Debich
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęHenryk Debich był światowym rekordzistą. Przez ponad 40 lat prowadził prestiżową Orkiestrę Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi. Korzenie zespołu sięgają Pabianic lat 40. XX wieku, a dokładniej grupy muzyków skupionych wokół utalentowanego artysty. Arystokratyczny Pabianiczanin zaliczany jest do najwybitniejszych łodzian minionego stulecia. W Pabianicach Henryka Debicha upamiętnia okolicznościowa tablica na frontonie Miejskiego Ośrodka Kultury oraz stała wystawa w Muzeum Miasta Pabianic, prezentująca 245 pamiątek po legendarnym dyrygencie. W 2011 roku mieszkańcy przyznali Henrykowi Debichowi tytuł – Ikona Kultury Pabianic. H. Debich potrafił łączyć jak nikt dotąd kulturę wysoką z kulturą popularną, trafiając za pośrednictwem radia, telewizji i kina do milionów odbiorców.
W leksykonie „Łódzkie środowisko kompozytorskie 1945-2000” autorstwa Aleksandry Bęben, Ewy Kowalskiej – Zając i Marty Szoki (Łódź 2001) znajdujemy biogram artysty.
Debich Henryk ur. 18.01.1921 w Pabianicach, zm. 4.07.2001 w Pabianicach. Muzyki uczył się początkowo u swojego ojca Bernarda – dyrygenta, 1936-39 prywatnie i w Szkole Muzycznej w Pabianicach. Jeszcze przed wojną prowadził w rodzinnym mieście amatorskie chóry i zespoły instrumentalne. W czasie wojny walczył w Szarych Szeregach, był żołnierzem Armii Krajowej. W 1940 został aresztowany i wywieziony do obozów w Radogoszczy, a następnie Dachau. Po wojnie przez trzy lata uczył w pabianickiej Szkole Muzycznej. Podjął także dalszą naukę w Konserwatorium H. Kijeńskiej-Dobkiewiczowej (PWSM). 1945-53 studiował teorię muzyki u K. Sikorskiego, K. Jurdzińskiego i W. Raczkowskiego oraz dyrygenturę u W. E. Ormickiego, B. Wodiczki i T. Kiesewettera, ukończoną dyplomem w 1953. 1954-55 wykładał w macierzystej uczelni, 1956-58 był II dyrygentem w Filharmonii Łódzkiej, w tym samym czasie sprawował kierownictwo muzyczne przedstawień teatralnych (m.in. w Łodzi), po czym wyjechał na roczne stypendium do Niemiec. Ponad 40 lat związany był z Łódzką Rozgłośnią Polskiego Radia, w której rozpoczął pracę w 1949 jako kierownik redakcji muzyki rozrywkowej. Jeszcze w tym samym roku powstała z jego inicjatywy radiowa orkiestra, której zalążkiem był kilkunastoosobowy zespół załażony przez Debicha w 1947 przy Związku Zawodowym Muzyków w Pabianicach. Od 1952 do momentu rozwiązania Orkiestry Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia w 1991 był jej kierownikiem artystycznym, dyrygentem, autorem kompozycji i setek wykonywanych przez nią opracowań. Debich i jego orkiestra stale występowali w radiu, w Filharmonii Łódzkiej oraz w innych miastach Polski, m.in. w ramach festiwali muzyki rozrywkowej w Sopocie, Opolu, Kołobrzegu i za granicą. Nagrali 50 płyt, muzykę do ponad 20 filmów fabularnych. W 1996 za działalność dyrygencką Debich otrzymał „Diamentową batutę” – nagrodę Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia.
Odznaczenia: m.in. Krzyż Armii Krajowej 1945, Złoty Krzyż Zasługi 1954, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski 1960, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski 1975, Krzyż Komandorski Orderu odrodzenia Polski 1982.
Twórczość
Orkiestrowa: Canzonetta na ork. smyczk., 1959; H. Debich/A. Horbowski Ballerina; Fuga a’la Bossanova; Fuga czterogłosowa; H. Debich/A. Horbowski Semind; H. Debich/A. Horbowski Świat czeka na mnie.
Muzyka teatralna: „Królowa Śnieżka”, Teatr Powszechny 1955.
Inne: piosenki: „Ballada o Piotrze ślusarzu”, sł. R. sadowski; H. Debich/B. Sołtysik „Decyzja Kazia”, sł. P. Słowikowski; H. Debich/Z. D. Pucek „Ech ten most”, sł. B. C. Juszyński, J. S. Panasewicz; H. Debich/Cz. Majewski „Gdy moja babcia w bridża gra”, sł. J. Gwóźdź, J. S. Panasewicz, B.C. Juszyński; „Piosenko nie odchodź”, sł. W. Patuszyński; H. Debich/T. Woźniakowski „Prawda zawsze jest jedna”, sł. S.M. Jaśkiewicz; H. Debich/T.B. Dobrzyński „Przyjedziesz jedenastką”, sł. W.J. Krzemiński; H. Debich/ Z.D. Pucek „Wiatry marzeń”, sł. B.C. Juszyński, J. S. Panasewicz; H. Debich/T. Woźniakowski „Zawołaj”, sł. J. Słowikowski// 1949-91 dla Orkiestry Łódzkiej Rozgłośni PR setki opracowań utworów P. Czajkowskiego (m.in. arie z oper), C. Debussy’ego, E. Griega, M. Karłowicza, F. Liszta, M. Musorgskiego (parafraza poematu symf. „Noc na Łysej Górze”), S. Moniuszki (instrumentacja pieśni, m.in.: „Pielgrzym”, „Dziad i baba”, „Tren VI”, „Tren X”, „Lirnik wioskowy”, „Trzech budrysów”, „Pieśń żeglarzy”, „Korale”), S. Rachmaninowa (pieśni), M. Ravela, M. Rimskiego-Korsakowa, M. Theodorakisa i innych// opracowania 20 pieśni R. Stolza, 1997-2000.
Krzysztof A. Mazur pisał „O Debichu i jego orkiestrze” w Odgłosach nr 15/1959 r.
Skromnie startowała Orkiestra Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia, zwana przez słuchaczy „Orkiestrą Debicha”. Zorganizowana w 1949 roku pod nazwą „Chór i Orkiestra Świetlicowa” Łódzkiej Rozgłośni, licząca zaledwie kilkanaście osób, była jednym z licznych zespołów o popularyzującym, upowszechnieniowym obliczu. W ciągu pięciolecia istnienia dała blisko dwa tysiące koncertów radiowych i masowych. Przyszły pierwsze sukcesy w postaci udziału w Festiwalu Młodzieży w Bukareszcie czy występu wraz z baletem Harnama we Frankfurcie nad Odrą.
W połowie lat pięćdziesiątych muzyka „świetlicowa”, powielana przez dziesiątki zespołów spowszechniała wszystkim tak dalece, że przyszedł ostry kryzys dla odbioru tego gatunku produkcji. Coś jednak musiało wyróżniać Łódzką Orkiestrę Radiową, że uchroniła się od smutnego losu innych orkiestr, upadających w warunkach kryzysu repertuaru i zainteresowania. To „coś” jest całkiem konkretne i da się sprowadzić do dwóch zasadniczych cech, których wytworzenie jest niewątpliwie zasługą dyrygenta orkiestry, Henryka Debicha.
Cecha pierwsza: mocne ustawienie zespołu w środowisku, realny udział w życiu kulturalnym Łodzi. Miliony radiosłuchaczy w Polsce doskonale wiedzą, że zapowiadany około szesnastu razy w miesiącu na fali ogólnopolskiej (nie licząc programów lokalnych) koncert Orkiestry pod dyrekcją Debicha jest tradycyjną łódzką pozycją radiową. Jeszcze bardziej bliski i swojski jest zespół dla wielu mieszkańców Łodzi i okolic. Świadczy o tym jedenaście koncertów publicznych, zorganizowanych w ciągu ubiegłych trzech lat przez Filharmonię Łódzką dla Orkiestry Radiowej a cieszących się ogromnym powodzeniem wśród publiczności i radiosłuchaczy.
Jeszcze ważniejsza jest cecha druga: własne oblicze artystyczne, indywidualny styl i repertuar Łódzkiej Orkiestry Radiowej. W odróżnieniu od wielu zespołów, powtarzających w nieskończoność ograne wzory muzyki popularno-masowej, Henryk Debich potrafił przed kilku laty narzucić i utrzymać odmienną linię repertuarową, nawiązując do orkiestr zachodnioeuropejskich Mantovaniego, Melachrino czy Kostelanetza. Oczywiście przyjęcie nowych wzorów było tylko etapem wstępnym, wkrótce wytworzył się z tego jakiś własny styl orkiestry. Styl ten polega – mówiąc pokrótce – na wykorzystywaniu szerokiego zakresu najrozmaitszych utworów, różnych gatunków, starych i nowych, w specyficznej aranżacji, czyli opracowaniu. Aranżacja taka opiera się przede wszystkim na szerokim wykorzystaniu instrumentów smyczkowych orkiestry.
Utwory w repertuarze Łódzkiej Orkiestry Radiowej, z reguły w specjalnej aranżacji, dzielą się na kilka grup. Pierwsza z nich to stare utwory w nowej szacie, jak „Kołysanka” Godarda, „Serenada” Schuberta, „Barkarola” Czajkowskiego czy „Melodia” Rubinsteina. Szczególną podgrupę stanowią wybitne pozycje literatury wirtuozowskiej na skrzypce lub inne instrumenty, opracowane na całą orkiestrę, np. „Pszczółka” Schuberta, „Lot trzmiela” Mikołaja Rimski-Korsakowa, „Capriccioso” Riesa, „Etiudy” Kreutzera, „Perpetuum mobile” Riesa. Liczna jest grupa utworów nowoczesnych, jak „Orchidee w świetle księżyca” Youmansa, „Etiuda jazzowa” Krzemieńskiego, „Parafraza na temat własny” Czernego. Zespół sięga również do popularnych arii operowych i operetkowych, wykonywanych przy udziale wybitnych solistów, jak Kawecka, Debichowa, Rudnicka, Hiolski i inni. Ta wszechstronność repertuarowa przy zachowywaniu specyficznego stylu, jest jedną z najważniejszych przyczyn popularności orkiestry.
Natomiast jedną z podstawowych przeszkód w pracy zespołu stanowi fakt, że w ciągu kilku lat orkiestra nie wytworzyła grona współpracujących piosenkarzy> Mało tego , nie ma obecnie właściwie ani jednego związanego z Łódzka Orkiestrą Radiową reprezentanta tak ulubionego gatunku – piosenki. Powoduje to komplikacje i załamania w linii repertuarowej. Z nowoczesną, starannie wypracowaną aranżacją powinna łączyć się równie nowoczesna i tak dziś rozwinięta gdzie indziej współpraca solisty – interpretatora tekstu i melodii. Wiele oryginalnych pozycji repertuaru Orkiestry Debicha zyskałoby na popularności. Przez wzbogacenie o tekst i głos solowy.
Na aktywności i ruchliwości dzisiejszej opierają się perspektywy przyszłego rozwoju Łódzkiej Orkiestry Radiowej. Oto najważniejsze postulaty na najbliższą przyszłość.
Rozszerzenie składu orkiestry, liczącej obecnie czterdzieści osób, a zwłaszcza wzmocnienie podstawowej grupy instrumentów smyczkowych i powiększenie zbyt szczuplej obecnie grupy instrumentów dętych blaszanych.
Bliższe i częstsze kontakty bezpośrednie ze słuchaczami w postaci podróży artystycznej po Polsce i w miarę możliwości za granicę.
Zorganizowanie projektowanego od dawna konkursu na piosenkarzy oraz na nowe kompozycje, tworzone specjalnie dla tej orkiestry. Żywsza wymiana wybitniejszych nagrań archiwalnych oraz wysyłanie takich nagrań za granicę (już dzisiaj powstała możliwość wymiany taśm dźwiękowych z Niemiecką Republiką Federalną).
Jest dobrze i wszystko wskazuje, że będzie jeszcze lepiej. Dlatego warto zachęcić cały zespół orkiestrowy i jego dyrygenta Henryka Debicha – który dotychczas dał tyle dowodów pomysłowości repertuarowej, wyczucia żądań odbiorcy, oraz aktywności w środowisku – do jeszcze śmielszych, jeszcze samodzielniejszych poczynań na przyszłość.
„Łodzianie 1963: Henryk Debich” – Odgłosy nr 44/1963 r.
„Jestem przeciwnikiem podziału muzyki – mówi Henryk Debich – na „poważną” i „rozrywkową”. Termin „muzyka rozrywkowa” obejmuje zbyt wiele form. Muzykę klasyfikować można tylko według jednego podziału: na muzykę dobrą i złą. Ta klasyfikacja obejmuje zarówno muzykę symfoniczną, jak i operetkową. Muzyka rozrywkowa często bywa traktowana z lekceważeniem, jak coś gorszego, coś znacznie mniej godnego uwagi. Tymczasem w ramach tej muzyki mieszczą się utwory bardzo różnej wartości, czasami utwory mistrzowskie. Kompozycje, których zarówno myśl muzyczna jak i techniczna, jej prowadzenie, zasługują na uwagę. Dziś, gdy obserwujemy takie pomieszanie gatunków, artystycznej rangi nabierają i w muzyce pewne osiągnięcia z zakresu choćby muzyki jazzowej, tak do niedawna jeszcze deprecjonowanej”.
Henryk Debich, wychowanek Łódzkiego Konserwatorium ukończył klasę teorii kompozycji i dyrygentury. Jest uczniem znakomitego dyrygenta Wodiczkl i znanego kompozytora i dyrygenta Tomasza Kiesewettera. Przez jakiś czas jako stypendysta uzupełniał muzyczne studia w Berlinie i Monachium.
Rodem z Pabianic, od wielu lat mieszkaniec Łodzi, jest znany radiosłuchaczom w całej Polsce. „Zacząłem pracować w radio – mówi – jeszcze jako student Konserwatorium. Mieczysław Drobner zaproponował mi w 1949 roku kierownictwo działu muzyki rozrywkowej po Franciszce Leszczyńskiej. Z Rozgłośnią zetknąłem się po raz pierwszy przed wojną. Mój ojciec był kapelmistrzem i kiedyś zastępując go dyrygowałem – rozgłośnia mieściła się jeszcze wtedy na Radwańskiej – chórem amatorskim”.
Kiedy Henryk Debich rozpoczynał pracę nie istniała jeszcze orkiestra radiowa. Została ona zorganizowana przez Drobnera i Debicha. Jej pierwszym dyrygentem był Tarski. Liczyła wtedy 18 osób. W 1950 roku przyznane zostały etaty dla członków orkiestry, a tym samym Łódź otrzymała jeszcze jeden poza zespołem Filharmonii regularnie pracujący zespół orkiestrowy. W 1951 roku Debich obejmuje kierownictwo artystyczne Orkiestry Radiowej i od tej chwili datuje się jej systematyczny rozwój. Dziś 50-osobowy zespół, z którego większość to wychowankowie łódzkiego Konserwatorium ma na swym koncie szereg osiągnięć artystycznych i znany jest nie tylko na antenie Polskiego Radia.
„Orkiestra pracuje codziennie. W radiowym studio odbywają się próby i nagrania. Poza kolegą Gzelą i mną orkiestrę prowadzą dyrygenci, których specjalnie do Polski zapraszamy. Nagrywają oni z naszą orkiestrą szereg utworów kompozytorów własnych i szereg utworów kompozytorów polskich. Wyjeżdżając zabierają ze sobą nagrania, które potem wykorzystywane są w programach obcych radiofonii. Ostatnio był u nas dyrygent czeski Iri Hudec, którego występ w Filharmonii zainaugurował tegoroczny sezon muzyczny orkiestry Polskiego Radia.”
Debich współpracuje stale z orkiestrą w Brnie i orkiestrą Deutschaland Sander. Za granicą nagrał około 200 minut muzyki polskiej.
„Kontakty z obcymi radiofoniami – mówi – ogromnie popularyzują naszą muzykę poza granicami Polski. Dzięki wymianie między rozgłośniami, koncerty nagrane przez naszą orkiestrę znajdują się w programach radiowych wielu państw, w pierwszym rzędzie oczywiście, w programach radiowych krajów demokracji”.
„Istnieje ogromna luka – mówi Henryk Debich – między muzyką symfoniczną, a muzyką taneczną, którą wypełnić powinny utwory nie sprawiające słuchaczowi zbyt dużych trudności. Utwory, które wprowadzałyby go w pewne zagadnienia muzyczne, dając mu przedsmak spraw wielkich, rozgrywających się w najświetniejszych utworach koncertowych. Mówiąc o tej muzyce, nie myślę o utworach łatwostrawnych, czy ułatwionych, mam na myśli utwory, które nie są wprawdzie wykonywane na wielkich estradach symfonicznych, jak uwertury operowe, czy miniatury symfoniczne, ale mogą być zaliczone do dobrej literatury muzycznej. Warto tu dodać, że próg trudności utworu wyznacza poza oczywiście stopniem przygotowania słuchacza i stopień popularności utworu. Świadczy o tym najlepiej muzyka Czajkowskiego, utwory Griega, czy Prokofiewa, wykonywane w ramach koncertów rozrywkowych”.
„Tego typu orkiestra, co orkiestra radiowa spełnia rolę popularyzatorki muzyki, stąd taka rozpiętość repertuaru od utworów symfonicznych do big-beatu. Układam program koncertu zawsze tak, by część pierwsza prezentowała utwory ambitniejsze, coś z literatury klasycznej i coś ze współczesnej muzyki. Myślę zawsze o atrakcyjności koncertu. Dziś, gdy środki przekazu dźwięku są tak udoskonalone, ludzie chcą słuchać muzyki w najlepszym wykonaniu. Dlatego staram się angażować zawsze najlepszych solistów.”
„Miesięcznie orkiestra radiowa – mówi Debich – nagrywa 100-120 minut muzyki. Proszę pamiętać, że utwory trwają zwykle 3-5 minut. Oczywiście dominują utwory polskie. Mamy stały kontakt z niektórymi kompozytorami, jak z Henrykiem Czyżem, czy żeby wymienić łódzkich: Kiesewetterem, Mroszczykiem, Krzemińskim. Ale ciągle szukamy autorów, nowych kompozycji”.
„Nagrałem niedawno dwie wolno grające płyty stereofoniczne z orkiestrą Filharmonii Narodowej. Jedna z nich to 30 minut pieśni neapolitańskich z Raptisem, teraz opracowuję pieśni Niewiadomskiego i Moniuszki dla Alfreda Ordy. Poza zwykłą pracą dyrygencką, koncertami (prowadziłem prawie wszystkie orkiestry symfoniczne w kraju) poza nagraniami i zwykłą pracą z orkiestrą W Radio sam instrumentuję i aranżuję niektóre utwory. Nawet wyjeżdżając z Łodzi wożę ze sobą partytury. Oczywiście przeglądam całą masę kompozycji i starych, i nowych, układam programy – to moje zwykłe zajęcie. Sposoby techniczne, specjalne filtry, mikrofony, dają ogromne możliwości dźwiękowe, które we współczesnych nagraniach decydują o ich wartości. Od jakiegoś czasu w naszym studio dokonujemy takich trickowych nagrań. Efekty tych prac znają słuchacze radiowi”.
„W Łodzi nie ma ani wozu transmisyjnego, ani tez nikt nie pomyślał o założeniu odpowiednich instalacji w Sali Filharmonii. Ostatnio z Filharmonii Narodowej dawaliśmy koncert dla telewidzów, byłoby nam oczywiście milej, gdyby takie koncerty można było nadawać z Ośrodka Łódzkiego. Miejmy nadzieję, że odpowiednie władze ten tak ważny problem dla rozwoju kultury naszego miasta jakoś rozwiążą. Zyski łatwo obliczyć.”
„Orkiestra Radiowa otrzymała propozycję wykonania operetki Szymanowskiego, „Loteria na mężów”, bo autor „Stabat mater” utwór taki kiedyś napisał na Festiwal Muzyki Polskiej w Bydgoszczy. Ale to dopiero plany przyszłościowe” ( Ewa Suliborska)
W 29 numerze Życia Pabianic z 1964 roku zaprezentowana została sylwetka Henryka Debicha -„Pabianiczanie w 15-leciu Orkiestry łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia”
Henryka Debicha nie trzeba specjalnie przedstawiać pabianickim czytelnikom. Nazwisko jego wiąże się bowiem nie tylko z Rozgłośnią Łódzką Polskiego Radia, ale również z Pabianicami – miastem, w którym urodził się, mieszkał i w pierwszych dniach po wyzwoleniu „montował” szkołę muzyczną i pierwszy swój, tak popularny do dziś, zespół muzyczny. Są to już dziś wspomnienia – ale jakże urocze dla popularnego muzyka i dla nas, jego słuchaczy. A słuchaczami orkiestry H. Debicha jesteśmy już od blisko 15 lat.
Henryk Debich ukończył klasę teorii kompozycji i dyrygentury, w Łódzkim Konserwatorium jako uczeń znakomitego dyrygenta Wodiczki i znanego kompozytora T. Kiesewettera. Później jako stypendysta, uzupełniał muzyczne studia w Monachium i Berlinie. W roku 1949 rozpoczął pracę w Polskim Radio, sprawując funkcję kierownika działu muzyki rozrywkowej. Było to pierwsze zetkniecie się pana Henryka z rozgłośnią, choć jako bardzo młody kapelmistrz występował już przed wojną. – „Kiedy rozpocząłem pracę w radio, nie istniała jeszcze orkiestra radiowa – wspomina podczas naszej rozmowy Henryk Debich. Założyliśmy ja wspólnie z M. Drobnerem, a jej pierwszym dyrygentem był kolega Tarski. Zespół liczył wówczas 18 osób”.
W roku 1951 Henryk Debich obejmuje kierownictwo artystyczne orkiestry i od tej daty notujemy jej systematyczny rozwój . 50-osobowy zespół ma dziś na swoim koncie szereg osiągnięć artystycznych i znany jest zarówno w kraju jak i zagranicą. – „Na przestrzeni 15 lat swojej pracy – mówi nasz rozmówca – dyrygowałem w kraju wszystkimi orkiestrami filharmonicznymi i radiowymi. Poza tym współpracuję stale z orkiestrą Deutschland Sender i orkiestrą brneńską. Nagrałem za granicą około 300 minut muzyki polskiej.
Kontakty takie popularyzują muzykę polską poza jej granicami. Dzięki tej wymianie między rozgłośniami, koncerty nagrane przez naszą orkiestrę znajdują się w programach wszystkich krajów demokracji ludowej. Miesięcznie orkiestra nasza nagrywa 120 minut muzyki. Dominują oczywiście, utwory polskie.
Poza licznymi nagraniami i zwykła praca z orkiestrą w radio, aranżuję i sam instrumentuję wiele utworów, nie mówiąc już o układaniu programów. Dochodzi jeszcze dodatkowa praca – nagrania. Z cyklu „Melodie dla Ciebie” nagrałem z A. Hiolskim pieśni neapolitańskie, pieśni błękitnego Adriatyku z P. Raptisem oraz wiele arii operetkowych, w wykonaniu Z. Rudnickiej, K. Pustelaka, Nyc-Wronko i Woroszyłły. Przygotowałem także pieśni Niewiadomskiego i Moniuszki dla Alfreda Ordy. Ponadto jestem w trakcie pisania kilku partytur w dziedzinie muzyki stereofonicznej.
W związku z otwarciem nowego teatru muzycznego w Lodzi przy ul. Północnej, zostałem zaproszony do przygotowania prapremiery operetki polskiej „Ułani księcia Józefa” Wielera-Kuthana. Premiera nastąpi w dniu 22 lipca br. W dalszych planach pracy przewiduję koncert symfoniczny w Szczecinie i Wrocławiu. No a później, normalny „rozkład jazdy” – radio, telewizja, filharmonia i … estrada polska oraz zagraniczna. Jest to repertuar, od utworów symfonicznych do big-beatu – a więc bardzo rozległy, dodaje p. Henryk.
W zespole radiowym, pod serdeczną opieką Henryka Debicha wyrosło w czasie minionego 15-lecia, również kilku muzyków z Pabianic, z których dyrektor Debich jest nadzwyczaj dumny. Ukończyli oni wyższe studia muzyczne i rozwinęli się artystycznie. Są to: Aleksy Nicze (skrzypce), Artur Rychter (kontrabas), Zofia Hilebrandt (skrzypce), Władysław Pokora (perkusja), Władysław Borowski (trąbka), Henryk Wilczek (wiolonczela).
Im wszystkim oraz dyrektorowi Łódzkiej Orkiestry Polskiego Radia Henrykowi Debichowi, składamy w rocznicę 15-lecia istnienia orkiestry, najserdeczniejsze życzenia. Nie wątpimy, że do naszych życzeń dołączą się pabianiczanie – Czytelnicy „Życia”. (Jerzy Kałużka)
„Łodzianie 1968: Henryk Debich”
Sopot już po raz drugi, przedtem było Opole i Zielona Góra – Henryk Debich i jego orkiestra stali się już niemal „etatowymi festiwalowcami”. Nas łodzian cieszy to szczególnie, bo wiadomo, że stolica niechętnie godzi się na awans prowincji.
O karierze dyrygenta zadecydowały studia. Henryk Debich ukończył klasę teorii kompozycji i dyrygentury u prof. Wodiczki i prof. Kiesewettera. Potem, jako uzupełnienie wyjazd na stypendium do NRF, gdzie miał doskonałą okazję do poznania pracy wielu dyrygenckich sław. Sam dyrygować zaczął bardzo wcześnie. Kiedy miał 16 lat musiał zastąpić ojca w rozgłośni, która wtedy mieściła się jeszcze przy ulicy Radwańskiej. Potem, po wojnie, objął prowadzenie redakcji muzyki rozrywkowej w łódzkim radio, a w 1949 roku zaczął organizować orkiestrę radiową. Mieliśmy ją już w 1950 roku. Potem był cały szereg występów, kolejne sukcesy, wreszcie orkiestra Debicha została mianowana Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji. A sam dyrygent? Mówi o sobie znacznie mniej: festiwal w Ostendzie, nagrania i koncerty w Moskwie, stała współpraca z orkiestrami w Berlinie, Brnie, Brukseli, prowadzenie orkiestr filharmonicznych w kraju, aktualnie – przygotowanie operetki „Księżniczka Czardasza” dla Telewizji Warszawskiej i Telewizyjna Giełda Piosenki, i zaraz szybko dodaje, że łódzka orkiestra będzie miała duża płytę w edycji krajowej i zagranicznej.
Zainteresowania muzyczne? Debich ceni sobie przede wszystkim dobrą muzykę, stad jego „ciągoty”w stronę utworów klasycznych, na których się przecież wychował. Stąd w programach, obok pozycji typowo rozrywkowych – Bach, Vivaldi, Gounod, Schubert.
Marzenia dyrygenta? – Oczywiście, jeszcze większe osiągnięcia orkiestry, nowe studio z salą koncertową dla potrzeb telewizji i nowoczesna aparatura do nagrań. A przede wszystkim, żeby energii, siły i zdrowia starczyło, boi reszta przychodzi jakoś sama. Już w tej chwili pan Henryk ma nakreślony plan pracy do końca przyszłego roku i martwi się, jak tu jeszcze wykroić trochę czasu dla wymienienia fachowych uwag z jedenastoletnim synem, który idąc w ślady taty, również uczy się muzyki, a nawet dyrygował już raz szkolnym chórem. (Odgłosy, nr 51-52/1968 r.)
Andrzej Makowiecki „Berło dla Debicha”, Odgłosy nr36/1969 r.:
Sopot 69. Najpierw były długie, męczące próby, na których najlepiej sprawowała się orkiestra i jej znakomity dyrygent Henryk Debich, a później, w czwartek dwudziestego pierwszego, wstępny koncert „Piosenka nie zna granic” zweryfikował skutecznie mity krążące o niektórych piosenkarzach (..).
Debich i jego orkiestra mieli w przygotowaniu tej imprezy wkład zasadniczy. Zaimponowali nie tylko wysokimi kwalifikacjami muzycznymi, ale i żelazną kondycją. Ich zajęcia rozpoczynały się o dziesiątej przed południem a kończyły o dwunastej w nocy. Trwało to przez cały tydzień, aż do ostatniego koncertu. Nagrywanie festiwalowej płyty, które zaczęło się któregoś pięknego popołudnia, zakończyło się o szóstej nad ranem dnia następnego, doprowadzając wielu muzyków do stanu krańcowego wyczerpania. A przecież zarówno płyta jak i wszystkie cztery koncerty sopockiego maratonu, na który złożyło się dwieście bez mała trudnych, nadesłanych nieraz w ostatniej chwili partytur – brzmiały pod względem muzycznym bez zarzutu. Sypali się konferansjerzy, potykali piosenkarze, tracili głowę macherzy od nagłośnienia, przez co wynikła ta nieprzyjemna chryja ze Skaldami – a orkiestra grała od początku do końca bez najmniejszych uchybień.
Toteż Debich zbierał ze wszystkich stron zasłużone gratulacje. Chwaliła go prasa. Chwalili organizatorzy i piosenkarze – za takt, wyrozumiałość i cierpliwość. Chwaliła publiczność – za nienaganne maniery, skromną dystynkcję (jak się wyraziła pewna pani) i świetnie skrojony smoking (jak się wyraził pewien pan). Chwalił go nawet Lucjan Kydryński.
Irena Dziedzic, która trzy lata temu oświadczyła pani Raychowej z Łódzkiego Radia, że na sopockim tronie nie wyobraża sobie nikogo poza Rachoniem, i że gdyby, co nie daj Boże, zabrakło Rachonia, to i ona złożyłaby wymówienie na ręce organizatorów festiwalu – odmieniła widać swoje zdanie i po dłuższej nieobecności stanęła z Debichem na wspólnej estradzie, dając – co trzeba przyznać – znakomity popis wdzięku, inteligencji i czytelnie prowadzonej konferansjerki.
Pan Wróblewski z Życia Warszawy, który dwa lata temu szył Debichowi buty, oraz jeszcze kilku redaktorów, którzy podobno znają się na muzyce i także niegdyś bombardowali Debicha gradem wymyślnych zarzutów – siedząc obok mnie na konferencjach prasowych i słuchając pochwał pod adresem orkiestry i dyrygenta - przytakiwali grzecznie głowami.
Zatem Łódź artystyczna, wbrew przeciwieństwom losu, zrosła się trwale z sopockim festiwalem, który przecież w kalendarzu polskich imprez kulturalnych zajmuje niepoślednie miejsce. (…)
W 1972 roku Henryk Debich otrzymał nagrodę miasta Łodzi za osiągnięcia w dziedzinie kultury. Regionalny tygodnik informował: O tym laureacie, którego sylwetkę artystyczną ukazujemy w bieżącym numerze Odgłosów, powtórzyć możemy tylko raz jeszcze: absolwent łódzkiej Wyższej Szkoły Muzycznej, dyrygent, od 1952 roku kierownik artystyczny Orkiestry Radiowej, koncertującej w kraju i za granicą.
Odznaczony m. in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz nagrodą ministra kultury i sztuki. Wśród odznaczeń zagranicznych posiada medal Wszechzwiązkowego Komitetu do spraw Radia i Telewizji Moskwy oraz wielką nagrodą Rady Kultury Kuby.
Prezentacje: Henryk Debich
Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi oraz jej kierownik artystyczny i dyrygent – Henryk Debich, znani są najbardziej z transmisji kołobrzeskich i sopockich festiwali piosenki. I chociaż jest to łódzka orkiestra, łodzianie znają ją raczej z nagrań i transmisji niż z koncertów.
- Dlaczego orkiestra tak rzadko występuje w Łodzi?
- Bo wśród licznych propozycji tych łódzkich jest niewiele.
- A oferty z zagranicy?
- Koncertowaliśmy w Rumunii, NRD, a ostatnio w 1970 roku w ZSRR, gdzie daliśmy pięć koncertów w pałacu „Ukraina” w Kijowie i pięć w sali im. Czajkowskiego w Moskwie.
- Dodajmy do tego festiwale.
- Z krajowych wiadomo: raz opolski, raz zielonogórski, trzy razy festiwal w Kołobrzegu i pięć razy Sopot. U nas zwykło się narzekać na nadmiar festiwali muzycznych i na to, że są zbyt długie. Ale co to znaczy w porównaniu z „Nordsee-festival” w Knokke-Ostendzie, który trwa aż sześć tygodni. Wspólnie z czołówką polskich solistów uczestniczyłem w nim w 1963 roku, w dniu polskim. Debiutował wtedy Adamo, Claudia Cardinale wystąpiła z recitalem aktorskim, a na zakończenie dyrygowali Roberto Benzi i Herbert von Karajan.
- Czy przypadkiem nie ma Pan już dość festiwali?
- Przeciwnie. Uwielbiam je. Im trudniejsza impreza, wymagająca ogromnej pracy i dyscypliny, tym większa przygoda. I w dodatku znakomity sprawdzian dla orkiestry i dyrygenta.
- Po ostatnim „sprawdzianie” w Sopocie niektórzy recenzenci wyrażali się o orkiestrze krytycznie?
- Nie wszystkie opinie były uzasadnione. Pisano na przykład krytycznie o akompaniamencie dla Nancy Wilson. Tymczasem zespół grał wówczas pod batutą jej dyrygenta i to bez uprzednich prób z solistką. W dodatku zespół złożony był wówczas po trosze z orkiestry katowickiej, małej grupy smyczkowej orkiestry łódzkiej i z czołówki polskich jazzmanów. Wszyscy razem stanowili twór nie zgrany, którego na pewno nie można nazwać orkiestrą łódzką. Mój błąd polegał na tym, że nie powinienem dopuścić do zmontowania takiego zespołu.
- Mimo tej krytyki był Pan jak zwykle obcałowywany przez wiele piosenkarek.
- Przez piosenkarzy też. Kiedy podbiegł do mnie piosenkarz z Wysp Bahama, dziennikarze, którzy podobno zakładali się czy wytrzymam wszystkie pocałunki, krzyczeli: „Teraz Debich nie wytrzyma”!
- Jak Pan został dyrygentem?
- Ten zawód jest u nas rodzinny. Dyrygentem był mój ojciec i przy nim stawiałem pierwsze kroki. Regularną naukę rozpocząłem w szkole muzycznej w Pabianicach i kontynuowałem w konserwatorium. Studiując na Wydziale Teorii Kompozycji i Dyrygentury PWSM w Łodzi prowadziłem zajęcia z dyrygentury na Wydziale Pedagogicznym tej uczelni. W latach 1946-49 prowadziłem orkiestrę przy Oddziale Związku Zawodowego Muzyków PRL, z którym dawałem w radio tzw. poranne koncerty dla świata pracy dla kraju i zagranicy. W czasie studiów otrzymałem dwie propozycje: praca w filmie albo w radio. Wybrałem tę drugą i objąłem po Franciszce Leszczyńskiej redakcję muzyki rozrywkowej w łódzkiej rozgłośni. Powstała wówczas idea utworzenia własnej orkiestry radiowej. W połowie 1949 roku zespół był zorganizowany i już w październiku odbył się pierwszy koncert.
- Gdzie?
- W hali fabrycznej Zakładów Mechanicznych im. J. Strzelczyka. W tym czasie byłem jednocześnie redaktorem, reżyserem, księgowym, kasjerem i dyrygentem nowo powstałej orkiestry. Dyplom dyrygenta otrzymałem dopiero w 1953 roku. W pięć lat później wyjechałem na stypendium do NRF, gdzie miałem okazję wiele nauczyć się od takich artystów, jak: Eugen Jochum, Karlheinz Stockhausen i Herbert von Karajan.
- Gdyby przygotowywał Pan galowy koncert swojej orkiestry, to kogo z solistów chciałby Pan zaprosić?
- W pierwszej części – jak zwykle składającej się z miniatur symfonicznych i aranżacji muzyki poważnej - chciałbym gościć Andrzeja Hiolskiego, Bernarda Ładysza i Wiesława Ochmana. W drugiej – rozrywkowej – Ewę Demarczyk, Halinę Frąckowiak i Niemena.
- A z piosenkarzy zagranicznych?
- Roberta Charlebois i Nancy Wilson.
- Tylko?
- Tak.
- Czy ma Pan zamiar utrzymywać taką linię repertuarową, jak dotychczas: obok muzyki rozrywkowej muzyka poważna?
- Tak. Jest to jak gdyby moje credo artystyczne. Wydaje mi się zresztą, że taki zestaw programowy chętnie grany jest przez zespoły i to od rozrywkowych po wielkie orkiestry symfoniczne, a również lubiany przez publiczność. Poza tym uprawianie muzyki poważnej ma wpływ na poziom artystyczny zespołu. Dla mnie osobiście studiowanie partytury utworów Bacha, Haendla, czy Mozarta jest nie tylko przyjemnością, ale także „zaprawą” do solidnej pracy nad utworami rozrywkowymi.
- Czy to znaczy, że nie planuje Pan żadnych zmian?
- Przeciwnie. Ostatnio mam w dorobku utwory, które stanowią trzeci nurt moich upodobań – czysty jazz. Ale – powiedzmy- większego formatu. Na przykład „Tryptyk na kwartet jazzowy i orkiestrę”? Jana Ptaszyna Wróblewskiego, „Concerto pour quartet e orchestra” Guentera Schullera, „Koncert na organy Hammonda z grupą jazzową i dwie orkiestry” Jerzego Miliana, dedykowany Krzysztofowi Sadowskiemu i „Missa negra” Chucho Valdesa.
- Czy te zmiany repertuarowe nie wymagają zmian w instrumentalnej strukturze zespołu?
- Zasadniczą reformę przeprowadziłem już cztery lata temu, a teraz chciałbym jeszcze wzbogacić orkiestrę o akustyczną gitarę 12 – strunowa, klawesyn, harfę ze wzmacniaczem i możliwością korekcji, a także aparaturę nagłaśniającą, która umożliwi osiąganie wszelkich efektów akustycznych. Taka aparatura sterowana, powiedzmy, nawet z pulpitu dyrygenckiego przeze mnie, dałaby publiczności na Sali koncertowej takie same efekty słuchowe, jak te, które są osiągane podczas nagrań w studio.
- W polskim prawykonaniu utworu „Missa negra” w Sopocie wystąpił zespół kubańskich muzyków. Jak poradzi Pan sobie z następnym wykonaniem?
- Nie jest to proste. Wprawdzie posiadam niezbędne instrumenty, które otrzymałem w darze od Rady Kultury Kubańskiej za prapremierowe wykonanie i interpretację tego utworu na Kubie, ale potrzebni są jeszcze wybitni muzycy – jazzmani. W Polsce mamy takich i na pewno w najbliższym czasie dojdzie do wykonania „Missa negra”. Może w Warszawie, lub w Katowicach?
- Gdyby przyszło Panu określić rolę dyrygenta w zespole, to porównałby Pan ją do koordynatora, który wykorzystuje umiejętności artystyczne muzyków, czy do dyktatora, który podporządkowuje sobie ich indywidualności?
- Czy mogę na to pytanie nie odpowiedzieć?
- Wobec tego inaczej: jaką z cech dyrygenta uznałby Pan za najważniejszą?
- Cierpliwość.
- Jeśli przestanie Pan ciągle spoglądać na zegarek, to zapytam, czy jest Pan cierpliwy?
- Jak Pani widzi, nie zawsze.
- Gdzie Panu najlepiej się pracuje, na koncercie, przed kamerami telewizji, czy w studio radiowym?
- Na koncercie.
- Czy nie zastanawiał się Pan nad możliwością nakręcenia serii filmów rozrywkowych z orkiestrą w roli prezentera?
- Pewnie, że się zastanawiałem. Mamy do tego w Łodzi i warunki, i umielibyśmy to zrobić. Potrzebny tylko kontrahent: film albo telewizja.
- Co Pan sądzi o współczesnej polskiej muzyce rozrywkowej?
- Mamy kilku wybitnie uzdolnionych muzyków, tak kompozytorów, aranżerów, jak i wykonawców, uprawiających pop-music i soul, a także jazz. Niestety, w większości nasza współczesna muzyka rozrywkowa grzeszy naśladownictwem.
- Czy Pan sam nie próbuje komponować?
- Próbuję. Bez większych rezultatów. Mam za to na swoim koncie około 1.200 opracowań: instrumentacji i aranżacji.
- A czego Pan słucha najchętniej?
- Obecnie? Bo upodobania się zmieniają. Miesiąc temu byłem wprost zakochany w uwerturze „Rok 1812” Piotra Czajkowskiego w wykonaniu orkiestry prowadzonej przez Herberta von Karajana, z pięknym wstępem chóru cerkiewnego a capella, a teraz w „?Czterech porach roku” Vivaldiego.
- Co Pan uważa za swój największy sukces artystyczny?
- To, że jeszcze dyryguję.
- Czy nie ma Pan czasami ochoty cisnąć pałeczki dyrygenta i zająć się czymś innym?
- Gdyby to było możliwe …
- Czym wówczas chciałby Pan być?
- Kosmonautą.
(rozmawiała: Bogda Madej, Odgłosy nr 5/1972 r.)
Andrzej Jóźwiak w relacji z Festiwalu Piosenki Żołnierskiej napisał: Należy się również medal za ratowanie tonących. Najładniej tonął Andrzej Stockinger w utworze „Tylko marsz”. Przez całe osiem taktów był „obok” orkiestry. Henryk Debich uratował sympatycznego artystę Teatru Rozmaitości w Warszawie od ostatecznej kompromitacji wtłaczając go prawie siłą we właściwą tonację i rytm. Warto dodać, że artysta w smokingu wyglądał smacznie, włosy obciął bardzo krótko, brawa miał jeszcze krótsze. (A. Jóźwiak „Grzmi orkiestra garnizonu”, Odgłosy nr 30/1973 r.)
W 1975 r. Odgłosy poinformowały o płycie „String-Beat”. Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi – dyryguje Henryk Debich.
W ciągu 25 lat działalności łódzkiej orkiestry radiowo-telewizyjnej można ją było usłyszeć z wielu płyt, ale przeważnie występowała tam jako zespół akompaniujący solistom festiwali w Opolu, Kołobrzegu i Sopocie. Na płycie wytłoczonej przez „Muzę” (SX 1278) Orkiestra PR i TV w Łodzi prezentuje się w zupełnie nowej szacie. Odkrywa możliwości wykonawcze poszczególnych muzyków i grup instrumentalnych, a także – co nie jest bez znaczenia – pokazuje dorobek kompozytorski łódzkich artystów. Utwory zgromadzone na longplayu są rezultatem pierwszych prób tzw. „Studia nagraniowego Henryka Debicha”, którego bazę stanowią ludzie młodzi, utalentowani, „rozwojowi”, poszukujący nowych rozwiązań dźwiękowych i aranżacyjnych. Nie tracąc z oka, a właściwie z ucha najmodniejszych prądów pojawiających się w światowej muzyce rozrywkowej. Studio zaprasza często do współpracy znanych zagranicznych kompozytorów, aranżerów i dyrygentów. Stąd też słuchają „String beatu” odnajdziemy elementy różnych stylów muzycznych: popu, rocka i jazzu.
Na płycie zamieszczono kompozycje wybrane z całości nagraniowej orkiestry na przestrzeni roku, dzięki czemu uniknięto tej monotonii wyrazowej, jaka charakteryzuje nagrania powstające w polskich Nagraniach; seryjnie – w jednym czasie i często w jednym klimacie akustycznym. Tutaj oprócz tego, że same utwory są stylowo zróżnicowane, posiadają zupełnie odmienne barwy i obrazy stereofoniczne. Nie jest to zresztą sprawa przypadku, lecz wynikiem poszukiwań reżysera Michała Targowskiego w zakresie przekształcania dźwięku. W zależności od rodzaju i charakteru muzyki stosuje on szereg zabiegów technicznych, takich jak m.in. pilot-sound czy phasing dla wzbogacenia i unowocześnienia kolorytu orkiestry. Szczególnie ciekawe pod tym względem jest kompozycja Jacka Malinowskiego „Standard in B”(…) „Standard in B” zamyka pierwsza stronę płyty, zawierającą utwory kompozytorów łódzkich – muzyków grających w zespole dla których orkiestra jest szansą sprawdzenia od razu swoich umiejętności twórczych: Jacka Delonga, Zbigniewa Karwackiego i Andrzeja Żylisa. (…)
Tak więc „String-beat” okazał się reprezentatywnym akcentem jubileuszu 25-lecia Orkiestry PR i TV w Łodzi kierowanej i stworzonej przez Henryka Debicha, który poprzez stałe wprowadzanie zmian w technice nagraniowej, profilu artystycznym i linii repertuarowej konsekwentnie przybliża się do koncepcji stworzenia nowoczesnej, uniwersalnej orkiestry estradowej. Myślę, że znalazła ona już swoje miejsce we współczesnej muzyce rozrywkowej. (Krystyna Pietranek, Odgłosy nr 50/1975 r.)
W 1982 roku recenzent Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu chwalił sławnego dyrygenta: Niezmiennie natomiast jest z tą imprezą związana Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi pod dyrekcją Henryka Debicha. Zresztą ten ostatni był już – za swoją pracę – laureatem różnego rodzaju festiwalowych nagród; w tym roku otrzymał od Polskiej Żeglugi Bałtyckiej gratisowy bilet na prom do Helsinek (ale z prawem powrotu tym samym rejsem – co zawsze skwapliwie zaznaczam). Notabene: na tegorocznym festiwalu w orkiestrze prowadzonej przez ojca grał (na instrumentach klawiszowych) Debich- junior – Mariusz, syn popularnego dyrygenta. O udziale w festiwalu łódzkiej orkiestry piszę niezmiennie co roku, bowiem wykonuje ona każdorazowo gigantyczną prace przygotowując nie tylko wykonanie partytur premierowych utworów zgodnie z intencją kompozytorów i aranżerów, ale także przez parę miesięcy poprzedzających festiwal w Kołobrzegu nagrywa piosenki przeznaczone na płyty lub kasety wydawane z okazji festiwalu. Jest to iście mrówcza robota . (…) (K. Drzewiecki „Aneks do rewii, czyli co robiłem w Kołobrzegu?”, Odgłosy, nr 18/1982 r.)
Andrzej Makowiecki zamieścił w Odgłosach (nr 36/1982 r.) wywiad z Henrykiem Debichem pod tytułem „Zmiana krajobrazu”.
(…) Także nie jest rodowitym łodzianinem. Przyszedł, jak to się pięknie mówi, na świat w satelickich Pabianicach. Ojciec był kapelmistrzem i dyrygentem chórów amatorskich, nauczał również muzyki w gimnazjum. W Łodzi młody Debich znalazł się już w czterdziestym szóstym roku. W pięćdziesiątym trzecim ukończył Wyższą Szkołę Muzyczną. Jeśli zapytać pana Henryka jakie było największe przeżycie w całej jego przebogatej karierze artystycznej, odpowie bez wahania:
- Koncert dyplomowy.
- Pamiętasz program?
- Oczywiście. Po raz pierwszy dyrygowałem przecież obcą, zawodową orkiestrą. I to w Filharmonii, w pełnym, długim koncercie, a właściwie dwóch koncertach: piątkowym i sobotnim. Graliśmy uwerturę Flis Moniuszki, koncert fortepianowy C-moll Rachmaninowa i Trzecią Symfonię (Eroicę) Beethovena.
Siedzimy w domu Debicha, a na ścianach, gdzie nie spojrzeć, jest pełno prastarych zegarów.
- To ile jest tych zegarów? – pytam.
Twarz dyrygenta nabiega krwią. Macha obiema rękami i krzyczy bez mała:
- Proszę cię, żadnych zegarów!
- Dobrze – mówię. – Uspokój się! – I myślę : pół roku temu spotkaliśmy się w tym samym pokoju i rozprawiałeś o swoich zegarach z pasją. – I mówię – Ja chcę ten wywiad przeprowadzić po swojemu. Z gazet, które mi pokazałeś polskich i zagranicznych, wynika, że wszystko już o tobie napisali. I dlatego nie chcę w ogóle tych gazet czytać.
- To czego ty chcesz?
- Chcę napisać o tym, jak twój syn był mleczarzem?
- Czy to konieczne?
- Oczywiście, że konieczne. PO pierwsze damy budujący przykład, że nie tylko w bogatej Ameryce młodzi ludzie, w tym również dzieci z czcigodnych, a nawet milionerskich domów, zarabiają na chleb własnymi rękami. Po drugie twój syn zaczyna tworzyć powoli swoją własną artystyczną biografię i należy mu się prasowe wsparcie. Po trzecie, nie złożymy przecież rąk i nie zaczniemy wyć do księżyca. Nasz ukochany czytelnik nie lubi mdłych, przeżutych trocin.
Muzyk kapituluje. Ponieważ nie znoszę wywiadów, uważając je za najnikczemniejszą, najłatwiejszą i najbardziej rozmizdrzoną z wszystkich form dziennikarskiej wypowiedzi, zrelacjonuję sprawę własnymi słowami. Otóż…
Przed niespełna dwoma laty, będąc na drugim roku PWSM (Wydział Pierwszy – Teorii, Kompozycji i Dyrygentury), Mariusz Debich, syn wybitnego artysty, podpisał w tajemnicy przed ojcem swoje dwa pierwsze, życiowe kontrakty. Jeden opiewał, że umyje codziennie dwa autobusy, a drugi, że każdego dnia, pomiędzy godziną piątą a ósmą rano rozwiezie po domach sto butelek mleka.
O ile mycie autobusów w remizie mógłby kontynuować niezauważalnie latami, z roznoszeniem mleka i ukryciem tego przed ojcem wiązały się pewne kłopoty. Bo to i pora nietypowa, i proceder zawiły. Mleka nie roznosi się przecież w kieszeniach, tylko rozwozi wózkiem. Pan Mariusz dostał taki wózek w okolicznej spółdzielni, musiał jednakże gdzieś go parkować i w związku z brakiem garaży w mieście parkował przed domem. Senior Debich, jak to artysta, zauważył jakieś obce żelastwo na podwórku, ale … co tam! Nie gryzie, nie szczeka, niech sobie stoi.
Z czasem uwagę jego zwróciła inna osobliwość: zima, mróz, zawieja śnieżna , a Mariusz wstaje przed piątą nad ranem. Skrywana miłość? Do diabła! Pokaż mi najwspanialszego kochanka, który będzie wstawał co noc o tej porze i tylko po to, żeby w dwie godziny później wrócić. Pomoc domowa, jak to kobieta, wyczuła bluesa i zaczęła Mariusza denuncjować. Tata jednak nie dawał wiary aż do dnia, kiedy Mariusz wyszedł i wrócił już po paru minutach. Zasnął swoim młodzieńczym snem, rano czekały go zajęcia na uczelni. Pana Henryka też czekały zajęcia i też zasnął. O siódmej obudził go telefon:
- Pan Debich?
- Tak.
- Chodź pan! Mleko już przywieźli.
Śmiejemy się. Pytam:
- I co ty na to?
Ano, wieczorem odbyłem z Mariuszem tak zwaną męską rozmowę. Powiedziałem mu, że to bardzo pięknie myc autobusy i roznosić mleko, posmakować trochę prawdziwej fizycznej pracy i odciążyć przy okazji kieszeń ojca, ale… dlaczego nie próbujesz zarobić paru groszy w swoim zawodzie. Skomponuj coś, zaaranżuj. Ja wiem, że to nie jest łatwe, skoro jednak zdecydowałeś się być muzykiem, nie zabieraj chleba czyścicielom autobusów i roznosicielom mleka..
- I w tym momencie narodził się Mariusz Debich – kompozytor? Trzecie ogniwo w muzycznej sztafecie pokoleń?
- W pewnym sensie. W dzieciństwie sporo komponował. Muzykę wyssał dosłownie z piersi matki. Niemowlęctwo spędził w garderobie teatralnej; jak był trochę większy, schodził podczas koncertów i prób do kanału orkiestrowego, matka śpiewała na scenie, a on patrzył na nią i ciągnął za nogawki dyrygenta, najczęściej Bohdana Wodiczkę lub Zdzisława Górzyńskiego. Chcesz posłuchać kilku utworów Mariusza?
- Chętnie.
Gospodarz włącza magnetofon. Historia rodu, jak w najwybitniejszej powieści Gabriela Garcii Marqueza, powtarza się precyzyjnie> Młody Debich gra z profesjonalną orkiestrą radiową na fortepianie swój własny utwór w swojej własnej aranżacji. Piękne. Druga kompozycja jest jeszcze piękniejsza. Zwracam uwagę na saksofonistę. Pytam o nazwisko. Olejniczak. Słucham paru innych utworów, wśród których są również piosenki. Młody kompozytor, który nie ukończył jeszcze studiów, publikuje, rzecz jasna, za zgodą władz uczelnianych.
- Kto przedstawił cię Rubinsteinowi?
- Henryk Czyż, mój serdeczny przyjaciel. Było to podczas ostatniego pobytu Mistrza w Łodzi. Na próbie wprawił nas wszystkich w osłupienie.
- Grą?
- Nie tylko. Nim jeszcze rozpoczął grać, zaczął jakoś tak dziwnie obmacywać klawiaturę fortepianu, podnosić do góry ręce jak czarownik, pocierać jednym opuszkiem palca o drugi, wreszcie ślinić je z namaszczeniem. Ni stąd ni zowąd krzyknął do jednego ze swoich przyjaciół, byłego dyrektora Polskiego Radia, Romana Jasińskiego: - Roman, Roman! Daj no mi tę torbę. Z torby takiej groszowej, zawieszonej na przegubie dłoni saszetki, wyciągnął puszkę spray’u i spryskał wszystkie białe i czarne klawisze jakimś tajemniczym płynem. Po próbie spytaliśmy Mistrza, co to było. Odpowiedział:
- Zwykły lakier do włosów.
- I czemu to służy?
- Widzicie, dzieci, w moim wieku skóra na palcach jest niezwykle cienka, przezroczysta, w partiach technicznych ręce ślizgają się po klawiaturze z braku odpowiedniej przyczepności i łatwo o kiks. Lakier do włosów rozwiązuje ten problem znakomicie.
W każdym hotelu, gdzie zatrzymuje się Artur Rubinstein, najistotniejsza dla niego sprawą jest łóżko . Nieważne: twarde czy miękkie, ważne, aby materac był w odpowiedniej odległości od podłogi.
- Tak, aby można było wsunąć nocnik?
To już ty powiedziałeś, nie ja – burza się Debich. – Tak, aby rano mógł wsunąć pod nie odpowiednio wygięte stopy. Kiedy czuje pewny, bezpieczny opór pięt, zaczyna przechylać się głęboko do przodu i do tyłu całym ciężarem ciała, gimnastykując w ten sposób kręgosłup.
- i co dalej?
- Sprawność i kondycję. Pomyśl: ten wielki, sędziwy artysta, dzisiaj już bez mała stuletni, zaprosił po ostatnim koncercie kilku swoich przyjaciół na kolację Kolacja rozpoczęła się przed jedenastą, o drugiej w nocy goście zdradzali już wyraźne oznaki zmęczenia. Rubinstein przywołał wówczas kelnera, zamówił po ostatniej setce wódki (pije tylko czystą), dopalił cygaro, wziął z wolnego krzesła swój kapelusz, którego z reguły nie lubi zostawiać u szatniarza i poprosił o rachunek, tłumacząc:
- Moi przyjaciele są już z lekka zmęczeni. Chcieliby udać się spać.
- Który ze znanych ci światowych dyrygentów wywarł na tobie największe wrażenie?
- W 1958 roku, jako stypendysta Ministerstwa Kultury, wyjechałem do Republiki Federalnej Niemiec (wówczas NRF). Przebywałem również w Berlinie Zachodnim, w czasie, kiedy szefostwo orkiestry berlińskiej obejmował Herbert von Karajan. Poznałem tego wielkiego muzyka na próbach, tuż przed jego premierowym występem. Był to dla mnie swojego rodzaju szok. Osobisty i artystyczny.
- Czy premiera potwierdziła to wrażenie?
- Premiera zakończyła się wielkim skandalem i sensacją. Bilety były nieprawdopodobnie drogie, na czarnym rynku sprzedawano je po paskarskich cenach. Jako stypendysta miałem prawo do pewnych ulg, jednakże i te nie pozwoliłyby mi kupić wejściówki. Dziwnym trafem jednakże spotkałem znajomego z Dachau, ten zabrał mnie do magistratu i tam z rąk samego Willy Brandta, ówczesnego burmistrza Berlina Zachodniego, otrzymałem dwuosobowe karty wstępu na premierowy i popremierowy koncert Karajana z osobistym podpisem burmistrza. Czułem się bogaczem. Na pierwszy koncert zabrałem ze sobą Andrzeja Hiolskiego, który wówczas koncertował w Berlinie, a na drugi Halinę Mickiewiczównę, wybitny sopran koloraturowy.
- Na czym polegał premierowy skandal?
- Wedle niektórych opinii, ze względu na astronomiczne ceny biletów, premierowa widownia składała się w całości z bogatych kupców, handlarzy i bankierów, którzy zapałali nagle wielką, snobistyczną miłością do muzyki, zabrakło natomiast miejsc dla prawdziwych melomanów. Cały ten wspaniały wieczór wypełniło Requiem Jana Brahmsa. Po zakończeniu dzieła, widownia trwała w kamiennej ciszy, tak jakby nikt nie znał utworu i nie wiedział, że już po wszystkim. Karajan poczekał kilka długich sekund, potem zaś, zniecierpliwiony, podał obydwie ręce solistom, śpiewakowi Fischerowi Discau i śpiewaczce Elizabeth Grümer, zdjął ich z podium i wyprowadził za kulisy. Dopiero teraz rozległy się brawa i owacje. Trwały bardzo długo, ale obrażony dyrygent ani na moment nie pokazał się już na scenie. Nazajutrz prasa pisała: „Fałszywa cisza w niewłaściwym miejscu”. Dziennikarze snuli rozmaite domysły. „Czyżby bojkot Karajana?” Jeden z krytyków twierdził, że milczenie widowni było wyrazem hołdu dla wybitnego dyrygenta. Kto to wie?...
Nim ukończył PWSM, był już dyrektorem orkiestry radiowej, a jej dyrygentem ( i współzałożycielem) jest nieprzerwanie od chwili powstania zespołu do dziś.
Kiedy pytam:
- Co jest twoim hobby poza muzyką?
Uśmiecha się i odpowiada po krótkim namyśle:
- Orkiestra.
- Niesłychanie ją zmodernizowałeś ostatnio. Z jednej strony tradycyjne smyczki, z drugiej cały ten bogaty, różnorodny sprzęt nowoczesny: moogi, synthesize, elektryczne organy i gitary zamiast poczciwych kontrabasów… Schlebiasz modzie?
- Nie. Staram się być w zgodzie z czasem. Ale jeśli wymaga tego charakter utworu, sięgam po stary kontrabas. Nie zapominaj, że muzyka, którą gramy jest bardzo różnorodna: od parafraz dzieł klasycznych po jazz, rock, funky. Podobną różnorodność spotkasz zresztą wśród kompozytorów współpracujących z nasza orkiestrą. Na przykład: Henryk Czyż, Kazimierz Wiłkomirski i … Jan Ptaszyn Wróblewski.
Poza długim szeregiem innych festiwali, Henryk Debich i jego orkiestra dwanaście razy wystąpił na Festiwalu Sopockim, akompaniując najwybitniejszym piosenkarzom świata. Artysta częstokroć przebywał również na festiwalach i koncertach zagranicznych, prowadząc obce orkiestry w wielu rejonach świata. Nie ma w sobie nic z zasiedziałego, roztargnionego twórcy, który nie lubi opuszczać własnych, wydeptanych ścieżek. Zjechał już z koncertami, sam i z orkiestra, cały kraj. W najbliższym sezonie wystąpi między innymi w wielu polskich filharmoniach, w Wałbrzychu, Lublinie, Bydgoszczy, Gdańsku, Białymstoku. Czekają go również wojaże zagraniczne, o czym jednak woli na razie nie mówić.
Nieustannie nagrywa dla radia, gdzie sam jest prezenterem wykonywanych utworów. Pod dyrekcja jego zastępcy, Andrzeja Rokickiego, łódzka orkiestra zdominowała Film Polski, coraz częściej słychać ja również w serialach telewizyjnych. Czy można to nazwać ekspansją artystyczna? Chyba nie. Po prostu zespół robi coraz lepszą muzykę i nie narzeka na brak propozycji. Płyty, występy estradowe. Niebawem Henryk Debich zacznie nagrywać swój kolejny longplay: arcydzieła muzyki poważnej w parafrazach jazzowo-beatowych. Przygotowuje również obszerny cykl koncertów telewizyjnych. Jednym słowem – szaleństwo planów i pracy. Pytam:
- Jak znajdujesz na to wszystko czas?
- Kwestia przyzwyczajenia.
Może i tak? Przyzwyczaił się po prostu żyć na wysokich obrotach. Pracując nieprzerwanie w radio, sprawował jednocześnie, w czasie swojej trzydziestoparoletniej już kariery, wiele innych, niełatwych funkcji. Przez siedem lat był kierownikiem muzycznym i dyrygentem Teatru Muzycznego w Łodzi; przez dwa lata, za kadencji Henryka Czyża, piastował godność drugiego dyrygenta Filharmonii Łódzkiej. Gabriel Garcia Marquez znowu powtarza rodowy motyw: Henryk, jak kiedyś ojciec, jeździ do Pabianic i naucza w tamtejszej szkole, będąc jednocześnie wykładowcą w łódzkim Konserwatorium…
Nie uda mi się napisać wszystkiego o Debichu. Jako były muzyk mam ponadto świadomość, że zwichnąłem gdzieś po drodze prawidła dziennikarskiej kompozycji.
Trudno. Aby w miarę logicznie zakończyć reportaż (?) pytam:
- Jako powszechnie znany i uznany artysta mogłeś z pewnością w każdej chwili opuścić Łódź?
- Mogłem.
- Więc dlaczego zostałeś?
- Nie oczekuj ode mnie szowinistycznych deklaracji. Bardzo, oczywiście, jestem z tym miastem związany, ale samo uczucie nie zawsze wystarcza, aby kogoś zatrzymać. Potrzebne są również inne motywacje.
- Możesz je wymienić?
- Po pierwsze, długotrwała choroba mojej żony, Zofii Rudnickiej-Debich, przedwcześnie zmarłej, wybitnej solistki Teatru Wielkiego w Warszawie i Łodzi. Po drugie, nauka i studia mojego syna, Mariusza…
- Zwykle jest również: po trzecie?
- Owszem. Po trzecie: moja ukochana orkiestra. ( Andrzej Makowiecki)
Henryk Debich był także jednym z bohaterów szopek noworocznych Wiesława Machejki (Odgłosy, 1985 i 1986):
(…) – A oto Henryk Debich – rozrywki maestro. Do szopki zmierza z całą radiową orkiestrą.
H. Debich: - Cała! Mam ją w kieszeni! Na szesnastośladzie!
Puszczam i na estradzie gramy na podkładzie
Z tasiemki co ją skleja mi Targowski Michał
I w ten sposób rozbrzmiewa … POEMAT DEBICHA!
Choć dawniej było lepiej … Pomnę: con sordino
Grałem jak Mantovani lub jak Melachrino:
Gdy skrzypiec kantylena chwytała za krtań
- „Rżnij Heniu” … płynął ku mnie dyskretny szept pań…
Z. Broniarek: „Heniu” – imię, a nazwisko markiza? Jak słychać,
Był de Gaulle jest de Marczyk my mamy de Bicha …
H. Debich: - Być może napoleońscy jacyś kirasjerzy
W Pabianicach całowali bardziej niż należy?
I choć od tego czasu lat parę zleciało
Przy „Bichu” to z markiza „de” mi się zostało
Dziś kiedy po herbarzach aktyw przodków szuka
Lubię za francuskiego być branym prawnuka.
(Śpiewa na melodię „Bogdan trzymaj się”)
Ja nie jestem Henryk Czyż.
Ja nie jestem Bernstein tyż,
Ja nie jestem też Leoncavallem.
Z pabianickich jestem school
Nie gram w filmie głównych ról.
Za to gram ja zawsze tam gdzie festiwale!
W Kołobrzegu – krzyczą – graj
Marsze, które kocha kraj.
Graj czastuszki nam w Zielonej Górze!
To po „Orfeusza” jedź
Heniu! Heniu!
- Słucham?
- Trzymaj się!
- Czy to takie proste
Choć nie jestem Jasio Krentz
Jestem jak Mercedes – Benz.
Jest w orkiestrach radia jakaś siła!
Choć się swoje lata ma
To co trzeba jeszcze gra!
Heniu! Heniu!
Lecz tymczasem pa!
- Pa! Pa! Pa! I tak to się zaczęło (…)
Pilnie nadsłuchując skąd dobiegło muzyczne hasło: „tra, la, la” ukazuje się na scenie Henryk Debich, Włodkowski pyta z miejsca, czy to prawda z tym Friedichstadtspalacem. Debich na to:
Ja nie pójdę stąd nigdzie!
Boże! Sławą nie karz!
Tu zna mnie każdy krawiec
Mechanik, aptekarz,
Gdy mi spuchnie wątróbka,
Chronometr nie tyka
Zawsze znajdą lek jakiś,
Śrubkę dla Henryka
A w przyszłości ze spiżu
Z tą moją batutką
Odleją mnie jak Straussa
Nad rzeką Bałutką… (…)
Dziennik Łódzki (30.04.-3.05.1999 r.) zamieścił rozmowę Joanny Leszczyńskiej z artystą – „Człowiek –orkiestra”.
W niewielkim studiu rozgłośni Polskiego Radia przy Radwańskiej podest był niski. Toteż, żeby muzycy widzieli kilkunastoletniego dyrygenta, Henryka postawiono na krześle.
- To był mój przedwojenny debiut- mówi Henryk Debich, który wówczas zastępował swego tatę, dyrygując chórem i orkiestrą – Ojciec tego dnia był niedysponowany. Nie powiem, z jakiej przyczyny…
Cały dom, pięciu braci i dwie siostry, żył muzyka. Ojciec był nauczycielem muzyki w gimnazjum im. Śniadeckiego w Pabianicach i dyrygentem chórów amatorskich i orkiestr. Jako 6-letni chłopiec Henryk zaczął uczyć się gry na fortepianie. Jakby tego było mało, ojciec podsuwał mu różne instrumenty i po prostu kazał grać.
- Tata zabierał nas na ważniejsze koncerty. Dwukrotnie wyjeżdżaliśmy z orkiestrą do Spały na imieniny prezydenta Mościckiego.
Jeden z koncertów był szczególny. Henryk miał wtedy 7 lat, długie blond włosy, a na sobie piękny wojskowy mundurek.
- Ojciec prowadził orkiestrę na defiladzie, a ja prowadziłem chłopców, którzy grali na werblach i fletach. Kiedy prezydent gratulował ojcu, stałem obok. Też mi podał rękę.
Było oczywiste, że zostanie, że zostanie zawodowym muzykiem. W 1939 roku zdał do konserwatorium w Łodzi. Jesienią, niestety, nie zasiadł do fortepianu, tylko z młodszym bratem Wacławem zgłosił się na rozkaz komendanta hufca harcerskiego.
- Ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Przydzielono nas do artylerii przeciwlotniczej. Po kapitulacji Warszawy, po udanej ucieczce z obozu jenieckiego w Pruszkowie, wróciliśmy do domu.
Mama ukrywała się z rodzeństwem na wsi, a ojciec pod Piotrkowem. 16 maja w Pabianicach aresztowano Henryka Debicha z bratem. Najpierw wywieziono ich do Radogoszcza, potem do obozu w Dachau.
Po wojnie nie bez kłopotów mógł studiować w konserwatorium. Ciążyła na nim działalność w AK, za którą po kilkudziesięciu latach został odznaczony krzyżem AK i medalem Wojska Polskiego.
- Ojciec musiał się za mnie wstawić u władz uczelnianych. Uratowało mnie to, że byłem w Dachau. Potem w trakcie studiów jakiś student, zatwardziały komunista, zaczął mi dokuczać, ponieważ jednak był matołem, usunięto go z uczelni.
Już jako student dyrygentury Henryk Debich pracował w radiu.
- Do konserwatorium - wspomina – przyszła Franciszka Leszczyńska, redaktor muzyki rozrywkowej w łódzkim radiu, świetna kompozytorka, która przenosiła się do stolicy i szukała kogoś na swoje miejsce. Zrobiła nam, studentom sprawdzian. Wybrano mnie. Dlaczego? Myślę, że się podobałem pani Franciszce jako chłopak … - śmieje się. – No i coś już tam umiałem. Miałem niemałe doświadczenie. Przed wojną prowadziłem zespół „Heniojazz” w Pabianicach, a wówczas 18-osobową orkiestrę, która występowała już na żywo w łódzkim radiu w południe i o… czwartej rano.
Gdy zapadła decyzja, ze to on ma zastąpić panią Franciszkę, był na obozie letnim w Szklarskiej Porębie.
- Na moje pożegnanie koledzy zorganizowali bal Bachusa. Koleżanki były ubrane w spódniczki z paproci, kolega, Jurek Leszczyński, późniejszy bas w łódzkiej operze, przebrany za Bachusa siedział na beczce, a dwóch kolegów ciągnęło go na wózku. Tak się wtedy bawiliśmy.
Na początku lat 50. Przy pomocy Aleksandra Tarskiego, świeżo upieczonego dyplomanta dyrygentury i Mieczysława Drobnera, prorektora uczelni i szefa muzycznego radia w Łodzi, udało mu się utworzyć orkiestrę i chór. Orkiestra składała się z jego muzyków z Pabianic, a w chórze śpiewali studenci, m.in. Krystyna Nyc-Wronko, późniejsza primadonna operetki, jego żona Danuta Debichowa, Jadzia Dzikówna, Teresa Żylis-Gara i Wera Kuźmińska. Tak powstała późniejsza Orkiestra Polskiego Radia.
W 1952 roku otrzymałem nominację na jej dyrektora. Rozbudowałem orkiestrę do 60 osób, a chór przekazaliśmy organizującej się operze. Była to jedyna w Europie, a może i w świecie etatowa orkiestra, która była w stanie grać muzykę operową, operetkę, mniejsze utwory symfoniczne, koncerty fortepianowe i muzykę rozrywkową.
Dyrygował około pięćdziesięcioma orkiestrami na świecie i niemal wszystkimi w kraju. Ogromną popularność przyniosło mu prowadzenie orkiestry podczas festiwali piosenek, od Zielonej Góry po Sopot.
- W 1967 roku miałem prawdziwy festiwalowy maraton – dyrygowałem orkiestrą na czterech festiwalach.
Był świadkiem wielu festiwalowych rozczarowań i zwycięstw.
- Cóż, nagroda to wypadkowa matematycznego głosowania członków jury. Czy jurorzy wszystkich artystów dobrze pamiętają? Niektórzy nie bywali na próbach. Albo sugerowali się tym, że dziewczyna ładna, w pięknej sukni.
Pomagał wielu artystom. Namawiał do skończenia studiów, do próbnych nagrań, kupował ubrania na scenę. Syn Mariusz, absolwent dwóch akademii muzycznych – w Łodzi i w Warszawie – też u niego praktykował. Od ośmiu lat jest dyrektorem orkiestry symfonicznej w London w Kanadzie i profesorem w college’u. Mieszka tam z zoną Danutą i 10-letnią córką Lidzią.
- Wielokrotnie mogłem przeprowadzić się do Warszawy. Gdy moja druga żona, Zofia Rudnicka śpiewała w stołecznym Teatrze Wielkim, miałem propozycje od prof. Wodiczki, ówczesnego dyrektora teatru, zostać jego asystentem. Ale nie chciałem zostawić orkiestry w Łodzi. Dlaczego? Bo w Warszawie nie było przypadku, żeby kierownik artystyczny, albo dyrygent utrzymał się na stanowisku dłużej niż dwa lata. Nie chciałem paść ofiarą intryg. Poza tym w Łodzi czułem się u siebie: współpracowałem z filharmonią, teatrami, operetką.
Kierowałem łódzką orkiestrą 41 lat, niemal do jej rozwiązania. To ewenement w skali światowej.
Nie opuścił Łodzi także dla Kuby, gdzie miał propozycję organizowania życia muzycznego (żona wówczas ciężko chorowała), ani dla stanowiska dyrektora artystycznego Friedrichstadpalast w Berlinie.
- Pojechałem tam, obejrzałem imponujące wyposażenie tej siedziby niemieckiej rewii. Nie uszło mojej uwagi popiersie Lenina na biurku szefa. Zauważyłem też, że Martin Hoffman, szef orkiestry radiowej, który mnie tam protegował, był traktowany z dużym dystansem przez dyrektora pałacu. I poczułem, że to nie dla mnie..
- To już mój 405 wywiad – mówi Henryk Debich, którego mieszkanie to muzeum jego artystycznej kariery. Dyplomy i zdjęcia wiszą na ścianach.
- To zdjęcie z filmu „Młodość Chopina” – oprowadza Mistrz. – Wygrałem konkurs na role dyrygenta. A to archiwalne zdjęcie – moja pabianicka orkiestra sprzed wojny. Wisi też portret pięknej Basi Kwiatkowskiej, o którą konkurowałem z Polańskim. A tu ja z naszymi artystami na Kubie w 1972 roku. No i Sopot, 1993 rok – ja i nieodżałowana Agnieszka Osiecka.
Oczywiście, wisza też portrety jego zon. Z Danutą rozstał się po sześciu latach. Druga zona, Zofia, matka jego syna Mariusza, zmarła na stwardnienie rozsiane.
- To była wielka miłość …
Trzecie małżeństwo z kobietą młodszą od niego o 37 lat, trwało dwa lata.
- Ale małżeństwo z dużo młodszą kobietą to urokliwa rzecz – śmieje się.
Jest na emeryturze, ale co roku dyryguje przynajmniej 5-10 koncertami. Za rok w Wiedniu ukaże się płyta z piosenkami Roberta Stolza, kompozytora słynnego szlagieru „Brunetki, blondynki” z aranżacjami Henryka Debicha.
- Einzi, żona Stolza usłyszała kiedyś pieśni męża w mojej instrumentacji i wykonaniu polskich artystów i zamówiła u mnie 20 aranżacji.
Spośród licznego rodzeństwa żyje tylko Bernard, który mieszka w Jadwininie, i Eugeniusz, mieszkający w Pabianicach. Pan Henryk gości u nich często, chwaląc sobie kuchnię bratowych: Grażyny i Todzi.
- Lubię u nich spędzać niedziele. Siedzimy w ogrodzie, albo wyjeżdżamy do lasu. Wypoczywać najbardziej lubię w Sopocie. Zwykle spędzam tam jeden miesiąc w roku. Oczywiście, jest to sierpień, kiedy w Operze Leśnej rozbrzmiewa festiwalowy sygnał.
W Kronice Miasta Łodzi (nr 1/2000 r.) ukazał się wywiad „Maestro Henryk Debich”, który przeprowadziła Anna Iżykowska-Mironowicz.
Laureat licznych nagród polskich i w całym świecie. Dyrygował ponad 50 orkiestrami w kraju (wszystkie!) i za granicą. Towarzyszył wraz z nimi tysiącom solistów z całego globu. Nagrał ponad 50 płyt długogrających, głównie z utworami we własnych aranżacjach. Jest zdobywcą Złotej Płyty Polskich Nagrań. Posiada Diamentową Batutę – nagrodę Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia – wręczoną mu podczas koncertu jubileuszowego w Teatrze Wielkim w roku 1996.
- Znamy się od zawsze, odkąd pamiętam – kazałeś mi zwracać się do siebie po imieniu, toteż zamiast koturnowego interview proponuję Ci, Henryku, przyjacielska pogawędkę, tym bardziej że podobno nie znosisz wywiadów?
- Jest ich po prostu za wiele, zwłaszcza ostatnio, a ja ciągle jestem tym samym skromnym chłopakiem z Pabianic. Oprócz dziennikarzy składają mi też wizyty studenci. Wyobraź sobie, ze piszą prace magisterskie o mnie i o mojej orkiestrze … Przyjeżdżają z uczelni Gdańska, Warszawy, a całkiem niedawno „spowiadałem” się studentowi z Uniwersytetu Łódzkiego. To wszystko jest bardzo miłe i nawet dumny jestem, ale… już trochę męczy człowieka w moim wieku.
- Nie kokietuj. Od lat w ogóle się nie zmieniasz – w każdym razie nie na gorsze – i wszyscy dookoła zastanawiają się, jak TY to robisz? Pewnie zatrudniasz sztab masażystów, a może raczej masażystek, o ile Cię znam…
- Znasz mnie, dbam o siebie, konserwuję ciało wszystkim co możliwe, nawet mam w domu takie różne „ustrojstwa” do nabierania krzepy. Obok samochodu stoi w garażu rower-składak, w hallu mam taki „deptak” do pedałowania w miejscu, a w łazience – specjalny drążek do rozciągania kręgosłupa. Korzystam z nich regularnie każdego dnia. Ja już pomijam, że dłużej będę zdrowy, ale – w moim przekonaniu – zobowiązuje mnie do tego mój zawód. Jak już ktoś wdziewa frak, czy krynolinę z tafty, jak wchodzi na scenę czy estradę to musi – powtarzam – musi dbać o swój wygląd. Ludzie kupują bilety przede wszystkim dla pięknej muzyki, ale nie mogą być skazywani na oglądanie jakiegoś zaniedbanego, tłustego flejtucha. Czasy stukilowych primadonn, konających w „Traviacie” na suchoty, dawno już minęły i dobrze jest przypominać o tym np. naszym gwiazdom operowym, które często trudno odróżnić w sklepie od sprzedawczyń. Wiem, że czasy są niewesołe, że gaże artystów to już nawet nie średnia krajowa, ale prawie minimum socjalne… Zupełnie nie mam pojęcia, co to się z tą kulturą i sztuką u nas wyprawia… Naprawdę nie zazdroszczę młodym adeptom zawodu muzyka, ale muszą wiedzieć, że jak go już wybiorą, zdecydują się na scenę czy estradę, to estetyka ich wyglądu jest równie ważna jak muzyka, którą kreują.
- Czy „skromnemu chłopcu z Pabianic” ktoś to wszystko w porę uświadomił?
- A tak! Wyobraź sobie, ze m.in. twój własny tata, prof. Iżykowski. Prowadził w łódzkiej uczelni wykłady z historii dyrygentury. Jako jedyny w Polsce. Myślę, że byłem pupilem mojego kochanego profesora, bo często zapraszał mnie do swojego wspaniałego domu przy Piotrkowskiej, w którym aż dwa pokoje były wypełnione bibliotekami z gromadzonymi jeszcze od czasów przedwojennych partyturami, z dokładnie skatalogowanymi setkami płyt … Oko mi się zawsze iskrzyło na widok tych rarytasów, całkiem dla mnie nieznanych, nieosiągalnych, bo to był przecież rok 1949 i początki lat pięćdziesiątych. Miałaś wtedy parę latek – szkoda, że nie więcej – siadałaś mi na kolanach, nie pamiętasz tego, ale to prawda…
- Możemy to powtórzyć…
- Bardzo chętnie! Ale – jeszcze dwa słowa o profesorze. On był wtedy dyrektorem Filharmonii Łódzkiej i kiedyś, podczas którejś kolejnej wizyty w państwa domu, powiedział mi, że zaangażował do Łodzi Witolda Krzemieńskiego, bo on tak świetnie się prezentuje na dyrygenckim podium. Zapadło mi na zawsze zdanie profesora: „Jak nawet utwór położy, to przynajmniej jest na co popatrzeć”.
- Wracajmy do Ciebie. Jak zaczął się ten Twój flirt z muzyką, zakończony szczęśliwym małżeństwem, które trwa nadal i oby trwało jeszcze wiele lat?
- Przed wybuchem wojny założyłem w Pabianicach taki mały, siedmioosobowy zespół, a grałem w nim i na saksofonie, i na akordeonie, i na fortepianie. To było takie miłe amatorskie granie, dzięki któremu paru kilkunastolatków mogło sobie nawet zarobić trochę grosza. Początek wojny uaktywnił mnie w całkiem innym kierunku. Zaciągnąłem się do Szarych Szeregów, potem walczyłem w Armii Krajowej i … tragedia, aresztowanie, najpierw więzienie w Radogoszczu, a potem wywózka do Dachau w Bawarii, gdzie oznakowano mnie numerem 11 934.
- Jak Ci się udało przeżyć to piekło?
- Młodość. Po prostu młodość. Nadzieja, ogromna wola przetrwania i może… pewien brak wyobraźni młodego chłopaka, nieumiejętność oceny powagi sytuacji, zagrożenia życia… Miałem w obozie pod opieką mojego o rok młodszego brata Wacława, już niestety zmarłego niedawno po długiej chorobie. Może i to, że byłem starszy, nie pozwalało mi się „rozklejać”… Walczyłem o przetrwanie nas obu, a razem z nami – Włodek Skoczylas, Tadzio Fijewski i pianista Tadeusz Dobrzyński, z którym po wojnie pracowaliśmy w łódzkiej rozgłośni… Trzymaliśmy się razem, o ile to było możliwe, i znajdowaliśmy oparcie w starszych więźniach, a kilku z nich było naszymi profesorami i pedagogami jeszcze sprzed wojny. Jakimś cudem całej naszej piątce udało się przeżyć ten koszmar.
- A co wojnie?
- Zacząłem uczyć w Pabianickiej Szkole Muzycznej i sam się dokształcałem, żeby osiągnąć wymarzony cel – zdanie egzaminu na studia dyrygenckie. No i … udało mi się. Pamiętam, że tuż przed wakacjami 1949 r. odwiedziła Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną znana kompozytorka Franciszka Leszczyńska. Ta co napisała znaną piosenkę „Mój pierwszy bal”. Była wówczas redaktorem muzycznym w naszej rozgłośni radiowej. Wywiesiła na uczelnianej tablicy komunikat, że poszukuje młodego, zdolnego studenta – następcy na swoje stanowisko w Radio, bo ona odchodzi do Warszawy. Krótko mówiąc ogłosiła konkurs, umówiła kandydatów w rozgłośni, przyniosła jakieś nutki, kazała grać a vista, a oprócz mnie wystartowało też wielu bardzo dobrych pianistów. Ja szybko zauważyłem, że to były nuty z podpisanymi pod spodem funkcjami, bezbłędnie się w tym połapałem, bo przecież przed wojną, w pabianickim zespole, to właśnie z takich funkcji muzykowaliśmy, a nie z nut. No i jak usiadłem do fortepianu, to jako jedyny nie miałem z tym problemu. Leszczyńska podbiegła, ucałowała mnie i… 15 sierpnia dostałem upragniony angaż.
A w tym czasie to ja już miałem w Pabianicach swoja własna 18-osobową orkiestrę z ojcem niedawno zmarłego Karola Nicze na czele. Jak się o tym Franciszka dowiedziała, to z całym zespołem zaprosiła mnie do studia radiowego i „na żywo” na antenie zagraliśmy o czwartej rano. To była świetna historia, bo Leszczyńska usiadła do fortepianu, na początku sobie preludiowała, a ze mną umówiła się wcześniej, że kiedy mrugnie do mnie od klawiatury, to oznacza, ze za chwilę zmoduluje do następnego utworu. Ale ci, którzy ją pamiętają (a zmarła już 12 lat temu), to wiedzą, że miała taki tik nerwowy…
- I mrugała non stop?
- Ano właśnie! I ja musiałem to jej granie „brać na ucho”, wyczuwać jej zamiary, no i … znowu udało mi się zwycięsko przebrnąć przez kolejny egzamin i to na „żywej” antenie. Od następnego dnia byłem już redaktorem muzyki rozrywkowej, dyrygentem, reżyserem dźwięku i … głównym kasjerem, bo nagrywałem różne inne zespoły, m.in. znaną Orkiestrę Braci Łopatowskich, i ktoś im przecież musiał płacić.
W tym samym 1949 r. powstał pomysł założenia orkiestry radiowej. Jej zalążkiem był ten mój 18-osobowy zespół z Pabianic plus studenci naszej uczelni łódzkiej i paru muzyków filharmonicznych. Nie miałem jeszcze wtedy uprawnień dyrygenckich, bo byłem dopiero na I roku, ale kończył w tym czasie studia Olek Tabaksblat, znany ci później jako Aleksander Tarski. Właśnie jego wzięliśmy na pierwszego dyrygenta orkiestry i… 18 – osobowego chóru. I tutaj – ciekawostka – śpiewały w nim takie późniejsze gwiazdy, jak Teresa Żylis-Gara, Krysia Nyc-Wronko, Danuta Debichowa, Jadzia Dzikówna, Eugeniusz Szynkarski, Zdzisław Klimek i wielu innych. Ale jak już wszyscy pokończyli studia, to poszli „na swoje”, reszta chórzystów zasiliła nowo powstającą Operę Łódzką, a ja, dzięki zwolnionym etatom, powiększyłem orkiestrę do pokaźnych rozmiarów.
- Pamiętam te lata chwały Twojego zespołu, i to nie tylko z audycji radiowych, ale ze wspólnej naszej pracy przy wielu nagraniach muzyki filmowej pod Twoją batutą. W ostatnią Wigilię telewizyjna „dwójka” przypomniała jeden z tych obrazów – świetną komedię Kuźmińskiego „Między ustami a brzegiem pucharu”. Wszystko nam tak pięknie kwitło i nagle, nieomal z dnia na dzień Orkiestra Debicha – bo tak ja nazywano- przestała istnieć.
- Tu się tak jakoś sprzęgły ze sobą dwie sprawy. Po pierwsze – moja pora odejścia na emeryturę. Pani dyrektor ZUS powiadomiła mnie o grożącej zmianie warunków emerytalnych w przypadku odwlekania decyzji, że za chwile może mi grozić utrata sporych sum, może niezaliczenie tylu lat pracy, odszkodowań za pobyt w obozach hitlerowskich… A z drugiej strony coraz głośniej powtarzano plotki, że lada moment będą rozwiązywane wszystkie polskie orkiestry radiowe. I – to tak się stało. Reforma. Skoro likwidowano zakłady przemysłowe, PGR-y, to czemu nie orkiestry… Jak już padły pierwsze zespoły, to natychmiast, prawie codziennie znajdowałem na moim biurku podania muzyków o zwolnienie. Koncertmistrz Andrzej Nicze wyemigrował do Meksyku, Toczko – do Szwajcarii, pierwszy oboista – do Irlandii… W krótkim czasie najlepsi rozjechali się po świecie, ci starsi szybko przeszli na emerytury, a reszta zajęła się praca pedagogiczną w Akademii i obu szkołach średnich. W tej sytuacji nie było sensu ciągnąć tego dalej, i to po 42 latach pracy z orkiestrą radiową. Czy ty wiesz, że ja sprawdzałem, i to bardzo pilnie, czy któryś z dyrygentów – nie polskich, ale na całym świecie - pracował z jednym zespołem symfonicznym dłużej ode mnie. Żaden! Karol Stryja z Filharmonią Śląską – ok. 37 lat, Rachoń ze stołeczną „radiówką” 30 lat… Mój staż dyrygenta w Radio Łódź – to rekord, który należy umieścić w Księdze Guinessa. I zobaczysz! Ja to zgłoszę!
- Myślę, że to nawet Twój obowiązek! Ku chwale Łodzi!
- Poza dyrygowaniem sądzę, że zrobiłem sporo. Zostały po nas setki kilometrów taśm nagranych z udziałem całej czołówki artystów polskich i wielu zagranicznych.
- W tamtych czasach, Henryku, ze swoją orkiestrą byłeś jedyną ostoja dla rokujących nadzieje talentów. Z każdego spektaklu premierowego naszych obu teatrów muzycznych, z koncertów filharmonicznych, recitali w Akademii, wyławiałeś swoim świetnym uchem wyróżniających się śpiewaków, instrumentalistów i natychmiast zapraszałeś ich na nagrania do Radia. Większość dzisiejszych uznanych gwiazd posiada- wyobraź sobie - tylko nagrania z Orkiestrą Debicha! Wszyscy ci, co się zbyt późno urodzili, a są młodzi i zdolni – nie maja ani jednej rejestracji z orkiestrą prócz paru byle jakich nagrań z premier operowych albo recitali z fortepianem. Może nawet Ty sam nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak ogromna krzywda dla całej rzeszy młodych stała się likwidacja ich jedynej bazy pozwalającej zweryfikować własne umiejętności, dającej możliwość wzięcia do ręki profesjonalnego, studyjnego nagrania i wysłania go np. na światowy konkurs czy do rąk impresaria, menedżera…
- Po upływie tych paru lat, od pechowego 1991 roku, ja też uświadamiam sobie rozmiary tej wyrwy, jaka powstała w kulturze Łodzi. Co spotkam kogoś z dawnych moich solistów, to każdy ubolewa, ze teraz nikt się nimi nie interesuje. Od rozwiązania zespołu minęło już trochę czasu, było paru różnych prezesów łódzkiej rozgłośni, z każdym z nich rozmawiałem o jakimś zagospodarowaniu tych kilometrów bezcennych archiwaliów i … nic! Przecie tam marnują się pierwsze nagrania Żylis_Gary, Teresy Kubiak, Ochmana, Ładysza. Hiolskiego, Tesarowicza, May-Czyżowskiej, Romanowskiej, Malczewskiego, Krzywickiego, Majaka … Również tych młodszych gwiazd, jak Stachura, Owsińska, Bogusław orka. A piosenkarze? Irena Jarocka, Kunicka, Demarczyk, Sośnicka, Giżowska, Frąckowiak, Połomski, Kocoń… Wszyscy, cała polska czołówka! Taśmy marnieją latami; nie zarabia się na nich, a tymczasem Warszawa dawno już wszystko uporządkowała, wydaje kompakt za kompaktem… Tak sobie myślę, oczywiście żartuję, że właściwie to jestem współwłaścicielem Radia Łódź, tyle tylko, ze jeszcze nie mam podpisanej umowy. Tam w fonotece i bibliotece nutowej leży mój ogromny majątek. Co najmniej polowa materiałów – to moje opracowania, instrumentacje, a również i kompozycje. Ponad dwa tysiące partytur!
- No, to chyba kolejny rekord światowy! Ale może pozwolisz, że odrobinę Cię uspokoję. Parę dni temu rozmawiałam z obecnym prezesem RŁ – Andrzejem Berutem, który powołał sztab pracowników w celu uregulowania strony formalnoprawnej całego przedsięwzięcia, z zachowaniem wszelkich norm obowiązujących w nowych przepisach autorskich i wykonawczych, większość nagrań już wprowadzono do komputera i lada dzień ruszy z miejsca produkcja i kaset, i płyt kompaktowych. Wróćmy do tematu. Dyrygowanie i aranżacje – to główny nurt Twoich zainteresowań. A co z komponowaniem?
- Przez ostatnich 15 lat prawie nic nie napisałem, poza jedną muzyką do filmu, ale w tej chwili kończę osiemnastą już partyturę z własnym opracowaniem dla – zdziwisz się – żony zmarłego już ponad 20 lat temu Roberta Stolza, austriackiego kompozytora wielu operetek, a także popularnego przeboju Kiepury „Brunetki, blondynki”. Pani Einzi Stolz usłyszała kiedyś w radiu pieśń swojego męża „Wiosna” w moim opracowaniu a w wykonaniu Izabeli Nawe i łódzkiej „radiówki”. Przysłała mi list i sto dolarów w kopercie (żeby uwiarygodnić propozycję) z prośbą o nowe zinstrumentowanie 20 pieśni Stolza. To było trzy lata temu, sześć utworów już nagrałem w Łodzi, a wszystkie pozostałe będą zrealizowane w Wiedniu, oczywiście pod moją batutą.
- Cieszy, że masz tak ambitne plany, że nie spocząłeś na laurach. A skoro jesteśmy już przy zagranicy, to czy nadal utrzymujesz kontakty ze światowej klasy barytonem Alfredem Ordą, z którym dokonałeś tak wielu nagrań?
- Oczywiście! Nawet był tutaj, niedługo przed likwidacją orkiestry, żeby mieć jeszcze kilka nagrań z nami. Grubo po siedemdziesiątce, a głos jak dzwon! On już podczas wojny zamieszkał w Londynie, ale zawsze podkreśla, że jest rdzennym łodzianinem. Chyba nasze miasto trochę o nim zapomniało. Nie znalazł się na opublikowanej we wrześniu liście „Stu łodzian stulecia”…
- No, ale Twojego nazwiska nie pominięto i słusznie! Jakie to uczucie znaleźć się obok Reymonta, Tuwima, Rubinsteina, Tansmana …?
- Wspaniałe! Czuję, że wszedłem do historii! Żartuję, ale każdego chyba cieszy, że jego pracę gdzieś tam zauważono, że nie zmarnowałem życia…
- I to jak ciekawego życia! Obok Stefana Rachonia „obsługiwałeś” wszystkie polskie festiwale piosenki, w Opolu, Sopocie, Kołobrzegu, a raz nawet w Zielonej Górze. Potem wielokrotnie zapraszano Cię do grona jurorów nie tylko w Sopocie, ale na konkursach światowej rangi, od Aten, Irlandii, Istambułu aż po Kubę!
- Prawie cały świat objechałem. Mam tę satysfakcję, ze również jako juror przyczyniłem się swoim trafnym werdyktem do triumfów wielu polskich piosenkarzy, m. in. Krysi Giżowskiej w Sopocie, Hani Banaszak – Złoty Orfeusz w Bułgarii, czy Ani Jantar i Stana Borysa w Irlandii. A wszędzie tam byłem i jurorem, i dyrygentem.
- Brawo! Proponuję, abyśmy raz jeszcze sięgnęli pamięcią wstecz. Po dyplomie w klasie B. Wodiczki i T. Kiesewettera w 1953 r. w pięć lat później wyjechałeś na podyplomowe studia do ówczesnego RFN. W tamtych czasach – to był prawdziwy ewenement! Tylko ogromne talenty wysyłano za „żelazną kurtynę”…
- Miałem wyjątkowe szczęście. O stypendium dla mnie wnioskował łódzki Wydział Kultury oraz prezes Radiokomitetu. Dostałem tez dodatkowe poparcie z naszej „firmy” radiowej. Bywałem na wszystkich próbach Herberta von Karajana w Berlińskiej Filharmonii, do której właśnie go przyjęto po konkursie na szefa tej orkiestry. Wielu startowało, oglądałem wszystkie etapy tych zmagań i wygrał najlepszy – Karajan. Na swój koncert inauguracyjny wybrał „Niemieckie requiem” Brahmsa. Byłem na Sali, a oprócz mnie prof. Sikorski, rektor łódzkiej uczelni muzycznej, sopranistka Halina Mickiewiczówna oraz Andrzej Hiolski. Wszyscy oni przybyli na tę uroczystość z Berlina wschodniego, bo wtedy to było proste. Muru jeszcze nie było. A solowe partie w Requiem śpiewali Elizabeth Grummer i Fisher Diskau! Takie tuzy światowe. Oczywiście do dziś przechowuję ich autografy. A czy wiesz jak zdobyłem bilet na koncert? Dostałem go od nadburmistrza Berlina Willy Brandta – późniejszego kanclerza Niemiec! W ramach stypendium sporo podróżowałem, do Monachium, Hamburga, zwiedzałem wspaniałe studia nagrań, przyglądałem się pracy największych dyrygentów Europy. Ale – niestety – musiałem skrócić swój pobyt w Niemczech bo … Zosia była już w ósmym miesiącu ciązy i musiałem przecież znaleźć się u jej boku…
- Mowa o wybitnej sopranistce, a Twojej drugiej małżonce Zofii Rudnickiej. Zapowiadała się na gwiazdę światowej wokalistyki, a tak wcześnie zabrała ją koszmarna choroba, gorsza od raka, bo nieuleczalna nawet we wczesnym stadium – stwardnienie rozsiane. Zanim jednak nastąpiła ta tragedia, Zosia obdarzyła Cię synem Mariuszem, utalentowanym po rodzicach muzykiem, kompozytorem, pianistą i dyrygentem. Jego dyplom kapelmistrzowski w stołecznej uczelni uhonorowano specjalnym wyróżnieniem w postaci koncertu z orkiestrą Filharmonii Narodowej. Co się z nim teraz dzieje?
- Przez rok po otrzymaniu dyplomu z odznaczeniem dyrygował prawie wszystkimi orkiestrami symfonicznymi w kraju, często nawet razem ze mną, np. w Bydgoszczy był taki koncert „Debich na dwie batuty” – Mariusz w pierwszej części, ja – w drugiej. Miał różne propozycje pracy, ale w Rzeszowie, Zielonej Górze, Jeleniej Górze, nie w Warszawie i nie w Łodzi. Więc wyjechał do Kanady, tylko na rekonesans. Zahaczył się u przyjaciół, a zatrudnił go proboszcz z parafii. Szybko powstał międzynarodowy chór, Mariusz grał na organach i taki był początek. Przy mojej pomocy skontaktował się ze Stasiem Skrowaczewskim, moim przyjacielem, który na Zachodzie ma od lat bardzo wysoka pozycję ii on powiedział Mariuszowi: „Dziecko, kiedy ja po raz pierwszy przyjechałem do Ameryki, to rozesłałem dwa tysiące ofert. Pisz i proponuj się wszędzie”. Już po paru miesiącach syn wygrał konkurs na stanowisko dyrektora orkiestry symfonicznej w London i do dziś jej szefuje. London – duże miasto Kanady – to jest taka kopia brytyjskiego Londynu, jest tam i Big Ben, i Parlament i Tamiza…Piękne miasto! Mariusz w tamtejszej uczelni ma też własną klasę fortepianu, bo ciągle jest koncertującym pianistą. Trzy lata temu ściągnięto go na zastępstwo chorego akompaniatora do recirtalu Romana Totenberga w Toronto. Totenberg to świetny skrzypek, łodzianin, przyjaciel twojego ojca i wielu czołowych artystów XX wieku, jak Rubinstein czy Szymanowski. Grali prawie bez próby, ale Mariusz musiał się chyba nieźle spisać, bo Totenberg zaprosił go do domu i powiedział, jesteś dobry, będę z tobą koncertował. Syn zapytał nieśmiało, czy profesor nie wystąpiłby z jego własną orkiestrą w London. Zgodził się z entuzjazmem i zagrał tam Koncert Wieniawskiego. To była wielka feta w London, musieli ten występ powtórzyć dwukrotnie i do tej pory są serdecznymi przyjaciółmi mimo ogromnej różnicy wieku.
- Czy Mariusz się ożenił?
- Tak, ma piękną żonę i jeszcze piękniejszą 10-letnią córeczkę Lidzię. Żona ma dyplom uniwersytecki, jest po handlu zagranicznym, a aktualnie uczy małe dzieci języka włoskiego.
- Czy nie zamierzasz, Henryku, spędzić swojej przyszłej jesieni życia tam przy nich, w Kanadzie?
- Absolutnie nie! Ja ich często odwiedzam, parokrotnie byłem już w ich wspaniałym domu z pięknym ogrodem i pewnie nie raz się do nich wybiorę. Dwa lata temu odwiedziłem też w Chicago Marylkę, córkę brata, z którym byłem w Dachau. A było to niejako przy okazji koncertu z orkiestrą amerykańską, jaki mi w Chicago zorganizowano. Zabrałem ze sobą Andrzeja Hiolskiego i Bernarda Ładysza, a razem z nami wystąpił mieszkający tam tenor Józef Chomik oraz Maria Knapik – sopranistka Opery w Ottawie. To był naprawdę udany koncert, transmitowany przez TV i zarejestrowany na video.
- W „Who is who” z 1993 r. nie wyczytałam ani słowa o Twoim hobby – kolekcjonowaniu starych, cennych zegarów…
- Bo już ich nie gromadzę. Parę lat temu sprzedałem to wszystko i zamieniłem na cegłę, wapno i cement. Nigdy nie miałem własnego domu. Ten przy Małachowskiego był wynajmowany, głównie z uwagi na paroletnią chorobę Zosi, bo musiał być parterowy, z wygodnymi poręczami do poruszania się na wózku. Teraz wreszcie mam coś swojego i mieszkam … jeszcze bliżej Radia.
- A bywasz w nim często, choćby na wszystkich koncertach „na żywo” studentów łódzkiej Akademii Muzycznej w każdy trzeci czwartek miesiąca. Właściwie to nie ma w Łodzi ważnej imprezy muzycznej bez Twojej obecności. Jak Ty to robisz, że nadal jesteś tak czynny, że chce Ci się w tym wszystkim uczestniczyć, że nadal chłoniesz to, jak za swoich młodzieńczych lat …
- Może dobre geny … Nas było siedmioro rodzeństwa, miałem czterech braci i dwie siostry… Ojciec musiał się sporo napocić, żeby taka gromadka „wyszła na ludzi” … Każdy z nas, ty chyba też, ma własną receptę na długowieczność w zdrowiu i dobrej kondycji. Kiedyś chciałem stosować rady świetnego lekarza – opiekuna Zosi ze szpitala Barlickiego – prof. Hermana: wczesne ranne wstawanie, zimna kąpiel, dobre wino i oglądanie pięknych kobiet. Dwie pierwsze rzeczy – u mnie odpadają, ale z dwu pozostałych – korzystam bardzo chętnie.
Ostatni okres życia artysty opisał Bohdan Gadomski w Expresie (28.07.2001 r.) – „Był wolny i niezależny”.
Odszedł Henryk Debich. Był jednym z najlepszych i najpopularniejszych polskich dyrygentów. Absolwent PWSM w Łodzi, ze studiami podyplomowymi w RFN. Szczególnie zasłynął jako dyrektor i kierownik artystyczny Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi.
Pod koniec sierpnia ub. roku zachorował dość niespodziewanie. Jak na ironię losu dopadła go … drętwota rąk, którymi tak wspaniale dyrygował różnymi orkiestrami na czele z tą najukochańszą z Łodzi. Badania wykazały nieprawidłowe krążenie naczyń obwodowych. Widząc złe wyniki (zwężenie tętnicze, źle doprowadzaną krew do mózgu zaprzyjaźniona prof. Pakuła z Łodzi, skierowała go do wybitnego specjalisty w Warszawie. Pan Henryk nie wiedział jeszcze, że zostało mu 15% tzw. prześwitu tętniczego. Udał się do warszawskiego profesora, który powiedział, że można go uratować tylko poprzez operację. Ale za 10 dni wyjeżdżał na światowe sympozjum i z Henrykiem umówił się na zabieg po swoim powrocie. W 7 dni po tej rozmowie, zaczopowała się tętnica i wystąpił jej zator.
W ciągu zaledwie 15 minut nastąpiła martwica polowy mózgu, a później porażenie połowiczne ciała, ręki, nogi i innych narządów. Od tej chwili w połowie był sparaliżowany i bezwładny. Przewieziono go do pabianickiego szpitala, a niebawem na nowo otwarty oddział rehabilitacji (ul. Szpitalna), gdzie zapewniono wspaniałą opiekę. Początkowo nie poddawał się chorobie, bo nie przypuszczał, że jest śmiertelnie chory.
W chorobie myślał o powrocie do domu w Łodzi i pewnego dnia zwierzył się bratu Eugeniuszowi Debichowi, że marzy tylko o jednym, aby wstać i samodzielnie, choćby o lasce, przejść do WC. Niestety, nie mógł Ostatnie dwa tygodnie życia były bardzo ciężkie, bo błyskawicznie postępowała degeneracja całego organizmu. Nie chciał już nic jeść, prawdopodobnie był pogodzony z tym, że musi odejść.
Dużo spał. Nie odstępującym go braciom Eugeniuszowi i Bernardowi Debichom wydawało się, że śni coś na jawie, że w jego wyobraźni przesuwają się obrazy z całego, bardzo długiego, bo 80-letniego życia. Dwukrotnie odwiedził go jedyny syn Mariusz, który przyleciał z Kanady. Ale fatalnie znosił to wszystko, co na jego oczach działo się z ojcem. Był zrozpaczony i zdruzgotany psychicznie. Dwa razy zemdlał i wzywano pogotowie ratunkowe do niego. Nie był zupełnie przygotowany na odejście swojego ukochanego ojca. Wykończony psychicznie nie przyjechał na pogrzeb, bo bał się jak zniesie tę wyjątkowo smutna ceremonię, czy jego psychika wytrzyma to wszystko, czego tak bardzo się obawiał, czyli śmierć ojca i złożenie jego zwłok do grobu.
Henryk Debich nie obudził się 4 lipca, odszedł z tego świata o 6.00. Odszedł we snie. Już w czasie początków swojej choroby nie chciał, żeby znajomi i przyjaciele oglądali go niedołężnym i bezwładnym. Zawsze słynął z wielkiej elegancji i młodego wyglądu i takim chciał pozostać w pamięci ludzkiej. Tylko najbliższa rodzina (dwóch braci z czterech jakich miał mogło przy nim być w tych ostatnich dniach życia.
Miał piękny i uroczysty pogrzeb. Ponieważ ostatni okres życia spędził w Pabianicach, został tam pochowany w rodzinnym grobie (obok matki i siostry) na cmentarzu rzymskokatolickim. Nad grobem przemówienie wygłosił wiceprezydent Pabianic (prezydent był na urlopie) i brat Eugeniusz w imieniu rodziny, który na co dzień jest wiceprzewodniczącym pabianickiego koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. To właśnie Eugeniusz Debich położył na trumnie opaskę żołnierza AK. Honorową asystę mieli przy trumnie koledzy Henryka Debicha z tamtego okresu, ubrani w wojskowe mundury. Był również sztandar AK. Grała orkiestra. W kaplicy pięknie śpiewali soliści Teatru Wielkiego w Łodzi. Z piosenkarzy, którzy współpracowali z Orkiestrą PR i TV w Łodzi pod dyr. Henryka Debicha przybyli tylko Krystyna Giżowska i Krzysztof Cwynar. Zabrakło Violetty Villas, z którą Henryk Debich wielokrotnie koncertował i nagrywał piosenki. Nie przyleciała z Los Angeles sędziwa już fenomenalna śpiewaczka Yma Sumac, której koncertami w Polsce dyrygował właśnie on i byli ze sobą bardzo zaprzyjaźnieni. Zawsze obiecywał mi, ze pojedziemy z wizytą do Ymy Sumac, którą jestem zafascynowany do dziś. Przed śmiercią obiecał mi jej dwa ogromne portrety z dedykacjami za kultywowanie medialnej pamięci o fenomenie wokalnym naszego stulecia, a jeszcze wcześniej dał mi je do zrobienia reprodukcji.
Co pozostaje po tych, co odeszli? Pamięć. Kilka lat temu Henryk Debich zaproponował mi napisanie książki o jego życiu i karierze. Propozycję tę ponawiał przy różnych okazjach. Bałem się podjąć tak wielkiego i odpowiedzialnego zadania. Za to jestem autorem większości jego wywiadów, gościł w moich programach radiowych. Dla telewizji kablowej TOYA nakręciłem półgodzinny program z cyklu „Poznajmy ich prywatnie”. Było to całkiem niedawno, nie przypuszczałem, że będzie to nasze ostatnie medialne spotkanie.
Mówił wtedy Henryk Debich: - Przyznam się panu, że nie przypuszczałem, że doczekam takiego wieku i będę jeszcze dyrygować. Nie broniłem się jak wszyscy ludzie przed starością i poczuciem: Boże! Jaki ja jestem stary!. Może dlatego, ze miałem zbyt dużo dramatycznych historii, łącznie z tragediami osobistymi. Ponadto przeżyłem obozy koncentracyjne. Kiedyś spacerowałem po parku z Henrykiem, który źle się wtedy czuł, nagle przystanął i powiedział: „Wiesz, cieszmy się z każdego dnia, bo wielu naszych kolegów już nie żyje. No cóż i ja dziękuję Bogu za łaskę, jaką codziennie mnie obdarza, dzięki której wciąż żyję. Marzę o tym, żeby kupić starą chałupę na wsi, hodować gęsi i świnkę, bo ciągnie mnie do natury, w ten sposób pragnę wyjść z zamkniętych ram muzyki i dźwięków i nie będę gnuśniał w domu. Zawsze byłem człowiekiem wolnym i niezależnym . Starałem się nikomu nie robić krzywdy, raczej pomóc i może dlatego wszędzie spotykam się z przyjaźnią i wzajemnością. Na moich koncertach zawsze są stojące owacje, co stanowi najpiękniejszą zapłatę za te długie lata pracy”.
Pan Henryk nie zdążył kupić tej starej chałupy. Jego łódzki dom jest pusty i smutny. Część pamiątek przeszło do Muzeum Historii Miasta Łodzi, część zabierze do Kanady syn Mariusz. Nie było i nie ma drugiego takiego dyrygenta i takiego człowieka. Pozostanie wielka, bolesna pustka, którą czuje się zawsze, gdy odchodzą ci, których kochaliśmy i ceniliśmy. (Bohdan Gadomski)
Ojciec Henryka Debicha – Bernard był miłośnikiem muzyki mocno zaangażowanym w jej upowszechnianie. Wypowiedź Bernarda Debicha opublikowała w 3. numerze z 1930 roku Orkiestra : miesięcznik poświęcony krzewieniu kultury muzycznej wśród orkiestr i towarzystw muzycznych w Polsce.
Bernard Debich pisał: Miesięcznik Orkiestra jest naprawdę przyjacielem dla wszystkich orkiestr amatorskich i jako taki może liczyć na ich poparcie. Obowiązkiem naszym jest popierać jedyne pismo w Polsce, które przychodzi do nas, by nam pomóc w tym szarym życiu codziennym i zwalczać trudności jakie napotykamy w orkiestrach naszych.
Powstający do życia miesięcznik Orkiestra poruszył sprawę założenia Ogólnopolskiego Związku Orkiestr Amatorskich, która jest sprawą pierwszej wagi w życiu orkiestr. Po całej Polsce jak długa i szeroka rozsiane są większe lub mniejsze zespoły muzyczne. Nie ma prawie miasteczka i wioski, gdzie nie byłoby orkiestry, i każde z nich musi się porać z większymi lub mniejszymi trudnościami, zależnie od zrozumienia miejscowego społeczeństwa, a najczęściej zdarza się, że amatorzy muzycy sami musza sobie radzić nie licząc na jakiekolwiek poparcie. Jeśli taki zespół powstanie przy fabryce lub dobrze sytuowanej ochotniczej straży pożarnej, to poł biedy i od czasu do czasu zarząd zainteresuje się orkiestrą. Wiadomo, że niektóre z nich dorównują zespołom wojskowym, lecz gorzej przedstawia się sprawa, gdzie orkiestra nie ma tych warunków: zdana jest na łaskę losu, który z góry jest przesadzony na niekorzyść zespołu.
Brak repertuaru, odpowiedniego kierownictwa, środków materialnych, te wszystkie czynniki składają się, iż poza kiepsko odegranym marszem, nic więcej niezdolna jest orkiestra zaprodukować, co po większej części zniechęca orkiestrantów i zespół idzie w rozsypkę. Założenie związku jest koniecznością, a kto się zajmie zorganizowaniem go, zapisze się do historii muzyki w Polsce złotymi zgłoskami. Orkiestry amatorskie zrzeszone w jeden związek stanowiłyby potężną jednolitą organizację. Inaczej czułby się kapelmistrz i orkiestrant, iż jest cząstką tego olbrzymiego zbiorowiska ludzi pracujących nad krzewieniem oświaty i kultury muzycznej. Przez zjednoczenie następuje wymiana myśli i zadań, praca idzie jednolicie, zespoły muzyczne, które dziś wegetują nabędą żywotności, podniosą się do odpowiedniego poziomu mając wskazówki i rady fachowe ze związku.
My orkiestry amatorskie musimy iść przebojem przez zjazdy, konkursy, przez wykonywanie zbiorowe utworów muzycznych. Dumą pierś nasza się napełni, gdy staną setki orkiestrantów zrzeszonych w jednym związku i pod jedną batutą wykonają utwory naszych mistrzów Moniuszki, Szopena i innych na dorocznym zjeździe.
Jak inaczej będzie patrzyło na nas społeczeństwo, wiedząc, że mamy własną organizację i nie będzie się odnosiło do nas z rezerwą, jak ma to dziś miejsce: „ach to muzykant”. My musimy zerwać z przeszłością, każdy kapelmistrz i orkiestrant musi być świadom swej funkcji, jaką zajmuje w społeczeństwie. Każdy kapelmistrz i orkiestrant musi sam umieć się szanować, być karnym członkiem swego zespołu, zespół karnym członkiem związku.
Zespoły nasze musza na równi stanąć i zdobyć sobie prawo obywatelstwa obok towarzystw sportowych. Muzyka tak jak sport jest bardzo ważnym czynnikiem wychowawczym, a zatem nie może być stawiana na drugim miejscu. Obowiązkiem naszych zespołów iść razem z istniejącymi związkami śpiewaczymi, które tak samo walczą o uznanie w społeczeństwie, tym bardziej, że nie ma uroczystości narodowych bez muzyki i śpiewu, muzyka jest niezbędna w życiu państwowym i społecznym.
A więc wszystkie orkiestry amatorskie całej Rzeczypospolitej Polskiej – do pracy, do walki o lepsze jutro, o zdobycie sobie należnego stanowiska w gronie społecznym. Popierając naszego przyjaciela; miesięcznik muzyczny Orkiestra, każdy kapelmistrz niech uważa sobie za obowiązek święty zjednanie abonentów, i tym samy stanie się budowniczym wielkiej idei jaka przedsięwziął miesięcznik muzyczny Orkiestra. ( Bernard Debich – kapelmistrz orkiestry fabrycznej „Krusche i Ender” w Pabjanicach)
Prasa łódzka informowała o działalności Bernarda Debicha.
Pabjanice otrzymały własną orkiestrę symfoniczną
Z Pabjanic donoszą: Firma Krusche i Ender zorganizowała własną orkiestrę symfoniczną. Jest to pierwsza orkiestra symfoniczna w Pabjanicach i pozostaje pod batutą energicznego dyrygenta Bernarda Debicha. Orkiestra w której udział biorą jedynie robotnicy firmy Krusche i Ender, koncertuje w sali towarzystwa gimnastycznego przy ulicy Kościuszki. Magistrat pabianicki chcąc uprzystępnić miastu możność słuchania muzyki zawarł umowę z zarządem fabryki na mocy której orkiestra powyższa przez okresy letnie koncertować będzie w parku miejskim. Koncerty robotniczej orkiestry symfonicznej rozpoczną się już na wiosnę roku przyszłego. (Łódzkie Echo Wieczorne, 20 grudnia 1926 r.)
Wieczór Griega
W czwartek, dnia 9 bm. o godz. 8-ej min. 15 w sali kina LUNA odbędzie się koncert pabianickiej orkiestry symfonicznej, która wykona szereg utworów Griega. Największe zainteresowanie wywołuje koncert fortepianowy p. Arno Heintzego, z towarzyszeniem orkiestry. O zainteresowaniu, jakie wywołał w mieście koncert, świadczy fakt, że niemal wszystkie bilety zostały rozsprzedane. (Ilustrowana Republika, 9 marca 1933 r.)
W tych dniach w lokalu Wydziału Opieki Społecznej Magistratu m. Pabianice odbyło się zebranie delegatów Związku Kół Śpiewaczych i Muzycznych Okręgu w Pabianicach, na którym wybrany został nowy Zarząd w składzie: Dąbrowskiego Brunona, Hansa Bonifacego, Kamińskiego Antoniego, Jakubowskiego i Lubowskiego Karola. Generalnym dyrygentem mianowany został Bernard Debich. (Echo, 5 maja 1933 r.)
Staraniem związku towarzystw śpiewaczych w Pabianicach odbył się wielki koncert najpoważniejszych pabianickich chórów śpiewaczych, który stanowił jakby nieoficjalny konkurs śpiewaków pabianickich. (…) Sam koncert był wielką rewią wszystkich śpiewaków pabianickich zrzeszonych w towarzystwach śpiewaczych Liry, Lutni, Floriana, Moniuszko, Kościuszko, Dzwonu i Kruschender. Dwóch spośród dyrygentów chórów tj. panowie Karol Lubowski i Bernard Debich wystawili utwory własnej kompozycji, które mogłyby przynieść sukces ich twórcom przy lepszym wykonaniu. Uznanie takie należy się wszystkim bez wyjątku dyrygentom – seniorowi Michlowi, Hansowi, Januszewiczowi, Debichowi i wreszcie najmłodszemu z i bardzo zdolnemu Lubowskiemu. (Echo, 22 stycznia 1935 r.)
Dotychczasowa orkiestra Straży Pożarnej w Pabianicach została zreorganizowana. Do orkiestry tej przystąpili wszyscy członkowie b. orkiestry firmy Krusche i Ender, która została rozwiązana, tak że obecnie orkiestra straży liczyć będzie 40 osób. Kierownictwo nowej orkiestry objął dyrygent Bernard Debich. (Echo, 29 października 1936 r.)
Bernard Debich (1895-1965) - po 1945 roku był dyrygentem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Łodzi u W. Ormickiego, Bohdana Wodiczki oraz Tomasza Kiesewettera. Od 1946 r. do 1965 r. kapelmistrz Orkiestry Dętej „Bielbaw” – Bielawa, której założycielem był jego syn Wacław Debich. Od 1947 r. związany z Teatrem Robotniczym w Bielawie. Tablica nagrobna Bernarda Debicha znajduje się w Bielawskiej Placówce Muzealnej przy ul. Piastowskiej 19b.
O wnuku Bernarda - Mariuszu Debichu czytamy m.in. w The London Free Press (25.04.1997)
The London piano teacher, composer and conductor abounds with delight at his move to Canada from his native Poland.
It was always my dream to come here. Canada is the best country in the world.
What makes it unique is there are a lot of cultures here. It’s always fascinated to me to come here and make my own contribution.
Then there’s his zeal about the volunteer London Community Orchestra, of which he is music director.
What touched me was the pure, true love of music. And that’s why Im finding working with them so pleasing.
What I appreciate most in them is their heart and on an individual level they improve from concert to concert.
Orchestra President Malcolm Morham returns Debich’s enthusiasm.
I think he’s fantastic for our orchestra and for London, said Morham, who plays violin. He’s a terrific pianist and also good for us. He doesn’t demand, he leads.
The orchestra’s next concert, on Sunday, will feature Debich himself as the soloist, performing Mozart’s Piano Concerto No. 22.
A few of the 35 players are professional musicians who perform as volunteers with London Community Orchestra. But most are amateurs who work in teaching, health care, engineering and other fields or are retirees. Many join simply because they love music. And others like Morham see a bigger picture.
It’s important to London, he said. And the fabric of society is made up of things like this.
Debich, who has been music director for five seasons, said he has to spend more time working on technical musicianship than with a professional orchestra.
But gradually, it’s coming to the point where less and less time is spent on that, he said, leaving more time to shape the music.
Now 38, Debich comes from a family of musicians. His father Henry was musical director of the Polish Radio and Television Orchestra, which the younger Debich describes as “one of the best European orchestras”.
Mariusz Debich also conducted that orchestra and other professional orchestras in Italy, Austria, Germany and Hungary.
He came to Canada in 1990 and settled in Sarnia. He and his family – his wife Danuta and daughter Lidia – moved to London last summer.
The orchestra started life as the Fanshawe Community Orchestra 23 years ago.
With the quality of Orchestra London improving in those years part-time musicians found they did not have the time or skill to keep up.
Some musicians asked Fanshawe to create an orchestra through its continuing education program as an alternative for musicians. That lasted until 1992, when Fanshawe dropped the course.
Orchestra members decided to continue on their own.
It was a bit stressful, recalled general manager Margaret Whitby.
Would we be able to do it on our own? But everyone was very positive. We wanted to carry on. They all enjoyed it.
Debich, who holds the only paid position in the orchestra, said he has introduced some less commonly played pieces to the city through the orchestra – such as Elgar’s Sea Pictures, Baird’s Colas Breugnon and Voisek’s Symphony in D.
http://www.last.fm/pl/music/Henryk+Debich
http://www.wiedza.glogow.pl/def_Henryk_Debich.asp
http://filmpolski.pl/fp/index.php?osoba=11557
https://pl.wikipedia.org/wiki/Henryk_Debich
W Gazecie Pabianickiej z 15 listopada 1990 roku ukazał się wywiad z Henrykiem Debichem „Od harcerstwa, przez Warszawę i Dachau – do konspiracji”. Rozmowę przeprowadziła Wanda Klimek.
- Panie dyrektorze od 1952 r. kieruje pan orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi. Jest pan powszechnie znanym artystą, dyrygował pan wszystkimi znaczącymi orkiestrami w kraju. Gościnnie występował pan na scenach Berlina, Brukseli, Hawany, Castel Bar (Irlandia), Drezna, Lizbony, Leningradu, Moskwy, Pragi, Brna. Nagrał pan setki taśm i wiele płyt. Jesteśmy dumni z tego, że tak znakomity muzyk jej pabianiczaninem. Pana osiągnięcia artystyczne są raczej wszystkim znane. Niewiele osób jednak wie, że został pan członkiem Pabianickiego Koła Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. W związku z tym, czy mógłby pan opowiedzieć czytelnikom Gazety Pabianickiej jak do tego doszło, że został pan żołnierzem AK.
- Może zacznę od tego, że mając osiem lat wstąpiłem do harcerstwa. Moim pierwszym zastępowym był Robert Grotel. Z harcerstwem związani byli także moi czterej bracia i dwie siostry. 5 września 1939 roku ojciec zebrał nas (oprócz mojej młodszej siostry Joasi, która wraz z innymi chorymi ze Szpitala Barlickiego w Łodzi została ewakuowana w nieznane nam miejsce) i powiedział: musimy opuścić miasto, ponieważ jesteśmy zagrożeni. 6 września rano ojciec z moim starszym bratem wyjechali z Pabianic. Ja zaś i brat Wacław wraz z Leszkiem Małkusem i innymi kolegami otrzymaliśmy rozkaz wyruszenia do Łodzi. Utworzyliśmy drużynę rowerową i o godz.11 zameldowaliśmy się w pabianickim magistracie. Tam otrzymaliśmy niewielki prowiant i na rowerach ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Pod Brzezinami natknęliśmy się na straszliwy ostrzał niemieckich dywersantów. W związku z tym zmuszeni byliśmy zmienić trasę naszej wyprawy. 7 września wieczorem znaleźliśmy się w Warszawie na Woli. Noc spędziliśmy pod arkadami jednej z kamienic przy ul. Marszałkowskiej. Rano zameldowaliśmy się w Komendzie Miasta i tam przydzielono nas do obrony przeciwlotniczej w Forcie Królowej Jadwigi. Otrzymaliśmy nowe umundurowanie, broń, pasy, maski. Naszym zadaniem było wykonywanie różnych prac pomocniczych między innymi dostarczanie żołnierzom amunicji i żywności. W Warszawie byliśmy przez cały okres jej oblężenia.
27 września padł rozkaz składania broni na Placu Zamkowym. Razem z wojskiem udaliśmy się na wyznaczone miejsce oddając nasze skromne wyposażenie. Stamtąd zabrano nas do obozu w Pruszkowie. Miałem wtedy osiemnaście lat. Mój brat jako niepełnoletni otrzymał przepustkę do domu, jednak po kilku godzinach od momentu zwolnienia z obozu zjawił się w mundurze kolejarskim. Wacław miał również mundur dla mnie i dzięki temu udało mi się wydostać z obozu. Na naszych rowerach, z którymi nie rozstawaliśmy się dotarliśmy w okolice Grodziska Mazowieckiego. 3lub 4 października pociągiem towarowym przyjechaliśmy do Łodzi, a z Dworca Kaliskiego na rowerach dotarliśmy do Pabianic. W domu zastałem matkę z młodszym rodzeństwem i umierającą siostrę Joasię. Ojciec ukrywał się na wsi w okolicach Dłutowa. Niemcy wydali na niego wyrok śmierci, najprawdopodobniej za to, że był działaczem Związku Zachodniego, był także nauczycielem i muzykiem.
Znaleźliśmy się w trudnej sytuacji, chcąc pomóc matce chodziłem na wieś po żywność. Z ojcem zobaczyłem się na wsi dopiero w grudniu. Był bardzo zmieniony, nosił brodę i wąsy. Nazywano go profesorem Wilczurem. Wtedy dowiedziałem się, że na ojca został wydany przed wojną zaoczny wyrok śmierci. Często musiał zmieniać miejsca pobytu. Z okolic Dłutowa przeniósł się w okolice Piotrkowa Trybunalskiego (Generalna Gubernia).
Matka wraz z nami również przeniosła się na wieś. Do miasta przychodziliśmy sporadycznie. 15 maja 1940 roku wieczorem z bratem Wacławem przyjechaliśmy do naszego mieszkania w Pabianicach przy ul. Żeromskiego 6. Następnie 16 maja obudził nas dzwonek do drzwi, sądziliśmy, że to znajoma mleczarka. Brat otworzył drzwi i w tym momencie przy moim łóżku pojawił się warczący wilczur a za nim żandarm i miejscowy Niemiec w czarnym mundurze. Sprawdził nasze nazwiska, pytał o rodziców, odpowiedzieliśmy że nie wiemy gdzie są. Po czynnościach sprawdzających zostaliśmy zabrani na komisariat żandarmerii. Później okazało się, że tego dnia nastąpiły liczne aresztowania młodzieży. W południe przyjechały samochody, którymi przewieziono nas do więzienia w Radogoszczu. Wśród aresztowanych znaleźli się między innymi: bracia Uznańscy, bracia Postowie, bracia Ornafowie, Zdzisław Michel, Tadeusz Dobrzyński, Stanisław Jarzębowski, Henryk Rygiel.
Na marginesie dodam, że po naszym aresztowaniu Niemcy zabrali nasze mieszkanie i wszystko co w nim się znajdowało.
Po kilku tygodniach przewieziono nas do obozu koncentracyjnego w Dachau.
Cofnijmy się jednak w czasie. Otóż od pierwszych dni wojny często spotykałem się u nas w domu z kolegami z harcerstwa: Marianem Bechtem, Zygmuntem Lubońskim, Marianem Lesińskim, Henrykiem Wilczkiem, Tadeuszem Dobrzyńskim i innymi, Chłopcy przynosili konspiracyjne gazetki, słuchaliśmy radia, dużo rozmawialiśmy na temat pracy konspiracyjnej, rodziły się różne koncepcje walki z okupantem.
Moja działalność konspiracyjna tak naprawdę rozpoczęła się po powrocie z Dachau pod koniec 1941 roku. Z obozu zostałem zwolniony dzięki usilnym staraniom mojej mamy i pomocy fabrykanta, Waldemara Krusche, i profesora języka niemieckiego Bertholda z gimnazjum Śniadeckiego. Po powrocie z obozu musieliśmy meldować się w komisariacie policji i za każdym razem pytano mnie o ojca. Odpowiedź była zawsze ta sama – ojciec chyba nie żyje, od wybuchu wojny ślad po nim zaginął. Sądzę, że z czasem Niemcy w to uwierzyli. Oczywiście trzeba było pracować, aby zarabiać na utrzymanie młodszego rodzeństwa. Otrzymałem pracę w odlewni, w fabryce wspomnianego już Waldemara Krusche. Tam poznałem wspaniałych ludzi: Jasia Dąbrowskiego, Henryka Somorowskiego, Tadeusza Neimana. Po kilku tygodniach ciężkiej pracy w odlewni zostałem przeniesiony na warsztat montażowy.
Pewnego dnia zostałem zaproszony na tajne spotkanie, na którym złożyłem przysięgę Zygmuntowi Lubońskiemu w obecności Antoniego Kałużki i Mariana Lesińskiego. Pracując w fabryce mieliśmy warunki i okazję (podczas śniadań w kotłowni) do prowadzenia rozmów na temat AK i Szarych Szeregów. Jednym z pierwszych poleceń, jakie otrzymałem było zharmonizowanie hymnu polskiego i napisanie muzyki do kilku piosenek.
Do dziś zachowały się w archiwum Szarych Szeregów w Pabianicach u Zygmunta Lubońskiego nuty tych utworów odbite na kalkach.
Pozwolę sobie zacytować fragment z książki Jadwigi Stępieniowej „My z Szarych Szeregów, opowieść z lat wojny” – „Zdobycie powielacza nie było sprawą łatwą. Na szczęście jeden z chłopców zaprzysiężonych niedawno przez „Sęka” – Henryk Debich, pseudonim „Witos” przypomniał sobie, że u nich w domu jest jakiś stary, zepsuty powielacz. Dzięki pomocy Pana Stanisława Wyrwy po dwóch dniach powielacz był gotowy”.
Jesienią, po upadku powstania warszawskiego, w fabryce, w której pracowałem podjęto decyzję o ewakuacji sprzętu i grupy fachowców. Nie byłem fachowcem, więc nie znalazłem się na liście przewidzianych do wyjazdu. I znowu dzięki pomocy grona przyjaciół oraz mojej matki, która uprosiła Waldemara Krusche, udało mi się wyjechać do Freiwaldau (Czechosłowacja). Nie miałem tam łatwego życia. Niemcy z obsługi fabryki nie znosili mojej obecności, kiedyś zostałem nawet przez nich pobity.
Wspólnie z Maciejem Głogowskim, Tadeuszem Dobrzyńskim podjęliśmy decyzję o ucieczce i ukryciu się. Kilka dni przed końcem wojny z Tadeuszem Dobrzyńskim ukrywaliśmy się w górach. Do kraju wróciliśmy w czerwcu 45 roku.
- Po wojnie zaczął się nowy etap w pańskim życiu, znaczony przede wszystkim przywiązaniem do muzyki wyniesionym z domu rodzinnego…
- Jesienią 45 roku rozpocząłem pracę w Szkole Muzycznej w Pabianicach, jako nauczyciel gry na fortepianie i akordeonie przygotowując się jednocześnie do egzaminów na łódzką uczelnię. W latach 47/48 byłem już studentem i wicedyrektorem Szkoły Muzycznej w Pabianicach.
15 sierpnia 49 roku w wyniku konkursu otrzymałem pracę w Rozgłośni Radiowej w Łodzi w charakterze redaktora muzyki rozrywkowej, reżysera dźwięku i kasjera. Audycje odbywały się na żywo. Z czasem zrodził się pomysł zorganizowania własnej radiowej orkiestry. Z pomocą prof. Mieczysława Drobnera i Aleksandra Tarskiego we wrześniu 49 roku powstał Zespół Radiowy w Łodzi. I tu ciekawostka. Wcześniej wspólnie z kompozytorem Tadeuszem Dobrzyńskim założyliśmy w Pabianicach orkiestrę. Pierwszy koncert odbył się w 48 roku. Z orkiestrą śpiewał kwartet Rewelersów. Po tym koncercie zostaliśmy zaproszeni przez Franciszkę Leszczyńską do łódzkiej rozgłośni. W audycji „Poranek popularny” daliśmy koncert na żywo i odnieśliśmy sukces.
Znakomita większość pabianickich muzyków weszła w skład orkiestry radiowej. Do dziś wielu z nich jeszcze pracuje lub ich dzieci. Chciałbym wymienić niektórych z nich: Tadeusz Dobrzyński, Alojzy Nicze, Artur Rychter, Władysław Borowski, Henryk Wilczek, Krystyna Kałużka, Zofia Hillebrandt, Bronisław Pokora, Wiesław Kurczewski, Karol i Andrzej Nicze.
W Życiu Pabianic nr 52/1989 ukazał się wywiad z Henrykiem Debichem, który przeprowadziła Grażyna Kompel.
Tę twarz znają niemal wszyscy. Publikowane zdjęcie jest prywatną fotografią dyrygenta, który udzielając wywiadu naszemu pismu, zechciał wyjawić wiele faktów ze swego rodzinnego, a nie tylko zawodowego życia.
- To nieprawdopodobne! Kieruje pan jednym zespołem przez czterdzieści lat. Jak udało się dokonać tej sztuki? Zwykle bowiem bywa tak, że albo szef ma dosyć własnego zespołu, albo zespół…
- Jest to ewenement nie tylko w Polsce, ale również w skali światowej. Pracę dyrygenta porównuje się nie bez racji do trudu górnika, tak wielkiego wymaga wysiłku. Słowa zapisane w Biblii: „w pocie oblicza twego…” oddają istotę mojego zawodu, który jest niewyobrażalnie ciężki i eksploatujący siły człowieka. Z drugiej zaś strony nie należy zapominać o złożonej psychice muzyków, nie zawsze ułatwiającej współpracę z innymi. Ja jednak pokonałem te przeszkody. Nie oznacza to, iż nie miałem innych propozycji.
- Orkiestra, którą pan założył i ta, którą obecnie pan kieruje, to jednak nie jest ten sam zespół.
- Ależ naturalnie, to już trzecia generacja muzyków. Zaczynałem z ludźmi, których synowie stawali się z czasem moimi współpracownikami.
- Kiedy pan trafił do radia?
- Dokładnie 15 VIII 1949 r. Jednak droga, jaką przeszedłem nie była prosta.
- Proszę więc o niej opowiedzieć.
- Muszę cofnąć się do mych studenckich lat, kiedy wraz z serdecznym przyjacielem, wybitnym kompozytorem i pianistą Tadeuszem Dobrzyńskim założyliśmy Oddział Związku Zawodowego Muzyków Rzeczypospolitej w Pabianicach, gdzie wówczas mieszkałem, a który funkcjonował w latach 1946-1948. W ramach działalności tego związku powstała orkiestra złożona w przeważającej części z pabianiczan, wzmocnionych kilkoma studentami ówczesnej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi, do których również się zaliczałem. Zespół ten wielokrotnie koncertował w Pabianicach, a w r. 1949 r. został zaproszony przez red. Franciszkę Leszczyńską do Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia na tzw. poranek muzyczny. W rok później pani Franciszka, otrzymała engagement w Warszawie, jednakże przed wyjazdem rozpoczęła poszukiwania swojego następcy. Ogłoszono konkurs na stanowisko redaktora muzyki rozrywkowej. Byłem wówczas studentem II roku PWSM. Nie wiem, czy występ sprzed roku w jakimkolwiek stopniu wpłynął na jego wynik, faktem jest, że konkurs ten wygrałem. Rozpoczynając pracę w radiu, kontynuowałem studia i prowadziłem orkiestrę w Pabianicach. Jej członkami byli m. in. już wcześniej przeze mnie wspomniany Tadeusz Dobrzyński, z którym dzieliłem trudne dni w Dachau – nasz koncertmistrz, skrzypek Alojzy Nicze, ojciec Karola, laureata Konkursu Chopinowskiego i Andrzeja aktualnego koncertmistrza naszej radiowej orkiestry, Władysław Borowski, trębacz Henryk Sobczyk, perkusista, a także kontrabasista Artur Rychter. Wszyscy wymienieni to pabianiczanie, niestety większość z nich już nie żyje. Ów na poły amatorski i na poły zawodowy zespół stał się zalążkiem Orkiestry Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia i Telewizji. Mija właśnie teraz w grudniu czterdzieści lat od jej utworzenia, nie obchodzimy jednak uroczystości jubileuszowych.
- Nie było chyba łatwo godzić pracę zawodową ze studiami?
- Tak, to był trudny okres w moim życiu. W radiu zajmowałem się wieloma sprawami – pracami redakcyjnymi, organizacyjnymi, m. in. angażowaniem zespołów muzycznych i solistów, wypłatą honorariów i reżyserią dźwięku. Moim szefem był prof. Mieczysław Drobner, prorektor naszej uczelni. W pierwszych tygodniach mej pracy radiowej pojawił się pomysł utworzenia własnej orkiestry. Nie miałem wówczas uprawnień dyrygenckich, ponieważ do dyplomu pozostały mi jeszcze trzy lata. W tym samym czasie – w 1949 r. – zmarła moja ukochana matka i na mnie spoczął obowiązek zajęcia się rodzeństwem…
- Czy ojca też zabrakło?
- Gdybym chciał pani wszystko opowiedzieć, zajęłoby to zbyt wiele czasu.
- Mimo wszystko bardzo proszę, panie dyrektorze.
- A więc dobrze. Zacznijmy od tego, że przed wybuchem wojny nasza rodzina składała się z dziewięciu osób. Moi rodzice mieli pięciu synów i dwie córki. W październiku 1939 r. w wyniku bombardowania została ciężko ranna i zmarła w jednym z łódzkich szpitali moja 16-letnia siostra Joasia, zaś najstarszy brat Tadeusz dostał się do niemieckiego obozu jenieckiego, skąd zbiegł. Po ucieczce z oflagu wszelki ślad po nim zaginął i na nic zdały się poszukiwania. Do dziś nie udało się go odnaleźć. Mój ojciec, Bernard był znanym przed wojną dyrygentem chórów i orkiestr, a także nauczycielem muzyki i śpiewu w pabianickim Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego. Niemcy wydali nań zaocznie wyrok kary śmierci, toteż był zmuszony ukrywać się. Po wyzwoleniu wrócił na czołgu z Piotrkowa do Pabianic. Wkrótce został delegowany przez Ministerstwo Kultury i Sztuki na ziemie odzyskane do organizowania życia muzycznego. Znalazł się w Bielawie-Dzierżoniowie, gdzie wespół z prof. Kazimierzem Wiłkomirskim pracował. Miał znaczne osiągnięcia, był założycielem ogniska muzycznego, chóru i dwu orkiestr. Później, już po śmierci ojca, przejął po nim batutę mój brat, Wacław, z którym podczas okupacji siedziałem w obozie w Dachau, a który dziś pozostaje nadal na Dolnym Śląsku. Wracając do roku 1949 chcę powiedzieć, że po śmierci matki zostałem w Pabianicach sam z młodszym rodzeństwem. Do dzisiaj mieszkają tu moi młodsi bracia, Eugeniusz i Bernard z rodzinami, siostra natomiast ma dom w Płocku. Ale dosyć tych wspomnień!
Wróćmy do pierwszych tygodni mej pracy radiowej, kiedy to powstał pomysł stworzenia na miejscu własnej orkiestry. Do współpracy zaprosiliśmy świeżo upieczonego dyplomanta, Aleksandra Tarskiego, z którym wspólnie prowadziliśmy orkiestrę (ja jako II dyrygent), Zespół ten złożony był w znacznym stopniu z pabianiczan, a także ze studentów naszej uczelni i innych muzyków. W listopadzie, z inicjatywy Tadeusza Dobrzyńskiego zrodził się pomysł utworzenia chóru jako części składowej zespołu radiowego. Udało się nam pozyskać najbardziej utalentowanych solistów, studentów naszej uczelni. Niektórzy należą dzisiaj do czołówki światowej, jak np. Teresa Żylis-Gara, inni byli – lub ciągle są – znakomitymi solistami polskich teatrów muzycznych i operowych, jak Jadwiga Dzikówna, Krystyna Nyc-Wronko, Danuta Debichowa, Eugeniusz Banaszczyk, Zdzisław Klimek, Roman Wasilewski. W roku 1952 Aleksander Tarski został dyrygentem opery warszawskiej, a ja otrzymałem nominację na stanowisko dyrektora i kierownika artystycznego Orkiestry i Chóru Polskiego Radia w Łodzi. W następnym roku uzyskałem dyplom PWSM na I Wydziale Teorii, Kompozycji i Dyrygentury. Na egzaminie dyplomowym poprowadziłem orkiestrę Państwowej Filharmonii w Łodzi. Na program owego pamiętnego koncertu złożyły się następujące utwory: Uwertura do opery „Flis” Moniuszki, III Symfonia „Eroica” van Beethovena i Koncert fortepianowy C-moll Rachmaninowa.
W tym czasie zaczęła organizować się w Łodzi opera. Jako dyrektor orkiestry postanowiłem przekazać 16 członków naszego chóru powstającemu teatrowi. Ten krok zmusił mnie do reorganizacji własnego zespołu. W latach 1952-1956 rozbudowałem go do 50 osób, tworząc nowoczesny aparat orkiestrowy, mogący spełniać wszelkie zadania związane z potrzebami radia i rozwijającej się telewizji. Z czasem zespół mój otrzymał nazwę Orkiestry Łódzkiej Rozgłośni Polskiego Radia i Telewizji, która funkcjonuje do dziś. W gronie muzyków zasiadają znani pabianiczanie, jak wspomniany na początku Andrzej Nicze, który pełni funkcję koncertmistrza, a także inspektor orkiestry, wiolonczelista Henryk Wilczek, grający na perkusji Bronisław Pokora czy skrzypek Wiesław Kurczewski.
Orkiestra, którą prowadzę, jest od wielu lat zespołem uniwersalnym i wielofunkcyjnym. Mieszczą się w nim jak gdyby cztery odrębne formacje – zespół rozrywkowy z elektroniką i komputeryzacją, syntetyzatorami i rozbudowaną sekcją rytmiczną, orkiestra kameralna smyczkowa, przeznaczona do wykonywania dzieł barokowych i klasycystycznych, zwłaszcza Vivaldiego i Mozarta, mała orkiestra symfoniczna, towarzysząca solistom opery i musicalu oraz – po czwarte – połączenie wszystkich wymienionych formacji w jeden zespół estradowy z sekcją rytmiczna, smyczkami i big-bandem. Dorobek orkiestry to dziesiątki tysięcy metrów taśmy nagrań, nierzadko z udziałem najwybitniejszych solistów krajowych i zagranicznych, kilkadziesiąt płyt i kaset długogrających, rejestracja kilkudziesięciu koncertów telewizyjnych, udział we wszystkich krajowych festiwalach piosenki, tournees zagraniczne po Rumunii, Związku Radzieckim, Austrii, a ostatnio RFN.
- A pański bilans minionego czterdziestolecia?
- Oprócz pracy z orkiestrą radiową, dyryguję również wszystkimi orkiestrami filharmonicznymi w kraju oraz centralnymi zespołami orkiestrowymi radia i telewizji w Warszawie, Brukseli, Berlinie, Dreźnie, Pradze, Moskwie i Hawanie. Jednakże źródłem największej satysfakcji jest mój syn, Mariusz, absolwent dwu najpoważniejszych uczelni w Polsce. Cztery lata temu ukończył łódzką PWSM, zaś dwa lata temu otrzymał dyplom na Wydziale Dyrygentury Akademii Muzycznej w Warszawie, która wyróżniła go, dając możliwość poprowadzenia Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Narodowej. Współpracował już z zespołami filharmonicznymi w Opolu, Białymstoku, Rzeszowie i Bydgoszczy. Jest on nie tylko dyrygentem, ale również utalentowanym pianistą, kompozytorem i aranżerem.
- Co przed panem w najbliższym czasie?
- Z przyjemnością zapraszam państwa na koncerty do trzech filharmonii w kraju: 5 i 6 stycznia – do Łodzi, 19, 20 i 21 stycznia – do Lublina, zaś 9, 10 i 11 marca do Rzeszowa. Podczas świąt proponuję wysłuchać na antenie radiowej i telewizyjnej pięknych kolęd w wykonaniu Izabelli Nawe i Andrzeja Hiolskiego z towarzyszeniem chóru Akademii Muzycznej i orkiestry ŁRPRiTV.
- Życzymy pomyślnego 1990 roku oraz wielu wspaniałych koncertów i nagrań. Dziękujemy za czas poświęcony naszemu tygodnikowi.
****
„Wiedziałem, że będę dyrygentem” – rozmowa z Henrykiem Debichem, wybitnym dyrygentem, urodzonym w Pabianicach (Nowe Życie Pabianic, nr 1/1999 r.)
- Co zadecydowało o tym, że został Pan dyrygentem?
- To, co pomogło mi zostać tym, kim jestem – to pierwsze środowisko, jednym słowem – rodzina. Od najmłodszych lat pobierałem domowe lekcje gry na fortepianie, później uczyłem się w Szkole Muzycznej Bromirskiej w Pabianicach. Ojciec mój, Bernard Debich, był dyrygentem zjednoczonych chórów okręgu łódzkiego. Pomagaliśmy mu przepisywać nuty. Od najmłodszych lat śpiewaliśmy w domu z nut, na przykład kolędy. Miałem czterech braci i dwie siostry. Jedna siostra grała na fortepianie, ojciec na wiolonczeli. Ja też na fortepianie i skrzypcach, bracia na trąbce i saksofonie.
- Gdzie mieszkaliście?
- Przy Świętokrzyskiej w Pabianicach, w domu nad rzeką. Często zabierałem kolegów albo rodzeństwo do ogrodu, rozdawałem im widelce, talerze, stare instrumenty do dmuchania, ustawiałem pulpity i dyrygowałem. Od samego początku wiedziałem, że będę dyrygentem, musiałem po wojnie wznowić studia na Wyższej Szkole Muzycznej w Łodzi. W 1953 r. zrobiłem dyplom. Wcześniej wygrałem konkurs na stanowisko redaktora muzycznego Radia Łódź. Po kilku tygodniach powstał pomysł zorganizowania orkiestry radiowej. Tak więc w 1949 r. powstała pierwsza Orkiestra radiowa, której szefem wybrano Aleksandra Tarskiego. W 1952 r. został on powołany na dyrygenta Opery warszawskiej. Chyba Opatrzność czuwała, że jako bezpartyjny dyrygent i dyrektor artystyczny Orkiestry Polskiego Radia i Telewizji w Łodzi, były więzień Radogoszcza i Dachau, członek Szarych Szeregów- Armii Krajowej, przepracowałem bez przerwy 42 lata. Sądzę, że nadaje się to do Księgi Guinnessa.
- Jakie były Pańskie pierwsze sukcesy?
- Myślę, że każdemu, kto chce osiągnąć jakiś cel, potrzebne są na początku małe sukcesy, zachęta i właściwe środowisko. Dla mnie były to: pierwsze samodzielne wykonanie kolędy, nauczenie się hejnału mariackiego, potem dyrygowanie szkolną orkiestrą czy chórem. Pamiętam, że jako dziecko byłem odpychany przy grach sportowych, na przykład w piłkę, bo byłem najmłodszy. To budziło we mnie pragnienie, by szybko być dorosłym. Zawsze przed sobą miałem starszych, bardziej doświadczonych kolegów. To mnie mobilizowało do tego, żeby im dorównać.
- Kto, oprócz rodziny, Pana ukształtował?
- Będąc w Dachau, znalazłem się wśród ludzi o interesujących życiorysach. Stanisław Grzesiuk – znana postać warszawskiej Pragi, Gustaw Morcinek – pisarz, przedstawiciele świata muzycznego, między innymi znakomity skrzypek Kubelik. Poznałem też wicekanclerza Austrii i ministra kultury Francji. Moimi przyjaciółmi zostały osoby, które wpłynęły później na przyszły świat aktorski i artystyczny: Tadeusz Dobrzyński, Tadeusz Fijewski, Włodzimierz Skoczylas. Byli również biskupi, księża i wielu innych …
- Czego się Pan nauczył w obozie?
- Może to zabrzmi paradoksalnie, ale była to dla mnie doskonała szkoła życia. Mimo ciężkiej pracy, często głodu, rozmawianie z tymi ludźmi, poznawanie ich historii było pouczające. Wydaje mi się, że każdy człowiek potrzebuje sukcesu. Nawet szewc czy krawiec, bo to jest napęd do wszystkiego. A potem, jak powiedział jakiś filozof – 99% potu i pracy, a reszta to talent.
- Co jeszcze jest ważne?
- W klasie dyrygentury, oprócz przedmiotów czysto zawodowych były też: psychologia, filozofia, estetyka, etnografia, historia ogólna, historia sztuki. Potem liczą się tylko praktyka i doświadczenie, pogłębianie znajomości ludzkiej psychiki. Dam przykład: zostałem zaproszony do Stanów Zjednoczonych, żeby poprowadzić zupełnie obcą mi orkiestrę. W Polsce jest wygodnie: tradycyjnie jest pięć prób po cztery godziny i dopiero potem koncert. Jest dużo czasu na dopracowanie. W Ameryce są tylko dwie próby po dwie i pół godziny, i koncert. Orkiestra od 60 do 80 osób, czasem jeszcze chór i soliści. Każdy ma inne cechy charakteru. Są podejrzliwi, znają swój zawód i od razu „rozgryzą”, czy dyrygent coś potrafi, czy nie. Ze swojego doświadczenia wiem, że przed rozpoczęciem próby czysto muzycznej, już stojąc przy pulpicie, mówiąc ”dzień dobry państwu”, staram się nawiązać kontakt wzrokowy z każdym z muzyków. Jest w tym coś z magii – prawie hipnotyzuję ich wzrokiem i zmuszam, aby na mnie patrzyli. I dzieje się coś wspaniałego – orkiestra się uspokaja! Potem dopiero pytam, czy są zmęczeni, czy ktoś jest nieobecny.
- Z pewnością zdarzyły się panu jakieś błędy?
- Na początku swojej kariery podchodziłem do tego bardziej impulsywnie. Od razu zaczynałem dyrygować, ale podglądając wybitnych dyrygentów, między innymi Karajana, zdobyłem dobry wzór do naśladowania. Żeby zostać wybitnym dyrygentem, trzeba być jednocześnie dyktatorem i dobrym ojcem, wyrozumiałym dla tak dużej grupy.
- Miał Pan jakieś niepowodzenia?
- Dotąd nie miałem żadnej kompromitującej klapy. Może tam na „górze” ktoś nad tym czuwa? Może zmarli, tata albo mama, może mama mojego syna – Zofia Rudnicka, wybitna śpiewaczka. Nie wiem … To nie znaczy, że nigdy nie miałem problemów z pojedynczym człowiekiem. Nieraz musiałem podejmować natychmiastowe działanie, jakieś bolesne dla drugiego człowieka decyzje, na przykład, gdy na próbę przyszedł pijany muzyk. Nie miałem wyboru. Ale nigdy nie doszło do odwołania koncertu. Miałem kontakt z tysiącami kobiet i mężczyzn, muzykami instrumentalistami, śpiewakami operowymi i piosenkarzami wielu narodowości.
- Do czego by Pan porównał pracę dyrygenta?
- Dyrygowanie przypomina zajęcie chirurga. W sensie wysiłku fizycznego porównywano je nawet do pracy górnika. Nie można uniknąć tego, żeby po koncercie nie mieć mokrej koszuli i fraka. Chirurg ma przed sobą pacjenta, duże ryzyko, własny personel, który mu patrzy na ręce, potem chorych w szpitalu i ich rodziny. Dyrygent nie może ćwiczyć tak, jak to robi młody chirurg w prosektorium. W czasie koncertu ma przed sobą orkiestrę, a za plecami publiczność. Do tego dochodzą mikrofony, światła jupiterów, kamery, a w dodatku, co jest najbardziej interesujące – krytyków muzycznych i dziennikarzy, czego nie ma, dzięki Bogu, żaden chirurg ani górnik. Orkiestra to zawsze żywy organizm. Każdy ma inne cechy charakteru, ale ambicje wszyscy mają podobne. Ważna jest też umiejętność życia w stresie i żeby nie tracić z oczu swojego celu. Dyrygent to bardzo trudny zawód. (rozmawiała Lena Osińska)
Autor: Sławomir Saładaj