Tablica
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW grudniu 2010 r. na frontonie budynku (Szkoła Podstawowa nr 5) bliskiego rodzinie Staszewskich umieszczona została tablica upamiętniająca Kazimierza, Stanisława i Kazika Staszewskich. Wydarzenie to znalazło odzwierciedlenie w wielu mediach, także na stronach internetowych.
Lucjan Strzyga napisał „Gawędę o pabianiczaninie Stanisławie Staszewskim”
Czym słyną podłódzkie Pabianice? Średniowiecznym rodowodem, tkactwem, którego korzenie sięgają XVI wieku, i żyjącą tu ongiś narodowościową mozaiką. Ponadto miasto chlubi się olimpijką Jadwigą Wajsówną, dyrygentem Henrykiem Debichem, biskupem filozofem Bohdanem Bejze, pianistą Karolem Nicze i byłym selekcjonerem reprezentacji Polski Pawłem Janasem. Teraz do palety historycznych pabianickich sław dołączył Stanisław Staszewski (1925-1973), legendarny poeta i bard.
Wczoraj na budynku Szkoły Podstawowej nr 5 w Pabianicach uroczyście odsłonięto tablicę pamiątkową ku jego czci. A właściwie nie tylko jego, ale też jego ojca Kazimierza, który przez wiele lat kierował wspomnianą podstawówką, a ponadto udzielał się jako założyciel i pierwszy prezes pabianickiego oddziału Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego (nosi obecnie jego imię), a również syna - Kazika Piotra, znanego z roli założyciela zespołu Kult. Za kulisami tej fety skrył się skromnie inicjator upamiętnienia tej artystycznej familii, czyli Radosław Szymański.
Przy okazji rozerwał się worek z atrakcjami dla poszukiwaczy śladów po panu Stanisławie: w siedzibie PTTK wygłoszono odczyt zatytułowany „Pabianickie korzenie rodziny Staszewskich”, suto okraszony wspomnieniami krajoznawców, wyświetlono film dokumentalny z 1993 roku „Tata Kazika” w reżyserii Jerzego Zalewskiego oraz zaprezentowano bibliofilom i poszukiwaczom książkę „Czarna Mańka” autorstwa Stanisława Staszewskiego i Andrzeja Bonarskiego.
CV Stanisława Staszewskiego również warto się dobrze przyjrzeć, bowiem reprezentuje pokolenie, które miało okazję żyć w ciekawych czasach. Gdy wybuchła wojna, nasz bohater miał 14 lat, solidną mieszczańską rodzinę i chwałę dawnego szlacheckiego gniazda. Przez wojenną zawieruchę przeszedł jak większość rozentuzjazmowanych rówieśników – wziął udział w Powstaniu .Warszawskim, co ciekawe na Pradze, zatem nie powojował i potem, bojąc się zemsty Niemców zakonspirował się solidnie. Potem jednak wpadł na szczęśliwszy pomysł (co piszę na odpowiedzialność Piotra Czerskiego, twórcy strony internetowej o Stanisławie Staszewskim). Oto wraz z grupą kolegów zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu, skąd natychmiast zdezerterował. Złapany zaś trafił do obozu w Mauthausen.
Jego przeżycia w obozie nie należały do najmilej przezeń wspominanych. W marcu 1945 roku, przez wyniszczającą pracę w kamieniołomach, zachorował tak ciężko, że w stanie beznadziejnym więźniowie wrzucili go po prostu na górę ludzkich zwłok przeznaczonych do spalenia. Przeleżał tam cala noc i nagle stał się cud – odzyskał przytomność. Ale siły wróciły mu dopiero dzięki paczce od ciotki z Pabianic właśnie. Oficjalnie Staszewski już nie żył, można więc powiedzieć, że niemiecka biurokratyczna potrzeba adresata ocaliła mu życie.
Po wojnie przyszły poeta wstąpił w mury Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Choć na uczelni panował zdrowy antykomunistyczny duch, Staszewski uwierzył w komunizm, jego przyjaciele bronią go do dziś „wallenrodyzmem”, jaki rzekomo miał uprawiać w szeregach postępu. „Poglądy moje stają się bardzo lewicowe. Coraz magnetyczniej działa na mnie ryk zbuntowanych tłumów, uciśnionych mas pracujących i władcza, potężna twarz Lenina” - pisał w owym czasie, nie próbując ukryć kpiny. Przyjmijmy zatem, że gardził nową wiarą dla ubogich duchem, ale w szeregi partii wstąpił i dla świętego spokoju przetrwał w nich dwie dekady.
Po studiach pracował w płockiej Petrobudowie, wówczas napisał słynną szyderczą piosenkę „Inżynierowie z Petrobudowy”. W 1951 roku poznał swoją przyszłą żonę Krystynę, a nim na stałe osiedlił się w Płocku, zdążył jeszcze poznać knajpiane życie stolicy, choćby w swojej ulubionej Piwnicy na placu Grzybowskim. A zanim zdążył stać się królem złotej młodzieży Płocka, miał już na koncie prawdziwe hity „Celinę” i „Baranka”, które często można było wtedy (początek lat 60.) usłyszeć z jego ust w popularnym klubie Marabut.
Ze sławą „niesłusznej” twórczości zaczęło się zainteresowanie milicji. Funkcjonariusze godzinami ponoć analizowali teksty piosenek architekta zatrudnionego na etacie urzędnika w urzędzie miejskim. Dla Staszewskiego zaczęły się także problemy z władzami partyjnymi, zakończone usunięciem z organizacji i zesłaniem z powrotem do Warszawy.. Zaczął się dla niego okres bezrobocia, a co za tym idzie wesołych balang, w których największą rolę odgrywały kobiety. Nie trzeba chyba dodawać, że wódki także nie brakowało.
Rok 1967 przyniósł mu emigrację do Paryża, gdzie jeszcze podkreślił swą pozę bon vivanta. Żył jak prawdziwy motyl bohemy, wedle słów zawistnych „na nieustannych wakacjach”. Faktycznie, współcześni podkreślali, ze Staszewski nie wychodził z przyjęć, imprez i knajp (szczególnie upodobał sobie Le Reveillac, gdzie wzbudzał podziw obsługi liczbą opróżnianych flaszek), choć parał się też muzykowaniem. To wtedy powstały m.in. „Bal kreślarzy” i „Marianna”. Przez kilka ostatnich lat zahaczył się jako inżynier w Boulogne-sur-Mer, większość emigracyjnego czasu spędzał w Paryżu, o którym pisał zresztą: „To miasto dla turystów i mieszkańców Avenue Foch. I tylko. Reszta mierzwa, asafetyda do kropienia ptifurek na przykurzonych salonach Europy”.
Zaczął chorować na serce, na stoliku obok telefonu stała kartka z przeliterowanym adresem, aby można było wezwać natychmiast pogotowie. Ale co ciekaw, świadomość własnej śmiertelności tylko wzmagała jego apetyt na życie. Jak donosi literacka legenda, ponoć dzień przed śmiercią napisał utwór „A gdy będę umierał', przejmujące świadectwo niełatwego życia. Jego ciało sprowadzono nad Wisłę i spoczywa dziś na Cmentarzu Bródnowskim w Warszawie.
