżdżałyśmy [sic!] po nim na trzykołowych rowerach lub na hulajnodze. Mieścił się tu swobodnie rozstawiony, świąteczny stół na 24 osoby. Stały tu wspaniałe meble mahoniowe czy orzechowe, imitujące chippendale, zrobione przez jednego z najlepszych łódzkich stolarzy p. Leśniewskiego. Najładniejsza była serwantka z zamykanymi oszklonymi drzwiami. Kredens miał kształt bufetu i chyba miał ponad 3 metry długości.
Bronisława Kopczyńska-Jaworska dała charakterystykę Zofii i Stefana, oraz opis przyjęć urządzanych przez Stefana po przedwczesnej śmierci żony (Zofia zmarła na gruźlicę w 1933 r.):
Wuj, przystojny, trochę w germańskim typie, z dobrej inteligenckiej rodziny, zakochał się bez pamięci w […] starszawej, średnio urodziwej pannie, która na domiar wszystkiego straciła w jakimś wypadku jedno oko. Nieruchoma proteza powodowała, że momentami powstawało wrażenie, jakby krzywiła oczy. Opis ten brzmi przygnębiająco, lecz ciocia, gdy się ożywiła, uśmiechnęła, miała dużo wdzięku. Była szczupła, wysoka, często nosiła spodnie. Jej cechą charakterystyczną była czupryna drobno kręconych włosów. Była elegancka i zawsze dobrze ubrana [..] Ubierała się u dobrych krawców, buty robiła sobie u Kielmana w Warszawie. Mariaż z inżynierem Bursche uznany został w rodzinie Kopczyńskich za pożądany, mniej zachwyceni byli chyba rodzice wuja, jedynaka, z małżeństwem którego wiązali pewnie bardziej efektowne plany! Wuj jednak nie chciał ustąpić, więc musieli się zgodzić. Postawili tylko warunek, że dzieci urodzone w tym stadle zostaną ewangelikami.
Po przedwczesnej śmierci żony zdarzyło się, że mama autorki powyższego opisu, Janina Kopczyńska, pomagała Stefanowi w zakupach przedświątecznych.
Śmiała się potem, że pomoc ta wymagała nie lada cierpliwości, gdyż wuja chodzenie po sklepach szybko znudziło, poganiał ją nieustannie, podejmując nie zawsze przemyślane decyzje, tym łatwiej, że dobrze zarabiał i ceny nie stanowiły dla niego problemu. Tę właściwość jego charakteru oraz hojność (i jak podkreślano w rodzinie – także lekkomyślność) wspominam z sentymentem, gdyż zawdzięczałam mu wiele ślicznych prezentów, między innymi pierwsze wieczne pióro Parkera. Byłam szczególnie przez wuja obdarowywana, gdyż moją chrzestną była zmarła ciocia Zosia. Wuj śpieszył się nie tylko przy robieniu zakupów. Ruszał się tez bardzo szybko, szybko i dobrze grał w brydża, szybko i nerwowo jeździł autem (Opel Olimpia Coach), które kupił sobie krotko przed wojną.
Według świadectwa córek Stefana oddana służąca Antosia mawiała, że „Pan jest prędki”. Stefan stosunkowo często urządzał przyjęcia, najbardziej okazałe z okazji Wielkanocy, swoich urodzin, a także urodzin córek. Oto opis gościnności Stefana:
Wspomnienia wizyt wielkanocnych i urodzinowych – Maliny w maju, Jagody we wrześniu- zlewają się w jedną całość [..]. Wuj Stefan był zamożniejszy od moich rodziców, a poza tym lubił gości i, jak twierdziła mama, był „lekkomyślny”, czyli po prostu nie tak nudny jak inni dorośli. Urządzane przez niego przyjęcia, jak na nasze środowisko, były więc dość zbytkowne, dużo zawsze było na nich słodyczy, bakalii i owoców. Wspaniałe czekoladki wedlowskie stały porozstawiane w różnych naczyniach po bocznych pokojach, gdzie można było objadać się nimi bez miary i żadnej kontroli. Burschówny dostawały też różne interesujące zabawki i dużo książek – było więc czym się bawić i czas mijał szybko.
