Waysówna
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęJadwiga Wajsówna wprowadziła Pabianice na sportowy Olimp, dając zarazem impuls do rozwoju kultury fizycznej w mieście. W Pabianicach ustanowiła rekord świata w rzucie dyskiem. Podczas olimpiady w Berlinie zwróciła na siebie uwagę słynnej dokumentalistki Leni Riefenstahl i została unieśmiertelniona w filmie dokumentalnym wszech czasów „Olimpiada” (1938). Wzbudziła także zainteresowanie nazistów, które zaowocowało, utrzymującym się do dnia dzisiejszego, nieporozumieniem. Mało znane, a niezwykle ciekawe wspomnienia pabianiczanki znajdujemy w książce Jadwiga Waysówna „Z dyskiem przez świat”, Warszawa, 1954.
Początki
Po raz pierwszy miałam brać udział w poważnych zawodach: w mistrzostwach lekkoatletycznych okręgu łódzkiego. Miałam lat szesnaście (był to rok 1928).
Dlaczego nie wyszłam na stadion razem z kolegami? Przyznam, że wstrzymywała mnie straszna trema. Miarą mojego zdenerwowania może być fakt, ze gdy ktoś z organizatorów spytał, w jakiej konkurencji występuję, powiedziałam: „W rzucie oszczepem” zamiast „w rzucie dyskiem”.
Siedziałam więc sama w szatni, szczęśliwa, że nikt się mną nie zajmuje. „Może zapomną o mnie” - błysnęła na moment nadzieja, ale szybko zgasła.
Stanęło mi przed oczami dzieciństwo. Przypomniałam sobie pierwsze „treningi sportowe”, gdy wraz z licznym rodzeństwem (czterech braci i siostra) skakałam przez zagon buraków. Warunek był przy tym jeden: nie dotknąć nogami bujnych liści buraczanych. Zabawa ta nosiła wszelkie cechy współzawodnictwa; wyłaniała zwycięzców i pokonanych.
Raz nawet wzięła w niej udział moja matka – oglądając się tylko trwożliwie, czy nie nadchodzi ojciec. Był on bowiem człowiekiem surowym, choć jednocześnie sprawiedliwym i dobrym. W jego kieszeni znajdowało się dla nas – dzieci co jakiś czas kilkadziesiąt groszy na landrynki i ciastka.
Ojciec od 1912 roku pracował jako majster tkacki w fabryce Kindlera w Pabianicach. Nie miał łatwego życia: wisiała nad nim w związku z rozszerzającym się bezrobociem stała groźba redukcji, ciążyły wzrastające coraz bardziej obowiązki utrzymania licznej rodziny.
Skoki przez buraki i krzaki bzu znudziły mi się, kiedy zaczęłam uprawiać prawdziwy sport. Była to głównie gimnastyka. Mój pierwszy nauczyciel sportowy – Marciniak powiedział któregoś dnia: - Słuchajcie, dziewczynki, musicie przyjść na następny trening bez pończoch i w krótkich sportowych spodenkach. Nie bardzo mi się również podobają wasze długie warkocze z kokardami.
Warkoczy nie obcięłyśmy co prawda, ale następnego dnia przyniosłyśmy z sobą krótkie spodenki sportowe. W szatni zaczęłyśmy ściągać pończochy z nóg. Przyglądałyśmy się sobie zawstydzone i nie miałyśmy odwagi wyjść na boisko.
„O – pomyślałam – gdyby tak nas zobaczyła tutaj babcia”. Była ona bowiem w rodzinie Waysów bodaj jedyną osobą, która nie uznawała sportu. - Wy tam na tej gimnastyce nogi i ręce sobie połamiecie – mówiła. - To nieprzyzwoicie wykręcać się w „hajdawerach”.
Los tak chciał, ze ani ja, ani żadna z moich koleżanek nie złamała ani nogi, ani ręki. Nieszczęście to spotkało właśnie babcię: idąc kiedyś najspokojniej ulicą, upadła i złamała rękę. Od tego dnia nie straszyła mnie już przepowiednią złamania ręki.
Zupełnie łatwo poszło z ojcem. - A dokąd to się wybierasz? - zagadnął mnie któregoś dnia widząc, że wychodzę. Spąsowiałam. - Tak sobie, przejść się – odpowiedziałam. - Dlaczego ty, smarkulo, robisz z tego tajemnicę – zaśmiał się – kiedy ja już w fabryce słyszałem, że urządzacie popisy gimnastyczne? No, idź! Tylko mi wstydu nie zrób!
Młodzież pabianicka, mimo trudnych warunków materialnych, rwała się do sportu. Choć nikt się nią nie opiekował i choć nie miała dostępu do stadionów, uprawiała latem lekkoatletykę i grę w piłkę nożna, a zimą – jazdę na łyżwach. Specjalnych ślizgawek nie było, chodziliśmy po prostu na staw. Rodzice moi sami lubili wybrać się tam raz w tygodniu bądź też na przyfabrycznym placu używać świeżego powietrza i ruchu. Nasz „dziki”łyżwiarski sport pociągał za sobą także ofiary.
Któregoś dnia, gdy zapadł już zmierzch, a matka rozpaliła pod płytą kuchenna, by przygotować skromną kolację, ja zaś zajęta byłam obieraniem ziemniaków, wpadło do kuchni kilku zadyszanych chłopców. - Feluś się topi! - krzyknęli przeraźliwie.
Rzeczywiście pod moim bratem ciotecznym załamał się lód. Koledzy Felka, chcąc go ratować, podali mu pasek od spodni. Niestety, pasek pękł. Nadjechała straż ogniowa. Było jednak za późno: Felek poszedł pod lód. Zginął. Z czyjej winy? Cóż, ówcześni „opiekunowie” młodzieży nie zaprzątali sobie głowy tym, aby stworzyć młodym odpowiednie warunki do uprawiania sportu.
Myśl moja biegnie dalej: ileż to razy wystawałam z rówieśnikami pod parkanem boiska sportowego, czekając, kiedy piłka przeleci na zewnątrz, by choć przez chwilę nią się pobawić. Piłka była dla nas nie lada atrakcją. Wiedzieli o tym dobrze moi rodzice, ale, niestety, kupić nam jej nie byli w stanie. Gdy ojciec przynosił pieniądze z fabryki, musiał dawać lwią cześć sklepikarzowi, by zapłacić za poczynione w ciągu miesiąca zakupy na tzw. kredkę.
W 1928 roku po raz pierwszy usłyszałam o Halinie Konopackiej. Był to rok olimpiady w Amsterdamie i wspaniałego zwycięstwa polskiej dyskobolki. Zrodziła się wówczas we mnie jakaś dziwna chęć rzucania tym „drewnianym talerzem”.
Dysk... dysk... dysk...
Marzeniem moim było także zobaczyć, jak wygląda kobieta, która najlepiej na świecie rzuca dyskiem. Musi to być – wyobrażałam sobie – kobieta silniejsza od mojej babci i piękniejsza od mojej matki.
W tym czasie nasza szkolna drużyna harcerska zorganizowała w lasku koło Pabianic obóz przed zawodami lekkoatletycznymi. Wyrosłam już wówczas na czerstwą i silną dziewczynę. Koleżanki nazywały mnie „pulpecikiem”. Chciałam koniecznie być na obozie, ale niestety … Matka nie mogła wyobrazić sobie mnie śpiącej w namiocie z dala od domu. - Masz czas na to – mówiła. - Jesteś jeszcze dzieckiem. Kiedy podrośniesz, będziesz sobie jeździć, gdzie tylko dusza zapragnie. Ale jeżeli chodzi o wzięcie udziału w zawodach, to nie stawiam ci żadnych przeszkód.
Tak zawyrokowała i nie było odwołania. Cieszyłam się przynajmniej myślą, że po raz pierwszy będę startować w zawodach.
Czekałam z utęsknieniem nadejścia dnia „mistrzostw”.Zgłosiłam się na ochotnika aż do trzech konkurencji: biegu na 60 m, skoku w dal i wzwyż. Nie było nagród, startowałam dla własnej satysfakcji. Nie śniły mi się wówczas lśniące puchary ani piękne dyplomy. Chciałam jedynie wygrać.
Zdobyłam trzy pierwsze miejsca. Nie pamiętam dokładnie, jaki czas osiągnęłam w biegu na 60 m, ale mniejsza o to. Nie startowałam przecież ani na wzorowej bieżni, ani wobec egzaminujących sędziów. W skoku w dal osiągnęłam wynik 4, 40 m, a wzwyż – 127 cm. Po tych pierwszych życiowych sukcesach zabrałam się do poważnego treningu.
Nie zaniedbywałam również gimnastyki. Szczególnie lubiłam tzw. obrazy przy muzyce. Takie właśnie pokazy dawałyśmy w Lutomiersku i Łasku. Potem zaprojektowano wyjazd zespołu gimnastycznego do Warszawy. Grupa pabianicka szykowała się do występów na Dynasach niezwykle starannie. „Warszawa – myślałam z radością – zobaczę naszą ukochaną stolicę”.
Na Dynasach pabianiczanie zasłużyli nie tylko na gorące oklaski licznie zgromadzonej publiczności, ale zwrócili również na siebie uwagę znawców gimnastyki zespołowej.