I jak przystało na oryginalnego artystę, sława przyszła doń długo po śmierci. Po latach zapomnienia jego piosenkami zainteresował się Jacek Kaczmarski (wydał je na płycie „Bankiet” w 1992 roku), Elektryczne Gitary, zaś dziś ma je w repertuarze każdy szanujący się śpiewający poeta. Monumentalne wykonania należą jednak oczywiście do Kultu, który pod wodzą Kazika nagrał je na płytach „Tata Kazika” i „Tata 2”. można je lubić lub nie, ale ich twórca znalazł w twórczości syna godny pomnik. Są jednak i tacy, którzy przedkładają nad Kazikowe covery oryginały, chropowate, nierówne, ale z klimatem oddającym zamierzchłe lata.
Zatrzymajmy się na chwilę przy szefie Kultu, bo przecież on też znalazł się na rodowej tablicy w Pabianicach. 47 lat, muzyk, wokalista, saksofonista, autor tekstów. Gdy Stanisław Staszewski wyjechał do Francji – miał dopiero cztery lata. Można się dziś zastanawiać, czy ojciec ojciec pochwaliłby Kazikowe muzykowanie, czy raczej radziłby mu zajęcie się czymś poważniejszym? Nie dowiemy się tego nigdy, choć akurat ćwierć wieku obecności Kazika na scenie dowodzi że traktuje on swe zajęcie wyjątkowo poważnie.
Najlepiej zresztą wybrać się na poszukiwanie tajemnic familii Staszewskich samodzielnie. Wystarczy zacząć od obejrzenia „Taty Kazika”, wspomnianego już tutaj filmu Jerzego Zalewskiego. To opowieść o losach ludzkich, ale zarazem historia dwóch pokoleń i zmieniających się form zabawy, osadzona w realiach PRL-u. Praca nad filmem trwała z przerwami kilka lat. Jerzy Zalewski, absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST i Wydziału Reżyserii łódzkiej szkoły filmowej materiały o Stanisławie Staszewskim zbierał od końca lat 80..
„Z tylu różnych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać źle” - śpiewał Staszewski w „Balu kreślarzy”, myśląc zapewne i o swoich życiowych ścieżkach. Czy to nie jest akurat pointa opowieści o tym wyjątkowo barwnym człowieku?
Stanisława Staszewskiego wspomina Jan B. Tereszczenko 'Teko”: Właściwie poznaliśmy się dopiero bliżej, kiedy po zakończeniu studiów na „Wydziale” (wydziałem nazywano wtedy Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej...) zostałem skierowany do pracy w Metroprojekcie na rogu Wilczej i Marszałkowskiej. Nie jest wykluczone, ze było to w pewnym sensie z jego inicjatywy. Znaliśmy się już wcześniej na Wydziale i jakoś zbliżyli. W tamtych czasach, co prawda, nakazów pracy już nie dawano, ale formuła, że „kto nie pracuje, ten nie je” obowiązywała nadal. Pamiętam, że dla naszej generacji absolwentów sama koncepcja „pracy” napawała nas obrzydzeniem; pomyśleć tylko, te absurdalne pensje, te obliczania, premiowania i wyceny projektów, wszystko to stanowiło kompleksowy absurd, od którego naturalna odskocznią był oczywiście system prac zleconych, za które można było sobie nieźle popić, pofiglować i ew. kupić motor.. Do pracy etatowej moja generacja szła jak na skazanie... Nie jest więc wykluczone, że gdzieś tam po drodze napotkany Staszewski wspomniał coś o raczej specjalnej atmosferze Metroprojektu, i stąd dosyć liczna grupa żartownisiów z Architektury wylądowała późnym latem 1958 roku właśnie tam. Kto stanowił to radosne grono? … Ano, przypomnijmy: „Przerad” - Jurek Przeradowski, „Binda”- Zdzichu Krzeszowski, „Bieniecha”- Marek Bieniewski, 'Moldzyner” - Krzysiek Moldzynski i ja, TEKO- niżej podpisany.
Były tam prawdopodobnie jeszcze inne postaci, ale bardziej od „grona” oddalone, a przewodził tej ferajnie od pierwszego dnia, kto?... A, no właśnie, STASZEK STASZEWSKI, cynik. Przewodził, zarządzał, śmieszył, tumanił, przegłaszał, bowiem jego charakterystyczny nosowy sposób mówienia, przeplatany nieodłącznie charakterystycznym chichotem, dominował wypełniając przestrzeń otaczającego nas absurdu.
A oto, co o sobie opowiadał Staszewski (proszę dodać tutaj ten nosowy ton głosu, cum nieustanny charakterystyczny chichot, nawet w najbardziej dramatycznych momentach...)
Staszek brał udział w Powstaniu, na Pradze. Jak wiadomo Powstanie na Pradze upadło już po kilku dniach i grupy powstańców stanęły wobec alternatywy nieuniknionej śmierci. Jak wiadomo w początkach Powstania „polscy bandyci” nie mieli przywilejów kombatanckich i wyroki były natychmiastowe. Staszewski z kolegami znaleźli jednak wyjście z sytuacji w mało znanej, ale dość interesującej aferze (sam byłem tego świadkiem...)aktualnie prowadzonego przez Niemców werbunku Polaków do służby w Wehrmachcie. Biorąc pod uwagę alternatywę rozwałki, zaciągnęli się chłopcy do tej afery, z perspektywą ew. dezercji, jeśli nadarzy się okazja, no i wkrótce, faktycznie, zdezerterowali... Niestety złapano ich, ale już nie jako „polskich bandytów”, tylko jako dezerterów, i wkrótce ciupasem, znalazł się nasz Staszek w … Mauthausen. Jak należy przypuszczać, warunki w Mauthausen nie były zbyt sprzyjające i wkrótce zaczął Staszek podupadać na zdrowiu.
Demonstrowało się to tym – jak opowiadał- że jakiekolwiek uderzenie (a tego nie można było uniknąć...) powodowało natychmiast ranę, z której sączyły się przeróżne wycieki. W konsekwencji, nie mogąc dłużej pracować w przyobozowych kamieniołomach trafił do „szpitala”. Szpital obozowy różnił się od reszty obozu tym, ze o ile w obozie na jednej pryczy spało 5 gefangenów, w szpitalu na łózko przypadało tylko trzech. Stan zdrowia Staszewskiego w szpitalu nie poprawiał się jednak, i w ostateczności po kilku dniach wyniesiono go na stos trupów (hi...hi....hi....hi..), gdzie przeleżał całą noc, na mrozie. Krematorium, widzicie, nie nadążało z paleniem „trupów” (hi...hi...hi...).
Zaraz po wylądowaniu w Mauthausen wysłał Staszewski krótki (12 słów, raz na miesiąc...) list do swojej ciotki z prośbą o paczkę żywnościową (cebula, słonina, cukier...). Przypadek zdarzył, że ciocina paczka nadeszła właśnie do Mauthausen rano po tej nocy spędzonej przez niego w ogonku do krematorium, a ponieważ w koncentrakach Trzeciej Rzeszy obowiązywał jednak teutoński porządek, paczka nie odebrana własnoręcznie przez gefangena miała wedle przepisów wrócić do adresata (sic...!)
„Polećcie, chłopaki, na ten stos trupów – polecił załodze lekarz dyżurny – może jeszcze żyje, i przytargać mi go tutaj...” - wspominał Staszewski prawdopodobne decyzje personelu szpitala, biorąc pod uwagę możliwość, ba – konieczność... (!) zagrabienia przez nich części zawartości paczki, co było przecież sprawą życia i śmierci zarówno więźniów, jak i personelu.”No to przytargali mnie – kontynuował Staszewski – podkarmili cebulą, no i przetrwałem do wyzwolenia...”
Jak tylko przystaliśmy do Metroprojektu, zebrał nas zaraz Staszewski do kupy i zaczął perorować. Jego na wysokich obrotach pracujący umysł musiał bez przerwy coś knuć, przy czym było to knucie na wysokim raczej poziomie. Wkrótce też nasza grupa: Staszewski, „Przerad”, „Binda”, „Moldzynder”, „Bieniacha” i ja zaczęliśmy zbierać się, najpierw sporadycznie, a następnie regularnie, co tydzień, to u Staszewskiego na Wierzbnie, to po naszych innych domach, a Staszek zarządził..”Będziemy, panowie, tworzyć wartości...” Zasadą naszej „działalności” było (miało być...) dociekanie, w formacie tego, co później określano jako brain storming, rozwiązywania postawionych przez Staszka, albo przez któregoś z nas, uczestników, zagadnień, które...” … mają być w założeniu abstrakcyjne, czytaj absurdalne, ale które będziemy dyskutować, analizować, debatować w procesie jak najdalej posuniętej realności...”
W tym czasie jego własne małżeństwo przezywało zdaje się jakiś kryzys. Zjawiająca się zaledwie od czasu do czasu pani małżonka, Krystyna, nie bywała zbytnio zainteresowana zarówno naszą obecnością w ich domu, jak i naszymi deliberacjami, a towarzyszący naszym spotkaniom hałas musiał powodować u niej dość negatywne reakcje. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy, urocza, zgasiła mi papierosa na głowie. Na razie nawet nie bolało, byłem zbyt pijany... Mam z tamtego okresu też dość nikłe wspomnienie o niejakim potomku Kaziku, który pozostawał był akurat w stanie niemowlęctwa.
TEKO po wyjeździe do Ameryki otrzymywał od Staszewskiego listy.
Boulogne-surMer, 10.9.68
TERESZCZENKO! - cóż się dzieje? Twój list ostatni niewesoły, odpisałeś skwapliwie, ale nic; może złego coś naprawdę wydarzyło się? A może tylko wakacje i te rzeczy? Nic nie wiem - pisać trudno.
Moje losy clochardzie, nieszczęścia fala. Ojciec umarł, gdy byłem w opuszczeniu, oddaleniu. Żona nie pociesza, przeciwnie, przysparza zgryzot, kroki rozwodowe wszczęła. Wiek klęski.
Paryż opuściłem. Z ulgą. To miasto dla turystów i mieszkańców Avenue Foch. I tylko. Reszta mierzwa, asafetyda do kropienia ptifurek na przykurzonych salonach Europy. W Boulogne żyję prawdziwiej, ważne, że praca dobra, choć płaca jest nierówna. Ale wyżyć można. Mieszkam przyzwoicie, u pensjonowanego kapitana żeglugi wielkiej. Maski, włócznie, kindżały. Sztychy dobre. Łazienki nie ma. Kapitanostwo znudzeni samotnością,częstują napojem północy: anyżówką z wodą. Śmierdzi potwornie, poza tem po dolaniu wody ma kolor i konstytucję wymiotów alkoholika. Piję, ani się skrzywię. Już teraz wiem, czym pachniała Babcia Pela.
Poza tym czosnek; kapitanowa robi kuchnię czysto francuską. Zresztą znośnie. Widok z okna architektoniczno-urbanistyczny,kanał La Manche kolorowy, opalowy. Bazylika na wzgórzu. Zamek Godfre-ya (oj coś niedobrze przeniosłem!) de Bouillon, pierwszego króla Jerozolimy. Ryby.
Jestem jedynym żywym Polakiem w Boulogne. Poza mną dziewięciu lotników na cmentarzu honorowym. No cóż, wiekować tu nie będę. Mam zaproszenie do Casablanci (oj, coś niedobrze stranskryptowowywowałem) choć Afryka ro drański burdel. Podobno płacą tam lepiej. Skumbriisyny Kanadyjczycy odmówili mi wizy; co gorsza, zanurzony we francuskim (quelle horreur de ne pouvoir pas etre d'origine l'etre qu'on voudrait) pewno kompletnie zapomniałem mojej byle jakiej angielszczyzny; gdzie te czasy, kiedy ze swadą opowiadałem kanadyjskiemu glinie swoje perypetie czarnej owcy w Prapolskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (interview trwało osiem godzin z przerwą obiadową; nie zmyślone). Będę startował mimo to powtórnie.
Broniarek w Paryżu powiedział mi: uderzaj wszędzie, gdzieś się wyłamie. A propos uderzaj? Co jest? Może na początek jakiś prywatny kongresik niezadowolonych byśmy zorganizowali? Wciąż jeszcze myślę o Biennale 1969. 1969 to może już za późno, ale jak się zorientowałem, paryskie Biennale jest stosunkowo mało hermetyczną imprezą, a mój scenariusz jest prawie dowcipny. Trochę tu się pogrzebałem w różnych architektonicznych kombinacjach usiłujących paralelizować z futurologią, ależ to jeden śmiech! A jeszcze jedno propos: czy ja ci posłałem swoje artykuły, którymi zaczynałem cykl, a potem uciekłem? („Przeciw miastu”, „Pomnik czy przyrząd”, „Skala katastrofy”) - nie pamiętam.
Potrzeba mi jeszcze rok, żebym mógł pisać po francusku. I jeszcze rok w Anglii i w Niemczech (tu rok i tu rok) poczem już się będę mógł spokojnie zgłosić do domu starców.
W NRFie mam panienkę, z którą się zaprzyjaźniliśmy w Paryżu. Cudowna panienka: muzyki, języki, marki (zachodnioniemieckie), horyzonty. Jaka szkoda, że nogi krótkie. Ale ta reszta...
W Paryżu mam panienkę, która przyjechała tu ze mną z Polski, ponieważ nie mogła beze mnie żyć absolutnie, potem wprowadziła się do jednego hiszpańskiego Żyda, który ma bulat na Rond Point des Champs Elysees i niebieskie Maseratti. W Boulogne nie mam panienki.
Mój Jasiu, odpisz mi, bardzo Cię proszę. My naukowcy...
Proponuję rzeczy następujące:
stworzenie kartoteki architektów, którym się nie podoba,
opracowanie materiałów-memoriałów do ONZ (UNESCO),
wspólne upicie się nad jakimś ciepłym morzem niedaleko bardzo dużej lodówki,
założenie międzynarodowej organizacji budowania świata z drugiej strony,
przerobienie Jerzego Czyża na kiełbaski.
Twój do ostatniej kosteczki (-)
(Stanisław Staszewski)
P.S. Kup mi Forda Mustanga! To podobno dobry interes na Francję. Coś mi tłumaczyli, ale nic nie zrozumiałem.
W lutowym wydaniu magazynu Teraz Rock z 2011 r. Kazik Staszewski opowiedział o swojej wizycie w Pabianicach.
Pewnie większość czytelników naszej gazety wie, że z Pabianic pochodzi zespół Proletaryat. Może ten i ów kojarzy jeszcze przedwcześnie zmarłego Karola Nicze, ale ten to w powadze robił. Natomiast mało kto wie, że w tym mieście urodził się mój tata, a dziadek Kazimierz Staszewski był w nim niezwykle istotna i poważana personą. Założył Pabianicki Oddział PTTK, był tam dyrektorem szkoły i radnym. Ponieważ był dobry w tym co robił, w 1934 roku zaproponowano mu posadę dyrektora szkoły w stolicy i odtąd staliśmy się poniekąd warszawiakami. To znaczy, ja już jestem rodowity, ale oni jeszcze nie byli. Niemniej jakoś tam moje korzenie sięgają tego miasta w okolicach Łodzi.
Właśnie w Łodzi, po kt& oacute;rymś koncercie, spotkali się ze mną dwaj młodzieńcy, którzy wyskoczyli z takim moto pomysłem. Jako że korzenie takie a nie inne, to czy nie zechciałbym przyjechać do źródeł, bowiem mają pomysł na wystawę pod tytułem „Pabianickie korzenie rodziny Staszewskich”, a przede wszystkim pragną ufundować tablicę i wmurować ją w ścianę domu, gdzie mój tata rozpoczął był swój żywot. Jeden z nich powołał się na wcześniejsze ustalenia ze mną, ale że miały one miejsce po koncercie el Dojpy, toteż pamiętałem to jak przez gęstą mgłę, a raczej – przyznam się bez przemocy – nic nie pamiętałem.
Normalnie to bym pogonił kolesi. W imprezach tego rodzaju nie biorę zwyczajowo udziału. Nie spotykam się z fanami, nie uczestniczę w imprezach 'z okazji” i „ku czci” oraz nie jeżdżę na presstury. Jeden wyjątek robię dla książek, które wydaje moje dziecko. Drugi miał miejsce, gdy na spotkanie zaprosili mnie uczniowie liceum, którego jestem absolwentem. Ciekaw byłem w jakiej formie znajdę ówczesnego dyrektora, który uczył mnie matematyki, mówiąc: Staszewski, jest tyle pięknych zawodów, jak goniec, zamiatacz ulic czy pomoc kuchenna. Przecież nie każdy musi iść na studia. Miałem te słowa w uszach i głowie, gdy już po spotkaniu oprowadzał mnie po szkole i z pewna atencją prezentował przede mną nowoczesne naonczas pracownie komputerowe.
Jednakowoż tak mi się jakoś zackniło. Chłopaki ruszyli twarde serce tym, ze chcą jakoś uhonorować moją rodzinę. Jasne – pomyślałem sobie – gdybym nie nie był popularnym szansonistą, pewnie by do tego nie doszło, ale co z tego? Jako że dezintegracja w mojej rodzinie, odkąd tata wyjechał, a dziadek zmarł, poczyniła kroki milowe, postanowiłem co nieco naprawić. Pewnych rzeczy naturalnie naprawić się nie da., ale choć coś niecoś właśnie. Wyraziłem zgodę, namówiliśmy się na termin między Saturnaliami a sylwestrem i pojechaliśmy koncertować dalej.
Nastał umówiony czas. Ale przedtem przysłali mi internetami (to nie błąd, jak już chyba kiedyś wspomniałem używam tej nazwy konsekwentnie za klasykiem G.W. Bushem) projekt tablicy. Okazało się, że nie tylko o ojcu moim na niej mowa, ale jeszcze o dwóch Kazimierzach tego samego nazwiska stoi. Przez chwilę byłem nieco skonfudowany , ale pomyślałem, że nieźle – jeszcze za żywota mojego trafia mi się pamiątkowa a murowana tablica, co prawda do spółki z dziadkiem i tatą, ale zawsze.
Stawiliśmy się na czas, co przy grudniowej rozpierdusze na kolei nie było takie oczywiste. Po szybkim lunchu skierowaliśmy swoje cielska do muzeum. Towarzyszyła mi małżonka oraz Ewa z córką i Gosia. Ewa to córka brata mojego taty, a Gosia – jego siostry. Tam po krótkim entree dyrektorki muzeum miałem zaszczyt zapowiedzieć pokaz filmu „Tata Kazika”, poczem poszliśmy na górę na ciasta i ciepłe napoje, a to z racji tego, że ten film widziałem już 19 razy z lekka licząc.
Podczas konsumpcji dzisiejszy przewodniczący pabianickiego oddziału PTTK poprosił mnie, bym wręczył honorowe legitymacje i odznaczenia trzem długoletnim członkom, jako że przyjąłem, że tego dnia idę na rękę wszystkim, którzy o coś poproszą – nie odmówiłem. Tu nadmienię, że oddział ten od 1971 nosi imię Kazimierza Staszewskiego i bynajmniej nie nie o moją osobę tutaj idzie. Nie odmówiłem nawet wspólnego występu, wspólnej fotki i przybicia piątki z prezydentem Pabianic, mimo iż nadal „nie wierzę politykom” w odróżnieniu od autora szlagwortu. Jeden, któremu wręczałem, miał staż w Towarzystwie pięćdziesięcioletni, a pozostała dwójka ćwierćwiecze. Następnie udaliśmy się odsłonić tablicę.
Mróz był nieziemski, ale jakoś się udało. Ktoś pozwolił mi obejrzeć dom, w którym mieszkał dziadek, a tata się urodził i ruszyliśmy w dalszą już niezbyt oficjalną część wizyty. Nie żałuję niczego, więcej – jestem wręcz dumny, ze z moją skromną pomocą pamięć o członkach mojej rodziny stamtąd pozostała w jakiś tam sposób przedłużona. Nie każdy ma taką możliwość. Czuję coś na kształt dumy i ciepła w sercu na wspomnienie tego dnia, mimo że jeśli chodzi o anturaż nie była to do końca moja bajka.
W 2014 roku ukazała się książka Stanisława i Kazika Staszewskich oraz Jarosława Dusia „Tata mimo woli”. Autorzy wspominają o Pabianicach, posługując się konwencją punkową: „Tak brzydko, że aż pękają oczy” – to pierwsze słowa, które przychodzą do głowy po wjechaniu do Pabianic. Brudne, rozsypujące się kamienice straszą przybyszów. Elewacje pokryte odrażającym graffiti, ślady działalności kibiców Widzewa i ŁKS-u , gdzieniegdzie gwiazda Dawida zwisająca z szubienicy. Na chodniku psie odchody. A tam, gdzie nie ma kamienic, wyrosły niskie, szare bloki, równie przygnębiające jak reszta otoczenia. Tak dziś wygląda młodsza i brzydsza siostra Łodzi. Przez środek miasta przebiega odpowiednik Piotrkowskiej – ulica Zamkowa. Pod numerem 65 stoi zaniedbany budynek Szkoły Podstawowej numer 5 imienia Grzegorza Piramowicza. To tu 18 grudnia 1925 roku urodził się Stanisław Staszewski.
28 grudnia 2010 roku odsłonięto tu tablicę pamiątkową:
„W tym domu 18 grudnia urodził się Staszek Staszewski architekt, bard i poeta. Zm. 1973 w Paryżu, syn Kazimierza Staszewskiego 1897-1968 nauczyciela, krajoznawcy, kierownika Szkoły Powszechnej nr 5, patrona Oddziału PTTK w Pabianicach, ojciec Kazika Staszewskiego muzyka, poety, publicysty, założyciela i lidera zespołu „Kult”. Grudzień 2010”.
W uroczystości odsłonięcia tablicy uczestniczyli Kazik Staszewski, jego żona Anna Staszewska, kuzynki Kazika: Ewa Staszewska z córką Zuzanną Staszewską i Joanna Małgorzata Rokicka (córka Zofii Lewandowskiej z domu Staszewskiej, siostry Stanisława Staszewskiego). Była też kuzynka Stanisława Staszewskiego Izabela Boruszewska (rocznik 1924).