Był hojnym i rzetelnym pracodawcą domowej nauczycielki córek (najpierw panny Eryki, potem Gieni i w końcu panny Mili) i pomocy domowej (Antosi). W drugiej połowie lat trzydziestych nauczycielka otrzymywała pensję miesięczną o wysokości 100 zł, pomoc – 50 zł, ponadto miały one pełne utrzymanie. Jagoda i Malina pobierały nauki w domu w klasach od czwartej do szóstej, a dla uzyskania cenzurek wyjeżdżały na tydzień pod koniec roku szkolnego do Warszawy do gimnazjum Anny Wazówny, gdzie był egzamin z postępów w nauce.
Stefan nie był nadmiernie oszczędny, ale ściśle kontrolował swoje wydatki.(Miesięczne zarobki Stefana wynosiły pod koniec lat 30. XX w. 2 tysiące złotych, a ponadto fabryka opłacała wszystkie koszty związane z mieszkaniem, łącznie z pracą osoby palącej w piecach i wykonującej większe porządki. Stefan notował także co kilka miesięcy wysokie dochody, sięgające kilkunastu tysięcy złotych, zapewne były to dywidendy). We wspomnianym notatniku skrupulatnie zapisywał od 1919 r. do sierpnia 1939 wszystkie wydatki w skali miesiąca; sporo inwestował w akcje przedsiębiorstw. Po śmierci Zofii Stefan utrzymywał bardzo bliskie stosunki z jednej strony z rodziną Kopczyńskich (szczególnie serdeczne z teściową, Bronisławą Kopczyńską), z drugiej ze swoją familią warszawską. Często bywał wraz z córkami w Warszawie, u rodziców i sióstr, w mieszkaniu Biskupa przy Wierzbowej. Obok więzi rodzinnych utrzymywał także bliskie kontakty towarzyskie z pabianickim środowiskiem niemieckim. Pisali o zbliżaniu się Stefana do Niemców pod koniec lat trzydziestych ks. Eduard Kneifel i Eugen Krusche w cytowanych publikacjach.
Do grona najbliższych znajomych pabianickich należała, obok polskiej rodziny doktora Józefa Szulca (syna księdza Edmunda Schultza, bliskiego współpracownika Biskupa) rodzina Gottholda Hanelta, dyrektora gimnazjum niemieckiego. Stefan co tydzień spotyka się z nimi na brydżu lub preferansie . Był zapalonym brydżystą i grywał także z inżynierami Niemcami w trakcie wyjazdów do ośrodka wypoczynkowego fabryki Krusche i Ender w Kolumnie pod Pabianicami. Do anegdoty rodzinnej przeszło, że kiedy podczas gry licytowano, jego partnerzy zgłaszali po niemiecku, a Stefan po polsku.
Tuż po wybuchu wojny robotnicy zdemolowali mieszkania niemieckich dyrektorów spółki (o ile wiadomo nikt nie ucierpiał fizycznie). Na parterze domu przy ulicy Grobelnej 8 mieszkał wspomniany dyrektor Fulde, jego mieszkanie padło tego ofiarą. Tłum zaczął wchodzić na pierwsze piętro, do mieszkania Stefana – na schodach zastąpiła im drogę 14-letnia Malina Bursche w mundurku harcerskim, a robotnicy znający inżyniera Burschego zatrzymali tłum. Malina u progu wojny uczestniczyła w pogotowiu harcerek włączonych do służby pomocniczej, zajmowała się na dworcu pabianickim przygotowywaniem i roznoszeniem posiłków dla powołanych do armii żołnierzy.
Niemcy szybko zajęli Pabianice. W mieszkaniu Stefana zakwaterowano oficerów Wehrmachtu. Stefan potrafił im w twarz powiedzieć, że wojny nie wygrają. Polskę rychło opuszczą. Proponowano mu podpisanie volkslisty, nie zgodził się. Został 9 listopada 1939 aresztowany, zwolniono go 28 listopada. Następnie wrócił do pracy w fabryce, gdzie nadal pełnił odpowiedzialną funkcję. Część dalszych krewnych pabianickich podpisała volkslistę, co pozwoliło im zachować udziały w fabryce Krusche i Ender. Gdy Stefan odwiedził pod koniec 1939 r. mamę i siostrę w Generalnej Guberni, aby wesprzeć je finansowo, rodzina namawiała go, żeby uchodził z Pabianic do Warszawy, on jednak nie zgodził się i wrócił do Pabianic.
Już 9 stycznia 1940 r. został ponownie zaaresztowany, a 9 lutego przewieziono go do łódzkiego gestapo. Widział go jeszcze na korytarzu w siedzibie gestapo przy ulicy Sterlinga zaaresztowany właśnie siostrzeniec Biskupa Burschego, ks. Jerzy Sachs. Stefana prowadzono korytarzem, dotkliwie pobitego. Niebawem został rozstrzelany w lasach lućmierskich pod Łodzią – jak oficjalnie podano znacznie później w zawiadomieniu wysłanym jego matce, zmarł 17 lutego 1940 r. na zapalenie płuc. Nie ulega wątpliwości, że musiał się podczas przesłuchania zachować w sposób bardzo odważny, czym zapewne rozwścieczył Niemców, skoro zdecydowali się osobę o jego pozycji w środowisku Pabianic, z jego powiązaniami z Kruschami i funkcją w fabryce, w krótkim czasie po aresztowaniu rozstrzelać. (…)
Pabianice – miasto przemysłowe o dominacji włókiennictwa – były szczególnie dotknięte przez kryzysy, panowało tam bardzo wysokie bezrobocie. Jagoda mówiła mi, że kiedy zamieszkali w Pabianicach (w 1929) pierwsze, co zwróciło jej uwagę, to posępny szereg ludzi biednie ubranych, tkwiących przed fabryką – ojciec powiedział: „To bezrobotni”.
W Pabianicach zdarzały się częste kradzieże, morderstwa rabunkowe, a także zabójstwa członków dyrekcji fabryk przez zdesperowanych bezrobotnych i robotników (tak zginął znajomy rodziny Burschów, jeden z dyrektorów fabryki, Ryszard Kannenberg; jego syn Witek kolegował się z Jagodą i Maliną). Antosia lubiła opowiadać o sprawach kryminalnych, gdy dziewczynki siadywały po lekcjach w kuchni. Śpiewała im także piosenki popularne wśród pomocy domowych. Te nieustanne opowieści kryminalne, którymi Antosia, niekontrolowana przez nauczycielkę, dzieliła się z dziewczynkami, wpłynął na poczucie braku bezpieczeństwa, zwłaszcza starszej Jagody. Obawiając się włamywaczy, codziennie wieczorem przed snem sprawdzała, czy wszędzie są założone okiennice.
Stefan zdecydował, że przez pewien czas dziewczynki powinny chodzić do szkoły publicznej, w związku z tym Jagoda opowiedziała o odwiedzinach u koleżanki z klasy, córki woźnego ze szkoły. Mieszkanie rodziny woźnego było jednopokojowe, stół, piec, szafa, jedno łóżko i w kącie duża beczka kiszonej kapusty (na noc rozkładano zapewne dodatkowe legowiska na podłodze). Jagoda kilkakrotnie wracała do wspomnienia szoku wywołanego widokiem warunków, w jakich żyła jej koleżanka.
Była wówczas instytucja „swoich biednych”, którymi opiekowały się poszczególne bardziej zamożne rodziny, dając im wsparcie co tydzień w oznaczonym dniu. Do Stefana przychodził taki biedny w każdy piątek, a Antosia przygotowywała dla niego jedzenie na wynos. Wspomniana rodzina doktora Szulca angażowała się w organizowanie kuchni dla bezrobotnych, doktorowa Szulcowa była z tego znana wśród ubogich.
W Pabianicach dziewczynki stykały się także z mniejszością żydowską – jeździły często tramwajem do Łodzi. Spotykały duże grupy żydowskich pasażerów, ubranych ortodoksyjnie i głośno dyskutujących w jidysz. Obraz Pabianic rozpadał się w opowieściach Jagody i Maliny na dwa izolowane światy: z jednej strony domu rodzinnego, domów zaprzyjaźnionych rodzin i kościoła, a z drugiej – obszaru leżącego poza tą enklawą.
Mimo dobrego położenia materialnego Stefan Bursche przekazywał wartości, których ośrodek stanowiła praca i szacunek do niej – uczył tego praktycznie dzięki swojemu stosunkowi do osób, które świadczyły pracę rodzinie, Antosi i jej brata, który pojawiał się na Grobelnej (dowoził niekiedy mleko), czy nauczycielek. Dziewczynki wiedziały także o wyjątkowo dobrych relacjach ojca z robotnikami (czego efektów doświadczyły bezpośrednio po wyzwoleniu Pabianic).
Na marginesie mogę dodać, że Biskup nie chciał jeździć samochodem syna Stefana . Przejechał się z nim tylko jeden raz, uznał, że Stefan jeździ zbyt szybko, zbyt ostro hamuje i więcej z jego pomocy nie skorzystał.
W pamięci Jagody i Maliny szczególnie utkwiły święta Bożego Narodzenia. Stefan w dniu wigilii zamykał salon, do którego wnoszono wielką choinkę. Była ozdabiana wyłącznie przez niego – ubierał drzewko na biało (taki był u Burschów tradycją uświęcony zwyczaj) mocował dużo świeczek, układał prezenty, a jak już wspomniałem nie szczędził na nie środków. Następnie wprowadzał do salonu dziewczynki i pozostałych uczestników święta. (…)
Po wkroczeniu Niemców do Pabianic w mieszkaniu Burschów zakwaterowano niemieckich oficerów, z którymi ostro rozmawiał Stefan. Po jego drugim aresztowaniu dom znalazł się pod opieką panny Mili i Antosi. Jagoda mówiła, że zajmowały się nią i Maliną znajome panie, także ze środowiska niemieckiego, jednak największą opiekę roztoczyła rodzina doktora Szulca, zwłaszcza jego żona, Regina. Z kilku historii opowiedzianych o tym okresie utkwiło mi w pamięci, że kilku bliskich kolegów Jagody i Maliny szybko wstąpiło do niemieckich formacji wojskowych (w tym sympatyzujący przed wojną z Jagodą Heinz Scherfer), a po głównej ulicy Pabianic często maszerowało tamtejsze Hitlerjugend, śpiewając, że „heute dahὂrt uns Deutschland und morgen die ganze Welt”. Zapamiętałem też relację z czerwca 1940 r., gdy nagle z parteru wbiegła do ich mieszkania radosna pani Fuldowa z okrzykiem: „Paryż zajęty!”, na co obydwie dziewczyny wybuchły płaczem.
Kierujący fabryką Kruschowie nie tylko zgadzali się na dalsze przebywanie dziewczyn w służbowym mieszkaniu, lecz także wspomagali je finansowo. Po roku życia bez ojca rodzina postanowiła jednak wysłać Jagodę i Malinę do Warszawy. O likwidacji mieszkania opowiadała mi pani Regina Szulcowa w latach siedemdziesiątych XX wieku. Ona właśnie podjęła się tego niełatwego zadania, jeśli wziąć pod uwagę jego obfite wyposażenie. Zwróciła się do wspomnianej poprzednio Marii Zofii Krusche, wdowy po zmarłym tuż przed wojną prezesie firmy Krusche i Ender, aby zgodziła się przyjąć owe sprzęty. Pani Krusche z pewnym oporem udostępniła strych w domku stojącym w ich ogrodzie, i tam przetransportowano zasoby z mieszkania. Dodam, że nie licząc drobnych ubytków, ruchomy majątek (meble, zastawa stołowa, duża biblioteka itd.) przetrwał wojnę w domu Kruschów. Zimą 1941 (zapewne w lutym) Jagoda i Malina zostały przeprowadzone przez „zieloną granicę” do Generalnej Guberni, dotarły do warszawy do swojej babci i cioć – żony Biskupa oraz jego córek.
Bezpośrednio po wyzwoleniu Jagoda i Malina wróciły do Pabianic. Funkcję dyrektora w fabryce Krusche i Ender pełnił przedwojenny majster, który dobrze znał Stefana Bursche i go cenił. Zaopiekował się dziewczynami – zapewnił jedzenie w fabryce, dał pracę w biurze i pozwolił zająć obszerne pomieszczenie na strychu ich dawnego domu (reszta domu już miała lokatorów). Niedługo po objęciu przez nie mieszkania wróciła z obozów cała czwórka Szulców i zamieszkała na tym strychu.
Malina od lutego do kwietnia 1945 r. była drużynową, a potem hufcową Hufca Pabianice. Chciała się szybko usamodzielnić i w 1946 r. wyjechała do Wrocławia, gdzie ukończyła Szkołę Pielęgniarstwa (…). Po wojnie Jagoda rozpoczęła studia w lodzi na kierunku prehistorii (archeologii Polski).
https://pl.wikipedia.org - Stefan Bursche
Autor: Sławomir Saładaj