Moje ucho
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęOstatnio w sieci pojawiają się wypowiedzi i wspomnienia pabianiczan pochodzenia niemieckiego, które wzbogacają naszą wiedzę o mieście postrzeganym w innej perspektywie.
Erwin Gustaw Scherer był najstarszym dzieckiem Gustawa i Emmy Scherer. Uczęszczał do szkoły niemieckiej w Pabianicach. Niewiele wiadomo o jego losach podczas pierwszej wojny światowej. Wspominał tylko, że w Pabianicach brakowało dotkliwie chleba i ziemniaków, co więcej chleb pieczono z dodatkiem trocin. Rodzina należała do baptystów. Kościoły protestanckie w rejonach Polski gęsto zamieszkałych przez Niemców odgrywały także rolę ośrodków kultury. Podobnie było w przypadku baptystów.
Przed 1900 rokiem jedną trzecią ludności Łodzi stanowili Niemcy. Pozostali mieszkańcy to Żydzi i Polacy. Ludność różniła się nie tylko narodowym dziedzictwem, ale także religią. Większość Niemców stanowili protestanci/luteranie, Polacy, podobnie jak dzisiaj, byli przeważnie katolikami. W okolicach Łodzi prawie we wszystkich miastach znajdowały się kościoły niemieckie i szkoły, Pabianice szczyciły się nawet średnią szkołą niemiecką. Były dwa duże polskie kościoły, jeden obok zamku nad Dobrzynką i drugi, z czerwonej cegły, kilometr dalej. Pomiędzy nimi stał niemiecki kościół luterański, a w pobliżu była niemiecka szkoła podstawowa.
Słabo zaludniony teren pokrywały lasy oraz bagna, nie było zbyt wiele uprawnej ziemi. W wieku XIX polscy administratorzy za zgodą władz carskich postanowili sprowadzić osadników i zapoczątkować działalność przemysłową. Na lichej ziemi można było uprawiać len, toteż zdecydowali się na tkaczy niemieckich. Do kraj& oacute;w niemieckich zostali wysłani „łowcy fachowców”, którzy kusili obietnicą osobistej wolności, swobodą religijną, uwolnieniem od służby wojskowej, pomocą finansową, zachęcali do osiedlania się w okolicach Łodzi.
Osadników kierowano do mniej lub bardziej odległych miejsc zwanych koloniami. Musieli budować prowizoryczne, często gliniane chaty, karczować las i wysiewać nieskonsumowane jeszcze ziarna. W okolicach Łodzi powstało około 30 kolonii. Niektóre nie przetrwały, inne zasiedlano kilkakrotnie. Mieszkańców dziesiątkowały choroby i głód. Pierwsze lata przeznaczali na wyrąb lasów i budowę mieszkań, rozpoczynając od lepianek z przybudówkami i dochodząc do całkiem znośnych warunków życia. Pozyskane drewno służyło rzecz jasna także do konstrukcji warsztatów tkackich.
Podobnie było w przypadku rolników niemieckich zasiedlających dolinę Wołgi. Niektórzy przerażeni nieco trudami podróży po rozległym Cesarstwie Rosyjskim, zostawali w zachodniej części Rosji nad Wisłą. Rolnicy, którzy dotarli nad Wołgę stali się wkrótce zamożnymi gospodarzami, ale w końcu, wysiedleni przez komunistów, trafili na Syberię. Potomkowie wielu z nich wyjechali do Niemiec, Kanady i USA.
Osadnicy, którzy przybyli w okolice Łodzi, głównie ze Śląska, rozwinęli specyficzny język , tzw. lodzer deutsch, którym mówią bohaterowi sztuki „Tkacze” („Die Weber”) Gerharda Hauptmanna. Stopniowo upowszechniło się tkactwo, ale jedynie niewielu Polaków zdołało dołączyć do Niemców, zrzeszonych we wczesnych formach organizacji zawodowej. W połowie XIX wieku tkactwo przestało być tylko rzemiosłem a stało się przemysłem. Do fabryk sprowadzono wtedy wielu mieszkańców polskich wsi. Oprócz tkanin lnianych zaczęto produkować tkaniny bawełniane i wełniane. Okręg łódzki zyskał znakomitą reputację w świecie. Mówiono, że Anglicy, niekwestionowani liderzy w branży wełnianej, kupowali wyroby łódzkich fabryk ze znakiem „made in Great Britain”i … odsprzedawali je jako swoje produkty.
W Pabianicach były dwie wielkie fabryki Krusche-Ender i Kindler. Większość mieszkańców pośrednio lub bezpośrednio utrzymywała się dzięki włókiennictwu. Erwin urodził się w Pabianicach. W podstawówce otrzymał przezwisko „Major”. W owych latach toalety szkolne znajdowały się poza budynkiem szkoły. Któregoś dnia Erwin wraz z kolegami nadpiłował deskę w „podłodze” prowizorycznej ubikacji. W pułapkę wpadł nielubiany przez uczniów nauczyciel. Szybko znaleziono winnych. Wówczas stosowano kapralskie metody wobec nieposłusznych uczniów, toteż Erwin otrzymał solidne lanie, a poszkodowany nauczyciel wytargał go za ucho. Erwin wrzeszczał wniebogłosy: moje ucho, moje ucho! (po niemiecku „Mei Ohr! Mei Ohr!), co brzmiało jak polskie słowo „major”.
Ojciec Erwina, Gustaw miał sklep jubilerski na rogu Narutowicza i Zamkowej, głównej ulicy miasta, po której jeździł tramwaj łączący Pabianice z Łodzią. Gustaw zajmował się też przez pewien czas naprawą i sprzedażą rowerów. Erwina pociągała przede wszystkim technika. W latach 30. odbywał służbę wojskową w wojsku polskim. Podczas wyjazdów z młodzieżą i chórami baptystów poznał Elsę Strey, z majątku Rybitwy niedaleko Warszawy. Po ślubie, w czerwcu 1934 r. małżonkowie zamieszkali w domu przy Narutowicza. Rodzice Erwina wraz z siostrami Hertą i Gertrudą przeprowadzili się do letniego domku przy ulicy Wiejskiej. 30 kwietnia 1935 r. urodził się syn - Norbert Horst.
Dysponując posagiem żony Erwin planował powiększenie sklepu jubilerskiego, a także chciał sprzedawać motocykle. Inwazja niemiecka pokrzyżowała te zamiary, chociaż początkowo wszystko szło pomyślnie. Schererowie we 1940 r. otwarli większy sklep przy Zamkowej 20, nadal w tej samej narożnej kamienicy. Utworzyli warsztat naprawy rowerów i motocykli. Przeprowadzili się do większego mieszkania na drugim piętrze. Hugo, mąż siostry Erwina uruchomił warsztat samochodowy na Dużym Skręcie i zamierzał zaprosić go do współpracy.
W 1942 r. Erwin został powołany do Wehrmachtu. Nie udało się mu uzyskać odroczenia, ze względu na prowadzony warsztat, który zakwalifikowano do kategorii „przemysłu obronnego”, ponieważ nie wstąpił do partii nazistowskiej. Podstawowe szkolenie odbył w Esslingen, obok Stuttgartu. Jesienią 1942 r. Else, która sama prowadziła sklep, odbyła podróż „biznesową”. Zabrała Norberta i pojechała do Breslau, Chemnitz, Drezna, Nürnbergu (centrum produkcji zabawek) oraz do Erwina w Esslingen. Tam Norbert otrzymał od dzieci przydomek „Rundfunksprecher”(spiker radiowy). Rówieśnicy mówili lokalną odmianą niemieckiego (schwabisch), trudną do zrozumienia przez małego pabianiczanina, który przekonywał, że mówi tak jak osoby występujące w radiu. Kiedy wychodził przed dom, dzieci wołały na niego Rundfunksprecher.
Erwin stacjonował w Dreźnie, a następnie w Warszawie. Służył w jednostce aprowizacyjnej. Norbert pamięta, że ojciec przyjeżdżał do Pabianic na przepustki i przywoził mu znaczki pocztowe polskiego podziemia. W sierpniu 1944 r. jednostka Erwina została ewakuowana z Warszawy. 5 sierpnia 1944 r. Erwin zatelefonował do żony z dworca kolejowego w Łodzi. Nie wiedział dokąd udaje się jego pododdział.6 sierpnia Else otrzymała telegram podpisany przez dr. Voigta: maż zmarł w wyniku odniesionych ran, pogrzeb we wtorek o godzinie 15 w Tomaszowie Mazowieckim. Else dostała także drugi telegram, który stwierdzał, że przyczyną zgonu był wyrostek robaczkowy. Else pojechała na pogrzeb. Nie pozwolono jej odkryć trumny, otrzymała obrączkę małżonka i parę drobiazgów osobistych. Dowiedziała się od kolegów męża, iż pociąg zaatakowali partyzanci. Erwin zginął podczas strzelaniny. Latem 1944 r. Norbert wraz z kuzynkami Christą i Astrid oraz babcią Scherer i ciotką Hertą był ewakuowany na wieś niedaleko Glogau. Norbert nie mógł uczestniczyć w pogrzebie swojego ojca.
Po wojnie Norbert Horst Scherer znalazł się w Pabianicach, posługiwał u pana Zagórowskiego. Zachował w pamięci tego mężczyznę, który zachęcał go do picia alkoholu. W styczniu lub lutym były urodziny Zagórowskiego. Tkacze zakupili doniczkę kwiatów. Wręczał ją Norbert. Wzruszony Zagórowski zaprosił wszystkich na wódkę. Wódka była spożywana w polskim stylu, czyli kieliszek i zakąska, i tak bez końca. Norbert wolał zakąski. Nie podobało się to Zagórowskiemu. Norbert, choć dziecko jeszcze, miał najpierw wypić kieliszek wódki i dopiero wtedy sięgnąć po zakąskę. Norbert późno w nocy rozpoczął powrót do domu. Zagórowski mieszkał na starym mieście, a kwatera Norberta była daleko. Po drodze minął zamarznięty staw przeciwpożarowy. Na lodowej tafli wykonał kilka niezbyt udanych figur łyżwiarskich. Ocknął się na chodniku, w ręku trzymał kawałek chleba. Prawdopodobnie jakaś dobra dusza, widząc zagłodzone dziecko zostawiła przy nim chleb. Przez następne kilka dni Norbert chorował, pił tylko przegotowaną wodę. Kiedyś Zagórowski zabrał Norberta na rynek do Łodzi. Kupił bułki i śledzia. Obgryzł rybę i jej resztkę dał dziecku do jedzenia. Norbert poczuł się obrażony. Nie chciał pracować u Zagórowskiego.
Else, matka Norberta przebywała przez kilka miesięcy w obozie pracy przy ulicy Kaplicznej w Pabianicach. Pewnego dnia poszła wieść, że pracownicy przymusowi zostaną przewiezieni do osławionego obozu Łódź-Sikawa. Else nie chciała jechać do obozu w innym mieście. Na szczęście znała dziewczynę pracującą w biurze fabryki-obozu, która powiedziała, że, jeśli Elsa nie znajdzie się na pierwszej lub ostatniej stronie listy osób przeznaczonych do wywiezienia, które to strony są ostemplowane przez władze polskie i radzieckie, to ona przepisze środkową stronę, pomijając oczywiście nazwisko Elsy. Udało się, jej nazwisko było na środkowej stronie listy. Pozostała w obozie fabrycznym w Pabianicach.
Szczęście dopisało jej ponownie, gdy jeden z dyrektorów fabryki pan Kołacz potrzebował gospodyni domowej i wybór padł na Elsę. Żona dyrektora zauważyła, że Elsa potrafi szyć. Nalegała, żeby pracowała u niej na stałe. Po kilkunastu tygodniach zezwolono jej na wieczorne i niekiedy niedzielne wizyty u teściów. Mogła się wtedy zobaczyć z Norbertem. Dozorca w domu zajmowanym przez dyrektora polubił Elsę i poznał także jej syna. Miał dostęp do stołówki fabrycznej, obiecał więc, że wieczorem będzie zostawiał w bramie menażkę z zupą dla Norberta.
Elsa była trochę diabelskim nasieniem. Pani Kołacz otrzymała dwie gęsi. Kazała je intensywnie karmić, myśląc zapewne o smakowitych wątróbkach. Elsa przekarmiła gęsi, które przedwcześnie zakończyły swój żywot. Dyrektorowa chciała je wyrzucić na śmietnik. W rezultacie znalazły się na stole u Schererów.
W Polsce zaraz po wojnie ukazywało się wiele gazet. Każda partia wydawała kilka tytułów. Gazeta była tania, kosztowała mniej niż bułka. Dlatego też pabianiczanie kupowali sporo prasy. Harry Trautmann wraz z bratem, chłopcy w wieku Norberta, prowadzili sprzedaż gazet na rogu ulicy. Norbert przyłączył się do nich. Zaczął sprzedawać pod urzędem. Gdy Trautmannowie wyjechali do Niemiec, Norbert przejął od nich interes. „Budynek Norberta” miał okienka piwniczne. W jednym z nich trzymał gazety. Później dziadek przyniósł dwie skrzynki, które służyły jako siedzisko i lada. Powstał swoisty kiosk. Sprzedaż ruszyła pełną parą. Dziadkowie zastępowali Norberta w „kiosku”, gdy ten sprzedawał gazety przed kościołem i podczas meczów piłkarskich lub w tramwaju. Obowiązywał zakaz sprzedaży w tramwajach. Jednak Norbert zaprzyjaźnił się z konduktorami, mogli przeglądać za darmo gazety, przymykając oko na działalność młodego człowieka. Norbert musiał jedynie uważać na kontrolerów. Gdy ich spostrzegł, wyskakiwał z pędzącego tramwaju.
Norbert Horst Scherer wyjechał do USA. W 1957 r. ożenił się z Christą Anjo-Marią Fuerhoff. W Detroit przyszli na świat jego synowie Peter Michael i Marc Walter. Ożenił się ponownie w 1987 r. z Delores Jean Kowal. Uroczystość odbyła się w Sheraton Oaks Hotel, Novi, Michigan.
Do Pabianic i okolic pierwsi osadnicy niemieccy trafili w latach 1793-1807, o czym pisze Maksymilian Baruch w artykule „Kolonie niemieckie w obrębie dawnej włości pabianickiej” zamieszczonym w książce „Pabjanice, Rzgów i wsie okoliczne: studia i szkice historyczne z dziejów dawnej włości kapituły krakowskiej w sieradzkiem i łęczyckiem”, Pabjanice 1930.
Ostatnią okupację niemiecką poprzedziły inne fale germanizmu zalewające kraje polskie, a w szczególności ziemię sieradzką i łęczycką wraz z położonymi w nich dobrami pabjanickiemi. W pierwszej połowie XVIII w., w czasie wojny domowej stronników Augusta II i Stanisława Leszczyńskiego, wojska saskie plądrowały naszą włość kapitulną, jakby w nieprzyjacielskim znajdowały się kraju. Następnie w 1773 r., podczas konfederacji Barskiej, konsystowało w Pabjanicach wojsko pruskie, którego potrzeby miasto zaspokajać musiało.
Były to poniekąd zwiastuny ostatecznego zaboru. Nadszedł rok 1793 i wojska pruskie zagarnęły obszar Polski aż po Pilicę.
Zajętą przez nie część rozszarpanej Rzeczypospolitej przezwano Prusami Południowymi (Süd – Preussen). Zabór ten trwał aż do utworzenia Księstwa Warszawskiego (1807). Okres 13 –letni aż nadto wystarczał niemieckiemu najeźdźcy do zapuszczania korzeni w zdobytym przemocą kraju, do zorganizowania nowej administracji i do zasiedlania polskiej ziemi przybyszami z Vaterlandu.
Dobra pabianickie, uprzednio włość kapituły krakowskiej, leżały w owych Prusach Południowych i zabrane na rzecz skarbu pruskiego, stanowiły dominium, którego zarząd był w Łaznowie, siedlisku władzy administracyjnej okręgu czyli ówczesnego amt’u.
Pruski system kolonizacyjny pilnie był stosowany. Po upływie jednego dziesięciolecia w mieście Pabjanicach i w 27 wsiach, w promieniu dwu mil od tego miasta, przemieszkiwało 199 rodzin niemieckich, ogółem 1000 dusz. Byli to gospodarze rolni, którym rząd pruski nadał grunta bądź na własność, bądź na prawach wieczysto czynszowych. Niemcy ci osiadali grupami: jedni w lasach, które trzebili i karczowali, drudzy na pustych gospodarstwach chłopskich. Najliczniej osiedli w mieście Pabjanicach i we wsi Pawlikowicach. Istniały także osady niemieckie w Chechle i Rydzynach. Akta 1797 r. wymieniają także kolonie „Pawlikowice Olędry” i „Rydzyny Olędry” (od wyrazu niemieckiego: Hauländer – karczownicy). Pod koniec panowania pruskiego założone zostały kolonie: Ettingshausen i Hochweiler.
Gdy po zawarciu pokoju w Tylży (1807) fala pruska odpłynęła z powrotem, koloniści niemieccy na ogół biorąc, pozostali we włości pabianickiej, a założone kolonie zachowały nie tylko obcą ludność, lecz i nadane im przez rząd pruski nazwy. Tak było aż do roku 1820. Wówczas to nastąpiło odniemczenie nazw, a to na podstawie rozporządzenia Komisji Wojewódzkiej, które przytaczamy tu w całości z Dziennika Urzędowego Województwa Kaliskiego, nr 28 z r. 1820.
„Komissya Woiewództwa Kaliskiego.
Doprowadzając do skutku Reskrypt Komissyi Rządowy Przychodów i Skarbu z dnia 27 Maia r. b Nro 21445/3186 oparty na Postanowieniu Xięcia Namiestnika Królewskiego w dniu 2 Maia r. b. wydanem, mocą którego nazwiska niewłaściwie przez zeszły Rząd Pruski koloniom w Dobrach Skarbowych znayduiącym się, bez względu na dawne Nomenklatury niektórych pomnieyszych realności, uroczysk, zarośli i t. p. nadane, znoszą się, i maią przybrać właściwe nazwiska dawne tych mieysc, na których później założone zostały – w rozwinięciu więc takowego Postanowienia podaie Komissya Woiewódzka do wiadomości publiczney tak Dzierżawcom Dóbr Rządowych, Woytom Gmin, Burmistrzom Miast, iako i każdemu komu o tem wiedzieć należy, iż nadane przez zeszły Rząd Pruski koloniom niewłaściwe nazwiska odtąd zmieniają się podług ich właściwych Nomenklatur, iakie za dawnego Rządu Polskiego nosiły, przywracają się i podług tych nazywane będą, iako to: Koenigsbach – Bukowiec, Ettingshausen – Starowa Góra, Hochweiler – Markówka etc.
Uwiadamiaiąc Komissya Woiewódzka o ninieyszey zmianie nazwisk koloniów, poleca iaknaymocniey Dzierżawcom Dóbr Rządowych, Woytom Gmin i Burmistrzom miast dopilnowania, ażeby odtąd wszelkie kolonie podług teraz nadanego im nazwiska nazywano, by te w ciągłe używanie weszły.
Działo się w Kaliszu dnia 3 m-ca czerwca 1820 r. „
Rząd Królestwa Polskiego, chroniąc wieś przed zbytnim napływem żywiołu niemieckiego, nie żywił jednakże w tym względzie obaw w stosunku do ludności miejskiej. Jakoż w zamiarze zaszczepienia w kraju przemysłu włókienniczego tenże rząd sprowadza z zachodu tkaczy i przędników, nadając im szczególne ulgi i przywileje.
Terytorjum Nowego Miasta w Pabjanicach, utworzonego w r. 1823 z gruntów pofolwarcznych, podzielono na 202 place i 107 ogrodów, które tytułem wieczystej dzierżawy rozdano przybyszom niemieckim z Prus, Czech i Saksonii. Ten plan kolonizacyjny okazał się celowy i od owego czasu datuje rozkwit przemysłu tkackiego w Pabjanicach, podczas gdy rodzimy żywioł polski pod względem narodowym nie uległ wpływowi obcej kultury niemieckiej. W odrodzonej Polsce widzimy raczej pożądany wpływ języka i kultury polskiej na potomków owej ludności napływowej.
Po niemieckich rolnikach przybyli niemieccy tkacze. Pisze o nich Israel Joshua Singer w powieści „Bracia Aszkenazy”(1935).
Po piaszczystych drogach, prowadzących z Saksonii i Śląska do Polski – przez lasy, wsie i miasteczka, zburzone i spalone po wojnach napoleońskich, ciągnęły jeden za drugim wozy pełne mężczyzn, kobiet, dzieci i dobytku.
Polscy chłopi pańszczyźniani zatrzymywali swoje pługi w środku pola i osłaniając dłońmi oczy przed słońcem i kurzem, gapili się rozszerzonymi niebieskimi oczyma na ciągnące wozy i ludzi. Chłopki opierały się rękoma na motykach i zsuwały z głowy czerwone chustki, aby móc lepiej widzieć. Lnianowłose dzieci w samych tylko grubych, zgrzebnych koszulach wybiegały razem z psami z lepianek przed plecione, wiejskie płoty i witały przejeżdżających krzykiem i wrzaskiem. A przed drzwiami wiejskich karczm stały żydowskie bachorki o czarnych, kręconych pejsach, z tałescycesami, zwisającymi na podartych porciętach i wybałuszonymi, czarnymi, zdziwionymi oczyma patrzyły na wozy, które ciągnęły w długim szeregu, powoli i ustawicznie.
- Mama! – wołały do swoich matek, karczmarek – chodź zobaczyć, mama!
Dziwne to były wozy i ludzie, którzy przejeżdżali przez polskie drogi. Wozy nie były ani wielkopańskie, ani wiejsko-drabiniaste o dwóch wąskich i długich drabinach po bokach, ani żydowsko-furmańskie z połatanymi bokami i wiadrami zwisającymi u podwozia, ani pocztowo-dyliżansowe, zaprzężone w czwórkę koni i z trębaczem na koźle. Także konie przy wozach miały inna uprząż, o wielu skórkach, paskach i rzemieniach, czego w Polsce nie widywano. A ludzie, którzy jechali na tych wozach, byli zupełnie inni niż miejscowi.
Wozy były rozmaite. Jedne szerokie, na ciężkich, wysokich kołach, zaprzężone w parę dobrych koni. Inne lekkie, sklecone byle jak, ciągnione przez jedną szkapinę. Inne znów jakby całe domy, ze ścianami i dachem, takie, w jakich jadą wędrowni komedianci i cyrkowcy; inne wreszcie o krytej płótnem budzie, takie, jakich używają Cyganie. Pomiędzy wozami przewijały się również małe wózki, zaprzężone w dwa duże psy, lub ciągnione przez mężczyznę i kobietę, a popychane z tyłu przez dzieci.
Podobni do wozów byli ich właściciele. Na wozach-domach leżeli rozwaleni tłuści i brzuchaci Niemcy, o jasnych brodach, golonych z przodu, a rosnących na szyi, z fajkami w gębach i zegarkami w kieszeniach. Koło nich krzątały się opasłe Niemki, w czepkach na głowach i w drewnianych sabotach na czerwonych, wełnianych pończochach, opinających grube łydki. Ich wozy były pełne dobytku, pościeli, odzieży, sztuk sukna, oleodrukowych portretów niemieckich królów i zwycięskich bitew, a poza tym zawierały jeszcze koniecznie Biblię i po kilka modlitewników. Gęsi, kury i kaczki nie przestawały gdakać i gęgać w kojcach. Króliki i morskie świnki skakały, piszcząc i kwicząc w klatkach wyłożonych sianem. A na zewnątrz, przywiązanych sznurami do tyłu wozów, kroczyło po kilka krów- ciężkich, wielkich i o pełnych wymionach.
Właściciele mniejszych wozów byli tacy chudzi i spracowani jak ich szkapiny, wlokące się po wyboistych drogach z opuszczonymi aż ku ziemi łbami. Jeśli z tyłu postępowała krowa, to była chuda i niedojona. Na wozach siedziały tylko małe dzieci. Rodzice i starsze rodzeństwo szli obok, popychali koła i popędzali konia.
Zabiedzeni, zgłodniali i bosi byli ci najubożsi, którzy sami ciągnęli swoje małe wózki, albo zaprzęgli do nich psy. Prócz dzieci i niepokaźnych zawiniątek wieźli kilka kur i królików. Rzadko który posiadał jeszcze kozę. Kobiety na równi z mężczyznami ciągnęły wózki.
Wszyscy jednak wędrowcy, bogaci czy ubodzy, wieźli jedną rzecz taką samą, a mianowicie drewniany tkacki warsztat, sporządzony z gładkich drewienek i deszczułek, i powiązany sznurkami.
- Niech będzie pochwalony! – witali przejeżdżających chłopi i chłopki. – A dokąd to jedziecie, ludzie?
Wędrowcy nie odpowiadali na pozdrowienia, ani nie mówili dokąd jadą.
- Guten Tag! – burczeli – Grüss Gott!
Chłopi nie rozumieli i spluwali ze złości.
- Tfu! Poganie! – żegnali się krzyżem – nie rozumieją katolickiej mowy.
Natomiast żydowscy karczmarze potrafili się porozumieć z obcymi. Zapraszali ich po żydowsku, aby się zatrzymali i odpoczęli w karczmach. Ale przejezdni odmawiali. Żaden z nich nie wypił ani kwaterki okowity, jak to zwykli czynić polscy chłopi. Wszystko, czego im trzeba było, wieźli ze sobą, nocowali na swoich wozach i nie wydali w podróży ani grosza.
Byli to tkacze z Niemiec, a po części z Moraw, jadący do Polski, aby się tu osiedlić.
Bo w Niemczech było dużo ludzi, a nie było chleba. W Polsce zaś było dużo chleba, a nie było sukna. Chłopi przędli sobie sami zgrzebne płótna z lnu. Ale ludzie z miast, ubierający się w suknie z bawełnianych, wełnianych i jedwabnych tkanin musieli kupować zagraniczne towary. Całe zapotrzebowanie kraju na suknie dla ludności i na umundurowanie dla armii zaspakajali Żydzi, sprowadzając sukna z zagranicy, przeważnie Wisłą z Gdańska. Pieniądz nie pozostawał w kraju. Więc wysłano z Polski do Niemiec agentów, którzy namawiali niemieckich tkaczy, aby przybywali do Polski, gdzie im obiecano darmową ziemię na osiedlenie, gdzie będą mogli dobrze sprzedać sukienne towary, które utkają, i gdzie będą mieli chleba do syta.
A tkacze, będący pół chłopami, zabrali ze sobą do nowego kraju całe swoje mienie i dobytek, wszystko co posiadali: od kury do kota, od rózgi dla karcenia dzieci do kądzieli, od harmonijki dla wygrywania przy święcie do sochy i pługa dla uprawy roli. Na lepszych, dostatniejszych wozach, jechali za nimi z żonami, dziećmi ubrani w długie szaty pastorzy, aby w obcym, katolickim kraju utrzymać w protestanckiej wierze swoje owieczki, i aby wychowywać dzieci i młodzież w wierze i posłuszeństwie wobec Boga i cesarza.
Przybysze ciągnęli do okolic nizinnych, w stronę Warszawy, ku obszarom od Żyrardowa do Kalisza, od Pabianic i Zgierza po Piotrków. (…)
Israel Joszua Singer (1893 Biłgoraj – 1944 Nowy Jork) – pisarz, dramaturg, dziennikarz, brat noblisty Isaaca Bashevisa Singera.
Więcej informacji na temat niemieckich imigrantów w Pabianicach zawiera książka E. Kissa „Pabianitz: Geschichte des Deutschtums …”
Pabianitz: Geschichte der Deutschtums einer mittelpolnischen Stadt und ihrer Umgebung
Franciszek Wasilewski w Biuletynie Nauczycielskim nr 13/2003 opublikował „Historię Szkoły Powszechnej nr 9 w Pabianicach”, znanej także jako „szkoła niemiecka”.
W roku 1835, na prośbę ludności wyznania ewangelickiego nowo osiadłej w Pabianicach, Rząd Gubernialny w Kaliszu wydał zezwolenie z dnia 8 czerwca 1839 roku nr DG 26705 na otwarcie szkoły elementarnej wyznania ewangelickiego z niemieckim językiem nauczania. Szkoła Ewangelicka (tak się nazywała w aktach) od początku swego istnienia mieściła się przy ulicy Zamkowej w domu parafialnym przeznaczonym dla pastora. Pomieszczenia przeznaczone na szkołę były małe i nie mogły pomieścić wszystkich uczniów. Część z nich musiała stać między ławkami i w sieni. Nauczycielem był kantor, któremu wypłacano z kasy miejskiej połowę pensji nauczycielskiej. W latach 1838-42 kantorem i nauczycielem był Ernest Szubert, lat 29, mający 5 lat stażu w zawodzie nauczycielskim. Szkoła przyjmowała dzieci nie tylko z miasta, ale i z okolicznych wsi: Jutrzkowic, Karnyszewic, Piątkowiska, Rypułtowic i Czyżeminka. Dzieci zapisanych do szkoły zawsze było więcej niż do niej uczęszczało, obowiązku szkolnego nie było. Napływ dzieci do szkoły był duży. W 1862 roku nauczycielem był Leopold Engel, pełniący jednocześnie funkcję kierownika szkoły niedzielno-rzemieślniczej otwartej w tym budynku. Drugim nauczycielem był Gustaw Kuba. W roku 1885 szkoła przeniosła się do budynku własnego przy ul. Zamkowej 6. W budżecie kasy miejskiej w latach 1866/67 przeznaczono dla szkoły dwa etaty nauczycielskie w wysokości 170 i 150 rubli. W roku 1885, kiedy to wydzielono szkolę żydowską z katolickiej, szkoła Ewangelicka otrzymała nazwę Jednoklasowej Szkoły Początkowej nr 2 w Pabianicach (nr 1 otrzymała szkoła katolicka).
Numerem 2 szkoła posługiwała się aż do 31 grudnia 1904 roku. Z nowym 1905 rokiem została podniesiona do stopnia wyższego i nosiła nazwę Dwuklasowa Szkoła Podstawowa Ogólna nr 1 w Pabianicach.
Do szkoły początkowej nr 2, chociaż była z niemieckim językiem wykładowym, uczęszczały także dzieci innych narodowości: rosyjskiej i polskiej. W roku 1899 na 344 uczniów 19 było wyznania katolickiego. W latach 1902/03 na 388 uczniów 25 było pochodzenia rosyjskiego i 3 polskiego.
Szkoła po roku 1905, już jako dwuklasowa, realizowała pięcioletni program nauczania w języku niemieckim. W roku szkolnym 1912/13 nauczycielami szkoły byli: Bertold Szulc (jako starszy), J. Potiechin, Połow, Tuld. Spis dzieci w latach 7-14 dokonany w marcu 1918 roku wykazał, że na terenie miasta Pabianic jest 278 dzieci pochodzenia niemieckiego, w tym czasie uczęszczało 206 dzieci, czyli 74,7%.
W roku 1918 Kurator Okręgu szkolnego w Łodzi dotychczasowej Dwuklasowej Szkole Początkowej Ogólnej nr 1 zmienił nazwę na Publiczną Szkołę Powszechną nr 9 w Pabianicach. Nazwa ta przetrwała do 1 września 1939 roku. Była szkołą 7-klasową. W roku 1937 otrzymała nazwę III stopnia. Była nadal z niemieckim językiem wykładowym.
Warunkiem przyjęcia dziecka do szkoły nr 9 było złożenie na piśmie przez jednego z rodziców następującej deklaracji: „ Podpisana (ny) niżej, zamieszkała (ły) w….. ul…… oświadcza, że językiem ojczystym niżej wymienionego dziecka … jest język niemiecki i wyrażam życzenie, żeby dziecko otrzymało naukę w publicznej szkole z niemieckim językiem nauczania”.
W latach 1917-1926 w swym budynku Szkoła nr 9 (Zamkowa 6) mieściła Szkołę Powszechną nr 10 również z niemieckim językiem nauczania. Szkoła Powszechna nr 10 w latach 1913-1917 zajmowała całkowicie budynek szkoły polskiej przy ul. Długiej 68 (Pułaskiego 24). Polecenie przyjęcia Szkoły nr 10, noszącej w 1917 roku numer 3, z ul. Długiej z dniem 1 września 1917 wydał magistrat m. Pabianic pismem z dnia 25 sierpnia 1917 roku.
W okresie międzywojennym Szkoła nr 9 wynajmowała również izby lekcyjne od Niemieckiego Stowarzyszenia Gimnazjalnego przy ul Legionów 60 (Partyzancka).
Kierownikami szkoły byli: Ludwik Wołosz, Bertold Szulc, Leopold Gilde, Karol Trojanowski – ppor. Rezerwy powołany do wojska w 1939 roku, internowany w Kozielsku, zamordowany w Katyniu w 1940 roku.
Nauczyciele szkoły w 1938/39 roku: Karol Trojanowski, Elzbieta Bernolt, Edmund Bernolt, Leokadia Kneblewska, Jan Kalis, Joanna Wittych, Oskar Woltersdorf, Bronisław Trojanowski, Eryk Lembke – pastor.
Wyniki klasyfikacji w szkole
Rok 1937/38
Uczniów zapisanych 383
promowanych 346
niepromowanych 37
W czasie okupacji niemieckiej budynek szkoły zajmowała administracja niemiecka na biura. Po wyzwoleniu, 15 lutego 1945 roku rozpoczęła działalność jako Szkoła nr 9, ale już z polskim językiem nauczania. W roku 1948 została przeniesiona na ul. Partyzancką 56, gdzie znajduje się do tej pory.
***
W 23. numerze Nowego Życia Pabianic na niedzielę z 2001 roku ukazał się tekst Józefa Rzepkowskiego o „Dobrym, odważnym Niemcu”.
Teodor Dresler to jeden z wielu Niemców, którzy przed wojną mieszkali w Pabianicach. Mieszkał we własnymi siłami wybudowanym domu przy ul. Tkackiej, pracował w „giserni”. Na to, aby ukryć przed okupantem sztandar z herbem miasta, nie było stać Polaków. Było takie zebranie ważnych miejskich osobistości z prezydentem, podczas którego zastanawiano się gdzie ukryć sztandar. Nikt nie chciał się tego podjąć ze względu na ogromne ryzyko. Umówiono się, że ten, kto się zdecyduje, wyjmie po prostu sztandar ze specjalnie otwartej gabloty w magistracie. Mijały długie dni, a sztandar tkwił na swoim miejscu.
Z gabloty wyjął go dopiero Niemiec, Teodor Dresler. Starannie ukrył sztandar przed swoimi rodakami. Okupujący Pabianice Niemcy długo go poszukiwali, chodzili za informacjami o osobach, które mogły przechowywać sztandar. Na próżno.
Po wojnie pan Dresler zareagował na apel władz i odniósł sztandar do ratusza. Przyjął podziękowania, a już za kilka tygodni ogromny cios – władza ludowa postanowiła wysiedlić Niemca z jego domu przy Tkackiej. Na mocy odgórnego rozkazu rozprawiano się tak ze wszystkimi Niemcami. Nie robiono wyjątków nawet dla bohaterów, np. dla człowieka, który miał więcej odwagi niż niejeden Polak, który dla Pabianic narażał życie.
Teodor Dresler zmarł w lokatorskim mieszkaniu przy Pięknej. Rozżalony, opuszczony, kompletnie załamany.
****
Wielu pabianiczan pochodzenia niemieckiego było szykanowanych przez nazistów. Jednym z nich był Józef Szulc.
Urodził się 1 października 1888 r. w Mościcach nad Bugiem w spolszczonej rodzinie wyznania ewangelickiego. Jego ojcem był pastor Edmund Schultz, a matką Natalia z Biedermannów. Józef po ukończeniu gimnazjum w Warszawie rozpoczął studia medyczne w Dorpacie (obecnie Tartu w Estonii). Dyplom lekarza uzyskał w 1912 r. W czasie I wojny światowej pracował jako lekarz w armii rosyjskiej, a w latach 1919-1920 w Wojsku Polskim. Tutaj w szpitalu wojskowym nr 202 poznał swoją przyszłą żonę, sanitariuszkę Reginę Pankowską.
W 1926 r. dr Szulc został zatrudniony w Pabianicach w Ubezpieczalni Społecznej. Na terenie miasta znany był z działalności społecznej. Opiekował się sportowcami i prowadził kursy PCK. Razem z żoną organizował pomoc dla rodzin niezamożnych.
Podczas okupacji namawiano go do przyjęcia volkslisty. Mimo szykan i gróźb ze strony władz hitlerowskich, odmawiał. W lutym 1944 r. aresztowano go wraz z rodziną i po kilkumiesięcznym pobycie w łódzkich więzieniach wywieziono do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen. Następnie, wycieńczony i chory, trafił do Mauthausen. W ostatnim roku wojny przebywał w obozie izolacyjnym przeznaczonym do likwidacji. Wyzwolenia przez wojska amerykańskie doczekał w Gusen.
Po zakończeniu wojny wrócił do Pabianic, gdzie spotkał się z rodziną. W swoich wspomnieniach napisał: „Mimo nadmiaru szczęścia, jakie spotkało mnie w Pabianicach – zastałem wszystkich całych i zdrowych – nie mogę odzyskać chęci do życia.(…) Oprócz spotkania najbliższych uzyskałem jeszcze jedną nagrodę – ten prawdziwy szczery i życzliwy uśmiech wielu, wielu znajomych w Pabianicach, z jakim spotykali mnie na ulicach Pabianic po powrocie z obozu. Tak spotykali mnie ci wyżej postawieni, ale i ci mali, ten szary człowiek. A byłem wtedy, tak jak i oni, szarym człowiekiem, z wyglądu dziadem. Widocznie widzieli we mnie symbol trwania, symbol wiary w jutro”.
Józef Szulc, mimo że nie odzyskał już sił i zdrowia, pracował jako lekarz zakładowy i szkolny. Po ciężkiej chorobie zmarł 11 września 1950 r. (NŻP na niedzielę, nr 34/2000 r.)
Losy doktora Szulca przybliżył także Robert Adamek w NŻP na niedzielę, nr 8/2005 r.
Z obozem w Gross –Rosen związane są losy pabianickiej rodziny Szulców pochodzenia niemieckiego, wyznania ewangelickiego. Doktor Józef Szulc (ur. 1888) był synem pastora Edmunda Schultza i Natalii z Biedermannów. Przed wojną był lekarzem Ubezpieczalni Społecznej w Pabianicach. Miał zonę Reginę z Pankowskich oraz dwoje dzieci: Bohdana (ur. 1922) i Halinę (ur. 1926). Szulcowie byli całkowicie spolonizowani, w ich domu wyłącznie mówiło się po polsku. W czasie okupacji władze niemieckie wielokrotnie proponowały im podpisanie Volkslisty. Niestety, za każdym razem dr Józef Szulc odmawiał.
Wreszcie 1 lutego 1944 r. gestapo aresztowało całą rodzinę w ich domu przy Starym Rynku 8. Początkowo wszyscy byli więzieni w Łodzi, a następnie osadzeni w obozach koncentracyjnych: Regina Szulc (lat 47) z 18-letnią córką Haliną w Ravensbrὕck, natomiast Józef w wieku 56 lat w czerwcu 1944 r. został wywieziony razem z 22-letnim Bohdanem Szulcem do Gross-Rosen, gdzie otrzymał nr 46686, a jego syn -46683. W swoich wspomnieniach tak pisał o pierwszych dniach w obozie koncentracyjnym: „Przyjazd do Gross Rosen. Przyjęcie brutalne, bicie po twarzy bez powodu, dzikie gwałtowne golenie całego ciała, zwykły postój na dworze nago po myciu. Wszystkie rzeczy osobiste, również obrączki zabierają – wydają pasiaki obozowe. Zapędzają mnie do zwyklej pracy (…) do noszenia kamieni z kamieniołomów, do niwelacji lub do kuchni do skrobania kartofli”.
Józef Szulc przebywał w bloku nr 21, natomiast Bohdan w bloku nr 10. W Gross Rosen rozstał się z synem, który został na początku lipca wywieziony do obozu Oranienburg-Sachsenhausen koło Berlina. Zaraz potem Józef zaczął chorować. Po odzyskaniu sił na tzw. rewirze , pracował jako lekarz w bloku Siemensa. Myślał często o losach jego najbliższej rodziny. Z Gross-Rosen wysłał listy do zony Reginy, więzionej wtedy w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. Zachowały się dwa pisane 28.10. -4.11.1944 i 17.12.1944 r.
W czasie likwidowania obozu przed zbliżającymi się wojskami radzieckimi w lutym 1945 r. Józef Szulc został wraz z innymi więźniami wywieziony z Gross-Rosen do Mauthausen. Tak oto wspomina ewakuację: ”Luty. Pierwszy transport do Buchenwaldu. Następny transport 7 II rzekomo również do Buchenwaldu, odjeżdża blok Siemensa – więc ja też (…). Po chwili odmarsz do toru kolejowego. Ładowanie po 120-130 ludzi do otwartych wagonów towarowych. Jesteśmy tylko w pasiakach obozowych. Odjazd przy wyraźnych odgłosach artylerii frontowej (,…) trzymam się kurczowo wyciągniętą ręką o górną krawędź ściany wagonu. Mijają godziny. Zapada noc i znowu świta, a ja stoję przy ścianie jak skamieniały. Jakaś litościwa dusza daje mi kawałek chleba z konserwami mięsnymi, zjadam ze smakiem i znowu zapadam w półsen, lecz nadal stoję przy ścianie. Znowu noc. Jakaś duża stacja. Może Lipsk? Przy świetle latarni widzę pierwszych umarlaków w kącie wagonu, obok kilku kandydatów na tamten świat. Wszystko razem, na jednej kupie. Szkoda miejsca”. Józef Szulc i jego syn Bohdan wrócili do Pabianic po zakończeniu wojny.
(…) Tragiczny los w Ravensbrὕck spotkał Halinę Wohlfarthównę, nauczycielkę Gimnazjum Żeńskiego im. Królowej Jadwigi w Pabianicach. Urodziła się w 1913 r. w Warszawie w rodzinie wyznania ewangelicko-augsburskiego. Była córką Edwarda i Marii z Hellmanów . W 1936 r. ukończyła Centralny Instytut Wychowania Fizycznego w Warszawie. Do września 1939 r. pracowała jako nauczycielka i komendantka hufca szkolnego Przysposobienia Wojskowego Kobiet w Pabianicach. We wrześniu 1939 r. brała udział w obronie Warszawy jako komendantka obrony przeciwlotniczej i służby sanitarnej na Dolnym Mokotowie. W okresie okupacji była żołnierzem Związku Walki Zbrojnej (ps. „Hala”) i kolporterką pisma „dzień” wydawanego przez Stronnictwo demokratyczne. Za działalność w konspiracji została aresztowana 9 września 1941 r. razem z 20 osobami.
Początkowo była osadzona w więzieniu na Pawiaku, razem z bratem Edwardem. Tutaj wiosną 1942 r. za zgodą władz prowadziła ćwiczenia gimnastyczne na podwórzu oddziału kobiecego. Pewnego dnia podczas gimnastyki jeden z esesmanów zbliżył się do niej, zdjął swą gestapowską czapkę i włożył jej na głowę, nakazując, aby nie przerywała ćwiczeń. Halina Wohlfarth błyskawicznym ruchem zrzuciła z głowy czapkę na ziemię. Gdy esesman kazał ją podnieść, odmówiła. Po długim i ciężkim śledztwie na Szucha 30 maja 1942 r. została z wyrokiem śmierci wywieziona do obozu koncentracyjnego Ravensbrὕck. Przyjechała w tzw. Sondertransporcie (transporcie specjalnym) liczącym 309 więźniarek. Przywiezione kobiety były przeznaczone do likwidacji natychmiastowej lub po uprzednim wykorzystaniu w pracy lub jako tzw. króliki. Halina Wohlfarth otrzymała w obozie nr 11221. Pracowała w fabryce amunicji w Grunenbergu. Do końca się nie poddawała. Prowadziła akcję sabotażową. Często psuła maszyny pod pozorem nieumiejętności ich obsługiwania lub dosypywała do pojemnika z prochem piasek. Organizowała pomoc dla innych więźniarek (np. dostarczała paczki Czeszce Jance Peretjakowicz przebywającej na bloku gruźliczym). Uczyła się angielskiego i pisała wiersze. Miała nadzieję, że przeżyje obóz i doczeka wolności. Tajna organizacja działająca poza obozem stworzyła jej możliwości ucieczki i przerzutu do Danii. Halina jednak nie skorzystała z niej, wiedząc, że za jej wolność zapłacą natychmiast współwięźniarki. Po dwuipółrocznym pobycie w obozie została rozstrzelana w wieku 32 lat 5 stycznia 1945 r. w ostatniej obozowej egzekucji razem z czterema koleżankami z Warszawy.
Tak o jej śmierci wspominała więźniarka Ravensbrὕck, Wanda Półtawska: „ (…) rozstrzelano śliczną dziewczynę o złotych jak miód oczach. Halinka Wohlfarth pisała wiersze i była cały czas promienna. Wiedziała o tym w przeddzień i my wszystkie wiedziałyśmy, ale nie miałyśmy odwagi mówić do niej. Co można powiedzieć młodej kobiecie, która wie, że ją jutro zabiją? Była bardzo spokojna i bardzo blada. Narastała w nas głucha wściekłość – teraz umierać? W 1945 roku?
Po zakończeniu wojny symboliczny nagrobek Halinie Wohlfarth wzniesiono na cmentarzu ewangelickim w Warszawie.
****
W „Martyrologii duchowieństwa ewangelickiego w Polsce w czasie II wojny światowej” czytamy: Aresztowania nie ominęły również pastorów narodowości niemieckiej w Polsce. Z pięciu aresztowanych ks. Gustaw Berndt miał zakaz powrotu do parafii w Łodzi i objął stanowisko II proboszcza w Pabianicach; ks. Juliuszowi Dietrichowi zabroniono kontaktów z byłymi parafianami; ks. Leopold Schmidt z Konstantynowa otrzymał zakaz pochówku w Konstantynowie z natychmiastowym nakazem opuszczenia miasta (pochowany w Pabianicach w 1943 r.); ks. Juliusza Horna, ostatniego przedwojennego pastora w Pabianicach, mieszkającego obecnie w Hamburgu, skazano na front za włączenie do nabożeństwa modlitwy za uwięzionych.
****
W 1998 r. Muzeum Miasta Pabianic zorganizowało wystawę „Krusche, Ender, Kindler. Królowie bawełny w Pabianicach XIX-XX w.”. We wstępie do katalogu wystawy Urszula Jaros, dyrektor muzeum pisała: U schyłku XVIII wieku Pabianice, bogate i rozwinięte ongiś miasto, w wyniku klęsk spowodowanych wojnami, zarazami, kataklizmami żywiołów spadło do poziomu niewielkiej mieściny o wiejskim charakterze, liczącej 482 mieszkańców. Ta mała, uboga mieścina nie była przedmiotem zainteresowania władzy pruskiej administrującej miastem po kolejnym rozbiorze Polski. Rozważano nawet odebranie Pabianicom praw miejskich. Zachodnia granica miasta kończyła się na prawym brzegu Dobrzynki.
Dopiero wiek XIX zrodził korzystne dla Pabianic warunki. W wyniku zmian politycznych jakie miały miejsce w Europie na początku XIX wieku Pabianice znalazły się w granicach Królestwa Polskiego, utworzonego w 1815 roku na mocy traktatów wiedeńskich.
W pięć lat później, podniesione do rangi osady przemysłowej w pełni wykorzystały szansę jaką był plan kolonizacji przemysłowej. Do Pabianic zaczęli napływać osadnicy-tkacze, sukiennicy i prządki z Czech, Saksonii i Śląska. Pabianice, dotąd jednolite pod względem narodowościowym i wyznaniowym, stały się ośrodkiem życia i pracy trzech społeczności: polskiej, niemieckiej i żydowskiej.
W roku 1848 miasto liczyło 4. 128 mieszkańców, z tego 2.245 wyznania katolickiego, 1.416 wyznania ewangelicko-augsburskiego i 467 Żydów..
Od 1823 roku następował planowany rozwój Pabianic. W 1824 roku, po lewej stronie rzeki Dobrzynki został wytyczony obszar pod nową osadę fabryczną, wyznaczono nowe granice miasta, niemal dwukrotnie powiększając obszar Pabianic z 7 km kwadratowych do ponad 12 km. kw. Rozpoczęło się wielkie budowanie. Godzi się zauważyć, że zasoby wodne Dobrzynki stwarzały bardzo korzystne warunki dla rodzącego się przemysłu włókienniczego. To właśnie na tym terenie powstało największe pabianickie przedsiębiorstwo, założone w 1826 roku przez Gottlieba Kruschego i rozwinięte przez jego syna Beniamina.
W końcu XIX wieku stały się Pabianice, drugim po Łodzi, ośrodkiem włókienniczym w Królestwie Polskim. Istnienie zakładów produkujących bawełnę i wełnę pociągnęło rozwój innych gałęzi przemysłu, kooperujących na rzecz tych wielkich przedsiębiorstw. Powstał przemysł chemiczny, papierniczy, metalowy, produkowano materiały budowlane, meble.
Ta różnorodność przemysłu była cechą wyróżniającą Pabianice od innych ośrodków i była czynnikiem niezwykle korzystnym w dalszych, także współczesnych losach miasta.
Rozwój przemysłu wywarł znaczący wpływ na rozwój przestrzenny Pabianic, na jego wygląd i architekturę. Spuścizną po XIX wieku jest niezmieniony, istniejący współcześnie układ przestrzenny, wyznaczony traktem bitym fabrycznym (dzisiejsza ul. Zamkowa), zachowany zespół urbanistyczno-architektoniczny Nowego Miasta oraz szereg budynków fabrycznych, mieszkalnych i użyteczności publicznej.
U źródeł sukcesów wielonarodowej społeczności miasta leżała przede wszystkim wielokierunkowa działalność gospodarcza, operatywność, współpraca a także konkurencja. Społeczność ta wspólnie przeżywała lata rozwoju, klęski i nadziei. Także w okresach buntu i zrywów niepodległościowych. To współistnienie i wspólne dzieje były czynnikiem miastotwórczym, wzbogacającym Pabianice tak pod względem materialnym jak i duchowym.
Znaczącą rolę w rozwoju przemysłu wniosła ludność wyznania ewangelicko-augsburskiego. Społeczność ta, w połowie XIX stulecia stanowiła prawie 30% ludności miasta.
Jej najwybitniejszych przedstawicieli reprezentuje wystawa przygotowana przez Muzeum Miasta Pabianic.
Trzy rodziny fabrykanckie – Kruschowie, Enderowie i Kindlerowie, ich udział w budowaniu przemysłu, życiu gospodarczym miasta, ich działalność społeczna i kulturalna są tematem po raz pierwszy podjętym przez naszych historyków i zaprezentowanym na ekspozycji muzealnej.
Dzieje tych rodów oraz najważniejsze wydarzenia z ich życia z podkreśleniem pracy społecznej i kulturalnej na rzecz miasta, zawiera przedstawiony w niniejszym katalogu materiał, którego autorem jest adiunkt pabianickiego muzeum mgr Robert Adamek.
Wypada zaznaczyć, że poza artykułem prof. Kazimierza Badziaka „Kindlerowie w Pabianicach. Aktywność gospodarcza i społeczna” (Pabianiciana R. II, 1993) problematyka przedstawiona na ekspozycji nie doczekała się do tej pory publikacji naukowej.
A przecież wiek XIX i pierwsza połowa XX wieku to okres ważny m. in. ze względu na przemiany ustrojowe oraz procesy zachodzące w rozwoju stosunków ludnościowych w mieście.
Wystawę można uznać za istotny przyczynek do rozpoznania tej problematyki badawczej, zaś materiał opracowany przez R. Adamka za kolejny krok zmierzający do przygotowania pełnej publikacji naukowej na ten temat.
Badając dzieje rodów Krusche, Ender i Kindler, zauważymy wyraźnie wyodrębniające się dziedziny ich wielokierunkowej aktywności. Początkowo skupiali się na tworzeniu i budowaniu warsztatów pracy. Wraz z ulepszaniem maszyn i urządzeń, procesów technologicznych produkcji, modernizacją także w sensie organizacyjnym, angażowali swoje siły i środki w rozbudowę infrastruktury miasta. Zaangażowali się w rozwój gminy ewangelickiej,, uczestniczyli w życiu instytucji społecznych, kulturalnych i sportowych miasta.
Zgromadzony bogaty materiał dotyczący rodów Krusche, Ender i Kindler, w większości pochodzący ze zbiorów Muzeum Miasta Pabianic, obejmuje okres od poł. XIX wieku do II wojny światowej, tj. do końca historii „królów bawełny”.
Nie ma już fabrykantów w Pabianicach, zostali ich potomkowie. Oni uzupełnili wystawę materiałami zaświadczającymi o roli i znaczeniu swoich rodzin w kształtowaniu burżuazji w XIX i XX wieku na terenie Pabianic.
Na wystawie zaprezentowany został bogaty materiał archiwalny: statuty, sprawozdania, rachunki, legitymacje, dyplomy, medale, papiery wartościowe, winiety, próbniki tkanin, oryginalne zdjęcia w albumach, cenne fotokopie, plany zakładów – projekty architektoniczne. Plany Pabianic – w tym z 1824 roku zawierający plan Nowego Miasta. Ekspozycję uzupełniają obrazy z XIX i pocz. XX wieku malarzy A. Goldberga, sygnowane inicjałami D. M. i Bolesława Nawrockiego, pokazujące widoki Pabianic z zabudową fabryczną Kindlerów i Kruschów.
Fragment katalogu wystawy: (…) Omawiane rodziny przemysłowców prowadziły szeroką działalność na terenie miasta, wspierając hojnie liczne instytucje (parafie, towarzystwa charytatywne, szkoły i szpitale).
Jako protestanci aktywnie uczestniczyli w życiu religijnym. W 1844 r. Gottlieb Krusche i jego synowie: Gottfried, Gottlieb, Beniamin i August podarowali dzwon kościołowi ewangelickiemu. W 1842 r. Gottfried Krusche przekazał kamienną chrzcielnicę. W tymże roku Rudolf Kindler ofiarował 2 witraże. Natomiast jego syn Oskar w 1882 r. ufundował balustradę. W 1876 r. Beniamin, August, Herman Kruschowie i Rudolf Kindler weszli w skład komitetu rozbudowy kościoła ewangelickiego. W 1899 r. Herman Krusche wyasygnował 5000 rb na ewangelickie przedszkole, którego prezesem była Helena Ender z Knothów. Zofia Kindler wzniosła kaplicę-mauzoleum w sąsiedztwie cmentarza ewangelickiego, stworzyła fundusz 5000 rb na utrzymanie obiektu i w 1911 r. przekazała go w użytkowanie parafii. W 1927 r. Feliks Krusche zasiadał w radzie kościoła i zarządzie cmentarza ewangelickiego; z okazji 100-lecia parafii ufundował dzwony. Karol Ender jr działał w Organizacji Ewangelików Polaków.
W 1898 r. rozpoczęto wznoszenie kościoła rzymskokatolickiego na Nowym Miescie. Na budowę w 1900 r. firma „Krusche i Ender” przeznaczyła 10000 rb, a zakład „R. Kindler” – 4000 rb. W 1903 r. Feliks Krusche ufundował parafii 3 witraże nad ołtarzem głównym wykonane przez R. Schleina z Saksonii. W 1906 r. firma „R. Kindler” ofiarowała wszystkie drzwi dębowe do kościoła za 3000 rb.
W 1897 r. Karol Ender jako inicjator i przyszły prezes złożył na fundusz Pabianickiego Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynności 10000 rb. Wiceprezesem tej instytucji wybrano Juliusza Kindlera. W latach 1910-1913 prezesem był Teodor Ender, członkami zarządu Oskar Kindler i Feliks Krusche. Na budowę Ochrony Katolickiej dla dzieci (ul. św. Jana 26) w 1910 r. Tow. Akc. „Krusche i Ender” zadeklarowało złożenie 4000 rb, a firma „R. Kindler” – 2000 rb. W 1916 r. Oskar Kindler, Teodor Ender, Feliks Krusche wraz z małżonkami działali w sekcji finansowej Miejskiej Rady Opiekuńczej, zajmującej się pomocą dla biednych dzieci.
W 1889 r. zakłady „Krusche i Ender” i „R. Kindler” były głównymi fundatorami szpitala powiatowego w Łasku, którego kuratorem został Teodor Ender. W latach 1904-1907 w Pabianicach wybudowano Publiczny Szpital Miejski św. Antoniego. Na cel ten firma „Krusche i Ender” przekazała 10000 rb, natomiast „R. Kindler” – 9050 rb. W 1908 r. na urządzenie oddziału dla umysłowo chorych dwie spółki ofiarowały odpowiednio 1000 rb i 570 r. Kuratorem szpitala z ramienia Rady Opiekuńczej Powiatowej został Teodor Ender.
Przedsiębiorcy pabianiccy dbali również o rozwój oświaty. W 1886 r. firmy „Krusche i Ender” oraz „R. Kindler” wybudowały kosztem 19000 rb szkolę elementarną (obecnie Stary Rynek 2, gmach Muzeum Miasta Pabianic). W 1898 r. w Pabianicach powstała 7-klasowa Szkoła Handlowa przy ul. Długiej (dziś Pułaskiego 14). Do grona założycieli należy zaliczyć przede wszystkim Oskara Kindlera, Juliusza Kindlera, Teodora Endera i Feliksa Kruschego. Funkcję przewodniczącego Rady Opiekuńczej objął Oskar Kindler. Członkiem rady został Teodor Ender. Obydwaj ofiarowali na szkołę po 500 rb. W 1900 r. Feliks Krusche przekazał kolekcję do nauki botaniki wartości 500 rb i fisharmonię za 1000 rb. Rok później Oskar Kindler sprawił bibliotekę szkolną (2692 wol.). W 1902 Teodor Ender ofiarował 4000 rb, a Oskar Kindler ufundował stypendium dla uczniów.
Rodziny pabianickich fabrykantów interesowały się sztuka i kulturą. Ok. 1863 r. Rudolf Kindler zamówił u bliżej nie znanego malarza A. Goldberga obraz, przedstawiający fabrykę przy kościele św. Mateusza (eksponowany na wystawie). Członkami, protektorami Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości byli: Teodor Ender, Oskar Kindler z żoną oraz Feliks Krusche (1910). W pałacu Enderów znajdowała się bogata kolekcja dzieł sztuki: meble, obrazy, drzeworyty, miedzioryty wybitnych artystów rodzimych i obcych, przedmioty sztuki orientalnej, chińskie stoliki inkrustowane, z których wiele bezpowrotnie zaginęło po 1945 r.
Przemysłowcy należeli do animatorów życia teatralnego w Pabianicach, wspierając amatorskie grupy dramatyczne. Biernymi członkami założonego w 1888 r. Męskiego Towarzystwa Śpiewaczego zostali m. in. Herman Krusche, Feliks Krusche, Karol jr, Teodor jr i Stefan Enderowie.
Przedsiębiorcy angażowali swoje środki w rozbudowę infrastruktury Pabianic. W 1848 r. z funduszów Beniamina Kruschego zainstalowano 7 pierwszych latarni gazowych w mieście. W 1886 r. firma „Krusche i Ender” oddała do użytku miasta 6 lamp elektrycznych i własnym kosztem oświetlała ulicę zamkową. Rudolf Kindler sfinansował duża część kosztów połączenia telefonicznego z Łodzią (1886 r.).
W latach 1879-1908 Juliusz Kindler zorganizował w Pabianicach Ochotniczą Straż Ogniową, na rzecz której firma „Krusche i Ender” złożyła 1000 rb. Naczelnikiem straży wybrano Juliusza Kindlera, jego zastępcą brata Oskara. W 1881 r. wybito pamiątkowy medal (za umieszczenie polskiego napisu władze rosyjskie aresztowały Juliusza Kindlera, pozbawiając go równocześnie stanowiska). W 1898 r. komendantem straży został Feliks Krusche odznaczony przez Główny Zarząd Straży Pożarnych w Warszawie złotym medalem (1930). W latach 1880-1910 funkcję prezesa pełnił Teodor Ender, a w 1905-1910 Oskar Kindler.
Teodorowi Enderowi, Oskarowi i Juliuszowi Kindlerom zawdzięczało swoje powstanie w 1899 r. Pabianickie Towarzystwo Wzajemnego Kredytu (prezesem został J. Kindler, od 1901 r. – T. Ender).
W 1906 r. Oskar Kindler przekazał w wieczystą dzierżawę plac pod budowę sali i boiska Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” (ul. Żeromskiego). Udzielał poparcia Polskiej Macierzy Szkolnej.
Przemysłowcy uczestniczyli również we władzach samorządowych Pabianic, broniąc w czasie I wojny światowej miasto przed restrykcyjnymi zarządzeniami okupantów niemieckich. W 1915 r. do Rady Miejskiej weszli Oskar Kindler i Teodor Ender. W następnych wyborach w 1917 r. wybrano Oskara Kindlera i Feliksa Kruschego.
Na koniec należy podkreślić, że Kruschowie, Enderowie i Kindlerowie odegrali szczególna rolę w rozwoju Pabianic, biorąc aktywny udział w życiu gospodarczym. Tworzyli elitę burżuazyjną okręgu łódzkiego. W ich rękach znajdowała się znaczna część Nowego Miasta. Przedsiębiorstwa, które założyli charakteryzowały się paternalistycznym stosunkiem właściciela do zatrudnionych robotników. Pomimo obcego pochodzenia współpracowali z polska inteligencją, powołując wspólnie wiele instytucji i towarzystw społecznych na terenie Pabianic. Po II wojnie światowej rodzina Enderów wyjechała za granicę. W Polsce pozostali do dziś potomkowie Kruschów i Kindlerów.