Odbyło się wtedy spotkanie w Muzeum Miasta Pabianic. Rozpoczęło się projekcją filmu „Tata Kazika” w reżyserii Jerzego Zalewskiego, a później kustosz muzeum Robert Adamek opowiedział o pabianickich korzeniach rodziny Staszewskich. Tamtejsi krajoznawcy przypomnieli sylwetkę ich patrona Kazimierza Staszewskiego (ojca Stanisława Staszewskiego). Na koniec otwarto wystawę poświęconą rodzinie Staszewskich, na której można było obejrzeć zdjęcia pochodzące głównie ze zbiorów Ewy Staszewskiej i Joanny Małgorzaty Rokickiej oraz pierwszy przewodnik po Pabianicach autorstwa Kazimierza Staszewskiego. Wystawa była czynna do 26 lutego 2011 roku.
Fani Kazika w rocznicę urodzin i śmierci Stanisława Staszewskiego stawiają znicz. Zawsze schodzi się kilka osób, przewodzą im Robert Adamek i Radosław Szymański, pomysłodawcy umieszczenia tablicy pamiątkowej. Dbają też o groby dziadków i siostry Stanisława Staszewskiego znajdujące się na cmentarzu przy ulicy Kilińskiego.
W 2014 roku C. Gmyz i J. Kowalski opublikowali w tygodniku Do rzeczy (nr 18) wywiad z Kazikiem pt. „Mój tata pisał wiersze i donosy”.
(…) Współautorem książki jest prokurator Jarosław Duś. Skąd ten pomysł? Czy jego umiejętności śledcze się przydały?
- Doszedł do bardzo wielu rzeczy. Zresztą to sprawca książki, pomysł wziął się od niego. Poznaliśmy się, gdy zadzwonił do mnie - nie wiem skąd miał numer – i powiedział, że jest moim fanem. Dotarł na koncert w okolicach Bydgoszczy, przyjechał w srogą zimę, gdy trudno było chodzić, więc poświęcenie duże. Zaczęliśmy się spotykać, przychodziłem do niego do domu i kilka razy się upiliśmy w bardzo miłych okolicznościach przyrody. Jarek pracował w Sejmie nad nowelizacją kodeksu karnego, ale chciał zadać pytania osobie, której – jak się okazuje – nie wolno zadawać pytań, przez co był szykanowany w pracy, a potem został zawieszony i odesłany w stan spoczynku. Stwierdził, że skoro ma tyle wolnego czasu, może napiszemy wspólnie książkę o moim ojcu. Miał się zająć strona logistyczną i dotarciem do ludzi, dałem mu pudło kontaktów. Bał się, że będzie tak mało materiałów, iż objętościowo wyjdzie nam coś na kształt „Naszej szkapy”. I tak było w opisie najdawniejszych czasów, choć i tak dotarł do rzeczy, które nikomu w rodzinie nie były znane – kto był ojcem chrzestnym i tym podobne- więc początek jest akademicki jak dokumenty z prokuratury. Pisał dużo, bo się bał, że będzie mało tekstu, jednak mylił się całkowicie, bo im bliżej naszych czasów, tym ludzi pojawiało się więcej i książka się rozwijała – wyszło niemalże 600 stron. Myślałem, że korzenie naszej rodziny to Pabianice, ale Jarek odnalazł, że Wieluń, skąd zresztą pochodzi, więc staliśmy się ziomalami. To się przerodziło w zażyłą przyjaźń, jest zajebistym chłopakiem.
- Wieluń, Pabianice, Paryż. Kto jeździł zbierać materiały?
- Jarek. Dotarł praktycznie, do kogo można i kto żyje. W filmie dokumentalnym nie występował największy przyjaciel ojca, Grzegorz Lasota, były redaktor naczelny „Pegaza”, dzisiaj ciężko chory, choć wciąż zadeklarowany stalinista. Strasznie krytykował film, że ojca pokazano tylko z jednej strony – teraz udało się namówić go na rozmowę. Druga osoba, do której dotarliśmy, to ostatnia narzeczona ojca z Francji, która była przy nim, gdy umierał - 19-letnia wówczas, on sam miał 48 lat. Nie życzyła sobie, żeby podawać jej nazwisko w książce, występuje jako dziewczyna Staszka. Potem było jeszcze kilkadziesiąt godzin rozmów ze mną i wspólne redagowanie książki, dopisywanie opowieści od mamy. Pomysłem Jarka było też to, żeby trzecim autorem został Staszek Staszewski. Tam jest cała gama jego listów z kraju i Francji, bardzo dużo poezji.
- W wielu tekstach, także w biogramie w Wikipedii, jest informacja, że po powstaniu warszawskim pana ojciec zaciągnął się do Wehrmachtu, by szybko uciec. To prawda?
- Nieprawda. Autorem tej historii jest Jan Tereszczenko, kolega ojca mieszkający w Kanadzie, ale w rozmowie do książki wycofał się z tych słów. Zresztą sam usłyszał o tym od znajomego architekta z Brukseli. Tymczasem prawdziwą opowieść poznałem z pierwszej ręki od brata ojca, bo aresztowali wtedy ich obu. 30 lipca 1944 r. matka kazała im uciekać z Warszawy do Zielonki, gdzie mieszkał wujek Mroziński, który ich przygarnął. Na początku września podeszli tam jednak Niemcy wycofujący się ze stolicy. Tata z bratem zaczęli wtedy uciekać na Pragę, lecz zostali aresztowani przez przypadkowy patrol i osadzeni w obozie przejściowym. Tam usłyszeli, że jeden ze strażników mówi po śląsku. Powiedzieli mu, żeby poszedł do ich domu, gdzie dostanie wódkę, jedzenie i pieniądze, żeby ich wyprowadził z obozu. Zgodził się, mieli udawać jeńców. W połowie drogi ojciec przypomniał sobie jednak, że w obozie zostawił szyty na miarę garnitur, bo ewakuując się miał wyglądać porządnie. Powiedział, że się cofnie. Esesman starał się go odwieść od tego pomysłu, ale tata był bardzo uparty. Brat ojca trafił więc do domu, on sam miał zostać przyprowadzony na drugi dzień. Tymczasem w nocy zwinęli obóz i wszyscy pojechali do Austrii lub Niemiec. Epizod z Wehrmachtem jest wymysłem.
- Stanisław Staszewski trafił do obozu w Mauthausen.
- Dokładnie do Ebensee, który należał do struktury Mauthausen. To nie był obóz śmierci, gdzie gazowano ludzi, zabijano ich tam przez pracę. Jeśli ktoś jest po lekturze „Pięć lat kacetu”, to wie, ze tam ludzie się modlili, żeby ich przeniesiono do Auschwitz, które jawiło się jako sanatorium. Ojciec trafił do obozu w sierpniu 1944 r., który Grzesiuk opisuje jako niemalże idylliczny, ale ja dziękuję za taką idyllę. Otarł się tam o śmierć – słynna jest historia z popsutym krematorium, gdy nieprzytomnego wyrzucili go na górę trupów i cudem przeżył, bo przyszła do niego paczka z Pabianic, a kapo też był z tego miasta i zaczął szukać ojca – znalazł go jeszcze żywego. To wszystko spotkało człowieka, który miał 19 lat i był młodszy niż teraz moi synowie. Po wojnie doświadczeniem wielu ludzi było to, że nowy system komunistyczny jawił się jako alternatywa piekła, które przeżyli. To mogło zawrócić w głowie. Wyobrażam sobie sytuację, że - jak ojciec sam powiedział – „władcza twarz Lenina robi na nim wrażenie”. Podobała mu się aktywizacja mas, które komunizm niosły ze sobą. W latach 50. Generalnie nie krył się z sympatiami komunistycznymi.
- Tak też tłumaczy pan jego współpracę z UB. Jak pan na to trafił? Czy nie obawia się pan zarzutu, że Kazik lustruje ojca?
- Z Jarkiem stwierdziliśmy, że do IPN nie będziemy zaglądać. Jednak przyszedł do mnie lakoniczny e-mail od byłego pracownika tej instytucji – co traktuję jako interwencję sił wyższych, że stało się to akurat wtedy – z zapytaniem, czy znam materiały dotyczące ojca, które znajdują się w IPN i dotyczą współpracy z UB. Odpisałem, że nie wiem, o co chodzi. Otrzymałem odpowiedź w mentorskim tonie, że jeśli nie mam pojęcia, co to jest IPN i UB, to ów pan służy wyjaśnieniami. Odpisałem oschle – znowu wymiana uprzejmości – że mam pojęcie, niemniej chciałbym więcej wiedzy pojąć. „Dowie się pan w swoim czasie, bo zamierzam te materiały opublikować” – odpisał, choć ich nie opublikował, bo zamknięto mu bloga. Dużo wcześniej stracił pracę w IPN. Wiedząc, że coś jest na rzeczy, złożyłem wniosek. Szybko się odezwano, że są wnioski paszportowe ojca z lat 60. oraz sprawozdanie z przesłuchania na milicji w Płocku, gdzie pracował. Potem ktoś zadzwonił jeszcze raz, że jest coś na rzeczy i ojciec był zarejestrowany jako tajny współpracownik o pseudonimie Nowy.
- Są donosy?
- To ewidentnie jego pismo, nie może być mowy o żadnej fałszywce.
- Są pokwitowania prezentów lub pieniędzy?
- Nie ma.
- Szok?
- Krótki. Mam bardzo rozsądnego syna, który wytłumaczył mi, że to absurd tym się przejmować. Skoro przedstawiamy w książce całościową charakterystykę osoby i ten epizod był, to najlepiej, że ja to zrobię, niż by to zrobił ktoś z zewnątrz. Z pomocą Kazia wyleczyłem się z poczucia może nie winy, bo nie ma co się winić za cudze czyny, nawet ojca, ale jakiegoś przerażenia.
- Ile trwała współpraca?
- Od czerwca 1953 r. do grudnia 1954 r. Głównym materiałem są właśnie donosy plus skargi oficera prowadzącego, że ojciec nie przyszedł na umówione spotkanie. Był donosicielem takim, jakim był człowiekiem – niepoukładanym. Nie przychodził na spotkania. Nie było nawiązania współpracy ani jej rozwiązania – przynajmniej nie ma takich dokumentów, choć nie wykluczam, że istnieją. W książce jest wszystko, co mi dano w IPN. Chłopak, który mi to wręczał, mówił, że strasznie się zasmucili, gdy to znaleźli. Czemu? – zapytałem. – To wasza robota i nie ma się co smucić. Nie on jeden miał epizod o takim charakterze. Był zadeklarowanym komunistą, ale trudno mi oceniać kogoś, 60 lat temu. Daleki jestem od potępiania jego wyborów.
- Czy pan problem z myśleniem o ojcu jako tajnym współpracowniku?
- Nie. Nie jest to jakaś dojmująca sprawa. Sam całe życie spędziłem w cieplarnianych warunkach. Moje najbardziej dramatyczne przeżycie, jeśli chodzi o konflikt z systemem, to 3 maja 1982 r., gdy trochę pobili mnie ZOMO-wcy. Trudno mi więc wchodzić w motywację człowieka, który przeżył Mauthausen.
- Jednak rok 1953 to był szczytowy stalinizm, można się było przerazić…
- To oczywiście mój tata i będę się starał nawet podświadomie go wybielać. Jednak wobec jasnych deklaracji prokomunistycznych i lektury donosów mam wrażenie, że nikt go specjalnie nie musiał werbować. On to robił z czystego przekonania. Chciał pomóc. A że nie za wiele wiedział, jak wynika z tych dokumentów, to pomoc była taka, a nie inna… Są to wiadomości, co do których jestem przekonany, że ubecja musiała być ich świadoma.
- Kogo dotyczyły donosy?
- To głównie charakterystyki ludzi. O wujku Marku z naszej rodziny pisał, że był królem pogranicza polsko-czechosłowackiego, jeśli chodzi o przemyt papierosów, ale potem następuje wyprowadzenie tematu i uwaga, że jest dobrym prezesem Spółdzielni im. Mariana Buczka. Raportował, co ludzie w Metroprojekcie sądzą na temat podwyżki cen. Donosił, że ktoś się spotyka i gra w brydża. Gdy powiedziałem mamie, że są papiery na ojca i dowód współpracy z UB, nie była tego świadoma. Jednak ciekawa rzecz: w rodzinie pamięta się, że mój dziadek Kazimierz uczulał towarzystwo, żeby nie rozmawiano na tematy polityczne, gdy Staszek jest w pobliżu. Może sam coś wyczuwał albo ojciec mu powiedział? (…)
Z obecnego punktu widzenia tzw. donosy mają posmak satyryczny. Oto przykład:
Źródło „Nowy”
Przyjął: MA z FDB
Doniesienie agenturalne
z dnia 12 VI 1953 r.
Iliński Władysław – Dawny legionista. Przed wojną w randze pułkownika piastował wysokie funkcje i był przewodniczącym jakiejś instytucji sportowej w skali państwowej /odpowiednik dzisiejszego GUKF/ oraz w jakimś czasie szefem kancelarii cywilnej prezydenta Mościckiego. W 1939 r. uciekł do Anglii nielegalną drogą przez Zaleszczyki. Tam spędził lata wojny. Do kraju powrócił dość długo po zakończeniu wojny, zdaje się w 1949 r. /nie pamiętam dokładniej/. Po powrocie zaczął pracować w ZOR, niedawno zmienił pracę. Pracuje gdzieś na Wawelskiej. Prowadzi spokojny tryb życia u boku swej żony Janiny, dawniej głośnej w środowisku legionistów piłsudczykowskich piękności. Przychodzi na karty do mojego ojca. Przy okazji nie wstrzymuje się od utyskiwań na ustrój Polski Ludowej, jeśli zdarzy się coś w polityce , on zawsze ma gotowy komentarz, naświetlający negatywnie sytuację.
Przykładowo podam jego stanowisko wobec faktu podwyżki płac i regulacji cen. Gdy wówczas odwiedził moich rodziców, głosił z triumfem ekonomiczne załamanie się ustroju PRL, porażkę polityki Rządu i biadał nad losem Polaków, którzy teraz z pewnością zaczną przymierać głodem.
Po zerwaniu kontaktów z policja polityczną i środowiskami partyjnymi Staszewski był nadal w kręgu zainteresowania milicji i Służby Bezpieczeństwa. Oto informacja dla I Sekretarza Komitetu Miejskiego i Powiatowego PZPR w Płocku z 2.11.1964 r. sporządzona przez majora R. C.
Inż. Stanisław Staszewski – architekt miasta Płocka w 1961/62 był przewodniczącym rady klubu „Marabut” w Płocku. Podczas swej kadencji w klubie dążył do stworzenia z niego miejsca dla określonych przez niego osób. W tym samym czasie w klubie tym wytworzyła się atmosfera sprzyjająca rodzeniu się zła. Stwierdzono kolportowanie wierszy o wrogiej treści przez uczestników klubów. Witold M. – ówczesny bywalec klubu rozpowszechniał w tymże klubie wiersz emigracyjnego poety Hemara pod tytułem „Moja przekora”. Naszpikowany wrogością do ustroju PRL i naszej partii. O fakcie tym wówczas wiedział Ob. Staszewski i nie reagował na to zjawisko. Ten sam wiersz był recytowany u niego w domu przez Teresę C., ówczesną uczennicę Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Jagiełły w Płocku, na wieczorku zorganizowanym przez Staszewskiego w obecności zaproszonej młodzieży. Do faktu tego przyznał się Staszewski podczas przeprowadzonej z nim rozmowy w dniu 29 sierpnia 1963 roku.
W 1962 roku władze ZMS rozwiązały radę klubu, powołano nowego i kierownika i nową radę. Ob. Staszewski odizolował się od klubu i począł aktywnie organizować u siebie w domu wieczorki dla młodzieży. Od tego okresu u niego odbywają się wieczorki i różne dyskusje. Wokół siebie skupia młodzież w wieku 17-20 lat (…). Wymienieni do Staszewskiego mówią po imieniu mimo dużej różnicy wieku. Młodzież ta nie przedstawia obecnie większej wartości moralnej. Teresa C. nie skończyła matury, kobieta lekkiego prowadzenia. Pozostałe dziewczęta są w podobnej sytuacji i podobnego prowadzenia moralnego. Zerwały ze szkołą i należy przypuszczać, że uczyniły to w wyniku związania się ze Staszewskim. Do kształtowania się takiego pokroju tej młodzieży przyczynił się Staszewski przez swój styl życia. Dla uatrakcyjnienia wieczorków, które organizował i organizuje u siebie w domu, urobił tak tą młodzież, że nie jest niczym skrępowana. Oto przebieg niektórych wieczorków. W dniu 21 marca 1964 roku Staszewski rozesłał zaproszenia do określonej młodzieży. Program przedstawiany w zaproszeniach mówił, że wieczorek ten nie jest dla ludzi na poziomie intelektualnym, lecz ludzi zdeprawowanych. Na zewnątrz zaproszenia wymalowano trupią czaszkę, co sam Staszewski wyjaśnił, że oznacza po łacinie „memento mori” tłumacząc na język polski – „pamiętaj, że umrzesz”. Na tym wieczorku klubu „Marabut” solistów tam występujących krytykowano w sposób dość ostry i ośmieszający.
W dniu 7 kwietnia 1964 roku na podobnie zorganizowanym wieczorku – przy wódce i winie – śpiewano różne piosenki i recytowano wiersze. W większości były to kompozycje własne Staszewskiego. Staszewski śpiewał piosenki po polsku i rosyjsku. Jedna piosenka śpiewana przez niego nosiła charakter typowo wrogi. Mianowicie w treści jej było takie zdanie: „ryby będziemy karmić komunistami”.
Na jednym z wieczorków opowiadał zebranym o swej przeszłości, mówił o przynależności do AK, jak był aresztowany przez b. UB, a na zakończenie śpiewał piosenkę, w której podkreślał, że „przyjdzie czas i weźmie broń do ręki i będzie strzelał” mówiąc obojętnie do kogo. Opowiadał o kulcie Stalina, o tym, że po każdym posiedzeniu KC rozprawiał się ze swymi przeciwnikami w ten sposób, ze wypuszczano ich innymi drzwiami i straż przyboczna Stalina strzelała w tył głowy.
W dniu 2 lipca 1964 roku Staszewski zorganizował wieczorek z odpowiednia ilością alkoholu, a zebrane dziewczęta rozbierały się do wpół naga – co sobie życzył Staszewski.
W powyższej informacji jest opisany charakter organizowanych wieczorków przez Staszewskiego, jego demoralizujący wpływ na kształtowanie się moralnej i ideologicznej postawy młodzieży skupiającej się wokół niego. Przy tym należy zaznaczyć, ze są dostateczne ilości alkoholu i faktem jest, iż niektóre dziewczęta są upijane. Wzorując się na Staszewskim młodzież, która skupia się wokół niego zorganizowała sobie „dom publiczny” u Ob. B., gdzie również przychodzi Ob. Staszewski.
Ostatnio wymieniona młodzież uczęszczająca do Staszewskiego wstąpiła do zespołu artystycznego przy „PAX” w Płocku. Zespołem tym w nieoficjalny sposób kieruje Staszewski we własnym domu lub przychodzi do Klubu „PAX” przy ul. 1 Maja.
Powyższa informacja opiera się na faktach sprawdzonych.
Należy stwierdzić, że dalsze zachowanie się inż. Staszewskiego może w konsekwencji przynieść poważne następstwa w środowisku młodzieżowym.
Niniejszą informację przedkładam do wykorzystania.
Autor – Zastępca Komendanta KPMO ds. SB mjr R. C.
Stanisław Staszewski born 1925 in Pabianice, died 1973 in Paris – architect, bard, communist, reveller. During WWII was a member of Home Army (AK). Sent to Mauthausen concentration camp, was saved by kapo from Pabianice. After the war graduated from faculty of architecture in Warsaw. In 1953-1954 years collaborated with Office of Public Security (UB). His son, famous rockman Kazik said: my father wrote poems and denunciations. In 1961 he moved to Płock, where he became the city’s chief architect. Disappointed with communism gave up political activity in Polish United Workers Party (PZPR). His poems were found dangerous by the party’s authorities. He was constantly watched by Civic Militia (MO). In 1967 emigrated to Paris and then to Boulogne-sur-Mer. Staszewski’s songs became popular in late 1970s and 1980s due to Jacek Kaczmarski, who performed a number of them during his concerts. Thanks to his son Kazik appeared among others records with songs of Stanisław and great book “Tata mimo woli”. In 2010 table commemorating Staszewski has been placed on wall of school at Zamkowa Street in Pabianice.
http://pabianice.naszemiasto.pl
„Bal w szambrdebonie”
W warszawskie Kulturze z dnia 9 lutego 1975 roku ukazał się artykuł Mirosława Azembskiego „Każdy ma prawo wybrać źle…”, który traktuje o emigracji polskiej w Paryżu przez pryzmat piosenek Stanisława Staszewskiego.
O sprawach najnowszej polskiej grupy zarobkowej – jeśli tak ją można nazwać – we Francji – chciałbym opowiedzieć na kanwie pewnego utworu – piosenki czy też ballady, dobrze znanej w niektórych środowiskach „polskiego Paryża” lat siedemdziesiątych. Posłużę się przy tym szkolna metodą analizy tekstu, metodą komentowania: „co autor miał na myśli. Utwór nosi tytuł „Bal w szambrdebonie”.
Ale może najpierw krótka notka o samym autorze. Był warszawianinem, inżynierem- architektem z zawodu, publicystą piszącym o problemach architektury. W roku 1969 zjawił się w Paryżu i tam już pozostał; zaangażował się jako kreślarz w biurze projektowym, podobnie jak wielu z jego kolegów z politechnik polskich.
Dla znajomych był jego przyjazd ewenementem, nie lada, wiedzieli oni bowiem, że inżynier potrafi każdy wieczór, spędzany przy winie (lub wódce) zamienić również w ucztę duchową; nie dając się długo prosić ujmował on wtedy gitarę i przy jej akompaniamencie śpiewał ballady i kuplety o niepowtarzalnym uroku. Melodie komponował z reguły do własnych tekstów.
Ważył 100 kilo, lubił dobrą kuchnię i być może ta ostatnia pasja stała się przyczyną jego przedwczesnej śmierci: umarł na serce w Paryżu, w roku 1973, w wieku 49 lat. Nie wiem, czy ocalały manuskrypty jego piosenek, bo traktował je zawsze jako najbardziej osobiste hobby i nigdy nie próbował ich publikować; w każdym razie pozostały ich zapisy na kilku magnetofonach i ten właśnie tekst odtwarzam z kasetofonu własnego. Oddajmy więc głos Mistrzowi – bo tak go żartobliwie koledzy nazywali, a on ten tytuł żartem akceptował.
Dziś w szambrdebonie bal kreślarzy,
Każdy wytworny jest jak lord,
O pracy wspomnieć się nie waży,
Cóż dla nas praca? Chamski sport!
Otwieraj flaszkę, żądz nie kiełznaj
I na orbitę wszyscy wraz,
Bo gdy tak człek od rana pełza,
To wieczór spędzić chce wśród gwiazd!
„Dziś w szambrdebonie…” Autor snuje akcję swojej ballady w chambre de bonne, o tych osobliwych pomieszczeniach dla służby czyni zupełnie słusznie, gdyż trzy czwarte nowej polskiej grupy tam właśnie mieszka, a raczej nocuje po pracy. Komorne za te koszmarne pokoiki jest stosunkowo niskie, zaś podobnie jak w przypadku imigrantów – robotników z Magrebu i Afryki, nasi również przybywają do Francji nie po to, aby na miejscu opływać w dostatki i cieszyć się życiem, ale po to, aby zgromadzić maksimum oszczędności i to w najkrótszym czasie.
Nie oznacza to, że wszyscy nasi żyją w chabre de bonnes; w miarę upływu czasu i narastania oszczędności poprawiają swoje warunki mieszkaniowe, przeprowadzają się do lokalików zwanych we Francji studiem, co odpowiada pojęciu naszej kawalerki. Inni, którzy nie zainstalowali się w Paryżu, a na prowincji, mieszkają nawet znośnie; są to jednak wyjątki. Chambre de bonne jest regułą i symbolem – przynajmniej dla mnie.
Chambre de bonne, pokój służącej, tak się zrósł z losem naszego emigranta-inteligenta, że nawet dobrze sytuowani Polacy ze starej emigracji uważają wegetację nowego przybysza w takim miejscu za coś normalnego. Znam przypadek pewnej eks-hrabianki, która przybyła z kraju na dorobek do Paryża i zainstalowała się u krewnych, osiadłych tam od dziesięcioleci arystokratów: we własnej kamienicy ofiarowano jej właśnie … chambre de bonne .
Idźmy jednak dalej w analizie tekstu „Bal kreślarzy”. Mistrz przedstawia tutaj własne środowisko, można to jednak przyjąć za słuszne uogólnienie. Olbrzymia większość specyficznych emigrantów z Polski, którzy zjechali tu w latach sześćdziesiątych , to młodzi podówczas inżynierowie z różnych wydziałów polskich uczelni politechnicznych. Według szacunkowych obliczeń jest ich we Francji około 400. Jednakże tylko niewielu z nich posiada stanowisko odpowiadające funkcjom naszego inżyniera; na ogół zatrudnieni są o stopień niżej w stosunku do kwalifikacji – właśnie w charakterze kreślarzy w biurach projektowych. Na drodze do obejmowania bardziej eksponowanych stanowisk wyłaniają się przed nimi dwie przeszkody o zasadniczym znaczeniu: słaba znajomość francuskiego – przynajmniej w początkowym okresie – oraz fakt … istnienia Francuzów, dla których, rzecz jasna, zastrzeżone są wszystkie kierownicze pozycje, nie formalnie, lecz faktycznie. (…)
„Odbijaj flaszkę, żądz nie kiełznaj…” No cóż – jak bal; to bal. Wypada tylko dodać, że nasza kontraktowa inteligencja nie wyzbyła się w Paryżu swoich warszawskich czy krakowskich obyczajów: mocny alkohol, polski lub zbliżony do polskiego, odgrywa w tych spotkaniach niepoślednią rolę. Zwłaszcza wódka polska, gdy ją ktoś posiada, co rzadko się zdarza, bo w sklepach piekielnie droga (a podarunki z kraju nie codziennie się otrzymuje) urasta do miary łącznika z daleką ojczyzną. Staje się symbolem polskości, podobnie jak kaszanka, golonka, bigos i temu podobne dania, albo w ogóle tu nie znane, albo niewłaściwie przyrządzane. Znaleźć można te smakowitości znad Wisły tylko w niewielu knajpach polskich – w „Ravaillac’u”, w „Krakusie”, „U Bartka”, tam wszakże ceny francuskie, więc słone i dlatego najlepiej zaopatrzyć się w surowiec – to znaczy w kiszoną kapustę, kaszankę i kiełbasę – u Żydów pochodzenia polskiego, w dzielnicy Saint Paul i po odpowiedniej obróbce podać na stół w szmbrdebonie.
I ty tam jesteś, ty o rękach
Które gotycki mają rys,
I piękna jesteś jak jutrzenka,
W swoich sukienkach z Marche aux Puces
Chciałbym się zbliżyć, ukochana
Cóż kiedy leżysz na dwóch panach,
A między nami kran i zlew!
W balladzie pojawia się wiec postać kobiety. Jest to Polka, co zresztą wyniknie z dalszej analizy tekstu. Ironiczny przytyk autora, że przyszła na „bal” w sukience z Marche aux Puces, jest poetycką przesada i nie ma pokrycia w faktach. Wśród inteligenckiej społeczności jest wiele kobiet, ale nie przyjechały one do Francji po to, żeby ubierać się paryskim kercelaku. Motywy i cele ich przyjazdu są podobne do tych, które powodowały mężczyznami.
Wzmianka o kranie i zlewie nie ma dla nas większego znaczenia. Jest to li tylko ozdobnik stylistyczny, mający na celu przypomnienie, że towarzyskie zebranie odbywa się w pokoju 2 mx3m, który tym razem posiada własne sanitaria, ale za to niefortunnie wbudowane w całość powierzchni mieszkalnej. Dramat miłosny dopiero się rozpoczyna:
Ach biada? Te gotyckie ręce znów nie tam gdzie trza…
… Darujcie mi
Wybite drzwi
Łbem żabojada –
Dowiadujemy się z powyższej strofki, że na balu kreślarzy obecny jest również Francuz, pogardliwie nazywany przez autora żabojadem. Francuzi rzadko bywają na takich iście słowiańskich wieczorynkach, z wielu względów. Po pierwsze, miejsce spotkań – owe szambredebony – nie wydaje się im zbytnio zachęcające (kran i zlew), a przy tym niełatwe do osiągnięcia (sześć pięter kuchennymi schodami). Po drugie, ci fanatyczni wielbiciele własnej klasycznej kuchni znajdują na stole potrawy, wzbudzające w nich nieufność i grozę. Po tzrecie, normalnie zużywane tu ilości mocnych alkoholi są dla przeciętnego Francuza nie do przyjęcia i nie do pojęcia. Po czwarte wreszcie, wśród polskiego hałasu i jazgotu nie może się on swobodnie wypowiadać, a Francuz, który w czasie jedzenia nie peroruje, staje się istotą krańcowo nieszczęśliwą. Pojawienie się Francuza w podobnych okolicznościach jest więc ewenementem i z góry daje się odgadnąć, iż albo został on ściągnięty przez któregoś z polskich kolegów dla omówienia spraw biurowych, albo też przyprowadziłs go tutaj jakaś romantyczna Polka. (…)
Autor: Sławomir Saładaj