www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Porządki

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Przedstawiamy nieznane wspomnienie Simkhe Habermana, który opowiada o swoim pobycie w Pabianicach zaraz po zakończeniu działań wojennych w 1939 roku. Na polach wokół miasta znajdowało się wiele sprzętu wojskowego. Niemcy do porządkowania terenu sprowadzili grupę Żydów, a wśród nich kilku mieszkańców Żyrardowa. Tekst został opublikowany w Pinkas Zyrardow (Memorial Book of Zyrardow, Amshinov and Viskit, ed. M. W. Bernstein, 1961).

Następnego dnia, wieczorem, załadowali nas na ciężarówki. Nie wiedzieliśmy dokąd nas zabierają. Kiedy opuszczaliśmy Jeżów, rabin miasta i mieszkańcy podrzucili nam chleb. Jechaliśmy ciemną nocą, po nieznanych drogach, z czarnymi myślami, aż w końcu przybyliśmy do Pabyanits (Pabianice). Zapędzili nas do dużych hal fabryki Kindlera.

Stamtąd byliśmy wyprowadzani do pracy. Pamiętam, że raz kazali Tykocińskiemu myć samochody przy pomocy gumowego węża. Gdy wrócił, przedstawiał sobą żałosny widok. Był kompletnie przemoczony i trząsł się z zimna. Powiedział, że po zakończeniu mycia aut Niemcy „umyli” go wodą z tego samego szlauchu.

Wyznaczali nam rozmaite prace. Nie dawali nic do jedzenia, ale podczas pracy wyszukiwaliśmy kawałki chleba, wyrzucane przez Niemców na śmietniki. Po trudnych dniach przychodziły niespokojne noce. Zmęczeni i zmaltretowani leżeliśmy skuleni na ziemi. Chcieliśmy zasnąć, ale nie mogliśmy ponieważ oficerowie niemieccy przeprowadzali rewizje w środku nocy. Udawaliśmy, że śpimy i nie widzimy ich. Często oficer potrafił krzyknąć, wskazując na jednego z nas: Hej, ty Żydzie, tam pod ścianą, chodź ze mną. Ci, których zabierano nigdy nie wracali.

Pewnego dnia kazali nam ustawić się w szeregu. Wybrali 100 mężczyzn i skierowali ich na stronę, Reszta została wysłana do Breslau (obecnie Wrocław). Ja, Abram Słupski, Motl Wajnberg i kliku innych mężczyzn z Żyrardowa znaleźliśmy się w gronie 100 „wybranych”. Mieliśmy zbierać zniszczony i porzucony sprzęt wojskowy na polach wokół Łodzi, a następnie transportować go do Pabianic. Kiedy rozpoczynaliśmy pracę otrzymaliśmy ostrzeżenie, iż jeśli ktoś z nas ucieknie, to dziesięciu innych poniesie śmierć, tak więc mieliśmy pilnować jeden drugiego.

Każdego dnia dawali nam „śniadanie”. Przechodziliśmy przez wąskie, żelazne drzwi , przy których stało trzech Niemców. Jeden trzymał kosz z kromkami chleba.. Dwaj pozostali stali po obu stronach wejścia z kijami w rękach. Gdy wchodziliśmy do środka, zamiast podawać nam chleb, podrzucali kromki do góry, a my musieliśmy je łapać niczym tresowane psy. Gdy sięgaliśmy po chleb Niemcy bili nas gdzie popadło.

Po „śniadaniu” pokonywaliśmy 10 kilometrów, ciągnąc porzucone działa. Do każdego działa wyznaczano dziesięciu ludzi, dwóch ciągnęło, a ośmiu je pchało. Trwało to przez pewien czas. Dowiedziały się o wszystkim miejscowe kobiety, które czekały na nas wzdłuż drogi. Bały się podejść bliżej, ale gestami wskazywały miejsca, gdzie zostawiły chleb. Kiedy Niemcy nie widzieli, zabieraliśmy pożywienie. Podczas przerwy dzieliłem się chlebem z mężczyzną, z którym ciągnąłem dyszel armaty.

Któregoś dnia mój współpracownik powiedział, że nazywa się Sztykgold i jest znanym w Łodzi prawnikiem. Kiedyś w trakcie marszu pojawiła się niespodziewanie dobrze ubrana kobieta w towarzystwie folksdojcza ze swastyką na ramieniu. Wręczyła jakiś dokument dowódcy grupy transportowej, który natychmiast nas zatrzymał. Kobieta podeszła do mojego kolegi i przywitała się z nim serdecznie. Przyniosła mu ubranie, które natychmiast założył i zaraz się oddalili. Niemcy rozmawiali ze sobą, wskazując na mnie. Byłem trochę przerażony. Następnego dnia okazało się, że przeznaczyli mnie do pracy w kuchni wojskowej. Każdego dnia szedłem tam w eskorcie Niemca i wieczorem wracałem pod jego nadzorem do miejsca zakwaterowania.

Pewnego dnia staliśmy w szeregu przez kilkanaście godzin, aby dowiedzieć się na koniec, że możemy wracać do domów. Było już ciemno, kiedy opuszczaliśmy obóz. Byliśmy wystraszeni. Czekała nas długa droga, a obowiązywał zakaz poruszania się nocą. Istniało niebezpieczeństwo, że zostaniemy schwytani i wysłani do innego obozu. Wtedy podszedł do mnie Motl Wajnberg i powiedział, żebym zawołał dwóch innych żyrardowian. Zabrał nas do Łodzi. Poszliśmy do domu Koltsche, córki Avrona Zyskinda. Tam otrzymaliśmy pomoc.

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij