Grajdołek
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęKilka lat temu p. Kazimierz Staszewski napisał przewodnik po Pabianicach, ale ponieważ żyjemy w tempie amerykańskim i każda rzecz się szybko starzeje – przewodniki zaś specjalnie – ponieważ miastom przybywa „osobliwości”, redakcja poleciła swym felietonistom uzupełnienie rzeczy godnych widzenia, czyli jak się mówi, zaktualizowanie przewodnika.
Dodatek ów będzie przy tym rozumowany, tj. nie ograniczy się jedynie do wyliczania „osobliwości”, ale będzie starał się rozwiązać zagadkę w miarę możliwości dlaczego tak jest a nie inaczej i jak dojść do tego „inaczej”.
Kina
Miasto posiada trzy kina, dwa miejskie i jedno prywatne. Miejskie, nie wiadomo dlaczego noszą nazwy na opak, pewnie jak się mówi dlatego, aby trudniej było zgadnąć. I tak jedno, to lepsze, nosi nazwę „Oświatowe”, bo oświeca podlotki i niektórych naiwniaczków spośród dorosłych mężczyzn, gdyż czasami w obecnej dobie równouprawnienia, kiedy kobiety służą nawet w Legii Francuskiej w Maroku i i takie dziwy się zdarzają. Ostatnie tytuły wyświetlanych obrazów: „Pamiętnik kochanki”, „Manewry miłosne” są dużo mówiące. Proponuję wystarać się o obrazy, o jeszcze bardziej frapujących tytułach, jak np. „Zalety czworokąta małżeńskiego” (jako że trójkąty już się zbyt oklepały), „Figle miłosne nimf”, „Przeżycia 60-letniego lowelasa” itd. Wtedy już śmiało można będzie zmienić nazwę kina na „Uświadamiające”, no i frekwencja murowana.
Drugie kino miejskie „Nowości” daje znowu jak na złość obrazy mocno „przechodzone”, aby nie robić konkurencji swej centrali, no i oczywiście znów nazywa się na opak. Raz jeden zapatrzyło się na kino-matkę i też dało „Grę zmysłów”, tylko „dla dorosłych” naturalnie. Dla tej instytucji proponuję nazwę: „Kino Odgrzewanych Pierożków”.
Są to oczywiście jeszcze częściowo resztki tradycji historycznego na terenie Pabianic kino-maniaka i „kakaisty” (pochodna od KKO -Komunalna Kasa Oszczędności), który zamówił tylko około 200 obrazów, które trzeba było wyświetlić. Na szczęście został unieszkodliwiony, chociaż trochę za późno, ale wysoka protekcja w Warszawie i na miejscu swoje zrobiła … do czasu.
Wierzę, że nowy Zarząd Miasta skończy raz z tym bałaganem i proponuję już teraz zupełnie poważnie Kino „Oświatowe” nazwać po prostu „Kinem Miejskim”. Kino „Nowości” zamknąć w ogóle, a salę oddać do użytku publicznego na odczyty, przedstawienia, a może wrócimy jeszcze i do tych dobrych czasów, kiedy to przez całą zimę co dwa tygodnie mieliśmy abonentowi przedstawienie Teatru Miejskiego z Łodzi z Zelwerowiczem i innymi wybitnymi siłami.
Trzecie kino prywatne „Luna” jest podobno pod kuratelą; jednym słowem kino-sprawa wymaga uzdrowienia.
Piękne widoki
Mamy wprawdzie też i ulicę Widok na podobieństwo Warszawy, tylko że z widokiem na przycmentarne pola, ale jest on niczym w porównaniu z roztaczającym się widokiem u wylotu ulicy Żeromskiego lub z okien tamże znajdującego się szpitala. Widzimy pasma pagórków śmieci na tle domów spółkowych, przybrane różnokolorowymi naczyniami emaliowanymi rozmaitego kalibru i gatunku – do wyboru, jak miednice, garnki, dzbanuszki z uszami bez, białe i niebieskie, do użytku dziennego i nocnego – jednym słowem jest to komplet, którego pod względem oczywiście ilości, nie jakości, nie powstydziłby się spory skład naczyń domowych. Tę część właśnie ulicy Żeromskiego należałoby przemianować na Widok, lub lepiej na ulicę Przydatną, gdyż na pewno niejedna śmieciarka wygrzebała tam haczykiem coś dla siebie pożytecznego.
Mamy jeszcze ulicę Orlą, na której jako żywo nikt nigdy orła nie widział, chyba wypchanego lub jakieś 700 lat temu, kiedy miasto nasze było nieprzebytą puszczą królewską. Ja osobiście widziałem na tej ulicy kaczki brzechtające się w cuchnącym rowie ulicznym ze względu na co można by ją przemianować na ul. Kaczą.
Ulica znów Piękna ze swą przepaścistą południową częścią śmiało zasługuje na miano Bagna lub Brudna (stolica też je ma), kto ciekawy niech sprawdzi. A kanalizację się zwalcza!
Jest jeszcze ulica Wojenna, też niebrukowana, której nazwa również jest niewiadomego pochodzenia. Może kiedyś przodkowie obywateli pabianickich walczyli w tym miejscu o pastwiska lub podczas konkurów. Usprawiedliwiona byłaby nazwa, gdyby ulica ta dzieliła Stare Miasto od Nowego, na granicy których rzeczywiście odbywały się walki na kamienie między obywatelami jednej i drugiej części miasta jakieś kilkadziesiąt lat temu, a kto się znalazł nieostrożnie nie w swojej części kije dostawał. Ten antagonizm i obecnie jeszcze przetrwał, czego widomym dowodem jest taki przeżytek jak „Rolnik” z domem od kilku lat niewykończonym i trąconym zębem czasu.
Niebieskie ptaki
Wśród wielu osobliwości naszego miasta niepoślednie miejsce zajmuje kolekcja osobliwych osób, z których niejedna można zaliczyć nawet do tzw. niebieskich ptaków. Niektórych zdrowa część społeczeństwa zdołała już wyeliminować spośród siebie, co było sprawą niełatwą, inni jeszcze grasują, ale ponieważ i ci pierwsi pozostawili po sobie smutną pamięć, wspomnę i o nich ku przestrodze żyjących.
W muzeum Macierzy mamy cały szereg niebieskich ptaszków, nawet b. miłych, jak piękna żołna, modra sikorka, oryginalny zimorodek, kraska, szmaragdowo-niebieskie kolibry, lecz nasze niebieskie ptaki oprócz błyskotliwości nie mają z nimi nic wspólnego. Poza tym są to przeważnie ptaki wędrowne, które nie mogą znaleźć stałego pobytu w swym gnieździe rodzinnym, jako zbyt dobrze znani przenoszą się więc często z miejsca na miejsce, zanieczyszczając każde. Do nas nierzadko zalatują z południa.
Pabianice są jednym z uprzywilejowanych miast tej grupy, gdzie udaje się im zdobywać nawet wybitne stanowiska społeczne, dzięki swemu tupetowi, aż do prezesów i dyrektorów włącznie. A że jest to ptak towarzyski i stadny, łatwo się więc zaprzyjaźniają ze sobą i wzajemnie popierają, tym silniej zatruwając atmosferę dokoła. Najlepiej gdyby ich również można było wypchać i umieścić w muzeum. Jedne z nich są oczywiście bardziej szkodliwe, inne mniej, jedne więcej zaszargane niż drugie, jedne odwiedzają nasze miasto od czasu do czasu, inne siedzą stale, też do czasu.
Jako przyczynek do historii naszego miasta wymienię ważniejsze gatunki z tych, które odleciały i najczęściej nie z własnej, i nieprzymuszonej woli, tak i te jeszcze na naszym terenie gnieżdżące się.
Kasowiec ziębowaty – przerodził się prawie w typ; grasuje przeważnie w instytucjach, gdzie się ma do czynienia z gotóweczką, wyłuskując ją zręcznie, poza tym żyje nad stan; wydaje weksle na lewo i lewo, długów z zasady nie płaci. Naszego przedstawiciela tego typu raz p. Kodeks schwytał i wsadził do klatki. Obecnie po wypuszczeniu na wolność grasuje gdzieindziej poszukiwany przez poszkodowanych.
Świnoryjek brzuchaty – bliski kuzyn poprzedniego, lecz ostrożniejszy, również pozostawił łatwowiernych krewnych.
Kakaowiec protegowany – bliski kuzyn poprzedniego, lecz ostrożniejszy, gatunek b. szkodliwy, zastraszający wszystkich wysokimi stosunkami i pod tą pokrywką mający ułatwienia w dokonywaniu świństewek. Na razie unieszkodliwiony. (Aluzja do Romana Jabłońskiego, dyrektora KKO – Komunalnej Kasy Oszczędności).
Rudzik pyszny –typ grasujący w pewnej organizacji. Kto nie podżyruje – wróg. Poszedł już na trawkę, podobno nie jest to jeszcze koniec. Ciężko chory na głowę.
Szpiegówka plugawa – typ spod ciemnej gwiazdy, protegowany mocno przez pewnego parlamentarzystę, wyleciał nawet „z trzaskiem”.
Pływak zakonspirowany – zręczny gatunek, łatwo ślizgający się po powierzchni, jak i dobrze nurkujący.
Nieruchomiec pokątny – gatunek odznaczający się sprytem, lecący na popularność i żądny władzy. Osiedlony na stałe.
Autobusówka lawendowa – prawie zlikwidowany; „trzask”, jak fama głosi już był, czekamy z niecierpliwością na dalszy ciąg; słynny autobusowiec i macher kinematografu oraz bezinteresowny protektor płci brzydkiej i pięknej.
Srokowiec gadatliwy – dwa razy tylko zlatywał w nasze strony, obecnie grasuje w Łodzi, wyłapując niedobitków z innych organizacji i tworząc swych zwolenników. Miał do czynienia z sądami.
Plwacz klatkowy – gatunek brudny, grzebiący się w błocie, uprawia bandytyzm prasowy, często umieszczany jest w klatce; za kieliszek wódki wyliże do czysta nawet uwalanego w … glince. (Aluzja do red. Edwarda Sławińskiego).
Stowarzyszenia
Miasto nasze choruje w ogóle na nadmiar rozmaitych organizacji, stowarzyszeń społecznych, kulturalnych, politycznych, potrzebnych i niepotrzebnych, których ogólna ilość przekraczać ma setkę. Nie to, że niektóre z nich zatraciły swe zadania i cele, że ledwie wegetują, ambicja towarzystwa lub prezesa nie pozwala na ich likwidację.
Posiadamy w ten sposób stu z górą prezesów i wciąż słyszy się na prawo i na lewo: „pan prezes rozdaje karty”, „może pan prezes napije się z nami”, a nieraz w partii brydżowej spośród czterech osób widzi się, jak przez podwójne szkła aż ośmiu prezesów, gdyż niektórzy piastują „odpowiedzialny” mandat w paru organizacjach.
Szczególnym umiłowaniem otacza nasze miasteczko śpiew, toteż stowarzyszeń śpiewaczych posiadamy coś około 10. Mam wrażenie, że jedynie z pożytkiem byłoby, gdyby się udało z najlepszych amatorów utworzyć 2 lub 3 chóry, bo jednak każdy chyba przyzna, że nie wszystkie one stoją na wysokości zadania i nie są wynikiem istotnej potrzeby. Ale co zrobić wtedy z prezesami? Najpoważniejszy szkopuł. Wniosek: zamknąć połowę stowarzyszeń.
Tak samo mamy dwóch „Rolników”. Jeden, chociaż młodszy, ale prawdziwy, jest to spółdzielnia na tzw. Górce przy Łaskiej, drugi znów ma swą siedzibę na Starym Mieście, znajduje się obecnie pod kuratelą i z rolnictwem właściwie nie ma nic wspólnego. Ma za to duże pretensje i uzurpuje sobie prawo własności o tzw. lasu miejskiego i domu wybudowanego ze sprzedaży poręb z tegoż lasu. Daleko właściwsza byłaby dla tego stowarzyszenia nazwa np. „Sylwan” (silva po łacinie las), a na pieczęci stowarzyszenia mogłaby figurować wierzba płacząca po lesie miejskim.
Jak widać z powyższego te dwa „Rolniki” chociaż znajdują się jeden na Starym drugi na Nowym Mieście, nie antagonizują, ani nie rywalizują ze sobą na podobieństwo innych stowarzyszeń albo jak to było za dobrych dawnych czasów, kiedy to na moście granicznym odbywały się walki między młodzieżą nowo – i staromiejską.
Zresztą zgodnego poglądu na sprawę ”lasku i piasku” wśród obywateli oczywiście nie ma i staromiejscy w swej większości twierdzą kategorycznie, że „lasek i piasek” ich jest i młodociane nowe miastenie ma nic tu do gadania. Nie wiadomo czy zwycięży zdrowy rozum, czy też dojdzie do kamieni, jak dawniej w walkach na moście. Pewnie niedługo się dowiemy.
Wehikuł
Pewnego dnia wyszedłem pokazać miasto przybyłemu ze stolicy znajomemu. Ledwie żeśmy wyszli na ulicę Zamkową zatrzymuje mnie on i pokazuje na tzw. resorkę odrapaną, z całą górą moknących na deszczu paczek. Zapytuje co to u was wożą w ten sposób? I wierzcie mi państwo, że się zawstydziłem, będąc zmuszony odpowiedzieć, że pięćdziesiąt tysięczne miasto tak przewozi kilka razy dziennie na oddaloną o dwa blisko kilometry stację kolejową, po kocich łbach, pocztę pabianicką. A wszak dla ścisłości trzeba dodać, że na tych paczkach oprócz woźnicy, siedzi na wierzchu jeszcze dwóch funkcjonariuszy pocztowych. Widok zaiste sprzed 50 lat.
