www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Zyg, zyg, marcheweczka

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W XIX wieku Jan Lorentowicz, podpisujący swoje korespondencje z Pabianic  do Tygodnia piotrkowskiego  jako „Niepowiem” i  „Nieobecny ze Starego Miasta”, dworował sobie z niemieckich fabrykantów.

Któżby się mógł spodziewać, że złowieszcze echo wściekłej ku nam nienawiści synów Germanii, odezwie się w sercach tych, których wypaśliśmy swoim chlebem i którym wypchaliśmy kieszenie naszą pracą w pocie czoła, z naszych nieraz krwawych łez.

A jednakże mieliśmy tego widoczny przykład w dniu dwudziestego bieżącego miesiąca w naszym mieście. Nie dość  tego, że zdaje nam się tu jakbyśmy żyli w okolicach Berlina, nie dość  wybitnej separacji pomiędzy obydwoma narodowościami i panoszenia się kilku tysięcy landsmanów, którym podaliśmy dłoń – panowie ci chcą nas jeszcze przez wdzięczność sponiewierać i wymownie przekonać, iż w zupełności zależymy od ich kaprysów i zachcianek.

Właściciel kilku fabryk i zapalczywy krzewiciel kulturkampfu p. Ender, śpiąc raz na złotem tkanej kanapie i marząc słodko o swych zyskach, zaczął głęboko myśleć nad tym, że już ma dosyć „tych Polaków” przy pracy których zbił miliony i że mu należy, jako głębokiemu patriocie pomyśleć o Vaterlandzie. „Trzeba ich usunąć od roboty” postanowił to w duchu i nazajutrz też ogłosił robotnikom, że urywa każdemu po 20 kopiejek na kawałku towaru, co czyni tygodniowo potężną w skromnym budżecie fabrycznego robotnika sumę 50 kopiejek.

Ale „Polacy” na szczęście okazali tu swą „nacjonalną” cechę – pokazali swemu chlebodawcy ogromną „figę” i pokładli się na trawie przenosząc dolce farniente nad skąpy chleb niemiecki, choć pan fabrykant odgrażał się, że sprowadzi sobie „z zagranicy” pracowników, nie pomogło to nic. Z początku było wszystkim bardzo wesoło, ale skoro żołądki upomniały się o swe prawa, na zielonej murawie podniosły się hałasy i krzyki, które wywołały interwencję policji.

Przyjechał mianowicie naczelnik powiatu książę Czagadajew i po długich obradach wymógł na panu Enderze, że urwie tylko połowę wzmiankowanej sumy, a zarazem zastrzegł sobie, aby, jeżeli który z robotników odprawiony będzie za to, że przyszedł do roboty w święto, uświadomiono go o tym niezwłocznie.

Kiedy więc szanowny panie fabrykancie tak dotkliwie przypominano ci, że „wolnoć Tomku w swoim domku” czyli, że Pabianice to nie ukochany Vaterland – muszę i ja ci razem z całym miastem powtórzyć: „zyg, zyg, marcheweczka!” (sam tego chciałeś).

W niedzielę, w kilka dni po wspomnianym fakcie, mieliśmy drugi objaw niemieckiego geniuszu, który chciał nam zaimponować swą twórczością. Chemik z fabryki p. Endera przyszedł na próbę strażacką, by wypróbować głośną  już swoją wodę chemiczną, która niby w Łodzi w przeciągu „kilku sekund” ugasiła pożar.

Urządzono za miastem wysoką budę, oblaną smołą i w obecności  przedstawicieli władz municypalnych miejscowych  i przybyłych z Łasku wylano na budę całą kufę wody preparowanej przez dra Laubego. Ale nieznośny budynek nie dał się ugasić nawet po kilku minutach. Wtedy naczelnik miejscowej straży wystąpił ze swoim oddziałem i tym razem w przeciągu czterech minut ogień ugasił naszą zwyczajną, polską wodą. Stąd zaraz wielu zaczęło się zastanawiać co lepsze: czy ta „niemiecka woda” – czy też zwyczajna „polska”, ale podobno kwestii nie rozstrzygnięto  dotąd.

W sobotę minioną, w samo południe, ujrzano na horyzoncie miejskim ogromny dym. Straż ruszyła ze wszystkimi oddziałami i sikawkami, i wyjechawszy dopiero za miasto przekonała się, że pali się sąsiednia osada Rzgów. Po przybyciu na miejsce pożaru ujrzano już zgliszcza 36 domów. Widok okropny i trudny do opowiedzenia. Straż nasza opanowała straszny żywioł i nie pozwoliła szerzyć się mu dalej. Wkrótce też przybyła na miejsce i straż z Tuszyna  oraz szajblerska z Łodzi, ale te mało już były czynne.

Klęska rzgowska wywołała współczucie w mieszkańcach naszego miasta. Zaczęto zbierać składki na pogorzelców. Szkoda wielka, że nie wiedzieli oni biedacy, że mają prawie pod bokiem taką sławę jak dr Laube, który przecież w przeciągu kilku sekund potrafiłby stłumić ogień zupełnie.

W przewidywaniu więc przyszłych podobnych klęsk w roku „końca świata” ogłaszam wszystkim, komu o tym wiedzieć należy, by szukali ratunku u naszego chemika, który cudowną swą wodą zażegnać potrafi wszystkie ogniowe burze. Tak więc … nie tylko święci garnki lepią i w Pabianicach są wielcy ludzie, chociaż, gdyby to ode mnie zależało wysłałbym ich najbliższą pocztą nach Berlin na pociechę Bismarckowi  i całej plejadzie manów, bergów i erów. (Nieobecny ze Starego Miasta)

PS.

Na koniec czuję się w obowiązku niniejszą korespondencję uzupełnić wiadomością, że w Pabianicach odbyła się próba gaszenia pożaru mieszaniną proszku i wody, wynalazku pana Laube (Niemca). Parę garnców tego preparatu wsypano do beczki 40 - wiadrowej, przy użyciu sikawki, jakoż płomienie, silnie pobudzane rozlaniem w ognisko nafty i smoły, mieszanina ta zrazu przytłumiła, ale ich zupełnie nie zgasiła. Dopiero po użyciu czystej wody, na nowo buchające kłęby płomieni i dymu zostały zalane.

Zdaniem moim p. Laube winien był urządzić  dwa ogniska dla przekonania nas o istotnej wartości tego wynalazku i takowe, po rozpaleniu gasić jednocześnie wodą i mieszaniną. Wybiera się on wkrótce do Piotrkowa, więc będziemy mieli sposobność naocznie się przekonać, czy i o ile niemiecki wynalazek wart aprobaty. (Tydzień nr 24/1886 r.)

Pasożyty

„I wy jesteście kraju pasożyty/Tworzycie narośl ziemi chorobliwą/Którą wygładzić należy co żywo/Aby zamarła”. (Łokietek w „Albercie”)

W przypuszczeniu, że nic innego tylko powyższa apostrofa do Niemców zmusiła sędziów ostatniego konkursu dramatycznego im. Bogusławskiego do przyznania panu Kozłowskiemu 1000 rubli nagrody za jego „Alberta”  - biorę wyżej przytoczone słowa za dewizę do swojej korespondencji, wołając do tutejszych landsmanów: „i wy jesteście kraju pasożyty”.

Rzeczywiście! Kto by wszedł do naszego miasteczka, rozejrzał się w miejscowych stosunkach, porozmawiał z tutejszymi robotnikami, mógłby przypuszczać, że jest w okolicach Berlina, czyli w samym sercu germańskiego rodu. Ale, niestety, wkrótce przekonałby się, że jest to przykra pomyłka geograficzna.

Smętne i ponure twarze, wcale nie czerwone nosy i skarykaturowane od pracy postacie, objaśniłyby go, że ma do czynienia na polskiej ziemi z przedmiotami niemieckiego wyzysku – z polskimi robotnikami. Tak! Niemcy tu królują, oni tu są panami życia i śmierci. Toteż wobec tego rozpanoszenia się braci Bismarcka  z rozkoszą przychodzi mi zanotować kilka faktów, świadczących o pierwszych przebłyskach wyzwolenia się żywiołu rdzennie miejscowego.

Przede wszystkim tedy, owo wspomniane już w nr 24 Tygodnia solidarne postawienie oporu jednemu z fabrykantów zrobiło to, że dziś robotnicy w żadne święta już nie pracują, czyli, że przestali już być bezdusznymi maszynami, ale upomnieli się o swoje człowieczeństwo.

Dalej w miejscowej straży ogniowej ochotniczej było Polaków wszystkich ogółem 14. Działo się to skutkiem tego, że komenda prowadzona była w języku niemieckim. Dziś zaś jest już w straży około 60 członków czynnych Polaków, z których część utworzyła oddział trzeci toporników, z polską komendą. Tu jednak zaszedł sęk prawdziwy: Polakom brakło słów polskich do komendy tak, że nawet potrzeba nie okazała się matką wynalazków.

W imieniu tedy upośledzonych na języku odzywam się do członków straży piotrkowskiej, by który z nich zechciał komendę ową wypisać i doręczyć redakcji Tygodnia, gdzie adres i marka na odpowiedź pozostawione.

W ubiegły czwartek w południe zapalił się tu drewniany piętrowy dom, w niemieckiej dzielnicy miasta. Straż przybyła na miejsce, a więcej jeszcze, jak to zwykle bywa, przybyło gapiów, do których należał niżej podpisany. Na dachu pokazało się kilkunastu dzielnych toporników, którzy z całą brawurą zabrali się do dzieła.

Dziwne jednakże, że wśród ciągłych nawoływań „na bok!” przy zrzucaniu belek, ani razu nie słyszałem niemieckiego „forwec”, ale za to byłem świadkiem bardzo charakterystycznej rozmowy, jaką prowadzili niemieccy topornicy stojący na najspokojniej na dole, ma się rozumieć po niemiecku:

- Jadłeś pan już obiad? – pyta jeden.

- Ma się rozumieć, dlatego też dopiero przyszedłem.

- A, Guter Jezus! Ja na śmierć zapomniałem! Trzeba się będzie wymknąć. Polacy sami obronią.

Otóż to pruskie „obywatelstwo”. Bez „Bier und Flejsch” nie ma czynu! Zanim przyjdzie do pożaru, musi wprzód każdy „zu mittag essen!” Od czegóż są wreszcie „die Polen”?

Trzecim przyczynkiem wyzwolenia jest chęć urządzenia akcyjnego „sklepu spożywczego” na wzór zawierckiego i innych, o czym tu myślą nie na żarty. Podobno już pewien fundusz na cel ten przeznaczony . Tylko brak inicjatywy, brak kompetentnej dłoni, która by się tym zajęła, zaś panowie fabrykanci, około których Dziennik Łódzki zwykł chodzić na łapkach, udając, że wierzy w ich asymilację, ani myślą brać na głowę „taki kłopot”. Potrafią oni świecić sobie w nocy latarniami elektrycznymi, ale tym, którzy w krwawym pocie czoła na nich pracują, nie chcą pomóc, nawet gdyby to im samym żadnej szkody nie przyniosło, owszem, nawet pewną w przyszłości korzyść. Korzyść to dla nich bagatela, istny problemat. Co to, proszę państwa za korzyść: znośny byt robotników polskich, których p. Ender w Lodzer Zeitung pozwolił sobie nazwać „polskimi pijakami”.

Z plotek miejskich komunikują dwa wypadki samobójstw przez powieszenie. Pierwsze popełnił jakiś Żyd waciarz, drugie wójt wsi Widzew Birdorf, świeżo z wójtostwa usunięty, co podobno było główną przyczyną samobójstwa w lasku miejskim. Napisał testament, wziął rewolwer a po kilkukrotnym bezskutecznym strzelaniu do siebie, powiesił się w lesie na pasku. Ja bym tak radził uczynić wszystkim ”dorfom”, „korfom”, „jerom” i „manom”.

Na zakończenie wypada podnieść kwestię bardzo ważną, a mianowicie brak obszerniejszego kościoła katolickiego. Kościół parafialny obecny nie może pomieścić nawet tysiąca ludzi, a parafia posiada przeszło 11000 dusz. Podczas większych tedy uroczystości kościelnych, nawet połowa pobożnych nie może pomieścić się w dzisiejszej świątyni, ale stać musi na cmentarzu. Rzeczą więc parafian jest zebrać fundusze, wziąć się do pracy i pokazać Niemcom, że bez ich pomocy się obejdziemy i potrafimy coś zrobić dla wspólnego dobra. (Niepowiem) (Tydzień nr 32/1886 r.)

Wikipedia.org - Jan Lorentowicz

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij