Grętkiewicz
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęFranciszek Grętkiewicz (1898-1945)był mężem Jadwigi Waysówny. Według Kuriera Bydgoskiego na ślub obojga znanych sportowców w kościele św. Mateusza w Pabianicach przybyło dziesięć tysięcy osób, w tym niekończąca się kawalkada motocyklistów. Grętkiewicz nad Pabianką przy ulicy Kilińskiego wybudował okazały dom. Spoczął także na pabianickim cmentarzu.
Franciszek Grętkiewicz należał do elity międzywojennych automobilistów i motocyklistów, uczestniczył w licznych wyścigach i rajdach, zmieniał auta i motocykle jak rękawiczki. Udatnie łączył pasję sportową z działalnością biznesową, będąc właścicielem renomowanej szkoły kierowców w Łodzi. Otaczali go zawsze dziennikarze i reporterzy, którzy z entuzjazmem relacjonowali wyczyny mistrza kierownicy.
„Wrażenia z rajdu gwiaździstego. 1240 km w ciągu jednej doby”
- A więc jedzie pan ze mną – zapytał mnie pewnego popołudnia znany w Łodzi kierowca automobilowy i właściciel kursów zawodowych p. Franciszek Grętkiewicz.
- Jadę – odparłem bez wahania – ale dokąd?
- Jedziemy na rajd ponad 1000 km.
Podskoczyłem do góry z radości, boć to taka gratka, jaka się nie każdemu zdarza.
- Kiedy ruszamy w drogę? – zapytałem, gdy pierwsze wrażenie minęło, a po skórze zaczęły już chodzić pierwsze „ciągutki”, oznaki zbliżającej się „reise Geber”.
- W piątek (rozmowa miała miejsce w poniedziałek), wszystko już załatwione, trasa wyznaczona, tylko czekać trzy dni i „chodu” w drogę.
- Dobrze, jedziemy.
- Zaraz, zaraz – mityguje mnie p. Grętkiewicz. – Najpierw kilka formalnych pytań. A więc po pierwsze: nie będzie pan spał w drodze?
- Przysięgam na cienie potomstwa, że nie.
- Nie zmarznie pan podczas jazdy nocnej?
- Nie będę miał na to czasu.
- Nie będzie pan krzyczał ze strachu?
- Nie będę nic robił, co się panu podobać nie będzie, dobrze?
- Dobrze! Więc kup pan sobie wszystkie przybory do drogi, a przede wszystkim ubierz się pan ciepło, bo jedziemy bez przerwy 24 godziny, a więc dzień i noc, a ta jest szczególnie bardzo chłodna.
Od tej rozmowy zaczął się dla mnie okres gorączkowego oczekiwania. O niczym innym nie myślałem w ciągu tych kilku dni, jak o tym gigantycznym rajdzie. Nie mogłem normalnie pracować, bo myśl moja zaprzątnięta była jedynie przygotowaniami do drogi. Po nocach miałem niespokojne sny, w których widziałem wyraźnie, jak spadam z autem w głęboką przepaść lub dla odmiany rozbijam się o jakieś drzewo objętości starszego baobabu. Wszystkich znajomych moich zamęczałem przez całe trzy dni pytaniami, jak się ubrać do drogi.
Nie wiedziałem, czy należy włożyć sportowy kostium czy też buty z cholewami, czy kupić sobie lotnicze combinaison, czy też z nonszalancją nabić się w smoking. Jednym słowem byłem w rozterce duchowej, którą pogłębiały jeszcze rady znajomych moich, każdy bowiem inaczej zapatrywał się na kwestię mego ubioru. Wreszcie zdecydowałem się na bohaterski krok i postanowiłem jechać w zwykłym ubraniu i cienkim palcie. Za dosłownie ostatnie grosze kupiłem płócienny hełm na głowę, okulary automobilowe i czekałem.
Nadszedł nareszcie piątek. Od samego rana, a wiedzieć trzeba, że wstałem o piątej po źle przespanej nocy – miałem gorączkę. Przez cały dzień prócz herbaty nie miałem nic w ustach. Obrażałem ze zdenerwowania wszystkich mi bliskich, natrętnego wierzyciela spuściłem ze schodów, jednym słowem byłem zupełnie nieprzytomny.
O godzinie 4 minut 30 poszedłem do p. Grętkiewicza. Auto nasze marki Oldsmobile (wyrób General Motors) czekało już przed drzwiami kursów przy Al. Kościuszki 21. Zapoznałem się z towarzyszami podróży, poza mną bowiem mieli wziąć udział brat p. Grętkiewicza i p. Stachurski, instruktor jazdy kursów p. Grętkiewicza.
- Więc pan się nie boi ani, ani? - spytał mnie jeszcze raz p. Grętkiewicz, a usłyszawszy moją pewną odpowiedź, że nie, powierzył mi mapę, zaznaczając, że moim obowiązkiem będzie wskazywanie drogi. To było na początek, w czasie drogi bowiem przybyło mi jeszcze sporo dodatkowych obowiązków.
Po spożyciu podwieczorku, składającego się z doskonałych serdelków, bułek i herbaty, po nałożeniu hełmów, okularów zajęliśmy miejsce w aucie. Przed kursami zgromadziło się kilkuset uczniów p. Grętkiewicza, którzy serdecznie nas pożegnali. Nasz nadworny fotograf pstryknął aparatem i auto potoczyło się z miejsca.
Po upływie dwóch minut byliśmy przed lokalem Automobilklubu, gdzie otrzymać mieliśmy dokumenty. Gdy nam z Automobilklubu wręczono list, który mieliśmy stemplować w większych miastach leżących na naszej trasie, nikt z obecnych, ale to dosłownie nikt – nie życzył nam szczęśliwej drogi, w ogóle nie odezwał się ani jednym cieplejszym słowem. Może to przesąd sportowy?
Zajęliśmy znowu miejsca w aucie i punktualnie o godz. 5 minut 35 ruszyliśmy w nasz 24-godzinny rajd, kierując się na Pabianice.
Owiał mnie świeży prąd powietrza. Pogoda była wymarzona i nie za ciepło. W powietrzu czuć wilgoć, szosy po deszczu świetne. W szalonym pędzie minęliśmy Pabianice, Łask, Sieradz, cały szereg drobnych miast, miasteczek i wiosek, których ludność wyległa na drogę, by móc się przyjrzeć pędzącemu pojazdowi. Od Pabianic, gdzie droga polepszyła się znacznie, a na niektórych odcinkach była nawet bardzo dobra, jechaliśmy ze średnią szybkością 90-100 km na godzinę.
O godz. 7 minut 15 wylądowaliśmy w Kaliszu. Podczas gdy nasi brali benzynę, zdążyłem zameldować nasz dokument w komisariacie policji w Kaliszu. Zdążyłem kupić latarkę elektryczną, która oddała nam potem znakomite usługi (p. Grętkiewicz twierdzi, że był to najmądrzejszy krok mój w czasie całej podróży). O godzinie 7 minut 30 opuściliśmy Kalisz, żegnani okrzykami zebranej przed stacją benzynową gawiedzi. Od Łodzi do Kalisza jechałem na tylnym siedzeniu, w Kaliszu jednak załapałem się na przednie siedzenie, gdzie mi wódz naszej karawany powierzył nową poważną misję: trąbienie. Przez 10 minut tłumaczył mi, że trąbienie jest sztuką poważną, zależy bowiem od tego w znacznym stopniu możliwość uniknięcia katastrofy.
Na dźwięk tego słowa poczułem na skórze lekkie dreszczyki, kamienny spokój jednak mojego mentora dodał mi nieco odwagi. A więc trąbiłem… Z całych sił znęcałem się nad niewinną trąbą automobilową, z której wyciskałem dosłownie ostatni dech. Byłem ogromnie dumny, że na rozkaz mój zjeżdżały z drogi najrozmaitszego rodzaju pojazdy, wozy, furmanki, a nawet auta.
Pierwszy wypadek zdarzył nam się niedaleko za Kaliszem. Właściwie nie nam, a małemu biednemu psu, którego ciekawość zaprowadziła pod koła naszego auta. Znalazł tam biedak śmierć, a mnie.. przyprawił o stratę mej broni … trąby, którą ze zdenerwowania odłamałem. Od tej chwili skazany byłem na trzymanie jej w ręku, co początkowo było bardzo niewygodne, a to z tego względu, że na kolanach miałem rozłożoną mapę, aparat fotograficzny, latarkę, notes z ołówkiem. Dopiero potem wymyśliłem dowcipny sposób pozbycia się tego balastu, ulokowałem bowiem trąbę pod ramieniem i w ten sposób w czasie dalszej drogi pełniłem bez zarzutu funkcję sygnalizatora.
Podczas, gdy ja pociłem się nie lada nad wyszukiwaniem drogi i zganianiem z szosy pojazdów, nasza druga klasa, tj. siedzący na tylnym siedzeniu pożywiali się zabranymi w drogę serdelkami. Było ich niewiele, bo i któż mógł w takiej chwili myśleć o zabieraniu jedzenia. Toteż kiedy w pewnym momencie zwróciłem się do naszego prowiantowego z prośbą o wydzielenie mi racji, spotkałem się z odpowiedzią, że wiatr wywiał wszystkie serdelki i bułki do … ich żołądków. Z biedy zacząłem żuć gumę, której sporym zapasem zostałem obdarzony na drogę.
P. Grętkiewicz nie dodawał mi w drodze wiele otuchy. To tłumaczył mi, że przy takiej szybkości każdy najdrobniejszy wypadek musi się zakończyć śmiercią całej załogi, to znów groził mi, że w nocy zmarznę na kość, ponieważ noce są jeszcze bardzo chłodne, a ja nie zaopatrzyłem się w nic ciepłego. Zrozumiałem jednak po chwili, że wszystko to jest mówione jedynie w celu napędzenia mi strachu. Toteż kiedy przejrzałem te perfidne plany pogwizdywałem sobie z nonszalancją, pytając ciągle znudzonym głosem, dlaczego jedziemy tak wolno. A robiliśmy w tym czasie 100 km na godzinę.
Drzewa migały mi przed oczyma, chaty pojawiały się prędko, jak znikały, pędzące autobusy, bardzo liczne na tum odcinku, zdawały się pełzającymi żółwiami. Pan Grętkiewicz z niewzruszonym spokojem mijał wszystkie przeszkody, z zimną krwią i na pełnym gazie brał najbardziej ostre zakręty, eleganckimi krzywiznami wymijał jadące przed nami pojazdy, zwalniał jedynie pęd auta przed szlabanami kolejowymi, których, jak mi to sam w tajemnicy powiedział, bał się jak ognia.
Przez pierwszą godzinę drogi nie mówiliśmy do siebie prawie ani słowa. Nie wiem dlaczego towarzysze moi siedzieli w milczeniu. O sobie powiedzieć muszę, że formalnie nie mogłem mówić przy tym szalonym pędzie. Dopiero później, kiedy doszedłem do przekonania, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, rozgadałem się na dobre, wciągając dotychczasowych milczków w rozmowę. Interesowały nas przede wszystkim losy naszego konkurenta Delage’a(marka auta) . Nie wiedzieliśmy bowiem, że prócz p. Ledera jeszcze ktoś inny bierze udział w tym rajdzie.
Ciekawi byliśmy ogromnie jaką trasę dostał p. Leder i jak daleko już się posunął, słowem rozważaliśmy dokładnie nasze szanse. W pewnym momencie pan Grętkiewicz zatrzymał motor: staliśmy na rozstajnych drogach, z których dwie prowadziły do Poznania, tj. do następnego etapu, jedna przez Pleszew, druga przez Środę. Dwie minuty namysłu i auto nasze pomknęło z szybkością 100 km na godzinę w stronę Pleszewa.
Mrok zaczął zapadać … Kontury drzew, chat i chatek zacierały się coraz bardziej, w przydrożnych izbach zapalano światła. Maszyna nasza rwała naprzód, jak szalona, skacząc po wyboistej drodze z lekkością piłeczki. Motor pracował miarowo, rytmicznie „gadał” – mówiąc stylem automobilisty, jak ta lala. Byłem zachwycony naszym autem. Nigdy bym nie przypuszczał, że ta ładna, smukła maszyna zdolna jest jechać tak bajecznie w tym tempie.