Jeden ze znajomych znów opowiadał mi, że otrzymał zwrot dwóch zamówionych paczek zupełnie zgniecionych. Nie chcę przez to powiedzieć, że stało się to u nas, a nie w jakimś innym grajdołku, ale możliwe.
Wierzę, że pan naczelnik poczty, który tak energicznie wziął się do nadania urzędowi swemu właściwego wyglądu i dba o wygody interesantów, usunie i ten zabytek z oczu obywateli naszego miasta, abyśmy się nie potrzebowali wstydzić choćby przyjezdnych! Mogą sfotografować. (Gazeta Pabianicka nr 14-16/1936 r.)
Prezesostwo
W międzywojennych Pabianicach działało wiele organizacji, prawie z dnia na dzień powstawały nowe stowarzyszenia, towarzystwa i związki, bo każdy pyszałek łasy pochwał i zaszczytów chciał być … prezesem.
Panie Prezesie!... Kochany Prezesie! … Prezesie Kochany… Jak to pięknie brzmi – prawda? Mój Boże! Ileż to trzeba zachodów, nadskakiwania, lataniny, pięknych słówek, a nawet intryg, żeby wywindować się na zaszczytny urząd prezesa chociażby w jakimś tam – modnym dzisiaj – towarzystwie wzajemnej adoracji. Ależ tak – zgadzamy się z tym, że instytucja prezesów musi istnieć tam – gdzie wre życie społeczne i polityczne. Tylko, że nie dla samego tytułu, ten i ów zębami i pazurami winien drapać się na stanowisko prezesa, nie dla osiągnięcia majątkowych korzyści lub jakichś odznaczeń, lecz dla samej uczciwej, rzetelnej roboty społecznej.
Mamy w Pabianicach kilka gatunków prezesów, z których wymieńmy następujące: gatunek prezesów wizytówkowych - co to panie dzieju - na wizytówkach drukują sobie obok nazwiska wymowne słowo „prezes” i wszędzie , przy każdej sposobności wtykają ci taki kawałek welinowego papieru, z nadymaniem brzucha akcentują swą wyższość nad tobą – zwykłym śmiertelnikiem. W rodzinie takiego pana prezesa wszyscy się tym prezesostwem radują pod niebiosa, szczycą, a już powszechną rzeczą jest, że zacna połowica dzieli się z nim tym tytułem (prezesowa). Nawet podczas słodkich pieszczot małżeńskich żona pana prezesa, prócz zwykłych pieszczotliwych słodkich słówek nie zapomina o dostojeństwie swego męża i szczebiocze mu do ucha: „psipsiku, ty mój kochanay kogutku – prezesku”.
Prezesów „wizytówkowych” zasadniczo należy nazwać szkodnikami, nie przynoszącymi swą pracą prezesowską żadnej korzyści społeczeństwu, atoli, że ludzi ci nie mają wyraźnej tendencji szkodzenia przeto trzeba im dużo wybaczyć.
Obok prezesów „wizytkówkowych” hasają w naszym grodzie niczym dzikie buhaje stepowe panowie prezesi z „wyrachowania”, którzy pod płaszczykiem roboty społecznej wyprawiają dzikie harce na rozległych terenach wielu stowarzyszeń i związków pabianickich, rozbijając wyczynami godnymi stepów abisyńskich, to co z mozołem zbudowali ludzie rzetelnej pracy społecznej.
Jesteśmy bowiem świadkami, iż ci osobnicy – przyjezdni, popularnie przybłędami zwani lub u nas osiedli od dawna, w tempie iście wyścigowym, bez przeszkód lub z przeszkodami dążą do osiągnięcia jak największej ilości prezesur. Osobnicy ci, przeważnie urzędnicy na dobrych stanowiskach, a zarazem odpowiedzialnych bardzo często zaniedbują swoje obowiązki służbowe z dotkliwą szkodą dla mieszkańców naszego miasta, poświęcając wiele czasu na uganianie się za mandacikami gwoli uzyskania dla siebie przez to, z czasem odznaczeń, wyższych stanowisk, a co najgorsze korzyści majątkowych.
Chcesz pracować społecznie? – owszem pracuj. Tylko nie nadmiernie – w miarę możliwości poza twoją pracą zawodową. Pozwól i innym przyłożyć ręki do tej wielkiej przebudowy społecznej naszej ojczyzny. Ludzi chętnych do pracy społecznej jest mnóstwo – tylko nie trzeba ich zrażać swą zachłannością- panie prezesie prezesów z „wyrachowania.” (Aluzja do doktora Witolda Eichlera – lekarza i społecznika, który był prawdziwym rekordzistą jeśli chodzi o sprawowane funkcje). (Prawda Pabianicka, 3 XI 1935 r.)
Autor: Sławomir Saładaj