W życiu moim zaszły tymczasem zmiany. Rodzice posłali mnie do szkoły handlowej Ostrowskiego w Łodzi przy ulicy Cegielnianej. Wiedziałam, ze było to dla nich połączone z wielkim wysiłkiem. Żeby kształcić mnie dalej, musieli oszczędzać na jedzeniu, na ubraniu, na wszystkim. O jakichś stypendiach dla uczącej się młodzieży nie było wówczas mowy. Nie mogłam w związku z tym sprawić rodzicom zawodu. Uczyłam się też dużo, ale wobec tego trochę zaniedbałam treningi.
Któregoś dnia starszy brat nawiązał ze mną rozmowę na temat lekkoatletyki. Namawiał mnie, żebym poszła na położone blisko naszego domu boisko, gdzie trenują dziewczęta. - Wygrałaś przecież w zawodach harcerskich – mówił – popróbuj szczęścia teraz z tymi dziewczętami zrzeszonymi w klubie, a zapewniam cię, ze nie będziesz gorsza od nich.
Było to jesienią roku 1928. Po raz pierwszy wzięłam do ręki dysk.
Po pierwszych treningach brat powiedział mi na ucho, że czynię wyraźne postępy. Ja i moje przyjaciółki – Jadwiga i Aniela Janowskie – biłyśmy zdecydowanie wszystkie rywalki. Na tych pierwszych treningach zaczęłyśmy zwracać uwagę działaczy sportowych.
Ach, ci ówcześni działacze klubowi! W ogromnej większości byli to ludzie zamożni, którzy mało mieli zrozumienia dla trudności, z jakimi borykali się często zawodnicy. Nie dbali zupełnie, by młodzież osiągała coraz lepsze wyniki. Interesowali ich tylko nieliczni kandydaci na przyszłych rekordzistów. Miałam szczęście, że zwrócono na mnie uwagę Iluż jednak młodych, dobrze zapowiadających się sportowców musiało zrezygnować z kariery zawodniczej, nie znajdując u nikogo poparcia ani opieki!
Po dwutygodniowym treningu zostałam zgłoszona oficjalnie do mistrzostw lekkoatletycznych okręgu łódzkiego.
- Jadźka! - zawołała koleżanka klubowa, wpadając do szatni. - Gdzie ty się podziewasz! Zaraz zaczyna się twoja konkurencja!
Wstałam z ławki. Nogi miałam jak z waty, a w głowie nieznośny szum. W gardle zaschło mi zupełnie. W tym opłakanym stanie wyszłam na bieżnię...
Wydawało mi się, że kilka tysięcy par oczu z trybuny patrzy wyłącznie na mnie, ze taksuje wątpiącym, ironicznym wzrokiem mnie całą, moje pensjonarskie warkoczyki. To nie dodawało mi pewności siebie.
Właśnie do pierwszego rzutu wezwano Kobielską. Była to dyskobolka bezkonkurencyjna w Łodzi, a jedna z najlepszych w Polsce. Śmiało weszła do koła. Wlepiłam w nią wzrok i śledziłam dokładnie jej ruchy. Była niemal całkowicie wyprostowana, tylko nieznacznie ugięła kolana. W tej postawie balansowała szeroko dyskiem. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, ze to jest tzw. styl fiński w rzucie dyskiem. Starałam się mimo to zanotować sobie w pamięci każdy ruch.
Obrót! Dysk miękko wyśliznął się z dłoni Kobielskiej. Wirując zatoczył łuk w powietrzu i spadł na ziemię. Posypały się oklaski. Sędziowie zmierzyli odległość. Rzut był długości ponad 30 m.
Stałam jak ogłuszona. Ocknęłam się dopiero na dźwięk swojego nazwiska. A więc moja kolej. Jeszcze raz spojrzałam trwożnie na trybunę. I wtedy usłyszałam wyraźnie, ze ktoś z widzów zawołał: - Jadźka trzymaj się!
Zwróciłam oczy w kierunku, z którego dobiegło wołanie. Nie mogłam rozróżnić twarzy, ale domyślałam się, że tam siedzą pabianiczanie. Zacisnęłam zęby i pomyślałam: Nie sprawię im zawodu. Ruchy moje nabrały pewności. Zrezygnowałam z naśladowania Kobielskiej. Postanowiłam rzucać „po swojemu”. Pozycją wyjściową był głęboki przysiad. Obracając się wokół osi wychodziłam stopniowo z przysiadu i pięłam się coraz wyżej. Obrót mój był przy tym niesłychanie szybki. Dysk wyrzucałam z dużą siłą.
Dodam tu nawiasem, ze tego „swojego'”stylu, a raczej jak ocenili niektórzy fachowcy, braku stylu, nie wyzbyłam się do końca kariery sportowej. Już po wojnie mówiono mi, ze gdybym rzucała stylem Dumbadze, osiągnęłabym przy swojej szybkości i sile wyrzutu dużo lepsze wyniki.