Dzień gasł powoli na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy. Pan Grętkiewicz zapalił latarnie, które rzuciły dwie złociste smugi światła w mrok. Teraz dopiero przekonałem się, jakie znakomite usługi oddaje mi latarka, ponieważ przy tym szalonym pędzie niemożliwością było zapalenie zapałki. Minęliśmy Pleszew, Jarocin, Mieszków, Środę nie zatrzymując się nigdzie. Jechaliśmy w zupełnym milczeniu, nie przerywając ani słówkiem otaczającej nas ciszy.
- Zając – zwrócił mi w pewnej chwili uwagę pan Grętkiewicz. Rzeczywiście tuż przed autem naszym śmignął zając, którego z kartofli musiał wypłoszyć warkot naszego Oldsmobila. Miałem okazję zaobserwować ciekawą cechę rodu zajęczego. Oślepiony blaskiem latarni szarak rzucał się rozpaczliwie w lewo i w prawo, nie wychodząc jednak poza granice światła, aż wreszcie znalazł śmierć pod kołami auta.
Później dowiedziałem się, że jest to u zajęcy zupełnie normalne. Na zasadzie doświadczenia i obserwacji stwierdzono, że zając oślepiony światłem przypuszcza, a raczej jest pewien, że jeśli przekroczy pas oświetlony – runie w przepaść. Rzuca się tedy nieborak, jak ptak w klatce i w końcu ginie niesławną śmiercią.
Było już zupełnie ciemno, gdy spostrzegliśmy w oddali moc światełek, rozrzuconych na szerokiej przestrzeni.
- Poznań – rzucił z ulgą pan Grętkiewicz.
Sprawdziłem czas. Okazało się, że jest godzina 9.35, a więc akurat 4 godziny od chwili wyjazdu z Łodzi, w ciągu tych czterech godzin przebyliśmy 239 km. Po chwili wjechaliśmy w rojne i gwarne ulice Poznania, kierując się w stronę najbliższej stacji benzynowej i komisariatu policji. Tu miałem możność zaobserwowania, że z tak grzecznymi dygnitarzami, jak poznańscy policjanci nie spotkałem się dotąd nigdy. Zapewne już ich wyszkolono na wystawę… (Powszechna Wystawa Krajowa w Poznaniu).
Poznań robi na tym, który miasta tego dawno nie widział wrażenie imponujące. Miasto tonie dosłownie w powodzi światła, jezdnie świecą niepokalaną czystością. Podjechaliśmy pod stację benzynową na Placu wolności i podczas, gdy moi kompani zajęci byli nabieraniem benzyny, wpadłem, jak bomba do komisariatu policji, gdzie mi dyżurny komisarz położył „stampile” na naszym dokumencie. W drzwiach komisariatu wpadłem na łodzianina p. Jerzego Motorta, który wchodził do komisariatu by … się zameldować.
- Jerzyk, co tu robisz? – pytam go w przejściu.
- Przed chwilą przyjechałem z p. Lederem, bo bierzemy udział w rajdzie.
- A gdzie wasza maszyna?
- Bierze benzynę.
- I my też – odparłem.
Krótki uścisk dłoni i zająłem z powrotem miejsce w maszynie. Nasz Oldsmobile zrozumiał pewnie, że mamy rywala na karku, bo rzucił się naprzód, jak podcięty koń wyścigowy i całą parą gnał w stronę Obornik.
Trasa Delage’a szła przez Bydgoszcz do Gdańska podczas, gdy nasza wzdłuż zachodnio-północnych granic Polski. Jeden rzut oka na mapę powiedział mi wyraźnie, że Delage będzie grubo przed nami w Gdańsku, ponieważ miał znacznie krótszą i lepszą drogę. Muszę tu zaznaczyć, że z chwilą, kiedyśmy wjechali na terytorium województwa poznańskiego szosy ulegały znacznej poprawie, tak, że z łatwością wyciągnęliśmy 100 km na godzinę. Bez żadnych specjalnych wypadków przejechaliśmy Oborniki, Rogoźno, Wągrowiec, Kcynię, Paterek, o godz. 12 minut 10 wylądowaliśmy w Nakle celem uzupełnienia baku.
Po kilkunastominutowym błądzeniu po uśpionym mieście zatrzymaliśmy się przed drzwiami jedynego w mieście oświetlonego lokalu kulturalno-oświatowego pierwszego rzędu. Zastaliśmy tam sporą garstkę pijanych, rozśpiewanych gości, którzy na nasz widok uspokoili się z miejsca. Szklanka herbaty z rumem i kawałek tortu zrobiły nam znakomicie, ponieważ chłód nocą dawał się już we znaki.
Gospodarz na wiadomość, że jesteśmy na rajdzie zredukował nam ceny do połowy. Pół godziny prawie dobijaliśmy się do mieszkania właściciela stacji benzynowej. Kiedy wreszcie drzwi domku otworzyły się, dowiedzieliśmy się, że … benzyny zabrakło. Najbliższa stacja benzynowa była w Więcborku, toteż bez zwłoki ruszyliśmy w tym kierunku.
W serca nasze wstąpiła znów otucha, gdy benzyna grubym strumieniem zaczęła napełniać bak. Właściciel stacji benzynowej w Więcborku, ze zdziwieniem przyglądał się naszemu Oldsmobilowi, nie mogąc widocznie zrozumieć, dlaczego chcemy, pomimo nocy, kontynuować podróż. Nie wytrzymał wreszcie i wręcz zaproponował nam przenocowanie w … jego hotelu. Odmówiliśmy i po chwili już pędziliśmy drogą na Sempolino i Chojnice. Chłód dawał nam się porządnie we znaki, toteż wszyscy popostawiali kołnierze od palt i zapięli się szczelniej. Bez zatrzymania przejechaliśmy Kamień, Zamarte, Chojnice, Ostrowite, Męcikał, Brusy, Raduń, Dziemiany, Kościerzynę, Kłobuszewo.
Samochód nasz zdał całkowicie egzamin dojrzałości i sprawności, przez cały bowiem dotychczasowy etap drogi nie mieliśmy żadnego defektu, a jak się potem okaże – żadnego w ogóle. Nie wiem, czy jest to zasługa General Motors, że produkuje tak doskonałe maszyny, czy też pana Grętkiewicza, który bajecznie prowadzi? Fakt, żeśmy całą trasę 1240 km zrobili nie zatrzymując się po drodze ani razu z powodu defektu motoru.
Kiedyśmy przejechali Kłobuszewo zaczął wstawać dzień. Na szarym tle nieba, hen gdzieś daleko, ukazała się mała kuleczka koloru roztopionego żelaza, a może nawet lepiej – miedzi. Kula ta rosła formalnie z minuty na minutę, zaczęła wysyłać pierwsze ogrzewające promienie, aż wreszcie wypłynęła na niebo, jako wielka ognistozłota tarcza.
Słońce wstało.
Zgasiliśmy latarnie i przy świetle budzącego się dnia pędziliśmy dalej w przestrzeń. Już widzieliśmy z daleka zarys domów miasta Egiertowa, gdy nagle z tylnego siedzenia dobiegł nas okrzyk:
- Stać, szoruje .. Nie wiedziałem w pierwszej chwili o co właściwie chodzi, ale gdym wysiadł z auta i spojrzałem na koło zrozumiałem: kicha nawaliła. W błyskawicznym tempie nastąpiło ustawienie lewarka, podźwignięcie maszyny do góry, ściągnięcie opony i… pięć minut trwogi – w kiszce było jedenaście dziur. Winę ponoszą tu całkowicie szosy pomorskie, które częściowo są wykładane kostką granitową. Dzięki temu nabraliśmy w oponę całą masę gwoździ, które siłą rzeczy musiały przebić delikatną powłokę kiszki.
Było mi strasznie głupio i nie wyraźnie stać tak na uboczu z założonymi rękami, podczas gdy wszyscy byli zajęci ciężką, gorączkową pracą, ale cóż zrobić, byłem przecież zupełnym laikiem w dziedzinie naprawiania dziur. Wreszcie klejenie skończyło się i znów mknęliśmy na północ w szalonym tempie. Przekonałem się zaraz na wstępie tego etapu drogi, że szosy pomorskie, acz znacznie lepsze od naszych, nie pozwalają jednak na rozwinięcie znaczniejszej szybkości. Powodem tego są ciągłe zakręty. Dochodzi nawet do tego, że na pewnych odcinkach szosa wije się typowo szwajcarską serpentyną.
Denerwowało to ogromnie pana Grętkiewicza, który klął ze złości nie jak kierownik kursów samochodowych, lecz jak wachmistrz ciężkiej kawalerii. Początkowo zwalniał na skrętach w myśl znanego przysłowia, ale później zdenerwowany brał wszystkie zakręty z zawrotną szybkością.
Nasz Oldsmobil przechylał się to w lewo, to w prawo w zależności od tego, jak szły te przeklęte pomorskie krzywizny. Takie serpentyny prześladowały nas aż do samego Wejherowa i tak nam dokuczyły, że pan Grętkiewicz chciał już jechać polem na przełaj i gdyby nie obawa, że możemy przypadkiem zajechać do Prus (droga prowadziła tuż obok granicy) z pewnością jechalibyśmy po jakichś kartoflach czy też innych kalafiorach.
Z prawdziwą ulgą odetchnęliśmy, gdy przed nami zamajaczyły kontury Wejherowa, mnie zaś serce zabiło z uciechy na myśl, że zobaczę te strony, które przed niedawnym czasem przemierzałem wzdłuż i wszerz jako członek bractwa bosonogich trampów. Meldunek w Wejherowie poszedł błyskawicznie, przy czym miałem okazję zaobserwować śmiesznego dyżurnego policjanta, który tłumaczył mi, ze reszta drogi to są „głupotki”, grunt zaś żeśmy przyjechali do Wejherowa.
Za Wejherowem ja własnoręcznie objąłem przywództwo naszej wycieczki, ponieważ znałem tu każdy kątek. Przez Chylonie i Rumię-Zagórze dotarliśmy do Gdyni. Ostatnio widziałem Gdynię w listopadzie roku ubiegłego i szczerze przyznać muszę, że nie spodziewałem się zastać tak szalonej zmiany. Tam, gdzie do niedawna były jeszcze sterty kamieni i błota dziś stoją piękne trzy i czteropiętrowe domy, w miejscu dawnych, zapadniętych w ziemię chatek rybackich wystawiono dziś prawdziwe pałace. Mieliśmy zamiar nie zatrzymywać się w Gdyni ani chwili ponieważ mieliśmy za sobą i tak znaczną stratę czasu, niestety jednak powtórzyło się to samo, co w Egiertowie – kicha znów nawaliła.
Jak już zaznaczyłem, nie mogłem wprost patrzeć na pracę mych towarzyszy. Toteż chcąc zaoszczędzić sobie tej przykrości poszedłem napić się mleka. Pomimo wczesnej pory (była godzina 6.30) wszystkie sklepy były już otwarte. Kazałem sobie dać rzetelną porcję mleczka zsiadłego i sporą pajdę chleba. Podczas kiedym w najlepsze pałaszował te dary boskie w sklepiku pojawił się pan Grętkiewicz, który, widząc moje rozumne i taktyczne posunięcie, kazał sobie powtórzyć ten dowcip w podwójnych rozmiarach.
Około godz. 7.39 rano ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się na Gdańsk. W odległości niewielkiej od Gdyni napotkaliśmy przeszkodę w postaci szlabanu i to zamkniętego. Na szczęście okazała się ta przeszkoda łatwa stosunkowo do ominięcia, była to bowiem stacja celna polska.
Po wylegitymowaniu się papierem Automobilklubu ruszyliśmy w dalszą drogę, po tylko chyba, by za chwilę być zatrzymanym przez drugi szlaban, ale już mocniej zamknięty – gdańską stację celną. Na spotkanie wyszedł nam młody urzędnik w zielonkawym mundurze i poprosił o dowody osobiste. Uczułem lekkie ukłucie w sercu, albowiem nigdy nie posiadałem tak cennego papieru, a książeczkę wojskową wraz z kartą MOB dawno już chyba ryby zjadły podczas kąpieli w Gdyni.
Jedynym dokumentem moim była legitymacja redakcyjna, na widok której urzędnik celny zrobił karmelkowatą minę i z wielką pompą oświadczył, że bardzo szanuje redakcje w ogóle, a naszą w szczególności, ale nie może mnie wpuścić do Gdańska nie ma bowiem w legitymacji zaznaczonej mej przynależności państwowej.
Byłem już trochę zdenerwowany nieprzespaną nocą i przymusowymi postojami podczas podróży, całą więc złość wylałem na Bogu ducha winnego celnika. Oświadczyłem mu z najzimniejszą krwią, że nie podoba mi się jego nos i że w ogóle nie mam chęci z nim na temat mych dowodów rozmawiać, życzę więc sobie kategorycznie, żeby mi zawołał jakiegoś wyższego urzędnika.
Moja nienajgorsza niemczyzna, zdenerwowany i jednocześnie pewny ton zrobiły swoje. Urzędnik znikł w budce, skąd za chwilę wyszedł w towarzystwie jakiegoś wyższego wzrostem i szarżą urzędnika, starego, siwego, nieco już przygarbionego. Z tym poszło mi już znacznie łatwiej, zrozumiał bowiem, że nie mam na myśli nic złego jeno zameldowanie się w komisariacie policji w Gdańsku, toteż życząc nam serdecznie szczęśliwej drogi, kazał swemu „pomagierowi” podnieść szlaban. Prawdziwą satysfakcję miałem patrząc na minę młodszego urzędniczyny, którego twarz była koloru … munduru.
Pięć minut drogi i byliśmy już w Sopotach, skąd świetną asfaltową szosą pomknęliśmy do Gdańska. O godz. 8 braliśmy już benzynę przed pocztą w Gdańsku i podczas gdy ja udałem się do komisariatu policji, mój towarzysz wstąpił do biura Orbisu celem zmienienia złotych na guldeny, młody człowiek od benzyny nie chciał wziąć złotych.
Kiedy wracałem z komisariatu, gdzie mi z największą chęcią ostemplowano dokument, spotkałem jednego z pasażerów Delagea, o którym myśleliśmy już znajduje się w okolicach Łodzi. Ponieważ pan ten dawał szalenie wymijające odpowiedzi, zrozumiałem, że coś tam jest nie w porządku. Dodało nam to trochę otuchy i poprawiło widoki, że pomimo tych wszystkich defektów nie będziemy jednak ostatni.
Z prawdziwą przyjemnością opuściliśmy terytorium m. Gdańska, gdzie mimo wszystko patrzono na nas niezbyt przyjaznym okiem i z radosnymi twarzami wjechaliśmy do Tczewa, gdzie ku naszemu zdumieniu spostrzegliśmy na rynku szofera Delage’a. Okazało się, że biedak był mniej szczęśliwy ode mnie, bo go urzędnik gdański nie chciał z powodu braku paszportu wpuścić na teren wolnego miasta.
Nasz Oldmobile zarżał z uciechy, ukłonił się całemu światu swymi sześcioma cylindrami i pognał naprzód całą parą. Muszę się przyznać ze wstydem, że w tym czasie walczyłem z opadającym mnie snem. Trudna to była walka, bowiem i słoneczko świecące tak jasno i grzejące tak bardzo przyłączyło się do mego wroga. Nie mogłem się długo opierać i pomimo ciągłego palenia papierosów itp. podniecających środków usnąłem . I to z papierosem w ustach. Obudziłem się dopiero w Grudziądzu, a raczej obudził mnie p. Grętkiewicz w celu przypomnienia mi o wykonaniu mych czynności zawodowych tj. ostemplowania papierów w ,
Musiałem się drapać w celu otrzymania stempelka, to już zadanie moje , który wydać się musi każdemu poważne. Proszę sobie wyobrazić moją złość, gdy mi na czwartym piętrze oświadczono, że muszę się zgłosić na trzecie, ale w sąsiednim budynku. Co się ze mną wtedy działo. Kląłem policję, kląłem Grudziądz, cały świat kląłem, drapiąc się znów na tego trzeciaka, gdzie mi przyłożono pieczątkę wielkości pieluszki. Z drugiej strony przyznać muszę, że mi ten Grudziądz zupełnie nogi rozruszał i spędził sen z oczu, byłem bowiem już zupełnie wyspany gdyśmy opuścili to miasto i ruszyli drogą na Sierpc i Płońsk.
Dalsza nasza droga prowadziła przez Okonin, Radzyn, Wąbrzeźno. Była to najnudniejsza część trasy, jedynym chyba urozmaiceniem był upał, który dawał się nam, mimo pędu maszyny, szalenie we znaki. W Wąbrzeźnie otoczeni tłumem gapiów braliśmy benzynę. Za Kowalewem okolica zmieniła się nadzwyczaj na korzyść. Zniknęły beznadziejnie szare piaski i do przesady symetryczne kwadraty pól, natomiast coraz częściej spotykaliśmy ruiny starożytnych zamków i grodów warownych.
Nasz Oldsmobile pracował miarowo, jak zegarek. Miarowy stukot motoru – „gadanie”, jak to nazwał pan Grętkiewicz dodawał nam otuchy i kazał wierzyć, że jednak na czas dojedziemy do Łodzi. A wiedzieć trzeba, że godzina była już dość późna. Po przejechaniu całego szeregu drobnych miasteczek, a z większych Rypina, Golubia i Płońska skręciliśmy na południe, biorąc kierunek na Sochaczew. Drogi popsuły się już zupełnie, tak, że z trudnością wyciągaliśmy 60-70 km na godzinę.
Za Płońskiem pokłóciłem się poważnie z moim przywódcą. Szło mianowicie o to, że pan Grętkiewicz wyjeżdżając z Łodzi, zapowiedział, że maszynę prowadzić będzie tylko do Gdańska, w drodze zaś powrotnej miał oddać ster któremuś ze swoich pomocników. Tymczasem zaaferowani drogą i niepowodzeniami w przedmiocie dętek zapomnieliśmy wszyscy o tym i biedny p. Grętkiewicz przez całą drogę nie mógł wypuścić kierownicy z ręki.
Kiedy przypomniałem mu o tym po opuszczeniu Płońska, oświadczył mi z najzimniejszą krwią, że nie myśli oddać nikomu steru, primo dlatego, że chce sam maszynę prowadzić od startu do mety, a secundo- boi się, że jak uśnie to go już żadna siła nie obudzi. Z prawdziwym podziwem patrzyłem na niego, nie wierząc własnym oczom, że człowiek potrafi tak siedzieć przeszło dwadzieścia godzin przy sterze.
A jednak siedział i jak jeszcze. Wszystkie najgroźniejsze zakręty brał z niezmierną szybkością, uśmiechając się przy tym niedbale. W Sochaczewie zaopatrzyliśmy się w benzynę na ostatni etap. Za Sochaczewem szosa zmieniła się na korzyść, toteż pan Grętkiewicz dodał gazu i auto, jak podcięty biczem koń, rzuciło się naprzód. Licznik wykazywał już 100 i przeszło kilometrów na godzinę. W ciągu kwadransa przebyliśmy drogę z Sochaczewa do Łowicza i po meldunku w komisariacie policji popędziliśmy dalej w kierunku Łodzi,
Było już kilkanaście minut po trzeciej, a w myśl regulaminu przyjazd nasz nie mógł nastąpić później, jak o godz. 5.35 po południu. Pozostawały nam więc zaledwie dwie godziny czasu. Piszę „zaledwie” ponieważ początkowo mieliśmy zamiar wstąpić na kilka minut do warszawy, wobec jednak późnej godziny zrezygnowaliśmy z tego. Ponieważ z drugiej strony było trochę za dużo czasu na normalne przejechanie trasy Łowicz – Łódź, postanowiliśmy okrążyć naszą mieścinę z jakiejkolwiek strony. Celem dokładnego zorientowania się w sytuacji zatrzymaliśmy się za Łowiczem i z ołówkiem w ręku obliczyliśmy do centymetra przebytą już drogę. Okazało się, że przepisowe tysiąc kilometrów mamy już za sobą.
Po wydaniu kilku radosnych okrzyków i odtańczeniu tańca zwycięstwa, wsiedliśmy z powrotem do naszego Oldsmobilu i bez zatrzymywania się dojechaliśmy do Strykowa, gdzie po otrzymaniu meldunku skręciliśmy na Brzeziny, gdzie meldunek położył nam naczelnik dworca (posterunku policji w tym mieście nie było), a potem przez Rzgów wpadliśmy do Łodzi.
Nie zważając na ostrzeżenia policjantów przemknęliśmy pędem ulicę Piotrkowską i przy akompaniamencie zgrzytu hamulców zatrzymaliśmy się przed lokalem Automobilklubu o godz. 5.15 po południu. Przed lokalem było już sporo osób, które oczekiwały na przyjazd gości, biorących udział w zjeździe gwiaździstym. Wjechaliśmy na podwórze klubu, gdzie już stało kilkanaście maszyn zamiejscowych.
Wyskoczyliśmy lekko z wozu i podczas gdy p. Grętkiewicz oddawał papiery p. Thielemu, ja zdążyłem się poinformować, że nasz zawzięty rywal, Delage, dotychczas nie przyjechał. Upojeni zwycięstwem zajęliśmy znów miejsce w naszym wozie i w ciągu minuty byliśmy z powrotem w szkole p. Grętkiewicza, gdzie dowiedziałem się, że ten niezmordowany człowiek zamierza jeszcze poprowadzić wykład od godziny 7 do 9 wieczorem.
Teraz dopiero, po wyjściu z auta, poczułem, i to we wszystkich kościach, że przebyłem 1240 km. Bez zwłoki pożegnałem serdecznie pana Grętkiewicza, dziękując mu za tak miłą rozrywkę, pogłaskałem naszego Oldsmobila, który okazał się wyśmienitym wozem i … poszedłem spać.
Minęło już kilka dni od mego powrotu, przestałem już przeżywać i przeżuwać wrażenia z rajdu. Mam inne zajęcie … czekam aż mnie pan Grętkiewicz zabierze w nowy rajd. Czuję się w obowiązku dodać jeszcze kilka słów pochwały dla naszego wiernego Oldsmobilu. Ta świetna maszyna, pędząca z tak kolosalną szybkością, nie zarzuciła ani razu na zakrętach i to nawet najostrzejszych, na najgorszych wyboistych drogach nie trzęsła wcale, a przy tym dawała się nader lekko prowadzić. Dużą zaletą Oldsmobilu jest jego elastyczny motor, który pozwala w ciągu kilku sekund na rozwinięcie znacznej szybkości. Świetne jest również resorowanie Oldsmobila, przez całą drogę – 1240 km – nie pękła nam ani razu laga w resorze. Opony „Royal Cord”, na których odbyliśmy tę trasę, zdały całkowicie egzamin swej sprawności.
Wiem z pewnością, że ilekroć będę pił szampana, czy to będzie za kwadrans, czy za rok lub 5 lat zawsze pierwszy toast wzniosę za zdrowie pana Grętkiewicza i jego Oldsmobilu. (Głos Poranny nr 101-108/ 1929 r.)
Hasło Łódzkie informowało: Jeżeli przejrzymy oficjalne wyniki z ostatniego rajdu – ponad 1000 km – podczas zjazdu gwiaździstego do Poznania, to zauważymy, że na ogólną liczbę 150 startujących maszyn, pierwsze miejsce z największą ilością punktów zajął p. Grętkiewicz Franciszek znany sportowiec, właściciel i kierownik szkoły samochodowej w Łodzi jadący na Oldsmobilu. Drugie miejsce z maszyn łódzkich zajął p. Triebe na Buicku, trzecia nagroda przypadła w udziale p. Plihalowi startującemu również na Buicku. (Hasło Łódzkie nr 225/1929 r.)
Głos Poranny: Pierwszy przybył do mety, która znajdowała się w podwórzu domu nr 104 przy ul. Piotrkowskiej p. Franciszek Grętkiewicz, który w ciągu 20 godzin przebył przestrzeń przeszło 1000 km w linii powietrznej. Tę samą trasę a więc Łódź-Wilno i z powrotem przebył w czasie o 5 minut późniejszym p. Karol Plihal. (Głos Poranny nr 134/1930 r.)
W prasie raz po raz ukazywały się ogłoszenia o nauce jazdy.
Zawodowe Kursy Kierowców Samochodowych
Franciszek Grętkiewicz
Łódź, Al. Kościuszki 68, tel. 175-35
Przyjmuje zapisy na kurs samochodowy i motocyklowy
Szkoła posiada samochód w przekroju, poruszany elektrycznością, który ułatwia i przyśpiesza naukę. Informacji udziela kancelaria kursów od godziny 9 do 8 wieczorem. Opłata niska- ratami.
Zawodowe Kursy Kierowców Samochodowych
Franciszek Grętkiewicz
Łódź, ul. Piotrkowska 111, tel. 175-35. Garaże i warsztaty Aleje Kościuszki 68, tel. 122-90, rozpoczynają nowy kurs. Informacji udziela i zapisy przyjmuje kancelaria kursów od godz. 9 rano do 8 wieczór. Wynajem garaży. Remont samochodów. Orzeczenia techniczne.
Jedna z największych szkół automobilowych w Polsce – Szkoła Kierowców Samochodowych Franciszka Grętkiewicza, przeniesiona została w tych dniach do nowego lokalu, we własnej posesji przy ul. Al. Kościuszki 68. Fakt ten musi zainteresować najszersze rzesze, albowiem łącznie z przeniesieniem szkoły nastąpiła dalsza jej rozbudowa, która sprawiła, że pod względem technicznego wyposażenia wybiła się ona na czołowe miejsce w Polsce. Sala wykładowa posiada wszelkie nowoczesne urządzenia, które ułatwiają w ogromnym stopniu naukę i powodują, że uczniowie opuszczają szkołę z wielkim zasobem fachowego wykształcenia.
Przy szkole znajdują się specjalne garaże i warsztaty, które umożliwiają praktyczne nauczanie. Kierownik uczelni , wybitny fachowiec p. Franciszek Grętkiewicz nie szczędzi starań i kosztów, by zapewnić słuchaczom wszystko co powinna im dać szkoła prowadzona na wzór zachodnioeuropejski. Nic więc dziwnego, że te względy, jak również dostępna cena nauki, przyczyniły się do wielkiego spopularyzowania tej placówki. (Głos Poranny nr 293/1932 r.)
Ilustrowana Republika: Kto pragnie zdobyć przez zawodowe wykształcenie pewny kawałek chleba powinien przede wszystkim pomyśleć o zawodzie kierowcy samochodowego. Istnieją w Łodzi zawodowe kursy kierowców samochodowych Franciszka Grętkiewicza, Piotrkowska 111. Kursy te zatwierdzone przez ministerstwo wypuściły już kilka tysięcy kierowców samochodowych. Zawodowe kursy kierowców Franciszka Grętkiewicza mogą śmiało iść w zawody z najbardziej nowocześnie urządzonymi szkołami tego typu w Europie, zaopatrzone są bowiem w najnowsze pomoce naukowe.
Posiadają jedyny w Polsce model samochodu w przekroju, poruszany elektrycznością, co znacznie ułatwia i przyśpiesza naukę, prowadzoną według najnowszych metod poglądowo-praktycznych. Franciszek Grętkiewicz właściciel kursów samochodowych chcąc udostępnić uczęszczanie na kursy jak najszerszym warstwom społecznym, postanowił przyjść z pomocą niezamożnym w postaci jak najdalej idących ustępstw w opłacie wpisowego. (Ilustrowana Republika nr 252/1930 r.)
Zasięgnęliśmy w urzędzie wojewódzkim informacji odnośnie do udzielonych praw jazdy. Okazało się, że w miesiącu styczniu wydano 84 prawa jazdy z czego 33 przypadło na szkołę Grętkiewicza. W lutym 133 (30 na szkołę Grętkiewicza). Zaznaczyć należy, że w okręgu łódzkim posiadamy 8 szkół oficjalnych. Na siedem szkół razem przypada więc 67 proc., a na szkołę Grętkiewicza aż 33 proc.
Pan Grętkiewicz jest nie tylko dobrym wykładowcą, lecz również kierowcą-sportowcem. Bierze udział niemal we wszystkich imprezach, zjazdach, rajdach, uzyskując wszędzie srebrne i złote plakiety. Celem poinformowania się, w jakim stopniu wpływa rozwój automobilizmu na zwiększanie się kadr kierowców samochodowych zwróciliśmy się do pana Grętkiewicza, który udzielił nam niezmiernie ciekawych danych, interesujących ogół obywateli.
Otóż okazuje się, że w ostatnich czasach bardzo wielu ludzi zapisuje się do szkół samochodowych nie mając z góry określonego celu. Z tego też względu ilość wydanych praw jazdy znacznie przekracza ilość kursujących i zarejestrowanych samochodów.
- Jak długo trwa przygotowanie szoferskie?
- To zależy od zdolności i chęci uczniów. Czas nauki w mojej szkole trwa zasadniczo trzy miesiące, ale jeśli ktoś jest zdolny i chętny może ukończyć kursy i zdać egzamin nawet po sześciu tygodniach nauki. Są jednak tacy, którzy zmuszeni są przebywać dłużej. Oczywiście nie opłacają oni więcej z tego tytułu. Opłata za naukę jest jednakowa, zarówno dla bardziej, jak i mniej zdolnych.
- Czy dużo pań uczy się szoferki? Jak się zachowują one na egzaminie?
- Jeśli chodzi o panie, to w stosunku do liczby uczniów męskich – 5 proc. kobiet uczy się , zdaje egzamin i otrzymuje prawa jazdy. Na ogół jeśli chodzi o teorię, uczą się wcale nieźle, natomiast, jeśli chodzi o praktykę, dużo uwagi należy poświęcić uczennicom, by nauczyły się zachowywać zimną krew i by pewnie trzymały kierownicę, prowadząc samochód na ulicy. Muszę jednak stwierdzić, że o ile zdołałem zaobserwować, panie, które decydują się przystąpić do egzaminu wykazują bardzo dobre przygotowanie szoferskie. (Ilustrowana Republika nr 175/1930 r.)
Motocykliści
Jadwiga Waysówna działaczką motocyklową
Franciszek Grętkiewicz uwielbiał również motocykle, był prezesem Łódzkiego Klubu Motocyklowego, do zarządu którego dostała się także jego żona Jadwiga, którą pan Franciszek chciał zarazić swoją pasją motoryzacyjną. Sportsmenka pozostała jednak wierna dyskowi i podchodziła z pewnym dystansem do aut i motocykli.
Prasa donosiła: Znakomita lekkoatletka , b. rekordzistka świata w rzucie dyskiem Jadwiga Wajs-Grętkiewicz po wyjściu za mąż za znanego motocyklistę i automobilistę p. Grętkiewicza stała się czynną działaczką motocyklową i na walnym zebraniu Łódzkiego Klubu Motocyklowego, które odbyło się onegdaj została wybrana do zarządu. Na prezesa ŁKM został przez aklamację wybrany p. Grętkiewicz, zaś członkami zarządu prócz p. Wajs-Grętkiewicz zostali panowie (…) (Głos Poranny nr 66/1939 r.)
Jadzia Wajs motocyklistką
Światowej sławy dyskobolka Jadwiga Wajs-Grętkiewicz wzorem swego męża znanego automobilisty i motocyklisty wzięła czynny udział w sporcie motocyklowym. Na ostatnim walnym zebraniu Łódzkiego Klubu Motocyklowego do zarządu tej organizacji obok p. Grętkiewicza , którego wybrano prezesem weszła p. Jadwiga Wajs-Grętkiewic. (Orędownik nr 56/1939 r.)
Jadwiga Wajs-Grętkiewicz wspominała: (…) W zimie namówiono mnie, żebym wzięła udział w zawodach narciarskich za motocyklami. Skijὂring miał się odbyć w alejach parku Poniatowskiego. Organizatorom tej imprezy chodziło o zebranie jak największej sumy pieniędzy. Dochód był przeznaczony na pomoc zimową dla biednych dzieci.
Kwaśniewską i mnie poproszono, ażebyśmy startowały dla reklamy. Nigdy w życiu nie stałam jeszcze na nartach i bałam się tej szaleńczej jazdy za motocyklem. Ze względu jednak na cel imprezy nie chciałam odmówić udziału.
Marysia Kwaśniewska „nawaliła” – nie stawiła się na start. Ja miałam jechać za motocyklem prowadzonym przez inżyniera Perkowskiego. Startowaliśmy na czas. Dystans wynosił dwa okrążenia wytyczonego kolorowymi chorągiewkami toru. Dostałam na starcie buty i narty. Nie czułam się pewnie, więc kurczowo trzymałam linkę. Przed sobą miałam warczący motor. W pewnej chwili starter dał znak chorągiewką i …jazda.
Nogi moje były silne, a ręce – wytrenowane rzutami dyskiem, zsypywaniem węgla z wozu i praniem bielizny. Inżynier Perkowski jednak nie miał widocznie do mnie zaufania, gdyż zamiast puścić „stalowego rumaka” na pełny gaz, jechał ostrożnie, hamując na zakrętach. Ponieważ zasmakowałam w tej jeździe, zawołałam doń, żeby zwiększył szybkość. Motocykl zawarczał na zakrętach, wyrzucając spod tylnego koła grudy zbitego śniegu…
Zajęliśmy ostatecznie drugie miejsce. Otrzymałam flakon wody kolońskiej, kwiaty, chociaż była zima i abonament na bezpłatną naukę jazdy na kursach samochodowych w szkole Franciszka Grętkiewicza. Nie chciałam skorzystać z tego abonamentu, ale inżynier Perkowski namawiał mnie i żartował, że może dorobię się kiedyś własnej maszyny. A u mnie bieda aż piszczała…
Po ośmiu próbnych jazdach stanęłam do egzaminu. Jak na złość wybrano trudne ulice, najbardziej ruchliwe i wąskie. Gdy zdawałam z teorii, na pytanie, kiedy mi wolno jeździć chodnikami – odpowiedziałam, że tylko wówczas, gdy tego nie widzi policjant. Na siedemnaście pytań była to najgorsza odpowiedź. Ostatecznie jednak otrzymałam amatorskie prawo jazdy.
Któregoś dnia podczas pracy poczułam, że pokój zaczyna wirować mi przed oczyma i że widzę czerwone płatki. Chwyciłam za słuchawkę telefoniczną, żeby przywołać kogoś na pomoc. Nie zdążyłam. Odnaleziono mnie zemdloną, leżącą na krześle.
Miałam 40 stopni gorączki. Zawiadomiono Grętkiewicza. Przyjechał samochodem i odwiózł mnie do domu. Tak zaczęła się choroba, która trwała prawie cały rok. Grypa, gorączka, ogólne osłabienie, chwilowa poprawa, dobry humor i pozorny powrót do sił, ale gdy próbowałam wstać z łóżka, nie mogłam chodzić z wyczerpania.
Otrzymałam wówczas depeszę z Warszawy zawiadamiającą, że muszę jechać do Bydgoszczy na mecz międzypaństwowy z Niemcami. Odpisałam, że jestem poważnie chora i nie mogę startować.
Przysłano drugą depeszę. Nalegano. Odpowiedziałam, że mam temperaturę 38,6. Nie wytrzymałam jednak w łóżku. Wybrałam się samochodem do Bydgoszczy z Grętkiewiczem i moim trenerem Marciniakiem (…).
Długo leżałam w szpitalu. Dni wlokły się leniwie. Stan mego zdrowia jednak się poprawiał.
Odwiedzał mnie nadal Grętkiewicz, który oświadczył mi się już kilka razy. Milczałam.
Prześwietlenie płuc zaważyło na dalszym mym losie. Zapadła decyzja: wyjazd do Krynicy. Na kilka dni przyjechałam do Pabianic. Nic mi specjalnie nie dolegało, a ponieważ w ogóle cechuje mnie zamiłowanie do czystości, zabrałam się do froterowania podłóg. I oto ku memu wielkiemu zdziwieniu w drzwiach ukazał się Grętkiewicz. W ręku trzymał bukiet kwiatów. Nic do mnie nie mówiąc skierował się zdecydowanym krokiem do pokoju rodziców. Domyśliłam się, o co chodzi. Czułam, że płonę rumieńcem i … że lepiej będzie nie kończyć froterowania.
Tak na palcu moim znalazł się zaręczynowy pierścionek.
Matka nie bardzo chciała, żebym wyszła za mąż za Franka ze względu na jego wiek, był bowiem starszy ode mnie o czternaście lat. Ostatecznie jednak nie mogła opierać się mojej decyzji. (…) (Jadwiga Waysówna „Z dyskiem przez świat” 1954 r.)
O zaręczynach Wajsównej i Grętkiewicza na pierwszej stronie zawiadamiał Przegląd Sportowy nr 2/1939 r.
Autor: Sławomir Saładaj