****
Wystawa „Krusche, Ender, Kindler. Królowie bawełny w Pabianicach XIX-XX w.” zachęciła do odwiedzenia miasta potomków fabrykantów i inne osoby z kraju, i zagranicy.
Życie Pabianic informowało: „Przyjechali wnukowie Kruschego”. W niedzielę na nabożeństwo do Pabianic przyjechali potomkowie Feliksa Kruschego – przedwojennego współwłaściciela zakładów włókienniczych.. Cztery wnuczki, wnuk i prawnuczka fabrykanta mieszkają teraz w Niemczech, Warszawie, Łodzi i Poznaniu. W kościele ewangelicko-augsburskim kazanie wygłosił ksiądz Lucjan Steinhagen – wnuk Feliksa Kruschego.
Steinhagen jest od 46 lat pastorem. Urodził się w 1928 roku w Pabianicach. Chodził do gimnazjum, pracował w Muzeum Przyrodniczym w Lodzi. Od 1957 r. był pastorem na Warmii i Mazurach. W 1971 r. wyjechał do Niemiec. Wraz z żoną mieszka w Westerstade koło Oldenburga.
Po nabożeństwie Kruschowie pojechali na cmentarz, gdzie zapalili świeczki na mogiłach przodków. W muzeum zwiedzili wystawę „Krusche, Ender, Kindler – królowie bawełny w Pabianicach”
- Nie będziemy żądać zwrotu rodzinnego majątku, zabranego nam przez władzę ludową, chociaż była to grabież – oświadczyła Maria Czeladzka wnuczka Feliksa Kruschego. – Zawsze byliśmy Polakami, a nasz dziadek wpisał się złotym zgłoskami w historię Pabianic. Mamy więc nadzieję, że władze miasta pomogą nam chociaż w remontowaniu zabytkowych nagrobków. (ŻP, nr 45/1999 r.)
Życie Pabianic: „Dziedzic z murzyńskim bębnem”. Potomkowie pabianickich fabrykantów już nie zajmują się biznesem. Są pastorami, muzykami, malarzami, pisarzami.
Prawnuk Feliksa Kruschego – potężnego władcy tkalni i przędzalni nad Dobrzynką, maluje, rysuje i fotografuje. Jan Krusche ukończył warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Peter Steinhagen – prawnuk właściciela fabryki papieru, komponuje muzykę dla niemieckich teatrów. Ostatnim przemysłowcem w rodzinie był zmarły w tym roku Walter Krusche.
- Próbował podtrzymać tradycję – wspomina pastor Jan Cieślar. – Miał w Niemczech fabryczkę maszyn do pisania. Wiodło się mu rozmaicie. Ostatecznie zrezygnował.
Potomkowie XIX-wiecznych fabrykantów w zeszłym tygodniu zjechali do Pabianic. Na cmentarzu ewangelickim zapalili znicze na grobach bliskich. Modlili się w kościele ewangelickim pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła. Zwiedzili wystawę „Królowie bawełny w Pabianicach” i świeżo odnowiony Zamek.
Z naszym miastem Kruschowie, Enderowie i Steinhagenowie pożegnali się krótko po zimie 1945 roku. Wtedy wiedzieli już, że ich fabryki zabiorą komuniści. Wyjechali z paroma walizkami ubrań i rodowych pamiątek – na Ziemie Odzyskane, do Niemiec, Kanady. Synowie zostali pastorami. Córki poszły na studia. Znalazły pracę w przemyśle i instytutach badawczych.
- Mój brat, Lucjan jest emerytowanym pastorem, siostra ukończyła matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowała w instytucie naukowym – opowiada Maria Czeladzka-Steinhagen. – Ja ukończyłam geologię, pracowałam jako chemik przemysłowy w fabryce silników wysokoprężnych w Warszawie.
Na rodzinnym zjeździe w Pabianicach troje pokazało swoje osiągnięcia. Malarz Jan Krusche wystawił w kawiarni Mocca kilka obrazów olejnych. Maria Steinhagen-Czeladzka zaprezentowała najnowszą książkę „Steinhagenowie. Historia ze smakiem”. Muzyk Peter Steinhagen dał koncert na murzyńskich bębnach w sali parafialnej.
Maria Czeladzka odkryła w sobie zacięcie pisarskie, gdy przeszła na emeryturę. Jest kronikarką rodu. Wydała szóstą książkę.
- Opowiadam o polskiej linii rodu Steinhagenów, wywodzącego się z Westfalii – mówi autorka. – Książka jest utkana ze wspomnień, listów, pamiętników. Zilustrowana zdjęciami i równie starymi rodzinnymi przepisami na potrawy oraz nalewki.
Na ukończeniu jest następna jej książka: „Obrazki z Poronina”. To losy Steinhagenów, majętnych ziemian i przemysłowców, którym wojna zabrała mężczyzn, kobiety zaś zmusiła do ciężkiej pracy, by utrzymać dzieci.
Peter Steinhagen przywiózł z Niemiec murzyńskie bębny. Z Polski wyjechał w 1970 roku – z rodzicami i bratem. Miał wtedy 14 lat. Jego ojciec jest pastorem.
- Przed wyjazdem mieszkaliśmy w Słupsku – wspomina matka Petera. – Wyje3chaliśmy na Zachód, bo mąż dostał posadę w parafii.
Peter przez rok uczył się języka niemieckiego i przyzwyczajał do nowego środowiska. Potem poszedł do szkoły. Po lekcjach uczył się grać na perkusji.
- Gdy ćwiczył w domu, sąsiedzi narzekali – wspomina mama. – Zwłaszcza, że po nim grał na fortepianie nasz młodszy syn, Nathan.
Nathan nie mógł przyjechać na rodzinny zjazd do Pabianic, koncertuje. Jest wybitnym pianistą.
Peter ukończył Wyższą Szkołę Muzyczną u profesora Siegfrida Finka. Teraz w Wὕrzburgu sam uczy studentów gry na instrumentach perkusyjnych. Komponuje muzykę do przedstawień teatralnych. Stworzył muzykę do „Króla Lwa”. Sztuka ta jest wystawiana codziennie od czterech lat w teatrze w Hamburgu – zawsze przy pełnej widowni. Petera fascynuje muzyka Afryki. Corocznie podróżuje po Ghanie, Togo, Beninie, Gwinei. Przywozi nowe rytmy, instrumenty i pomysły. Grażyna Grabowska (ŻP, nr 42/2005 r.)
Życie Pabianic: „Co Martin Krusche robił w Pabianicach”. Prawnuk pabianickiego fabrykanta – Martin Krusche, w zeszły czwartek wziął ślub w naszym mieście. Przyjechał z wielkiej Brytanii, gdzie jest lekarzem. Panna młoda to Joanne, rodowita Angielka. W kościele ewangelickim przy ulicy Zamkowej, gdzie w XIX wieku Kruschowie brali śluby, Joanne i Martin przyrzekli sobie dozgonną miłość. Wszystko zaczęło się w Niemczech. Zimą zeszłego roku ojciec Martina – Georg Krusche, zaczął spisywać dzieje rodu fabrykantów, który nad Dobrzynką zbudował bawełniane imperium. Opowieści o burzliwych losach przodków zaciekawiły Martina.
- Tata miał trzynaście lat, gdy po wojnie wraz z rodzicami musiał opuścić Pabianice i Polskę – opowiada Martin. – Chciałem zobaczyć miejsca, gdzie żyli moi dziadkowie, dlatego wybraliśmy się w podróż do Polski.
Martin ma 37 lat. Polska to dla niego nieznany kraj. A Pabianic długo szukał na mapie Europy. 5 lat temu Martin wziął ślub cywilny z Joanne – Angielką. Mieszkają w posiadłości na Wyspach Szetlandzkich.
W środę Martin i Joanne przyjechali nad Dobrzynkę. Najpierw odszukali dom przy ul. Reymonta 31, gdzie podczas wojny mieszkał dziadek, Oskar Krusche z synami: Georgiem, Helmutem i Klausem.
- Nie przyjechaliśmy tu odbierać naszych przedwojennych majątków. Chcemy tylko poznać korzenie naszego rodu – zapewnia Martin Krusche. – mamy świadomość, że Polacy bardzo dużo wycierpieli w czasie wojny. Za krzywdy, które wyrządzili Niemcy jest nam wstyd.
Młodzi Kruschowie znaleźli kamienicę przy św. Jana, gdzie po wojnie krótko mieszkał dziadek. Oskar Krusche miał mieszkanie z balkonem nad księgarnią.
Potem chcieli obejrzeć rodzinną fabrykę przy ul. Zamkowej. Znaleźli gmach z czerwonych cegieł, w którym są sklepy i prywatne firmy.
- Szukaliśmy śladów fabrycznej przeszłości. Nie wiedzieliśmy dokąd iść i wtedy zobaczyliśmy otwarte drzwi – mówi Joanne.
Kruschowie weszli do dawnej portierni fabryki bawełnianej, gdzie teraz jest redakcja Życia Pabianic. Godzinę później słuchali opowieści historyka Roberta Adamka – znawcy losów rodziny Kruschów. W rozmowie pomagała im Ewa Lewandowska – nauczycielka angielskiego i szefowa szkoły językowej Wonderworld. Im więcej Kruschowie dowiadywali się o przodkach, tym ciemniejsze wypieki mieli na policzkach.
Tego dnia spotkali się z Janem Cieślarem, pastorem parafii ewangelicko-augsburskiej. Zwiedzili pięknie odrestaurowany kościół, gdzie ślub brało kilka pokoleń Kruschów. Wzruszona Joanne pytała pastora, czy mogliby tutaj wziąć ślub kościelny.
- Ponieważ mieli państwowy ślub w Wielkiej Brytanii, w kościele mogło nastąpić uroczyste przyrzeczenie – wyjaśnił pastor.
Uradowani Kruschowie wyznaczyli datę ślubu na … następny dzień.
Nazajutrz rano zwiedzili muzeum. Zobaczyli dokumenty i zdjęcia przodków.
- Martin jesteś podobny do praprapradziadka – zauważyła Joanne, porównując twarz męża z portretem przodka. – Macie takie same podwójne podbródki – żartowała.
Robert Adamek wyświetlił im niemy film z 1920 roku, pokazujący jak w tamtych czasach pracowała fabryka spółki Krusche&Ender
Na cmentarzu ewangelickim Kruschowie odnaleźli grób praprapradziadka – Gottfrieda i groby innych krewnych.
O godzinie 17.00 młodzi stawili się w kościele ewangelickim. Dostojnie zabrzmiały organy, gdy pastor witał ich w drzwiach świątyni.
- Tutaj 1 listopada 1843 roku Johann Gottfried Krusche poślubił Johanne Rosine. Po 160 latach my bierzemy ślub. A ja też mam na imię Joanne – zauważyła panna młoda.
Skromna, ale piękna uroczystość trwała pół godziny. Została odprawiona w trzech językach: niemieckim, polskim i angielskim. Państwo młodzi bardzo się wzruszyli, gdy Magdalena Chudzieczek-Cieślar (zona pastora) zaśpiewała kilka pięknych pieśni po niemiecku i angielsku. Świadkami pary młodej zostały dziennikarki Życia Pabianic.
- Dopiero teraz czuję, że jestem twoją żoną – powiedziała do męża Joanne po wyjściu z kościoła. – Możemy zacząć myśleć o małych Kruschątkach – dodała z szelmowskim uśmiechem.
Uroczystość sfilmował Witek Szulc. Gdy skończył, wręczył parze młodej cyfrową kasetę, życząc szczęścia na wspólnej drodze.
- Jak to? Dał mi kasetę z filmem i nie chciał pieniędzy? - dziwił się pan młody. – To niemożliwe …
Na szampana i ciasto nowożeńcy zaprosili gości do restauracji Piemont. Toast wznieśli Alicja Dopart, Robert Adamek, Magdalena i Jan Cieślarowie.
- Jeszcze dwa dni temu nie wiedziałem, że wezmę ślub kościelny – wyznał Martin, wznosząc kielich szampana.
- dziękujemy za ogromną życzliwość, jaka nas spotkała w Pabianicach. Nigdy tego nie zapomnimy.
- To magia – zachwycała się Joanne. – Jak w bajce lub amerykańskim filmie. To niesamowite, że tak się stało.
Nazajutrz w samo południe Kruschowie odjechali do domu na Szetlandach. Na pamiątkę zabrali zdjęcia ślubne, które dostali od Tomasza Kałużnego – fotoreportera Życia Pabianic. Renata Kamińska (ŻP, nr 34/2003 r.)
Wystawa poświęcona pabianickim królom bawełny była dostępna w latach 1998-2006. W tym czasie miało miejsce wiele wizyt dawnych mieszkańców Pabianic i ich potomków.
„Zakochani w Pabianicach”. 19 lipca (środa) w Muzeum Miasta Pabianic złożyli wizytę Herbert Dickfoss, Peter Krusche i Georg Klause w towarzystwie pełnomocnika wojewody ds. dziedzictwa kulturowego – Mieczysława Gumoli, sekretarza m. Pabianic – Adama Marczaka, oraz proboszcza parafii św. Piotra i Pawła – ks. Jana Cieślara.
Goście zwiedzili ekspozycję „Krusche-Ender. Królowie bawełny w Pabianicach XIX-XX w.” i wpisali się do księgi pamiątkowej wystawy. Wszyscy trzej blisko związani są z naszym miastem. Przed II wojną światową byli obywatelami polskimi narodowości niemieckiej. Jako dzieci uczęszczali do Prywatnej Szkoły Powszechnej z niemieckim językiem nauczania i do Pabianickiego Gimnazjum Niemieckiego przy ul. Wodnej (obecnie Szkoła Podstawowa nr 9 przy ul. Partyzanckiej).
Peter Krusche, wnuk Emila Reinholda, a syn dr. Alexa Kruschego I jego drugiej – Dory z d. Bauer, urodził się w 1922 r. w dworku w Karniszewicach (obecnie budynki parafii Chrystusa Króla). Rodzina Herberta Dickfossa (ur. 1924 r.) zamieszkiwała przy ul. Mielczarskiego na Zielonej Górce. Jego przodkowie przybyli do Pabianic na początku XIX w. Georg Klause pochodzi wprawdzie ze Zduńskiej Woli, lecz ucząc się w Pabianicach, przez kilka lat mieszkał przy ul. Polnej.
Herbert Dickfoss przekazał muzeum zdjęcia miasta sprzed 1945 r., pabianickich szkół niemieckich oraz ich uczniów, Towarzystwa Gimnastycznego „Burza”, Towarzystwa Śpiewaczego Katolików Niemieckich „Leo”, a także kilka fotografii rodzinnych. Wśród darów znalazły się ponadto kopie dokumentów urzędowych (m. in. przedwojennych świadectw szkolnych i orzeczenia o pozbawieniu obywatelstwa państwa polskiego z 1950 r.).
- Osobny zbiór stanowią piosenki i wspomnienia Herberta Dickfossa o Pabianicach i pabianiczanach, pisane w języku niemieckim lub w żargonie pabianicko-niemieckim. Herbert jest człowiekiem, który żyje piosenką, gitarą i spisywaniem swoich wspomnień. Tam, gdzie się znajduje przypomina o Pabianicach, chwali Pabianice – mówi Mieczysław Gumola. Muzykę do piosenek pisze również pabianiczanin – szkolny kolega Herberta Dickfossa. Są one przygotowywane zazwyczaj z okazji spotkań Niemców pochodzących z Pabianic.
Przed II wojną światową wśród 50 tysięcy mieszkańców miasta 10% stanowili Niemcy. Pierwsze spotkanie pabianickich Niemców odbyło się w 1970 r., najbliższe (w 2001 r.) będzie osiemnastym z kolei. S. Ruta (NŻP na niedzielę, nr28/2000 r.)
„Niemiec nad Dobrzynką”. W dwóch ostatnich numerach niemieckiego protestanckiego miesięcznika znalazły się artykuły o naszym mieście. Napisał je Harry Heckert, który latem ubiegłego roku był nad Dobrzynką.
Harry Heckert jest przewodniczącym Pabianicer-Treffen – stowarzyszenia Niemców pochodzących z Pabianic. Sam także jest rodowitym pabianiczaninem. W ubiegłym roku odwiedził nasze miasto. Relację ze swojej wizyty zamieścił w hanowerskim miesięczniku „Weg und Ziel” (po polsku : Droga i cel). Jest to czasopismo przeznaczone dla czytelników wyznania luterańskiego. Heckerta przede wszystkim interesowały miejsca, w których przed wojna mieszkali lub prowadzili interesy Niemcy. Z satysfakcją zauważa, że najważniejszy w mieście urząd – Starostwo Powiatowe organizowane jest w odnowionym pałacu rodziny Enderów. Interesowały go także sklepy i biura urządzone w dawnej tkalni o nazwie „Wysoka z zegarem” przy ul. Zamkowej. Zaskoczył go fakt, że pabianiczanie mieszkają już pod samym laskiem miejskim.
W ręce niemieckiego gościa wpadło także Życie Pabianic z biedronką. To z naszej gazety dowiedział się o wystawie w pabianickim muzeum poświęconej rodzinom Krusche, Enderów i Kindlerów. Tej wystawie Heckert poświęcił odrębny artykuł. Gorąco namawia on Niemców, którzy w najbliższym czasie będą przejeżdżać przez Pabianice, do odwiedzenia naszego miasta, a przede wszystkim wspomnianej wystawy. (ŻP, nr 11/1999)
„Pisze po niemiecku, myśli po polsku”. Harry Heckert z Westfalii w Niemczech pisze książkę o Pabianicach.
- To jest dzieło mojego życia – mówi. – Piszę, by rozruszać szare komórki i po to, by ocalić od zapomnienia to, co w tym mieście najpiękniejsze.
Historyk amator ma gotowych prawie 19 rozdziałów. W całości są już monografie trzech pabianickich cmentarzy.
- Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do Pabianic, znajduję nowe dokumenty, nowe fakty, dlatego książka ciągle nie jest skończona – tłumaczy.
Pisze o Pabianicach, bo jest rodowitym pabianiczaninem. Urodził się w mieście nad Dobrzynką przed 60 laty. Wraz z rodzicami mieszkał w domu przy ul. Karniszewickiej, chodził do Szkoły Podstawowej nr 8. Przez 25 lat pracował w „żarówce”. Na opuszczenie Polski zdecydował się na początku lat 80.
- Wolałbym nie mówić o powodach mojej decyzji. To przez ludzi – wyjaśnia krótko. – Sentyment do miasta pozostał we mnie na zawsze. Tu przeżyłem też wiele dobrych chwil i miałem swoje radości.
W Niemczech zamieszkał wraz z żoną i córką w Castrop – Rauxel koło Dὕsseldorfu.
- Miasto, podobnie jak Pabianice, liczy około 80 tysięcy mieszkańców – opowiada. – Kiedyś żyło się tu z pracy w kopalniach i hutach. Teraz są pozamykane. Harry Heckert o pracę się już nie martwi, korzysta z emerytury. Co roku na kilka tygodni przyjeżdża do rodzinnego miasta. Tysiąc kilometrów z Dὕsseldorfu do Pabianic pokonuje autobusem w dwa dni. Zrezygnował z podróżowania własnym autem po tym, jak skradziono mu je w Pabianicach.
- Autobusem jest wygodniej – wyjaśnia. – Wsiadam w Dὕsseldorfie i wysiadam w Łodzi.
Książkę o Pabianicach pisze dla pabianiczan, ale tych osiadłych za granicą. Będzie po niemiecku, by historię naszego miasta mogły poznać tez ich dzieci, często nierozumiejące języka polskiego. Harry Heckert jest nieformalnym prezesem stowarzyszenia pabianiczan zamieszkałych za granicą.
- Mam kontakt z około 300 rodzinami, które mieszkają za granicą – mówi. – Spotykamy się co dwa lata na zjazdach.
W tym roku spotkają się 1-2 3 września w Dὕsseldorfie. Już zapowiedzieli swój przyjazd pabianiczanie z Anglii, Stanów Zjednoczonych, Australii i Afryki Południowej. Jednym z punktów programu takiego zjazdu są wiadomości z Pabianic. „Prezes” Heckert przedstawia i opowiada o zmianach, jakie zaszły w rodzinnym mieście.
- Jeszcze dwa lata temu widziałem ogromne zmiany w mieście. Coś się działo – wspomina. – Zamkowa dostała nową nawierzchnię. Postawiono latarnie. Na Bugaju powstały piękne domki. Pokazuje też widokówki i przezrocza przywiezione z rodzinnego miasta.
- Z tymi ostatnimi jest trochę krucho – żali się. – Trudno dostać w Pabianicach nowe widokówki, a przezroczy to ze świecą szukać. Grażyna Grabowska, (ŻP, nr 32/2001 r.)
„Gość z Berlina”. W październiku Muzeum Miasta Pabianic odwiedził dr inż. Michael Krὕger z Niemiec. Gość przyjechał do naszego miasta wspólnie z przyjaciółmi, aby obejrzeć wystawę „Krusche, Ender, Kindler. Królowie bawełny w Pabianicach XIX-XX w.”.
Pan Krὕger mieszka w Berlinie. Zajmuje się budową fabryk utylizacyjnych i prowadzi interesy w Polsce. Zna język polski. Poza tym interesuje się historia i pochodzeniem swojej rodziny. Rodowód wywodzi od Bastiana Kruschego, zm. w 158 r. w Lichtenburgu, przodka Gottlieba Kruschego – tkacza, który przybył do Pabianic w 1825 r. i założył fabrykę produkcji tkanin bawełnianych. O ekspozycji dowiedział się w Niemczech od wnuka Feliksa Kruschego, pastora Lucjana Steinhagena, który już zwiedził wystawę w kwietniu br. Prababką Michaela Krὕgera była Alma z Kruschów, córka Hermana i Otylii, urodzona w Pabianicach w 1870 r., siostra Feliksa Kruschego, prezesa Spółki Akcyjnej Pabianickich Fabryk Wyrobów Bawełnianych. W 1883 r. poślubiła Ludwiga Wauera i wyjechała do Saksonii. Z ich małżeństwa przyszli na świat: Erna (1894), Artur (1895) i Edith (1898).
Krὕger z dużą uwagą obejrzał wystawę oraz film dotyczący firmy „Krusche i Ender” z 1926 r. Szczególnie zainteresowało go drzewo genealogiczne rodziny Kruschów oraz portrety przodków. Na zakończenie wizyty dokonał wpisu do księgi pamiątkowej. (NŻP na niedzielę, nr 42/1998 r.)
„Prawnuk strażaka”. Niedawno dział historyczny Muzeum Miasta Pabianic odwiedził Frank Bisher z USA. Gość przyjechał specjalnie do naszego miasta ze stanu Maine, aby odnaleźć ślady swojej rodziny. Frank jest prawnukiem Gustawa Prὕfera, znanego niegdyś wicekomendanta Ochotniczej Straży Pożarnej w Pabianicach. Rodzina Prὕferów przybyła nad Dobrzynkę w pierwszej połowie XIX wieku. Protoplastą rodu, odnotowanym w aktach USC wyznania ewangelickiego, jest Gustaw Samuel, urodzony w 1843 roku.
Prὕferowie prowadzili w Pabianicach działalność gospodarczą. W 1912 r. posiadali dwie piekarnie, sklep spożywczy przy ul. Nowej i św. Rocha, a w okresie międzywojennym Józef Prὕfer był właścicielem tkalni przy ul. Bagatela 12. (NŻP na niedzielę nr 31/2003 r.)
„Jego ukochane miasto”. Kalendarz z fotografiami starych Pabianic zawędrował aż do USA. Zawiozła go Alice Hess, pabianiczanka, która mieszka w Niemczech. Za oceanem kalendarz wpadł w ręce 68-letniego Norberta Scherera, Niemca urodzonego nad Dobrzynką. „Na jednej z pocztówek znalazłem swój dom rodzinny” – ze wzruszeniem pisze Scherer z Ameryki.
„Obudziły się we mnie wspomnienia dobrych czasów w Pabianicach” – tak rozpoczyna się list Scherera do Ewy Lewandowskiej, nauczycielki Gimnazjum nr 2. To ona wydrukowała kalendarz z fotografiami starych Pabianic.
Norbert (rodzice mówili na niego Horst) urodził się 20 kwietnia 1935 roku w kamienicy na rogu ulic Zamkowej 20 i Narutowicza 1. Jego dziadek, Gustaw Gottlieb Scherer, miał tu mały sklep z wyrobami jubilerskimi i zegarkami. Sprzedawał także rowery i naprawiał je. W 1935 roku ojciec Norberta przejął sklep. Sprzedawał rowery, zabawki, później motocykle i maszyny do szycia.
„Wykupił wyposażenie sklepu od Żyda Gruensteina, który wraz z rodziną próbował wydostać się z Pabianic” – wspomina Norber Scherer.
Pamięta, że w sklepie pracowały cztery osoby: Klemens Twardowski, Wiesiek Leszczyński oraz Józef i Jakub.
„Pamiętam Izabellę Mueller (była pół-Polką) i panią Sobieszczańską. Była – jak mi się wtedy wydawało – starszą panią, którą moja mama zatrudniała, żeby uchronić ją przed wywiezieniem na roboty do Niemiec. Jej mąż był przed wojną zarządcą Stacji Kolejowej w Pabianicach. Miała bardzo ładną córkę, Danusię. Mieliśmy pomoc domową, Kasię, zaprzyjaźnioną z panią Sobieszczańska. Kasia po wojnie pracowała na kolei jako dróżniczka i mieszkała w małym domu przy kolei. Pamiętam tez stróża, pana Maciaszka. Był niepełnosprawny, gdyż wypadł z trzeciego piętra, kiedy próbował zreperować bojler na wodę”.
Rodzina Schererów była baptystami, chodziła do kościoła przy ul. Fabrycznej (Waryńskiego).
„Myślę, że ten kościół jeszcze stoi” – ma nadzieję Scherer. „ Z powodów religijnych mój ojciec nie wstąpił do Partii i został wcielony do Wehrmachtu w 1942 r. Zginął w sierpniu 1944 r. Mama sama prowadziła sklep”.
W styczniu 1945 roku Schererowie próbowali uciec z Polski krytymi furmankami. Dotarli do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie dogonili ich Rosjanie. Wrócili do Pabianic. Sklep był splądrowany i spalony. W ich domu mieszkali jacyś ludzie. Dach nad głową Schererowie znaleźli na strychu budynku przy Zamkowej 20.
„Moje ciotki i mama trafiły do obozu pracy przy ul. Kaplicznej, później do obozu pracy w fabryce Krusche i Ender” – wspomina Norbert Scherer. „Ja podejmowałem się różnych prac, żeby zarobić trochę pieniędzy”.
Był pomocnikiem w cukierni Somorowskiego i w sklepie elektrycznym Zawadzkiego. Pomagał w pracach domowych rodzinie tkacza Zagórowskiego. W końcu zajął się sprzedażą gazet.
„Pamiętam tytuły tych gazet: Dziennik Łódzki, Głos Robotniczy, Głos Popularny, Echo Wieczorne, Dziennik albo Głos Ludowy” – wylicza. „W tamtych czasach był to dobry interes. Gazety były tanie, każdy kupował po kilka. Mój rewir był na przystanku tramwajowym przy bramie fabryki Kindlera. Zaczynałem od wykładania gazet w oknach piwnic Urzędu Skarbowego.”
Potem stanął kiosk, w którym sprzedawał dziadek Scherera, a Norbert handlował gazetami w tramwajach. W niedziele rozkładał gazety na murku przed kościołem lub na stadionie piłkarskim PTC, bo wtedy był mecz i przychodziło sporo kibiców.
„W 1947 r. mama uciekła z obozu pracy i zaryzykowaliśmy wyjazd do Niemiec” – opowiada. „Dotarliśmy do Hanoweru, a w 1951 r. wyemigrowaliśmy do USA. Teraz Norbert Scherer mieszka w Detroit. Ma dwóch synów. Po raz drugi ożenił się z Amerykanką pochodzenia polsko-litewskiego.
Niektóre pocztówki z kalendarza to fotografie Edwarda Keila. Keil miał księgarnię i był zaprzyjaźniony z Schererami. „Jego synowie byli w moim wieku. W latach 1945-1947 wujek Keil – jak go nazywaliśmy – mieszkał w pokoju w jednym ze starych domów tkaczy przy ul. św. Jana. Wieczorami kiedy zamykałem mój gazetowy interes, próbował nauczyć mnie czytać, pisać i arytmetyki” – wspomina Norbert Scherer. (ŻP, nr 33/2003 r.)
****
Ikoną pabianickiego kapitalizmu pozostaje Feliks Krusche. W NŻP na niedzielę, nr 5/1999 r. czytamy: W tym roku mija 60 lat od śmierci znanego w naszym mieście przemysłowca Feliksa Kruschego.
Feliks Bruno Krusche urodził się w Pabianicach 9 marca 1872 r. w rodzinie fabrykantów wyznania ewangelickiego. Jego ojcem był Herman Krusche (1839-1900), a matką Otylia (1841-1925). Wykształcenie zdobył w Saksonii, skąd pochodził jego dziadek Beniamin. Najpierw ukończył gimnazjum realne w Zittau, następnie Wyższą Szkołę Techniczną w Chemnitz, która przygotowała go do pracy w przemyśle włókienniczym.
Po powrocie do Pabianic w 1897 r. został współwłaścicielem firmy „Krusche i Ender”, następnie członkiem zarządu, a w 1899 r. wiceprezesem Towarzystwa Akcyjnego, zajmując stanowisko dyrektora i kierownika działu technicznego oraz przędzalni fabryki.
Po śmierci Teodora Endera, Feliks pełnił w latach 1921-1939 funkcję prezesa spółki. W 1890 r r. nabył akcje Towarzystwa Akcyjnego Przemysłu Chemicznego w Pabianicach. W 1922 r. przystąpił do SA Polskiej Żarówki OSRAM, oddając dla potrzeb przedsiębiorstwa plac z zabudowaniami przy ul. Grobelnej 3. Był również udziałowcem „Elektrowni w Zagłębiu Dąbrowskim”, „Sieci Elektrycznej SA”, „Elektrowni Okręgowej w Pruszkowie”, „Fabryki Lokomotyw” i „Kabla Polskiego”. Posiadał także majątek ziemski w Hermannsdorf w Niemczech.
Feliks Krusche prowadził szeroką działalność społeczną, wspierając liczne towarzystwa i instytucje o charakterze światowym, kulturalnym i charytatywnym. Należał do grona założycieli Szkoły Handlowej w Pabianicach. W 1896 r. wchodził w skład Komitetu Organizacyjnego, a w 1898 r. Rady Opiekuńczej szkoły. W 1900 r. ofiarował kolekcję do nauki botaniki wartości 500 rubli i fisharmonię (1000 rubli). Był członkiem protektorem Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości. W 1903 r. ufundował trzy witraże nad ołtarzem głównym kościoła NMP w Pabianicach. Znajdujemy go również wśród członków Mӓnner-Gesang-Verein (od 1898 r.), a w latach 1910-1913 w Radzie Pabianickiego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu i Zarządzie Pabianickiego Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynności.
W czasie I wojny światowej bronił miasta przed restrykcyjnymi zarządzeniami władz okupacyjnych. Ciesząc się ogólnym poważaniem i zaufaniem społeczeństwa, w 1915 r. kierował Milicją Obywatelska, utrzymując lad i bezpieczeństwo w Pabianicach.
W latach 1899-1919 pełnił funkcję komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej. W okresie międzywojennym przyznano mu tytuł Komendanta Honorowego i Prezesa Honorowego Straży z prawem noszenia munduru i pełnienia służby czynnej. W 1930 r. otrzymał zloty medal od Głównego Zarządu Straży Pożarnych w Warszawie.
Z jego inicjatywy powołano w 1923 r. Towarzystwo Sportowe Pracowników Firmy „Krusche i Ender”, którego został przewodniczącym.
W 1927 r. z okazji 100-lecia parafii ewangelickiej ufundował dla kościoła dzwony. Należał do rady parafialnej kościoła ewangelicko-augsburskiego i zarządu cmentarza ewangelickiego w Pabianicach. Oprócz tego był członkiem biernym Chóru Męskiego im. Teodora Endera i Związku Strzeleckiego.
Za pracę na polu społecznym i gospodarczym został odznaczony w 1935 r. Złotym Krzyżem Zasługi, a w 1937 r. prezydent RP nadał mu Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski.
Feliks Krusche ożenił się w 1898 r. z Marią Zofią Knothe (ur. w 1873 r. w Tomaszowie), córka Fryderyka Edmunda Knothe i Agnesy Berty z Petzoldów. Miał dwie córki: Marię Felicitę (ur. 1899 r. w Pabianicach) i Elzbietę Helenę Almę (ur. 1901 r. w Petau, Saksonia).
Zmarł 31 stycznia 1939 r. w Pabianicach w wieku 67 lat. Pochowany został na cmentarzu ewangelickim. Mszę żałobną odprawiał generalny superintendent, biskup Juliusz Bursze, krewny zmarłego. Wspominając Kruschego, napisano: „Wielkie miłosierdzie, szlachetne serce zjednały Mu wdzięczną pamięć i błogosławieństwo. Cześć zacnemu i niezapomnianemu Wielkiemu Pabianiczanowi”.
Do dziś żyją wnukowie Feliksa Kruschego: Maria Czeladzka, Jola Breiter, Anita Śmigła-Żywocka, Ewa Weigla, Bogdan Steinhagen i Lucjan Steinhagen. Pamiątki dotyczące tej rodziny można oglądać w muzeum na wystawie „Krusche, Ender, Kindler. Królowie bawełny w Pabianicach”. Robert Adamek
Życie Pabianic, nr 6/2006 r.: „Będzie ulica Kruschego?” Pabianiczanie zrzeszeni w Towarzystwie Nasz Park chcą, by radni nakazali zdjąć tabliczkę z nazwiskiem generała Berlinga z centrum miasta. Proszą radnych o nadanie jej bardziej godnego patrona – Feliksa Kruschego.
- Uważamy, że miasto wiele zawdzięcza temu człowiekowi – mówią członkowie Stowarzyszenia. – Jego zasługi docenił prezydent Mościcki, który w 1939 r. wyróżnił Feliksa Kruschego najwyższym odznaczeniem państwowym.
Nad wnioskiem mieszkańców zastanawiali się radni z Komisji Infrastruktury. Wszyscy byli zgodni, że nazwę ulicy trzeba zmienić.
Koszty nie będą duże, bo są tutaj tylko trzy firmy i mieszka osiemnaście dorosłych osób. Trzeba będzie zwrócić im koszty wystawienia nowych pieczątek i dowodów osobistych.
Większość radnych była za zmianą. Zaprotestował Adam Śmiech, który zastanawiał się, dlaczego nie ma u nas ulicy Dmowskiego i czy „wyzyskiwacz robotników” jest dobrym patronem.
- Poza tym uważam, że likwidując nazwę ulicy Berlinga zapominamy o hołdzie dla żołnierzy, którzy walczyli pod jego rozkazami, a dla których polityka nie miała znaczenia – dodał radny Śmiech.
Decyzja o zmianie nazwy ulicy ma być podjęta na następnym spotkaniu.
(Ostatecznie imię Feliksa Kruschego nosi teren zielony nad Dobrzynką, zwany „bulwarami”, położony między ulicami Roweckiego i Grobelną.)
****
W 2006 r. w ramach Roku Polsko-Niemieckiego urządzono wystawę „Pabianiczanie niemieckiego pochodzenia w dziejach miasta” w kościele ewangelicko-augsburskim św. Piotra i św. Pawła w Pabianicach. Patronat honorowy objął dr Reinhard Schweppe, ambasador Republiki Federalnej Niemiec w Polsce.
W katalogu do wystawy czytamy: Wystawa składa się z 11 plansz, na których zostało zaprezentowane ponad 200 fotografii, dokumentów i innych pamiątek dotyczących działalności Niemców i pabianiczan pochodzenia niemieckiego. Chronologicznie ekspozycja obejmuje okres od pierwszej połowy XIX wieku do 1939 roku.
Pierwsi Niemcy w Pabianicach pojawili się w 1793 roku, gdy miasto w wyniku II rozbioru Polski znalazło się w granicach Prus. Kolejną falę osadników niemieckich przyniosły lata dwudzieste XIX wieku. Władze Królestwa Polskiego rozpoczęły wtedy akcję sprowadzania tkaczy do Pabianic głównie z Saksonii, Sudetów, Prus i Śląska. Przybysze osiedlali się w dzielnicy utworzonej po lewej stronie Dobrzynki, na Nowym Mieście. Większość rzemieślników skupionych w cechu tkackim, założonym w 1836 roku było pochodzenia niemieckiego. W 1860 r. liczba Niemców w Pabianicach wynosiła 1425 osób (29%), w 1913 roku zaś 6918 osób (14%); w 1921 roku odnotowano spadek liczby mieszkańców deklarujących narodowość niemiecką, było bowiem 1634 takich osób (5,5%); natomiast w 1931 roku żyło tu 4494 osób deklarujących niemiecką narodowość (około 10%).
Pabianiccy Niemcy brali udział w życiu gospodarczym miasta, tworząc wiele zakładów przemysłowych. W 1826 roku działalność rozpoczął Gottlieb Krusche, który zajął się przemysłem bawełnianym. Po przystąpieniu do spółki Karola Endera przedsiębiorstwo to przekształciło się w latach 70. XIX wieku w firmę Krusche und Ender i było największym w mieście. W 1859 roku Rudolf Kindler założył fabrykę tkanin wełnianych.
W 1865 roku Robert Saenger uruchomił fabrykę papieru, a na przełomie lat 80 . i 90. XIX w. Ludwik Schweikert i Robert Resiger założyli fabrykę chemiczną. W 1895 r. powstała fabryka maszyn i odlewnia żeliwa Waldemara Krusche. W firmach tych pracowali mieszkańcy Pabianic. Na terenie tychże zakładów przemysłowych założonych przez osadników niemieckiego pochodzenia, dzięki ich inicjatywom tworzono instytucje społeczne takie jak: kasy chorych, straże pożarne, szpitale, biblioteki, czytelnie i szkoły.
Ważny element w życiu pabianickich Niemców stanowiła religia. Przybysze byli w większości ewangelickiego wyznania i to oni założyli w 1818 roku parafię, a w 1827 r. rozpoczęli budowę kościoła. Z czasem założyli cmentarz, wybudowali szkołę, wznieśli dom starców, dom parafialny i dom tzw. pastorat. Do najbardziej aktywnych duchownych tej parafii należeli ks. Daniel Biedermann, ks. Wilhelm Zimmer (założyciel parku miejskiego w Pabianicach) i ks. Rudolf Schmidt (znany organizator życia oświatowego). W latach międzywojennych w kościele ewangelickim duchowni odprawiali nabożeństwa w dwóch językach. W parafii tej działało sporo stowarzyszeń, między innymi kilka chórów, orkiestra puzonistów, grupy młodzieżowe, stowarzyszenia charytatywne, koło pań, stowarzyszenie młodych mężczyzn, a także przy parafii działało prężnie Stowarzyszenie Braterskie „Brὕdergemeine”, które posiadało swą kaplicę przy ul. św. Jana 6.
Część pabianickich Niemców była wyznania rzymskokatolickiego. Starali się, podobnie jak ewangelicy, działać we własnych stowarzyszeniach religijnych. Istniały dwa chóry, męski założony w 1871 roku i żeński z 1883 roku. W 1898 r. niemieccy katolicy wraz z Polakami rozpoczęli budowę kościoła NMP na tzw. Nowym Mieście. Jeden z ołtarzy bocznych został ufundowany przez katolików niemieckiego pochodzenia. W kościele tym trzy witraże nad ołtarzem głównym podarował fabrykant wyznania ewangelickiego Feliks Krusche.
Dalsza część ekspozycji została poświęcona zagadnieniom związanym ze szkolnictwem, kulturą i sportem. Do pierwszych stowarzyszeń świeckich pabianickich Niemców należy zaliczyć Towarzystwo Strzeleckie (Bὕrgerschutzengilde), założone w 1853 roku. Kolejną organizacją skupiającą mniejszość niemiecką było Pabianickie Towarzystwo Sportowe (Pabianicer Turnverein) powstałe w 1864 roku. Niemiecki charakter miało także Męskie Towarzystwo śpiewacze (Pabianicer Mӓnner Gesangverein), które powstało w 1888 roku. W okresie I wojny światowej, w 1916 roku, rozpoczęło działalność Gimnazjum Niemieckie, a w 1921 roku kolejne niemieckie stowarzyszenie sportowe – Pabianicki Klub Sportowy „Burza”.
W latach międzywojennych Niemcy działali także we własnych partiach, biorąc udział w wyborach do rady miejskiej i parlamentu. Do silniejszych organizacji politycznych należał Niemiecki Związek Ludowy (Deutscher Volksverband). W okresie po 1933 roku pojawiły się antagonizmy między obu społecznościami ze względu na narastające nacjonalizmy. W 1939 roku władze polskie zlikwidowały w Pabianicach Gimnazjum Niemieckie, klub PTV oraz Niemiecki Związek Ludowy. Problematyka ta została zaprezentowana w ostatniej części ekspozycji.
Niniejsza wystawa ma na celu uświadomienie wspólnych losów Polaków i Niemców mieszkających razem w Pabianicach już 200 lat temu. Przypominając historię, powinna przede wszystkim służyć pojednaniu dwóch narodów we wspólnej Europie. Powinna uczyć tolerancji i wzajemnego poszanowania dla kultury obu krajów i narodów. Może stać się impulsem ku temu, by razem spoglądać w przyszłość i budować tę przyszłość jako … wspólną.
Otwarcie wystawy odnotowało Życie Pabianic nr 6/2006 r.
Ambasador Niemiec w Pabianicach. Wystawę „Pabianiczanie niemieckiego pochodzenia w dziejach miasta” otworzył dr Reinhard Schweppe.
Ekspozycja w kościele ewangelicko-augsburskim pokazuje działalność pabianickich fabrykantów niemieckiego pochodzenia. Składa się z 11 plansz, na których zaprezentowano 200 fotografii, dokumentów i innych pamiątek z okresu od pierwszej połowy XIX wieku do 1939 r.
Na otwarciu wystawy usłyszeliśmy Ave Verum, Laudate Dominum i Mszę Koronacyjną w wykonaniu chóru „all Antico”, orkiestrę Polish Camerata i solistów: Magdaleny Cieślar, Bernardetty Grabis, Dariusza Pietrzykowskiego, Macieja Bartczaka. Dyrygował Marek Głowacki.
- Tym koncertem wpisujemy się w Rok Mozartowski – oświadczył pastor Jan Cieślar. Ambasador Republiki Federalnej Niemiec dr Reinhard Scheppe był honorowym patronem pabianickiej wystawy, którą wpisano w obchody Roku Polsko-Niemieckiego.
- Podoba mi się – mówił o naszym mieście ambasador.
- Wrócę tu jeszcze.
****
Na początku XXI wieku pojawił się w Pabianicach tajemniczy przedsiębiorca, który podawał się za potomka rodziny Krusche, wierząc w magię znanego nazwiska.
„Marzyciel”. Potomek pabianickich fabrykantów – Ryszard Krusche, zapowiedział spełnianie swego marzenia: „by nazwisko Krusche wróciło do Pabianic”. Na początek kupił upadłą fabrykę wełny – Pawelanę. W budynkach na brzegu Dobrzynki utworzył Towarzystwo Akcyjne Fabryki i Zakładów „Krusche Spółka Akcyjna”. Obiecuje, że do 2007 roku zainwestuje w starą fabrykę aż 2,8 mln zł.
- Dostałem spadek – tak tłumaczy, skąd wziął pieniądze. – W radzie nadzorczej spółki będą zasiadać członkowie naszego rodu.
Krusche zapowiada, że wyremontuje budynki, kupi nowoczesne maszyny i otworzy sześć zakładów: tkalnie, wykończalnię, fabrykę wyrobów użytkowych (chce produkować artykuły AGD z tworzyw sztucznych), szwalnię odzieży i mundurów, zakład informatyki, telekomunikacji i komputeryzacji oraz centrum doradztwa gospodarczego. Produkcja ma ruszyć w kwietniu.
Ryszard Krusche
Wiek: 55 lat.
Narodowość: niemiecka.
Obywatelstwo: polskie.
Skąd pochodzi: urodził się w Poznaniu. Na stałe mieszka w Pabianicach.
Wykształcenie: wyższe. Jest magistrem inżynierem po Politechnice Poznańskiej. Ukończył tez Akademię Ekonomiczną we Wrocławiu.
Gdzie pracował: przez 19 lat na kierowniczych stanowiskach. Ostatnio był prezesem firmy Randex GMBH w Poznaniu.
Jego rodzina: żonaty, ma dwoje dzieci. Syn studiuje politologię w Poznaniu i informatykę w Berlinie. Córka uczy w szkole średniej.
Czym jeździ: oplem omega i polonezem.
Jego hobby: chodzenie po górach i jazda na rowerze.
Oni o nim
Maciej Wyrzykowski – były prezes Pamoteksu: - trzeba mieć dużo odwagi, wiary i ogromny kapitał, by w bardzo trudnej sytuacji rynkowej zaczynać inwestycje w branży tekstylnej. Duże firmy, jak Vistula, Marchlewski czy Pamotex upadają, bo nie wytrzymują konkurencji z tanimi, wysokiej jakości produktami z Azji. Moim zdaniem, pan Krusche sporo ryzykuje, ale życzę mu powodzenia.
Jerzy Marynowski, przewodniczący Rady Miejskiej Pabianic: - Cieszę się bardzo, że w mieście przybędzie miejsc pracy. Życzę panu Kruschemu powodzenia w realizacji tej inwestycji. (ŻP, nr 11/2003 r.)
„Kim pan jest panie Krusche?”. – Pytałam wszystkich krewnych w Polsce, Niemczech i Ameryce, ale nikt nie słyszał o Ryszardzie Krusche – mówi wnuczka fabrykanta. Twierdzi, że pochodzi z rodu pabianickich fabrykantów. Ale potomkowie „królów bawełny” nie przyznają się do niego. Ryszard Krusche mówi, że nad Dobrzynkę przywiódł go sentyment. Przyjechał z Poznania, by przywrócić blask nazwisku znanemu niegdyś w całej Europie. Tak przynajmniej obiecuje. Twierdzi, że jesienią ubiegłego roku kupił za 500 tys. zł 100 procent akcji fabryki włókienniczej Pawelana. Akcje te miały mu sprzedać firmy Expolco i Italco, które w latach 90. kupiły fabrykę od Skarby Państwa. Zapowiada zrobić z resztek Pawelany wzorowy zakład.
- Jedni członkowie rodziny Kruschów piszą książki o świetności naszego rodu, a ja postanowiłem odbudować tę świetność – deklaruje. – Dostałem spadek po krewnej, która zmarła w Niemczech. Mam pieniądze, by zrealizować swój cel.
W rejestrach sądowych fabryka przy ul. Zamkowej 2 nadal należy do Skarbu Państwa. Jej wieczystym użytkownikiem jest spółka Pawelana, której właścicielami są warszawskie firmy Italco i Expolco.
- Być może właściciele sprzedali firmę panu Kruschemu – domyślają się pracownicy Pawelany. – Nas o tym nie poinformowano.
Imperium obietnic
Ostrożne w kontaktach z fabrykantem są władze Pabianic.
- Nie mamy pewności, że ten pan jest właścicielem fabryki – mówi Adam marczak, sekretarz miasta. – Nie widzieliśmy żadnych dokumentów potwierdzających ten fakt.
W Pawelanie, którą nazwał Towarzystwem Akcyjnym Fabryki i Zakładów KRUSCHE SA, Ryszard Krusche obiecuje produkować tkaniny wełniane i mundurowe. Chce wykupić halę w Dłutowie i urządzić tam fabrykę wyposażenia łazienek. Obiecuje zainwestować ponad 2,8 mln zł i zatrudnić 200 osób, w tym 70 niepełnosprawnych. Planuje tez kupić Fabrykę Urządzeń Mechanicznych i cześć Pamoteksu.
Ryszard Krusche twierdzi, że jest potomkiem pabianickich fabrykantów.
- Pochodzę z linii berlińsko-poznańskiej – mówi – Z Pabianicami łączy mnie osoba Hermana Kruschego, który był kuzynem mojego dziadka.
Nikt o nim nie słyszał
Oboje sa zaskoczeni i zdziwieni pojawieniem się nowego krewnego.
- Pytałam wszystkich żyjących krewnych w Polsce, Niemczech i Ameryce, ale nikt nie słyszał o takiej osobie, jak Ryszard Krusche – mówi Maria czeladzka-Steinhagen, wnuczka Feliksa Kruschego.- w Berlinie mieszka mnóstwo osób o nazwisku Krusche, lecz wcale to nie znaczy, że są naszymi krewnymi – mówi Peter Krusche, syn Aleksa Kruschego.
Ryszard Krusche chciał, by Peter został prezesem Rady nadzorczej jego firmy w murach Pawelany.
- Spotkałem się z nim i rozmawiałem – mówi Peter Krusche. – Ma piękne plany, ale ta fabryka to ruina. Peter Krusche nie zamierza firmować swoim nazwiskiem przedsięwzięć Ryszarda Kruschego.
Ryszard Krusche urodził się w 1948 roku w Poznaniu. Jego rodzice to Maria Gustaw Krusche i Angela z domu Rehn – oboje z rodziny przemysłowców (tak się zwierzył łódzkiej gazecie). Wujek matki był jednym z budowniczych i współwłaścicielem słynnego statku Titanic. Zginął po zderzeniu statku z górą lodową. Ryszard ukończył Politechnikę Poznańską i Akademię Ekonomiczną we Wrocławiu. Przez 19 lat pracował na kierowniczych stanowiskach. Jego zona jest ekonomistką. Syn studiuje, córka kończy gimnazjum. Grażyna Grabowska (ŻP, nr 18/2003 r.)
„Gdzie pan jest, panie Krusche”. Resztka pracowników fabryki włókienniczej Pawelana domaga się zaległych wypłat. Od trzech miesięcy nie widziała swoich pieniędzy. Od kilku dni nie widzi też człowieka, który obiecywał jej pracę i dostatek - Ryszarda Kruschego.
Tydzień temu pismo z żądaniem zapłaty pracownicy wysłali do Kruschego – uchodzącego za nowego właściciela firmy. Ryszard Krusche obiecał przywieźć pieniądze w poniedziałek. Ale nie dotrzymał słowa. Robotnicy zamknęli przed nim drzwi fabryki.
W Pawelanie pracuje około 40 osób. Właściciel nie pracuje, tylko siedzi bezczynnie. Robotnicy codziennie przychodzą do fabryki. Siedzą 3-4 godziny i wracają do domów. Z pracy nikt ich formalnie nie zwolnił.
- Pan Krusche nie dotrzymał terminu wypłaty, dlatego będzie mógł wejść tylko z pieniędzmi na wypłaty – kategorycznie twierdzi Andrzej Kopka, szef Solidarności w Fabryce. – Uprzedziłem go o tym na piśmie. Teraz nie odbiera telefonu. Zniknął.
Ryszard Krusche zniknął z zakładu i z Pabianic. Jeszcze niedawno bywał w kościele ewangelickim (podawał, że z pochodzenia jest Niemcem – ewangelikiem).
„Nie zniknąłem, a podróżuję. Szukam zamówień i przygotowuje strategię rozwoju” – oświadczył łódzkiej gazecie. – „W końcu maja odbędzie się walne zgromadzenie akcjonariuszy, na którym zostanie odwołany dotychczasowy zarząd i powołany nowy. Dlatego całkowite przejęcie zakładu nastąpi na początku czerwca, a wznowienie produkcji w lipcu lub sierpniu, gdy wybuduję nową kotłownię”.
Pracownicy Pawelany mają dość obietnic i czczego gadania. W ciągu ostatnich trzech miesięcy tylko raz dali im po 100 zł. Ryszard Krusche uważa, że zaległe pensje powinien wypłacić dotychczasowy właściciel – czyli nie on.
- Z czego mam zapłacić? – pyta Jerzy Kubicki, prezes Pawelany. – Fabryka nie pracuje. Nie ma zamówień i nie ma pieniędzy.
Kubicki zamierza złożyć w sądzie wniosek o upadłość firmy.
- Trzeba było to zrobić przed dwoma laty – przyznaje. – Ale właściciele, warszawskie firmy Italco i Expolco, próbowali ratować zakład, szukali inwestora strategicznego. W końcu znalazł się chętny na zakup fabryki. Był nim Ryszard Krusche.
- Rozmowy z tym panem zaczęły się jesienią ubiegłego roku – mówi Kubicki. – Ale do dziś sprawa nie została sfinalizowana.
Sporządzono wprawdzie akt sprzedaży, który podpisali warszawscy prezesi. Dokument przesłano do podpisu Kruschemu. Ale Ryszard Krusche dokumentu nie odesłał. Nie wpłacił tęż uzgodnionej kwoty.
- W tej sytuacji właścicielami firmy są nadal warszawskie spółki – mówi prezes Kubicki.
Pawelana ma 7 mln długu. Produkcja stanęła w lutym, gdy Pamotex odciął dopływ pary technologicznej. W marcu w fabryce pojawił się Ryszard Krusche, tytułujący się nowym właścicielem. Roztoczył wspaniałą wizję przyszłości firmy. Twierdził, że ma miliony – spadek po krewnej zmarłej w Niemczech. Obiecywał rozkwit fabryki „swoich przodków” i przyjęcie do pracy 100 osób.
Ryszard Krusche twierdzi, że jest potomkiem pabianickich fabrykantów. Tymczasem ostatni potomkowie Gottlieba Kruschego – twórcy przemysłowej potęgi miasta – nie przyznają się do niego. Maria Steinhagen – Czeladzka – wnuczka Feliksa Kruschego, a także Peter Krusche – syn doktora Alexa Kruschego, nie znaleźli Ryszarda w drzewie genealogicznym rodu. Grażyna Grabowska (ŻP, nr 20/2003 r.)
„Prezes się znalazł”. Ryszard Krusche, prezes Pawelany, od tygodnia leży w pabianickim szpitalu. we wtorek reporterzy Życia Pabianic odwiedzili go w szpitalu. Nie chciał rozmawiać. Ma dość prasy. Ma tez dość fabryki. Gdy wyjdzie zamierza przekazać interes swojemu wspólnikowi (tak wcześniej powiedział łódzkiej gazecie).
- Nic nie wiem o zamiarach pana Kruschego. Jestem przerażony stanem w jakim znajduje się fabryka – mówi Krzysztof Strzałkowski, dyrektor generalny Expolco, wspólnik Kruschego. – A wystarczył jeden milion złotych, by ja uratować.
Przed kilkoma dniami dyrektor Strzałkowski był w Pabianicach. Szukał Ryszarda Kruschego. Nie znalazł go i wrócił do Warszawy. We wtorek od nas dowiedział się, że Krusche leży w szpitalu.
- Poczekam aż wyzdrowieje i wtedy podejmę odpowiednie kroki zgodne z kodeksem handlowym – oświadczył nam. (ŻP, nr 9/2004 r.)
„Fabrykant ścigany listem gończym”. Sąd, prokuratura i policja szukają ostatniego zarządcy Pawelany. 3 czerwca Sąd Rejonowy w Pabianicach wystawił list gończy za Ryszardem Krusche. Prokurator zarzuca mu oszustwa i działania na szkodę firmy, która ochraniała budynek Pawelany od marca do czerwca 2003 roku. Krusche był ostatnim zarządcą tej fabryki. Podpisał umowę z ochroniarzami, ale nie zapłacił im ani grosza z rachunku wystawionego na 131.371 zł.
„Fabrykanta” szuka także łódzka policja. W październiku zeszłego roku miał się zgłosić do więzienia, by odsiedzieć karę. Ale zniknął. Jest to kara dwóch lat więzienia za wyłudzenie ponad 19.000 zł od Towarzystwa Asekuracyjnego Polonia. Karę zawieszono pod warunkiem, że w ciągu 3 miesięcy Krusche odda zagarnięte pieniądze. Nie oddał. (ŻP, nr23/2005 r.)
****
Pabianiczanie interesowali się zawsze majątkiem fabrykantów zwłaszcza tzw. dużym pałacem czyli rezydencją Enderów.
Nowe Życie Pabianic, nr 50/1997 r. donosiło: „Motłoch w pałacu”. Z okazji ogłoszonych w Łodzi Dni Opieki nad Zabytkami pałac Poznańskiego przy Ogrodowej zwiedzają dzieci z podstawówek, wędrując „śladami pałaców Ziemi Obiecanej”. Gdyby pabianiccy uczniowie w ramach wycieczki szkolnej pojawili się w byłej siedzibie Endera przy ul. Piłsudskiego 2, gdzie obecnie mieści się Urząd Rejonowy (wcześniej Zakładowy Dom Kultury), to niewiele mieliby do obejrzenia. Dawne PZPB „Pamotex” – od 1992 r. spółka akcyjna Skarbu Państwa z udziałem pracowniczym – pozostawiły po sobie tylko to, czego naprawdę nie było można oderwać od ścian. Zerwano nawet miedziane ozdoby na poręczach i, co gorsza, wazę ze szczytu klasycystycznego pieca w sali na piętrze. Brak wazy odnotowali inspektorzy z Państwowej Służby Ochrony Zabytków, którzy pojawili się tutaj w lutym 1996 r. w trakcie przeprowadzki zakładu.
- Byłam bardzo zaskoczona brakiem wazy – mówi Maria Kornicka, starszy inspektor wojewódzkiego oddziału PSOZ. – Piec, jak i cała nieruchomość, jest wpisany w rejestr zabytków, a więc objęty ochroną prawną. „Pamotex” został zobowiązany do rekonstrukcji tego elementu.
Do ścisłego rejestru wchodzą również: neorokokowy piec, dwudziestoramienny żyrandol, wystrój sali złotej oraz eklektyczne sztukaterie na parterze i piętrze. Tych rzeczy nie udało się wynieść (wyjątek – wspomniane zdjęcie wazy). Łatwe do ruszenie okazały się natomiast wartościowe przedmioty wpisane w ewidencję zabytków. Spis obejmuje 13 pozycji. Są to; realistyczny obraz olejny z 1885 r., secesyjna rzeźba – świecznik, neobarokowy fotel, 3 szafy biblioteczne (neoklasycystyczne, eklektyczne i bezstylowe), kredens, neobarokowe stoliki, serwantki (eklektyzm, neoempire), dwa zegary (XIX w. i pocz. XX) oraz drewniano-mosiężny postument.
Niektóre z wymienionych przedmiotów zdobiły wnętrza byłej siedziby Zarządu „Pamoteksu” przy Zamkowej 3. W momencie przejęcia obiektu przez Sąd Rejonowy ten, również wpisany do rejestru zabytek był dokładnie wypatroszony.
- Gdyby Wojewódzki Konserwator Zabytków przewidział, że cenne meble będą wyniesione, na pewno próbowałby temu przeciwdziałać – mówi M. Kornicka. – Przedstawiające wartość muzealna części wyposażenia powinny pozostać na swoim miejscu.
Wpisanych w ewidencję zabytków nie odnaleźliśmy również w muzeum.
- W 1991 roku „Pamotex” przekazał jako dar siedem obrazów. Sześć pochodzi z XX wieku, jeden „Apollo o Dafne” z końca XVIII w. – mówi Urszula Jaros, dyrektor Muzeum Miasta Pabianic. – Wiem, że fortepian trafił do MOK-u. Muzeum posiada natomiast cztery partyzany (broń obosieczna) oraz strzelbę. Eksponaty dotarły do nas z pałacu Endera w 1947 r.
Ewidencję sporządzono dopiero w lipcu 1985 r., a zabytkowe meble, obrazy, zegary i bibeloty wyparowywały od początku istnienia „Bawełny” w murach Kruschego-Endera (tj. po II wojnie światowej). Tak było przez kolejne dziesięciolecia. Nie sposób dokładnie odtworzyć, co zostało po fabrykantach, bo w zachowanych zwykłych spisach wyposażenia nie ma adnotacji historycznych. Rządzący kolejno dyrektorzy i prezesi „Pamoteksu” nie zajmowali się problem znikających dzieł sztuki. Niektóre rzeczy zostały wyprzedane osobom prywatnym po okazyjnych cenach. Inne, np. biurka trafiały do zakładów stolarskich, gdzie na nich piłowano i heblowano, na delikatnych zaś inkrustowanych neorokokowych stolikach rzeźnicy ćwiartowali świnie. To zapewne rezultat komunistycznej propagandy mającej nakłonić klasę robotnicza do zemsty na rzeczach należących jeszcze niedawno do kapitalistów-wyzyskiwaczy. Ostatnie części wyposażenia pałacu ulotniły się w latach 90., a zwłaszcza podczas wielkiej przeprowadzki w 1966 roku. (…) (NŻP, nr 50/1997 r.)
Nowe Życie Pabianic na niedzielę, nr 12/1998 r.: „Kto okradł fabrykantów?” W ostatnim czasie wróciła sprawa zaginięcia dzieł sztuki w PZPB będących niegdyś własnością rodziny Kruschów i Enderów. Przypomnijmy, co pisano na ten temat 48 lat temu.
W 1950 r. organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łodzi, Głos Pabianic, wystąpił z apelem do obywateli, aby składali wszelkie pamiątki i eksponaty o charakterze zabytkowym do pabianickiego muzeum. W tej sprawie redakcja otrzymała list od jednego z czytelników, którego treść umieszczono na łamach Głosu Pabianickiego 14 stycznia 1950 r. Autor podpisany inicjałami A. G. twierdził, że w końcu 1946 r., ewentualnie na początku 1947, miał możność oglądania w pomieszczeniach parterowych pałacu T. Endera, mieszczących świetlicę PZPB, „szereg eksponatów o wielkiej wartości historycznej i muzealnej, jak np. listy królów polskich – Leszczyńskiego, Sasów, Zygmuntów, Batorego, St. Poniatowskiego, wodzów i hetmanów o treści politycznej i prywatnej. Były tam również (…) zabytkowe stylowe meble, obrazy, rzeźby, drzeworyty, miedzioryty wybitnych artystów rodzimych i obcych oraz szereg przedmiotów sztuki orientalnej, jak stoliki chińskie inkrustowane, dzieła sztuki japońskiej itp.”. W dalszej części obywatel A. G. zaproponował, aby powyższe eksponaty, niedostępne do obejrzenia dla świata pracy w okresie międzywojennym, zgromadzić i przekazać jako depozyt do muzeum, dzięki czemu będą one mogły służyć jako materiał poglądowy kształcący młodzież i szeroki ogół mieszkańców naszego miasta.
Na zakończenie autor listu zapytuje: „Gdzie znajdują się wyszczególnione eksponaty i kto z nich korzysta?” Ponieważ Rada Zakładowa PZPB i kierownictwo świetlicy nie złożyły żadnego wyjaśnienia, po upływie pół roku list ponownie opublikowano w Głosie Pabianic 22 czerwca 1950 r. Redaktorzy wyrazili obawę, że dzieła sztuki „stoją nadal bezużyteczne lub też zostały gdzieś wywiezione”. Niestety, i tym razem dyrekcja PZPB nie udzieliła odpowiedzi.
Zastanówmy się, kto był odpowiedzialny za grabież. Z treści powyższego listu wynika, iż znaczna część cennej kolekcji Enderów zaginęła w latach 1947-1949. W okresie tym dyrektorem zakładów był tow. Karol Adamkiewicz. Funkcje kierownika świetlicy pełnił tow. Antoni Koniński. Radę Zakładową PZPB w 1948 r. stanowili m. in.: Władysław Fruziński (przewodniczący), Konstancja Skrońska, Edward Hajdan. Pierwszym sekretarzem Komitetu Fabrycznego Polskiej Partii Robotniczej był Kamiński, II sekretarzem – Kurzawski. Być może jeszcze żyje ktoś z wymienionych osób i zechce dzisiaj opowiedzieć, co stało się z dziełami sztuki rodziny Kruschów i Enderów. Kilka eksponatów pochodzących z kolekcji fabrykantów i zachowanych w Muzeum Miasta Pabianic można oglądać na wystawie historycznej „Krusche, Ender, Kindler – królowie bawełny w Pabianicach XIX –XX w.” w gmachu przy Starym Rynku 2. (Robert Adamek)
***
Pabianickie muzeum odwiedziła Bianca Maria Rucker z Kanady, wnuczka współwłaściciela największej firmy włókienniczej w naszym mieście.
Jej dziadkiem był Stefan Ender, w okresie międzywojennym członek zarządu firmy Krusche i Ender oraz właściciel fabryki w Moszczenicy. Urodził się w 1896 r. w Pabianicach. Ożenił się z Haliną z Johnów, pochodzącą z rodziny łódzkich przemysłowców. Mieli dwoje dzieci: Karola (ur. w 1929 r.) i Vivianę (ur. 1934 r.).
W 1945 r. Enderowie uciekli z Polski przed wkraczającą Armią Czerwoną. Osiedlili się w Kanadzie. Tutaj Vivian wyszła za mąż za Karola Geyera (oboje gościli w pabianickim muzeum pięć lat temu). Ich dziećmi są Bianca, Steven i Paul. Dziadek Stefan zmarł 20 lat temu.
Pani Bianca mieszka w Vancouver i jest terapeutką rodzinną, ma troje dzieci. Inni potomkowie Enderów zyją w Niemczech, Austrii i Irlandii. („Wnuczka Endera”, Nowe Życie Pabianic nr 37/2006 r.)
***
Pabianickie muzeum odwiedził historyk prawa z uniwersytetu w Bremie, prof. dr Christoph Schmink-Gustavus.
Celem wizyty niemieckiego profesora było odnalezienie w naszym mieście miejsc związanych z jego matką, Elisabeth Schanzle, która w 1944 r. jako młoda kobieta została wysłana z sierotami z Berlina do Pabianic. Tutaj opiekowała się niemieckimi dziećmi w domach ul. Damweg i Wagnerstrasse. Dzięki zachowanym w dziale historycznym materiałom z okresu wojny udało się ustalić usytuowanie tych placówek. Ulica Wagnerstrasse to obecnie ulica Moniuszki. W czasie wojny pod nr. 64, w dawnym domu fabrykanta Preissa, znajdowało się przedszkole (Kindergarten) prowadzone przez NSDAP. Budynek ten zachował się do dziś i obecnie jest tam żłobek. Natomiast ulica Damweg dziś nazywa się Grobelną. Placówka dla dzieci znajdowała się w czasie okupacji w gmachu obecnej szkoły muzycznej.
Z miejscem tym związane jest interesujące wspomnienie pani Elisabetrh. Otóż pewnego dnia, stojąc w oknie przedszkola, zauważyła na podwórzu starszego człowieka, który pompował wodę przy studni. Jako młoda, wrażliwa kobieta pomogła mężczyźnie zanieść wiadra. Całe to zdarzenie widział właściciel sąsiedniej fabryki żarówek OSRAM, zagorzały nazista. Natychmiast zadenuncjował dziewczynę, która została wezwana przez gestapo na przesłuchanie i pouczona, że żadnej Niemce nie wolno pomagać Polakom, gdyż są „ludźmi niższymi rasowo”. Pani Elisabeth dopiero wtedy w Pabianicach zrozumiała, czym naprawdę jest narodowy socjalizm. (R. Adamek „Gość z Bremy”, Nowe Życie Pabianic nr 35/2006 r.)
***
Co Kanadyjczycy robili w muzeum? Potomkini rodu Kruschów, dr Monika Hilder gościła w naszym muzeum.
- Pani Monika do Pabianic przyjechała razem z mężem, Emanuelem Hilderem – informuje Robert Adamek, starszy kustosz działu historycznego muzeum. – Była to jej pierwsza wizyta w Polsce.
W poniedziałek (23 maja) odwiedziła parafię i cmentarz ewangelicki, gdzie zachował się nagrobek jej pradziadka Johanna Gotthelfa Kruschego (zmarłego w 1895 r.) Obejrzała także dawne pałace i fabryki firmy włókienniczej „Krusche i Ender”. W pabianickim muzeum zapoznała się z pamiątkami po rodzinie Kruschów, które są przechowywane w dziale historycznym. Duże zainteresowanie wzbudził u niej album fotograficzny wydany z okazji 100-lecia firmy.
Monika Hilder jest wnuczką Edwarda Oskara Kruschego, urodzonego w Pabianicach w 1875 r., który miał czworo dzieci: Annę Elizabeth, Edith Luizę, Erwina i Kathe. Rodzina mieszkała w nieistniejącej już kamienicy przy ul. Zamkowej 29. W 1945 r. wyjechali do Niemiec, a następnie w 1953 r. do Kanady. Tam urodziła się Monika Hilder, która jest doktorem filologii angielskiej, pracownikiem naukowym chrześcijańskiego uniwersytetu w Vancouver (Trinity Western University). Prowadzi badania nad literaturą dziecięcą i fantasy. Zajmuje się kształtowaniem moralnej wyobraźni dzieci. (ŻP, nr 22/2011 r.)
***
W 2007 roku do Pabianic przyjechał Frederic Saillot, który szukał informacji o swojej pabianickiej rodzinie, której niektórzy członkowie w czasie okupacji niemieckiej podpisali volkslistę.
Pabianickie muzeum odwiedził francuski pisarz i dziennikarz, Frederic Saillot, mieszkający w Paryżu. Jego matka, Maria Lisienko, urodziła się przed wojną w naszym mieście. Gość z Francji zapoznał się z nową wystawą historyczną, która prezentuje pabianiczan zamordowanych przez Sowietów w kwietniu 1940 r. Pan Saillot interesuje się krajami Europy Wschodniej, szczególnie Polską i Ukrainą. Od kilku lat uczy się języka polskiego. Jest autorem książki pt. Vous tuez l’historie! (”Wy zabijacie historię!) na temat masakr dokonanych w Europie w XX w. Jego praca ukazuje przede wszystkim mechanizmy dezinformacji w mediach, których celem było ukrywanie prawdy o sprawcach masowych zbrodni. Jeden z rozdziałów jest poświęcony mordowi w Katyniu. Zbierając materiały do tej części książki, Saillot poznał w polskiej bibliotece w Paryżu (na wyspie św. Ludwika) Polkę, Grażynę Wojcik, która jest wnuczką pabianiczanina Kazimierza Małeckiego, policjanta zamordowanego przez NKWD w Ostaszkowie. Oprócz sprawy katyńskiej praca Frederica Saillot zawiera rozdziały dotyczące masakry w Kosowie, Timisoarze i Guernice. Książka w przyszłym roku ukaże się we Francji w wydawnictwie Edition du Rocher.
Saillot jest zainteresowany naszym miastem. Jego dziadkowie, Sergiusz i Stanisława Lisienko, mieszkali w okresie międzywojennym i w czasie okupacji hitlerowskiej w Pabianicach przy ul. Fabrycznej (Waryńskiego). Byli nauczycielami. Mieli córkę Marysię, urodzoną w 1924 roku, Francuski dziennikarz chciałby odtworzyć historię swojej rodziny. Szuka świadków, którzy pamiętają jeszcze jego dziadków i matkę Marię. (Nowe Życie Pabianic, nr46/2007 r.)
***
Merkert Alfred (1897-1935)
Alfred Herman Merkert, doktor filozofii, socjolog, profesor gimnazjum, urodził się 23 IX 1897 r. w Pabianicach w rodzinie wyznania ewangelicko-augsburskiego jako syn piekarza, Karola Merkerta (1857-1932) i Marii Trinkhaus (1868-1952). Merkertowie przybyli do Pabianic z Izbicy (powiat koło) pod koniec XIX w. W 1914 r. posiadali piekarnię przy ul. Długiej 47.
Wykształcenie średnie A. Merkert zdobył w 8-klasowej Wyższej Szkole Realnej w Łodzi, którą ukończył 27 VI 1919 r. Następnie wstąpił na Uniwersytet Poznański, gdzie studiował przez 2 lata (6 trymestrów) na wydziale filozoficznym. Do głównych jego zainteresowań w okresie akademickim należy zaliczyć socjologię. Oprócz tego wykazywał zdolności lingwistyczne. Znał „w mowie i piśmie” 6 języków: polski, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski i łacinę. W 1921 r. organizował razem z Tadeuszem Szczurkiewiczem – późniejszym prof. socjologii – Koło Socjologiczne. Do początku 1924 r. pracował jako asystent w Instytucie Socjologicznym w Poznaniu, utworzonym w 1921 r.
Z nieznanych przyczyn wrócił do rodzinnego miasta i postanowił zatrudnić się w szkole, w charakterze nauczyciela. Od II 1924 r. do końca VI 1924 r. uczył w 2-klasowej szkole powszechnej w Wygiełzowie, po czym znów wyjechał do poznania w celu ukończenia studiów. Trudna sytuacja materialna zmusiła go po 3 miesiącach do powrotu. Podjął pracę w szkołach powszechnych w powiecie łaskim: Starej Poczcie, Chocianowicach, Woli Zaradzyńskiej. 17 IV 1926 r, zdał egzamin nauczycielski z grupy przedmiotów pedagogicznych.
W lutym 1927 r. przerwał nauczanie w szkole, aby kontynuować studia socjologiczne na Uniwersytecie Poznańskim. Był uczniem znanego prof. Floriana Znanieckiego – jednego z twórców polskiej socjologii. Nazwisko Merkerta zostało umieszczone m. in. na srebrnej papierośnicy, podarowanej przez uczniów prof. Znanieckiemu (4 V 1929 r.) z okazji 10-lecia pracy pedagogicznej na Uniwersytecie Poznańskim. Tytuł doktora filozofii z zakresem socjologii uzyskał w 1931 r. po przedstawieniu dysertacji pt. „Narzeczeństwo u robotnika polskiego na podstawie materiałów autobiograficznych”, napisanej pod kierunkiem prof. Znanieckiego i obronionej u Stefana Blachowskiego.
Po ukończeniu studiów wiadomo, że był w 1932 r. profesorem gimnazjum w Łodzi. Związek małżeński zawarł 26 XII 1935 r. z Ireną Martą Zoller, ur. 15 IV 1899 r. w Warszawie, córką Henryka Adolfa i Aurelii Julianny Bredel. Nie pozostawił żadnego potomstwa. Zmarł po ciężkiej chorobie w sanatorium w Smukale w pow. bydgoskim 24 I 1935 r., mając zaledwie 37 lat. Zwłoki Merkerta sprowadzono do Pabianic i pochowano na cmentarzu ewangelickim. Robert Adamek ( Nowe Życie Pabianic, nr 40/1993 r.)
***
Park i willa
Do Pabianic pierwszy sprowadził się Heinrich Wilhelm Hadrian. Urodził się w Aleksandrowie, w rodzinie wyznania ewangelickiego. W Pabianicach pracował jako nauczyciel jednoklasowej szkoły miejskiej. Był również organistą w kościele ewangelickim przy ul. Zamkowej 8. Jego żoną była Emilia z Jankowskich, z którą miał syna Teodora Hadriana. Urodził się w Pabianicach w 1866 r.
Pabianiczanin Teodor Hadrian po ukończeniu pabianickiej szkoły elementarnej rozpoczął naukę w Łódzkiej Wyższej Szkole Rzemieślniczej. Tutaj zdobył wykształcenie zawodowe, pozwalające na pracę w przemyśle włókienniczym. Około 1884 r. podjął pracę w pabianickiej firmie Krusche i Ender w charakterze księgowego. Dzięki swej energii, pracowitości i staraniom został wybrany do Zarządu Towarzystwa Akcyjnego Pabianickich Fabryk Wyrobów Bawełnianych Krusche i Ender. W firmie pracował przez 35 lat. Doszedł do stanowiska dyrektora.
Teodor Hadrian był mocno zaangażowany w pracę społeczną i charytatywną, działając w wielu towarzystwach i instytucjach. Brał udział w organizowaniu Pabianickiego Towarzystwa Dobroczynności dla Chrześcijan, w którym pełnił funkcję członka zarządu i skarbnika. Zasiadał w Radzie Opiekuńczej Szkoły Handlowej w Pabianicach. Był przez 15 lat członkiem zarządu oraz prezesem Pabianickiego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu. W czasie I wojny światowej został przewodniczącym sekcji finansowej Miejskiej Rady Opiekuńczej w Pabianicach, powołanej w celu niesienia pomocy dzieciom. Wchodził w skład Rady Miejskiej oraz pełnił funkcję członka Finansowej i Szkolnej Deputacji Magistratu.
Teodor ożenił się z Martą Agnesą (ur. 1866 r.), córką przemysłowca Teodora i Amalii Kruschów. Zmarł w Pabianicach w 1918 w wieku 52 lat. Został pochowany na naszym cmentarzu ewangelickim. Pozostawił po sobie syna Teodora (1889) – fabrykanta i córki: Ernę (ur. 1891 r.), Ksenię (ur. 1892 r.) i Wilmę (ur. 1901 r.).
Teodor Hadrian jr również należał do aktywnych pabianickich przemysłowców. Był prezesem zarządu i dyrektorem znanej firmy włókienniczej Dobrzynka przy ul. Zamkowej 2 (po wojnie tutaj mieściła się Pawelana). Pracował tu przed wojna i w czasie okupacji niemieckiej. Willę pobudował w Karniszewicach 41. Mieszkał w niej na stałe. Dalsze jego losy nie są znane.
Zarośnięte drzewami i trawą miejsce między Karniszewicką i Wspólną to właśnie Park Hadriana, traktowany przez mieszkańców jak skwer. – Rośnie tutaj sporo drzew, które mają ponad 100 lat – zauważa inżynier Ewa Wojtczak, projektant terenów zielonych. – Poza rzadszymi gatunkami, świadkami epoki fabrykanckiej, jest grupa grabów, które prawdopodobnie stanowiły element altany, a może nawet labiryntu.
W miejscu, gdzie dziś spotykają się sprzedawcy złomu i okoliczni miłośnicy trunków z procentami, rosną stare czarne olsze, graby, a nawet 150-letnie klony. Napotkamy rzadkie gatunki drzew: kasztanowca białego, głóg dwuszyjkowy i jednoszyjkowy, lilaka chińskiego zwanego bzem perskim. Jest też modrzew japoński, lipa krymska.
- Jedna z olsz ma obwód 247 centymetrów i kwalifikuje się na miano pomnika przyrody – informuje inżynier Wojtczak. – Ten tytuł należy się też dwóm klonom, które mają po 240 i 262 cm. Kolejnym pomnikiem zostanie czerwony dąb, który ma 338 cm w obwodzie.
Już wiadomo, że trzeba w tym parku wyciąć około 50 drzew. Jedne są obumarłe, inne spróchniałe. Kolejne się poprzewracały.
- Musimy uporządkować ten teren, by stał się parkiem. Zaczniemy od wycinki drzew, które zatraciły żywotność. Mamy na to pieniądze – mówi Agnieszka Pietrowska, naczelnik w Urzędzie Miejskim. – Planujemy też posadzenie krzewów niskich, by w ten sposób oddzielić park od brzydkich ogrodzeń.
W przygotowanym na zlecenie Urzędu Miejskiego opracowaniu pani inżynier proponuje posadzenie 9 drzew iglastych, 11 liściastych i 297 sztuk krzewów.
- Przewiduję wprowadzenie nielicznych drzew dla wzbogacenia gatunkowego i podniesienia walorów estetycznych parku – informuje. – Będą to: platan klonolistny, miłorząb dwuklapkowy, buk pospolity odmiana purpurowa, wiśnia japońska i jabłoń kwiecista.
Żeby skwerek był prawdziwym parkiem, trzeba zrobić alejki.
- Zrobimy kilka żwirowych szerokich na półtora metra. W tym celu chcemy wykorzystać istniejące już przedepta, bo użytkownicy w ten widoczny sposób sprecyzowali swoje potrzeby – wyjaśnia Pietrowska. – Jedna alejka ma być wokół drzew, które mogą uchodzić za pomniki przyrody. ( Robert Adamek i Renata Kamińska „Po rodzinie Hadrianów ostał się park i willa”, Życie Pabianic, nr 37/2013 r.)
***
Prawnuk fabrykanta Kruschego chce odzyskać rodzinny majątek. To kawał Pabianic – ponad 74 hektary, warte kilkaset milionów złotych.
Do Urzędu Miejskiego nadszedł e-mail od pełnomocnika Piotra Steinhagena – prawnuka fabrykanta Brunona Feliksa Kruschego. Pełnomocnik prosi o przygotowanie dokumentów związanych z przejęciem przez Skarb Państwa i Pabianice majątku B. F. Kruschego lub firmy Krusche&Ender SA.
Pełnomocnik Paweł Ulężałka wylicza, że areał tych nieruchomości to 74 hektary i 4400 metrów kwadratowych. Chodzi mu zwłaszcza o nieruchomości pod adresami: Orla 1 i Orla 2, Mariańska 7, Mariańska 12A, Mariańska 12-16 oraz Zamkowa 3.
Prawnik dodaje, że przed Sądem Rejonowym w Pabianicach toczy się postępowanie spadkowe po Feliksie Krusche. Zaś prawnuk fabrykanta ma dokumenty stwierdzające, że jest następcą prawnym Kruschego.
- Tereny o tych adresach zostały dawno skomunalizowane – mówi Jadwiga Myczkowska, naczelnik Wydziału Gospodarki Nieruchomościami w Urzędzie Miejskim. – Niektóre zostały sprzedane. Tylko hala sportowa przy ul. Orlej 1 jest w rękach miasta. Według naczelnik Myczkowskiej, działki wymienione w piśmie pełnomocnika prawnuka fabrykanta mają powierzchnię około 2, 5 ha. Metr kwadratowy ziemi kosztuje teraz około 150 zł. W sumie działki są warte około 3.750.000 zł.
Piotr Steinhagen wskazuje na ponad 74 ha pradziadowego majątku. Dawałoby to wartość aż 111.660.000 zł.
- Dopóki żyła Maria Eliza Czeladzka, wnuczka Kruschego, nie pozwalała rodzinie na takie kroki wobec naszego miasta – twierdzi Alicja Dopart, historyk i przyjaciółka Marii Steinhagen. – Maria mówiła, że Pabianice to jej ukochane miasto i niech wszystko będzie jak jest. Czy przebolała straty? Na ten temat nic nie mówiła.
Maria Steinhagen-Czeladzka zmarła w 2010 roku. Miała 74 lata.
- Teraz działa jej bratanek – mówi Alicja Dopart. – Wiem, że jego pełnomocnik zgłosił roszczenia majątkowe w wielu miastach Polski.
Ulice Orla 1 i Mariańska 7
Ten adres to stara hala sportowa. Przed wojną należała do Kruschów. Była w niej ujeżdżalnia koni. Po wojnie halę przejął Skarb Państwa, a użytkował Pamotex. W latach 90. firma zaproponowała miastu przejęcie hali – podobnie jak innych obiektów sportowych Włókniarza. Tak się stało. – Miasto ma tytuł własności tej nieruchomości – mówi naczelnik Myczkowska. – Zarządza nią Gimnazjum nr 2. Są tam lekcje WF-u.
Ulica Mariańska 12A
Tu była niezabudowana działka, skomunalizowana przez miasto. Pod koniec lat 90. została sprzedana w przetargu. Nowy właściciel postawił tam stację obsługi samochodów.
Ulica Mariańska 12-16
Od 1996 r. gospodaruje tu Drewnopol – zakład produkcji mebli i półprefabrykatów z drewna. To zakład pracy chronionej. Wcześniej była tu stolarnia Łódzkiej Fabryki Mebli.
Ulica Orla 2
Działki od ulicy Łąkowej do rzeki użytkowało dawne państwowe Przedsiębiorstwo Robót Instalacyjnych Budownictwa PRIB. W 1992 r. powstała spółka PRIB, która uwłaszczyła się i zaczęła sprzedawać część majątku. Dziś jest tu kilku właścicieli. Miasto nie ma nic.
Kim jest Piotr Steinhagen?
Piotr Steinhagen to prawdziwy prawnuk Feliksa Kruschego, bratanek Marii Steinhagen –Czeladzkiej, wnuczki Feliksa Kruschego, autorki wielu książek poświęconych historii rodziny pabianickich fabrykantów. To za sprawą Czeladzkiej rodzina Kruschów spotykała się w naszym mieście. Z jej inicjatywy bulwary przy Dobrzynce noszą imię Feliksa Kruschego. (ŻP, nr 29/2013 r.)
***
Rok 1938. Największa pabianicka fabryka włókiennicza (Krusche i Ender) ledwo przędzie. Ma potężne długi i kiepskie perspektywy. Po cichutku buduje ogromne hale fabryczne pod Sandomierzem. W nowej przędzalni i nowej tkalni chce zatrudnić 3.000 tanich chłopów z Podkarpacia. Fabryka w Pabianicach będzie zamknięta?
Same tylko zaległości podatkowe Kruschego i Endera wobec państwa polskiego przekraczały 5 milionów złotych. W 1938 roku była to kwota astronomiczna. Robotnik fabryczny zarabiał około 100 zł miesięcznie ,robotnik rolny – 60 zł, urzędnik -180-300 zł. Samochód osobowy polski fiat 508 kosztował 4.950 zł, ford – 5.080 zł, opel kadett – 5.300 zł, renault – 6.800 zł. Zatrudniające 4.900 robotników pabianickie zakłady Kruschego i Endera miały coraz większe kłopoty ze sprzedażą swych tkanin. Zarząd firmy brał pod uwagę konieczność zamknięcia fabryki nad Dobrzynką. Byłaby to katastrofa dla miasta i wielu tysięcy rodzin włókniarzy, skazanych na bezrobocie.
Ratunek przyszedł z rządu II RP. W 1937 roku minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski zaproponował umorzenie 5-milionowego długu wobec państwa w zamian za udział firmy Krusche i Ender w wielkiej budowie – Centralnego Okręgu Przemysłowego. Fabrykanci z Pabianic mieliby zbudować (za 9 milionów zł z zaciągniętych kredytów) bardzo duży zakład na południu Polski – obok hut stali, walcowni, fabryk zbrojeniowych, wytworni opon, silników i akumulatorów. Większość tych zakładów szykowano na wypadek wojny (miały zaopatrywać armię).
Pabianiczanie zajęliby się produkcją kordu – grubego włókna potrzebnego do wytwarzania opon oraz wyrobem tkanin na żołnierskie plecaki, namioty, spadochrony i wojskowe balony. „Kruschemu” obiecywano państwowe zamówienia na bieliznę i mundury dla polskich żołnierzy. W nowej fabryce miałoby pracować do 3.000 osób. Bardzo starali się o to także baranowscy włodarze: burmistrz Jan Drzewiński i wójt Jan Bodek.
Półtora roku przed wybuchem wojny minister Kwiatkowski wskazał plac budowy zakładów – na południe od wsi Skopanie koło Baranowa Sandomierskiego, między Mielcem a Sandomierzem. Wioska Skopanie leży w odległości 3,5 km od renesansowego zamku Leszczyńskich w Baranowie, zwanego „małym Wawelem”. Przy fabryce Kruschego i Endera zaprojektowano dwa domy dla 14 rodzin pracowników i willę dyrektora. Wytyczono też bocznicę przy linii kolejowej Dębica – Rozwadów.
O tym, ze „pabianickie” zakłady włókiennicze na terenie COP-u budowano w tajemnicy (także wojskowej) świadczą choćby pierwsze informacje prasowe na ten temat. Pojawiły się one dopiero z początkiem 1938 roku, gdy plany budowy w wiosce Skopanie były już dopięte na ostatni guzik. Mimo to dziennikarze nie wiedzieli, kto będzie budował, jak dużą fabrykę i co ta fabryka ma wytwarzać. Echo na swej pierwszej stronie napisał, że do wznoszenia murow tkalni na południu Polski szykują się … prezesi dawnych zakładów Oskara Kindlera. „W miejscowości Słupca pod Sandomierzem zostało zakupionych 23 mórg gruntu pod budowę szeregu gmachów fabrycznych przez Pabianickie Zakłady Włókiennicze (dawniej Kindler)” – doniosło Echo.
Pięć miesięcy później dziennik Orędownik ustalił, że to jednak nie Kindler, lecz firma Krusche i Ender buduje koło Sandomierza przędzalnię bawełnianą na 20 tysięcy wrzecion. A Głos Poranny dodał, że nowa fabryka powstająca w odległości 100 metrów od granicy Baranowa Sandomierskiego koło Tarnobrzega ma kosztować 9 milionów zł i zatrudni 3.000 pracowników do przeróbki lnu oraz konopi. Uruchomienie produkcji ma nastąpić jesienią 1939 r. Przy fabryce będzie budowane osiedle mieszkaniowe dla personelu. „Liczba mieszkańców Baranowa może wkrótce wzrosnąć do 10 tysięcy” – prorokowała gazeta.
Znacznie więcej ujawniła Republika z 27 listopada 1938 roku, drukując relację z Centralnego Okręgu Przemysłowego. Pada w niej stwierdzenie, iż niektóre nowe fabryki będą ulokowane pod ziemią, osłonięte gęstym lasem. Dotyczyło to zwłaszcza zakładów przemysłu obronnego: wytwórni materiałów wybuchowych i amunicji, celulozy, mas plastycznych, syntetycznego kauczuku i masek gazowych.
Gazeta podała, że „pabianicka” fabryka firmy Krusche i Ender ma produkować kord (podkład pod gumę do opon) oraz impregnowane płótna namiotowe, tornistry dla żołnierzy i tkaniny do budowania ogromnych balonów wojskowych. „Budowa tej fabryki jest pierwszym krokiem przemysłu włókienniczego na terenie COP-u. Wicepremier inż. Kwiatkowski wskazywał ją, jako znak zaangażowania się w COP-ie kapitału prywatnego” – informowała Republika.
Cztery miesiące przed wybuchem wojny ta sama gazeta doniosła, że pabianicka firma Krusche i Ender „kończy budowę hal pod Baranowem i z początkiem maja przystąpi do montażu maszyn. Będzie to jedna z większych fabryk włókienniczych na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego. O jej rozmiarach świadczy fakt, że hale fabryczne zajmują obszar 9.500 metrów kw. Po sąsiedzku rozpoczęto budowę zespołu budynków mieszkalnych”. Do wybuchu wojny zbudowano halę produkcyjna, magazyn surowców, portiernię, fundamenty pod kotłownię i 3 budynki mieszkalne.
3 września 1939 roku, gdy wojska hitlerowskich Niemiec wdzierały się w głąb Polski, firma Krusche i Ender otworzyła nową fabrykę. Wprawdzie wciąż czekano na dostawy maszyn, surowców i prądu elektrycznego, mimo to do pracy przyjęto 300 robotników. Jednak produkcja nie ruszyła.
Podczas okupacji Niemcy wykorzystywali ogromną pustą halę. Urządzili w niej magazyn zboża i warsztaty wojskowe. Do warsztatów (filii zakładów lotniczych w Mielcu) zwożono uszkodzone samoloty Luftwaffe. Naprawiano je i modernizowano. Pracowało przy tym kilkunastu niemieckich inżynierów i techników, i około 80 robotników przymusowych, głównie Polaków.
W 1945 roku fabrykę upaństwowiono. Firma Krusche i Ender została wykreślona z rejestru własności gruntów i budynków. „Ludowa” władza chciała uruchomić tu produkcję ubrań roboczych dla murarzy, ślusarzy i drogowców, lecz brakowało maszyn i inżynierów znających się na włókiennictwie. Do byle jak wykańczanych domów pracowniczych wprowadzili się lokatorzy – przeważnie repatrianci.
Dopiero w 1948 r. udało się sprowadzić maszyny włókiennicze – poniemieckie. Rok później w fabryce wyprodukowano pierwszą tonę przędzy bawełnianej i pierwsze bawełniane firanki. Nad wejściem do hali zawisła tablica z napisem: „Państwowa Fabryka Firanek i Koronek”. W latach 50., gdy pracowało tu blisko 2.000 osób, fabryka miała patrona – Małgorzatę Fornalską. Rozbudowano osiedle robotnicze (dla 77 rodzin), w willi urządzono przychodnię lekarską i aptekę. Do nowych bloków wprowadziło się 348 rodzin, oddano do użytku żłobek, przedszkole, ujęcie wody z wieżą ciśnień, szkołę przyzakładową i oczyszczalnię ścieków. W 1957 r. firma zmieniła nazwę na Wisan. Uruchomiono produkcję firanek poliestrowych.
W 1992 roku fabryka została sprywatyzowana. Choć zatrudnienie zmalało do 430 osób, dziś jest to jeden z największych wytwórców firanek w Europie. Wyroby z Podkarpacia są wysyłane do Szwecji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, RPA, Chile, Nowej Zelandii, USA i Kanady. Wisan produkuje także zasłony, obrusy, bieżniki, serwety, ręczniki, pościel i komeżki dla ministrantów. ( Adam Dobrzyński „Jak fabrykanci uciekali z Pabianic”, ŻP nr 2/2018 r.)
***
Podczas prac termomodernizacyjnych w Państwowej Szkole Muzycznej przy Grobelnej 6 znaleziono pamiątki po przedwojennych mieszkańcach budynku.
Są to dokumenty i fotografie po rodzinie inżyniera Stefana Bursche, dyrektora technicznego fabryki Krusche i Ender w latach 1929-1939. W ostatnim, nieprzebudowywanym dotąd południowo-wschodnim krańcu poddasza robotnicy natknęli się na zbiór starych kliszy oraz teczkę z notatkami z czasów studiów inżyniera na Politechnice w Darmstadt.
- Podczas prac remontowych znaleźliśmy pamiątki po przedwojennych mieszkańcach budynku naszej szkoły – informuje wicedyrektor szkoły muzycznej Joanna Janczyk – Wajman. – Na poddaszu robotnicy natknęli się na stare klisze i teczkę z notatkami. Znalezisko zachowało się w wyjątkowo dobrym stanie.
Pośród klisz są zarówno stare negatywy na szkle, jak i te bardziej nowoczesne na celuloidzie. Wszystkie pochodzą z lat 20.-30. XX wieku i dokumentują prywatne wydarzenia rodzinne.
- Po konsultacji z dyrekcją Muzeum Miasta Pabianic postanowiliśmy odnaleźć spadkobierców rodziny Bursche, co udało się zaskakująco szybko – opowiada wicedyrektorka. – Okazało się bowiem, że inżynier Bursche był jedynym synem Amalii z domu Krusche i biskupa Juliusza Bursche, zwierzchnika Kościoła ewangelicko-augsburskiego w II Rzeczypospolitej Polskiej, działacza niepodległościowego i społecznego, otwarcie występującego w obronie polskości i potępiającego politykę Hitlera.
W czasie okupacji za swoją działalność rodzina Bursche zapłaciła najwyższą cenę. Himmler osobiście rozkazał ją całkowicie wyniszczyć. Na szczęście plan się nie udał, dlatego dziś potomkowie pielęgnują pamięć o biskupie i pieczołowicie odtwarzają dzieje rodu.
Szczęśliwie się złożyło, że prawnuk inżyniera zajmuje się między innymi fotografią historyczną. Z radością przekazaliśmy mu więc nasz skarb, mając poczucie, ze trafił w najbardziej odpowiednie ręce – cieszy się dyrekcja PSM. – Okazało się, że Stefan Bursche był z zamiłowania fotografem i pasjonatem wycieczek górskich. Kilka lat temu odnaleziono już podobny, choć o wiele większy zbiór klisz jego autorstwa. Najstarsze ze zdjęć sięgają pierwszych lat XX wieku i doskonale dokumentują życie rodziny i realia z tamtego czasu. Dla spadkobierców takie znaleziska są tym cenniejsze, że do tej pory uznane były za zniszczone w zawierusze wojennej. (ŻP, nr 10/2021 r.)
***
Der „taksówkarz” von Pabianice. Pod takim tytułem ukazało się, w jednym z biuletynów wydawanych w Niemczech wspomnienie Herberta Dickfossa, autora wielu piosenek i wspomnień poświęconych Pabianicom. Niewykluczone, że uda nam się kiedyś go gościć na wieczorze autorskim poświęconym jego rodzinnemu miastu.
W maju 1971 r., kiedy po raz pierwszy po wojnie wysiadłem z pociągu na pabianickim dworcu, serce biło mi niczym młot. Zatrzymałem się dla złapania oddechu. Zostałem „mit meiner Walize” sam na peronie. Dworzec wydał mi się dziwnie mały, ale przecież był to ten sam co przed laty dworzec pabianicki.
Niepewnie, ociągając się, przeszedłem przez placyk do grupki ludzi czekających na postoju taksówek. Byłem ostatni w kolejce. Czekający przyglądali się mi w milczeniu. Czułem, że odgadują we mnie cudzoziemca.
Gdzieś po 20 minutach przetoczył się wzdłuż kolejki stary Mercedes-diesel. Zatrzymał się na przedzie, ruszył do tyłu i zatrzymał się dokładnie przy mnie. Kierowca odkręcił szybę: „Do miasta?”. Skinąłem głową. „No to wsiadaj pan”.
Było mi głupio, stałem przecież na końcu kolejki. Ale taksówkarz już wysiadł, chwycił moją walizę, energicznie otworzył tylne drzwi. Spojrzałem przepraszająco na czekających przede mną i wsiadłem. Nikt nie protestował, nie psioczył – kierowca wrzucił bieg i ruszyliśmy.
Tak rozpoczęło się moje spotkanie z Pabianicami, po 27 latach nieobecności. Byłem zakłopotany i zażenowany. Chciałem jako Niemiec powrócić do miasta moich przodków skromnie, nie sprawiając nikomu przykrości. Stało się inaczej.
Następna „bomba” wybuchła po przejechaniu kilkuset metrów. Kierowca mówi mi, że jestem „Niemiec z Zachodu”. Musiał to jakoś wyczuć, bo przecież nie powiedziałem mu o sobie ani słowa.
Potem „strzela” nagle pytaniem: „Chyba wie pan co kiedyś wydarzyło się w Katyniu?”. Tym razem nie słyszę bicia serca, tylko dzwon alarmowy. Takie pytanie w 1971 roku w komunistycznej Polsce! Oczywiście znam prawdę o Katyniu, a po wojnie czytałem wiele artykułów o tym, co się tam wydarzyło. Wiem także jak wygląda rzeczywistość. Uważaj – mówię sobie – żadnych sporów ze zwycięzcami. Zduszonym głosem mówię – Tak, to Niemcy zamordowali i pogrzebali w Katyniu tysiące polskich oficerów wziętych do niewoli. Wiedziałem, że taka wersja obowiązywała wtedy w Polsce. Ledwo skończyłem, samochód gwałtownie hamuje na ulicy Armii Czerwonej (dziś Zamkowa), skręca ostro w prawo. Kierowca wyłącza silnik i obraca się w moim kierunku. Jego przyjacielska twarz poczerwieniała ze złości, palący się papieros został wypluty przez opuszczona szybę. I zaczyna mi wykrzykiwać prawdę o Katyniu. Padają wyrazy, których w druku nie da się powtórzyć. Czysta lekcja historii. To o czym on wykrzykuje jest mi od dawna znane. Wysłuchuję tego wszystkiego w milczeniu.
Swój wykład kierowca kończy tak – przywołuje do taksówki przechodzącego obok 8 -może 9-letniego chłopca i mówi: Opowiedz temu panu, co się wydarzyło w Katyniu. Chłopiec przyjrzał mi się, spochmurniał i opowiedział co naprawdę się wydarzyło.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Po chwili taksówkarz sięgnął po papierosa, uspokoił się i powiedział: Widzi pan o tym wie każde dziecko w Polsce, które by nie zapytać, powie to samo. A w Niemczech dorośli, wykształceni ludzie o tym nie wiedzą? Co mogłem mu odpowiedzieć, że przyjechałem po wielu, wielu latach chociaż trochę ukoić tęsknotę za rodzinnymi stronami? Spojrzałem tylko na taksówkarza i nic nie odpowiedziałem. On jakby mnie zrozumiał i kilka razy pokiwał głową.
Cztery dni byłem wtedy w Pabianicach. Kiedy potrzebowałem taksówkę, wystarczyło wybrać się do centrum, w okolice kościoła ewangelickiego. Mój znajomy nigdy mnie nie przeoczył. Stał się jakby moim prywatnym szoferem. A także – przy każdej następnej jeździe – nauczycielem historii. (Pab-Art., nr 35/2000 r.)
***
W okresie międzywojennym pabianicki Niemiec Wilhelm Herle wybudował przy ulicy Karolewskiej 24 (dziś Jana Pawła II) najokazalszy wówczas w tym rejonie miasta dom. Zgodnie z planem miał to być duży dwupiętrowy budynek o 50 izbach. Na całą inwestycję brakowało mu jednak pieniędzy. Postanowił więc, że dom będzie budowany w dwóch etapach. Pierwszy zakończył się w 1933 r., a drugi – w 1936. W ten sposób od pierwszych lokatorów miał już świeży grosz potrzebny na dalszą budowę. Także dla obniżenia kosztów budowy zatrudnił przy wznoszeniu domu tylko jednego murarza, który mozolnie przez 6 lat wznosił jego mury.
Dzisiaj budynek znany w okolicy jako „dom Herlego” nie jest już nazbyt okazały. Pod bokiem wyrosły mu spółdzielcze bloki. Jest natomiast świadkiem przeszłości, materialnym dowodem budownictwa mieszkaniowego pierwszej połowy XX wieku.
Stefan Kamiński miał 23 lata, kiedy zaraz po ślubie zamieszkał tu z żoną Sabiną. Dzisiaj ma 85 lat i wraz z małżonką należą do jedynych mieszkających tu 62 lata lokatorów. Pamięta doskonale właściciela – Herlego. Wyraża się o nim w samych superlatywach.
- Każdemu się kłaniał, sam zamiatał podwórko i ulicę, nikomu nie zabraniał czerpania wody z podwórkowej studni – powiedział nam pan Stefan.
Po wojnie, w roku 1945, Wilhelm Herle i jego żona zostali wysiedleni z własnego domu, przez pewien czas przebywali w przejściowym obozie na terenie fabryki Kindlera. Potem znaleźli się w Niemczech, gdzie pabianicki kamienicznik zmarł. W Niemczech przebywali też córka państwa Herle i ich zięć, Zenon Kwasch – też pochodzący z Pabianic. Przed dwoma laty dom swego dziadka obejrzał przybyły z Niemiec syn Kwaschów. Wnuczek państwa Herle opowiadał niektórym z lokatorów o powojennych losach swojego dziadka.
Od 1936 roku w domu Herlego mieszka Genowefa Piotrowska.
- Jest mi tutaj dobrze, mam wspaniałych sąsiadów – mówi. – Nie musimy jak dawniej chodzić na podwórko po wodę, mamy ją z sieci wodociągowej w mieszkaniach , albo w korytarzu.
- W roku 1946 zamieniłam się na mieszkanie z moją teściową i w ten sposób stałam się mieszkanką domu „u Herlego” – opowiada 83-letnia Władysława Pietrasiak. – Jeszcze do niedawna mieszkaliśmy w jednym pokoju we troje. Teraz jest ze mną tylko córka Maria, gdyż mąż mój zmarł w grudniu ub. roku. (Wacław Nowak „Dobrze się mieszka u Herlego”, Gazeta Pabianicka, nr 14/1995 r.)
Autor: Sławomir Saładaj