Ale wróćmy do opowiadania. Długość mego pierwszego rzutu przekraczała 32 m. Ani Kobielska, ani ja sama w następnych rzutach, ani żadna inna zawodniczka nie osiągnęła tego dnia lepszego wyniku. Gdy ogłoszono, ze mistrzem okręgu łódzkiego w rzucie dyskiem została nie znana nikomu Jadwiga Waysowna, cała widownia oklaskiwała mnie gorąco. Ale najgłośniej bili brawo pabianiczanie.
- Nasza Jadźka pokazała, co potrafi – mówili. Sukces mój był naprawdę poważny. Wygrałam pojedynek z Kobielską – rutynowaną już i starszą ode mnie zawodniczką, zwróciłam na siebie uwagę łódzkiej publiczności i speców od lekkoatletyki.
Byłam sensacją dnia – powstał ruch wokół mojej osoby. Nazajutrz zmieniłam uczesanie, obcięłam warkocze i przestałam nosić kokardy. Rozpoczęłam regularne treningi na boisku przy ulicy Żeromskiego w Pabianicach. Przeprowadzałam je dwa- trzy razy w tygodniu i rzecz ciekawa: byłam wówczas lepsza płotkarką niż dyskobolką.(...)
Koleżanki kpiły ze mnie, że nie chodzę ani na wieczorki, ani do kina. I oto któregoś dnia rozlepiono na ulicach Pabianic wielkie afisze zapowiadające bal organizowany przez Czerwony Krzyż. Reklamowano głośno przyjazd Miss Polonii – Zofii Batyckiej.
W tym czasie odbywały się rokrocznie w Polsce konkursy piękności o tytuł Miss Polonii. Pasjonowali się nimi ludzie bogaci, którzy nie wiedzieli, co robić z pieniędzmi.
Ja jeszcze wówczas nie rozumiałam całej bezmyślności owych konkursów. Tytuł Miss Polonii zdobyty przez Batycką imponował mi bardzo. Postanowiłam za wszelką cenę dostać się na bal. Zaczęłam więc z trudem kompletować garderobę. Całe godziny spędzałam przed lustrem.
Marzyłam o karierze gwiazdy filmowej. W przededniu balu nie mogłam dostać się do fryzjera. Wszystkie zakłady były oblężone i chcąc nie chcąc musiałam wrócić do domu bez trwałej ondulacji, a nosiłam wówczas grzywkę.
Nazajutrz matka źle się czuła. Myślałam, że nic już nie będzie z balu, ze nie zobaczę Batyckiej. Matka uprosiła jednak ojca, żeby mi towarzyszył. Bal odbywał się w sali Szkoły Rzemiosł. Muszę przyznać, ze zawiódł on moje oczekiwania. Wprawdzie tańczyłam tanga i walce do godziny trzeciej w nocy, ale ze sportowców nie było na balu nikogo. Raziły mnie gołe plecy Batyckiej i jej dziwne uczesanie, nie bawiły konfetti ani serpentyny, kolorowe reflektory ani posadzka lśniąca jak tafla lodowa. Zatęskniłam nagle za boiskiem sportowym i zrozumiałam, ze tam, a nie tu jest dla mnie miejsce. - Chodźmy, tatusiu – poprosiłam. Tak skończył się pierwszy i ostatni bal w moim życiu.
W maju zorganizowane zostały w Pabianicach zawody lekkoatletyczne. Nie przywiązywałam do nich zbyt wielkiego znaczenia. A jednak musiałam wówczas być rzeczywiście w dobrej formie. Pierwszy raz przekroczyłam oficjalnie dystans 40 m. Wynik ten stanowił rekord Polski i rekord świata. Przeżyłam swój wielki triumf po dziewczęcemu. Po prostu spłakałam się z radości.
W tydzień później startowałam w Łodzi. Jako rekordzistce świata miano mi wręczyć kwiaty. Przyznam się, ze nigdy nie otrzymywałam jeszcze kwiatów. Byłam tak stremowana, ze zaczęłam uciekać z boiska w kierunku trybuny. Drogę zagrodzili mi sędziowie i działacze. Wśród burzliwych oklasków musiałam skapitulować i przyjąć piękną wiązankę tulipanów. Pomyślałam sobie wtedy, że wręczę ją matce.
Olimpiada w Los Angeles
Termin wyjazdu do USA zbliżał się coraz bardziej. Rodzice byli uszczęśliwieni, że jestem „murowaną” kandydatką na wyjazd do Ameryki. Matka skontaktowała się z bratem swoim Aleksandrem, który nie mogąc znaleźć pracy w kraju z powodu bezrobocia, musiał przed laty wyemigrować za ocean.
Wuj Aleksander odpisał, że w gazetach amerykańskich znalazł wiadomość o rekordzie świata w rzucie dyskiem, który padł w rodzinnych Pabianicach, ale że nigdy nie przypuszczał, iż rekordzistką jest właśnie jego siostrzenica.
Całymi wieczorami o niczym innym nie mówiło się w domu jak o olimpiadzie, Ameryce i wuju Aleksandrze. W rozmowach tych grałam oczywiście pierwsze skrzypce. Co pewien czas rodziły się wątpliwości, że to daleko, że podróż okrętem, że ryzykowne...
Miałam już wypisany paszport zagraniczny. Kupiono dla mnie bilety kolejowe i okrętowe, a wciąż jeszcze ostatecznie nie wiedziałam, czy rodzice moi zdecydują się... czy zobaczę słoneczną Kalifornię, Los Angeles i wuja Aleksandra.
Zwyciężył wuj Aleksander.
Przed wyjazdem do Ameryki otrzymałam z obozu przedolimpijskiego trzydniowy urlop. Pojechałam do domu. Ileż to rad i wskazówek dawali mi rodzice: nie pij zimnej wody, nie wpadnij do morza, nie zgub swojej walizki, ubieraj się ciepło, słuchaj opiekunów, no i postaraj się wypaść jak najlepiej. (…)
Cała Kalifornia żyła już olimpiadą. Na każdym kroku widać było gorączkowe przygotowania. Panował niesamowity upał. W hotelu chodziłyśmy roznegliżowane. Któregoś więc dnia zaczęłyśmy uciekać z korytarzy do swoich pokoi na widok – na widok jak nam się zdawało- mężczyzny w białych długich spodniach i granatowej marynarce. Okazało się, ze to nie był mężczyzna, tylko … dyskobolka USA Osbrun.
Druga reprezentantka USA w rzucie dyskiem – Coppeland podobna była z budowy do popularnej w Polsce dyskobolki Ireny Dobrzańskiej. I z Coppeland zapoznałam się w hotelu. Okazało się, że jest ona z pochodzenia Polką.
Gdy patrzyłam na dyskobolki amerykańskie, przechodziły mi po skórze ciarki. Obie miały bardzo długie ręce. Nic też dziwnego, że mój kuzyn, dwunastoletni Tadzio, był usposobiony pesymistycznie. - Ciocia i tak nie wygra – mówił. Tutaj w Ameryce nie pozwolą Polce zwyciężyć.
Zaczęłam tęsknić za domem, Pabianicami i koleżankami z boiska. Tęskniłam również za dyskiem. Przecież od wyjazdu z Warszawy nie miałam go w ręku. A minęło już przeszło dwa tygodnie.(...)
Wkroczyliśmy wolno na stadion. Na sztandarowego naszej drużyny wytypowano Zygmunta Heliasza, ale był on po przebytej chorobie morskiej bardzo wyczerpany. Flagę narodową niósł więc student Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego – Zygmunt Siedlecki. W pierwszej trójce pośrodku szła Walasiewiczówna, z jednej strony Schabińska, z drugiej ja.
Stadion mieścił 120 tysięcy widzów. Wszystkie miejsca były zajęte. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam takich tłumów. Stawiając krok za krokiem, myślałam ze strachem, jak będę rzucać dyskiem wobec tak ogromnych trybun i tylu widzów. (…)
Ze względu na stare greckie tradycje rzut dyskiem miał być jedną z pierwszych konkurencji. Zgłosiło się osiemnaście zawodniczek. Wyszłyśmy wszystkie na stadion w przepisowym szyku, to znaczy w kolejności wylosowanych numerów.
Miałam rzucać przed Walasiewiczówną. Gdy dano mi dysk, przestraszyłam się. Nigdy nie miałam takiego w ręku. Był bardzo wypukły, o grubych kantach, a myśmy rzucały płaskimi. -Nic nie zrobimy, Jadwigo, marnie z nami – burczała mi nad uchem Walasiewiczówna. - Mówiłam Baranowi, żeby kupił dysk fiński, jakim się tutaj rzuca, ale on i pozostali kierownicy żałowali dla nas pieniędzy.
W czasie próbnych rzutów ogarniała nas na zmianę to wściekłość, to rozpacz. Rzucałyśmy raz po raz, żeby się jakoś przyzwyczaić. Sędzia kazał jednak przerwać treningowe rzuty, gdyż za chwile miano rozpocząć właściwą konkurencję.
Wpadłyśmy w czarną rozpacz. Stasia Walasiewiczówna, zazwyczaj milcząca, teraz rozgadała się na całego. Ja byłam spokojna – takie miałam przynajmniej wrażenie. Znalazłam się w kole . Szybki obrót i dysk wylądował na granicy 37 m. Walasiewiczówna rzuciła 32 m. Najlepszy rzut miała Amerykanka Osbrun. Ja byłam na drugim miejscu. Walasiewiczówna na piątym. Obie zakwalifikowałyśmy się do finału, miałyśmy więc przed sobą jeszcze po trzy rzuty. Może nareszcie za którymś razem dysk wyjdzie mi dobrze z ręki i zdobędę tak upragniony złoty medal.
Druga Amerykanka – Coppeland, znajdujaca się dotychczas na szóstym miejscu, rzucała jako jedna z ostatnich. Stanęła w kole całkiem spokojnie i wyobraźcie sobie, wykonała rzut bezpośrednio z podejścia. Dysk przeleciał wszystkie zatknięte dotychczas na zielonej murawie chorągiewki.
Sędziowie zaczęli go majestatycznie i spokojnie mierzyć, a następnie ważyć. Wreszcie ogłoszono wyniki. Pierwsza Coppeland (USA) – 40,38 m, druga Osbrun (USA), trzecia Waysówna (Polska) – 38, 74, a na szóstym miejscu znalazła się Walasiewiczówna (Polska) – 33, 60.
Coppeland ustanowiła rekord olimpijski, ale nie rekord świata, bo ten przecież należał do mnie i wynosił 42, 43 m.
Byłam wściekła. Myślałam, ze zacznę wyrywać sobie włosy z głowy, albo zaraz się rozpłaczę. Ach, ten paskudny Baran, dlaczego nie przewidział, że będziemy rzucać fińskim dyskiem! Dlaczego nasze kierownictwo nie zapewniło nam właściwej opieki?
Znalazłam się na olimpijskim podium. Musiałam mieć bardzo żałosną minę stojąc obok Coppeland i Osbrun. Było mi nieswojo. Ktoś do mnie coś mówił, ktoś składał gratulacje, nic nie rozumiałam .Czoło moje uwieńczone zostało wieńcem laurowym. Ponadto otrzymałam brązowy medal i dyplom. Odegrano hymn amerykański, a na boczny maszt wciągnięto polską flagę.
Wróciłam do koleżanek i tu nerwy nie wytrzymały – rozpłakałam się na ramieniu Walasiewiczówny. Staśka pocieszała mnie, że jestem jeszcze bardzo młoda, ze do następnej olimpiady tylko cztery lata. - Jeszcze im pokażesz, co umiesz – mówiła.
Poszłam na trybunę do naszych zawodników i tutaj powtórnie rozpłakałam się. Musiałam śmiesznie wyglądać w laurowym wieńcu na czole i ze łzami w oczach. Pocieszano mnie , jak kto umiał. Mówiono, ze przecież jest dobrze, ze medal, że polska flaga na maszcie... A ja miałam żal do siebie i do Barana.
Na drugi dzień za własne pieniądze kupiłam nowy, piękny dysk ; był to mój pierwszy własny dysk.
Z Pabianic nadeszła do hotelu długa depesza od rodziców. Nie pamiętam dokładnie jej treści, ale po powrocie do kraju mówił mi ojciec, ze wydał na nią bardzo dużo pieniędzy i przekomarzał się, że szkoda było właściwie składać gratulacje z powodu trzeciego miejsca. (…)
Pewnego rodzaju odprężeniem po starcie na stadionie olimpijskim był wyjazd do Hollywood. Od dzieciństwa marzyłam o tym, żeby zobaczyć aktorów znanych mi z ekranu. Moją ulubioną aktorką była wówczas Mary Pickford; grała ona przeważnie role młodych dziewcząt w filmach kowbojskich. Jakże się rozczarowałam, gdy przedstawiono mnie aktorce w wieku pięćdziesięciu lat; była to właśnie owa młoda i urocza Mary Pickford. (...)
Parę dni, jakie pozostawały nam do wyjazdu z Ameryki, postanowiłam wykorzystać na wizytę u wujostwa w Filadelfii. Zaraz pierwszego dnia czekała mnie niespodzianka.
Przed dom, w którym mieszkali wujostwo, zajechała wspaniała limuzyna, z której wysiadło dwóch elegancko ubranych mężczyzn. - Ci panowie do ciebie, Jadziu – powiedział wuj ku mojemu wielkiemu zdziwieniu.
Przybyli zaproponowali mi, bym nie wracała do kraju, lecz pozostała w Ameryce. - Za dwuletni kontrakt dostanie pani sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów... No dwieście tysięcy dolarów – dodał jeden z nich, widząc moje wahanie.
Proponowana suma zaskoczyła mnie – była zawrotna. Ale natychmiast stanęły mi przed oczyma rodzinne Pabianice, rodzice, koledzy... Zdecydowanym tonem odpowiedziałam: - Nie. Przez trzy dni mego pobytu w Filadelfii nie zamykały się drzwi mieszkania wuja. Przychodzili coraz to nowi entuzjaści sportu, by chociaż przez chwilę porozmawiać ze mną. (…)
Do Pabianic przyjechałam w nocy. W domu powstał trudny do opisania ruch. Całe mieszkanie było zasypane kwiatami. Matka mówiła, że zabrakło garnków by wstawić wszystkie bukiety.
Odpoczywałam. Poczta przynosiła codziennie trzydzieści, czterdzieści listów. Były to przeważnie zaproszenia na zawody propagandowe, a zdarzały się i takie, których autorzy … oświadczali się o moją rękę, przysyłali swoje fotografie i podawali wysokość zarobków.
Olimpiada w Berlinie
Zbliżał się rok przedolimpijski. Warunki materialne w domu zmusiły mnie do rozejrzenia się za posadą. Pierwszą pracę otrzymałam w Widzewskiej Manufakturze. Nie pracowałam tam jednak długo. Zostałam wkrótce biuralistką w Zgierzu w „Borucie”. Musiałam dojeżdżać z Pabianic tramwajem, trzykrotnie się przesiadając, albo koleją.. Zajmowało mi to w sumie około 2 godzin. Trzeba również nadmienić, że w sumie musiałam przebywać codziennie pieszo 12 km. Mimo to trenowałam z uporem (…)
Na zimę robiliśmy zapas trzech – czterech ton węgla. Zsypać tyle opału do piwnicy – to robota nieco cięższa od rzucania dyskiem. A jednak wykonałam ją bez niczyjej pomocy. Byłam czarna jak kominiarz, ale zadowolona ze swego dzieła. Najlepszą jednak zaprawę stanowiło pranie bielizny. Rodzina była liczna, a pieniędzy mało. Musiałam sama oprać wszystkich.. Trenowałam w hali, a raczej ujeżdżalni. Zezwolenie na trenowanie w niej dostałam z wielkim trudem. Rano biegały w ujeżdżalni konie, a wieczorami ja grzmociłam dyskiem w ścianę. Brud był niesamowity, a powietrze tak gęste, że zdawało się – dysk mój zawiśnie w górze (...).
Do wyjazdu na igrzyska olimpijskie w Berlinie spośród kobiet zakwalifikowały się tylko trzy zawodniczki: Kwaśniewska, Walasiewiczówna i ja. Wychodzono z założenia, ze powinny jechać tylko te reprezentantki, które mogą liczyć na zajęcie czołowych miejsc.(...)
Berlin wywarł na nas ponure wrażenie. Z każdego okna wykwitała czerwona flaga ze swastyką. Wówczas znak ten nie kojarzył się nam wprawdzie jeszcze z obozami koncentracyjnymi i innymi okropnościami, ale wywoływał jakieś dziwne przygnębienie, podobnie jak ulice miasta, wypełnione umundurowanymi hitlerowcami. My, Polacy, otoczeni byliśmy zimna grzecznością, za którą kryła się wrogość (...).
Do rzutu dyskiem zgłoszono dziewiętnaście zawodniczek. Moje znajome z Ameryki Coppeland i Osbrun nie przyjechały. Najgroźniejszą rywalka była Niemka Mauermayer.
Mając przykre doświadczenie z Los Angeles zdecydowałam się sama sobie radzić we wszystkim. W dniu mojej konkurencji pogoda była mglista. Zaczął lekko padać deszcz. Postanowiłam za wszelką cenę zdobyć kalafonię do natarcia rak, by dysk dobrze „siedział” w dłoni, a nie ślizgał się jak ryba.
Pojechałam kolejka podziemną do miasta. Szukałam sklepu ze skrzypcami. Nareszcie znalazłam, ale nie wiedziałam jak poprosić o kalafonię. Z trudem wytłumaczyłam, o co chodzi, i po kilku minutach, trzymając w ręku cenna zdobycz, wsiadłam do tramwaju, by jechać na stadion.
Spojrzałam na zegarek – już dawno powinnam być na boisku, a stadionu ani śladu. Okazuje się, ze jadę w odwrotnym kierunku. Przesiadam się do właściwego tramwaju. Serce bije mi mocno ze zdenerwowania. Nareszcie dojeżdżam! Pieszo mam jeszcze około 200 m. Pędzę jak szalona, biję po drodze wszystkie rekordy życiowe. Wpadam mokra i zdyszana na stadion, a już wołają nas na boisko. Stoję obok Mauermayer, jestem czerwona jak ugotowany rak. Włosy rozczochrane. Widzę groźne spojrzenia kierowników. Nic nie mówią i o niczym nie chcą wiedzieć, przecież to ja będę rzucała, a nie oni. Nie pomyśleli nawet o tym, żeby dać mi jakąś szmatę do ocierania dysku.
Wszędzie – jak okiem sięgnąć – tłumy. Stadion wydaje się kolosalny, ale ja nie przejmuję się niczym. Myślę jedynie o tym, by rzucić jak najdalej.
Zdejmuję dres i jestem już w kole. Brzęczą mi w uszach słowa Cejzika: - Rzucaj lekko i pamiętaj o technice. Rzucam więc lekko i, o dziwo, pierwszy rzut 44 m. Padł mój własny rekord, a równocześnie poprawiony przeze mnie rekord olimpijski. Zerwała się niesamowita burza oklasków.
Po mnie rzuca Mauermayer. Bije mój ustalony przed chwilą rekord. Trwał on dosłownie jedną minutę. Niemka ma rzut 47,63.
Na tym jednak nie koniec. Czuję, ze rzucę lepiej. Polacy z trybuny dopingują mnie gorąco: Jadź-ka... Jadź-ka.... Pol-ska... Pol-ska...
Nic nie słyszę. Widzę przed sobą tylko chorągiewkę oznaczającą rekord. Zapomniałam o słowach trenera i rzucam na siłę – 43 m, a Mauermayer – 38 m. Co się stało ze mną? Trema szybko mija. Mauermayer ma wszystkie rzuty gorsze ode mnie, z wyjątkiem oczywiście tego pierwszego. Inne rywalki nie są groźne: pozostały daleko w tyle za nami. W piątej kolejce rzutów dysk wychodzi mi wspaniale. Mam 46,22 m. Przydała się kalafonia. Dobrze zrobił ten dwustumetrowy bieg. Trenerzy mieli rację, kiedy twierdzili, że chcąc być dobrą dyskobolka, trzeba umieć również szybko biegać.
Ustanowiłam rekord życiowy. Nigdy jeszcze nie potrafiłam przekroczyć 46 m. Byłam szczęśliwa, że teraz właśnie, na olimpiadzie, zdobył am się na tak wielki wysiłek, że dzięki temu sukcesowi na maszt wciągnięto naszą flagę narodową, a ja otrzymałam srebrny medal, dyplom i wieniec laurowy.
Wyczyn dyskobolki z Pabianic utrwaliła w dwóch ujęciach filmowych (30 sekund) Leni Riefenstahl, autorka „Olimpiady” (1938). Film przedstawia Letnie Igrzyska Olimpijskie w Berlinie w 1936 r. i składa się z dwóch części: Olympia 1. Teil – Fest der Völker i Olympia 2. Teil – der Schönheit. Jest to pierwszy pełnometrażowy dokument o igrzyskach olimpijskich jaki kiedykolwiek powstał, znajduje się na listach filmów wszech czasów.
Reżyserka postanowiła igrzyska przełożyć na wydarzenie kina, na monumentalny film, który byłby w stanie samym kształtem artystycznym – jak pisze Jürgen Trimborn – przekonać ludzi niezainteresowanych sportem, a także dotrzeć do tych, których sport fascynuje, Szło o to, aby dokumentowane wydarzenie zinterpretować artystycznie.
Na stadionie olimpijskim wybudowano wieże i rowy dla kamer, aby umożliwić zapierające dech w piersiach ujęcia obrotowe i niespotykaną perspektywę, zamówiono balony na uwięzi i Zeppelin do zdjęć z powietrza, zbudowano szyny i katapulty dla ujęć ruchomych i tym samym przekształcono cały stadion olimpijski w prawdziwy, perfekcyjnie działający „stadion filmowy”. Riefenstahl wiedziała z dotychczasowych doświadczeń jak trudno jest zrobić ciekawy film dokumentalny o realnym wydarzeniu według czysto artystycznych kryteriów, nie mając jako reżyser żadnego wpływu na przebieg wypadków. Z tego względu planowano nakręcenie ze stu trzydziestu sześciu dyscyplin sportowych tylu dobrych ujęć, jak to tylko możliwe.
Codziennie zawożono piętnaście tysięcy metrów taśmy filmowej z olimpiady do współpracującej z Riefenstahl wytwórni Geyer-Werke, gdzie jeszcze tego samego dnia rozpoczynano wywoływanie materiału. Dokumentalistka rozpoczęła montaż, mając do dyspozycji ponad 400 tys. metrów materiału (250 godzin projekcji) . Zmontowany film ma 6 tys. metrów długości, praca nad nim trwała 18 miesięcy. Stworzyła nowy, niepowtarzalny obraz i wprowadziła, obowiązujące do dzisiaj standardy relacji sportowych.
Nieporozumienie
W United State Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie znajduje się, sporządzona przez nazistów, lista żydowskich medalistów na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 r. Są to: Samuel Balter (USA), Gyorgy Brody, Miklos Sarkany, Karoly Karpati, Endre Kabos (Węgry), Irving Maretzky (Kanada), Gerard Blitz (Belgia), Ibolya K. Csak (Węgry), Robert Fein (Austria), Helene Mayer (Niemcy), Ellen Preis (Austria), Ilona Schacherer-Elek (Węgry) i … Jadwiga Wajs (Polska).
Sportsmenka z Pabianic zyskuje znowu popularność, tym razem jako symbol awansu społecznego i odwagi sportowej w konfrontacji z rasistowską ideologią.
Ostatnio (październik 2012 – luty 2013) w August Wilson Center for African American Culture w Pittsburghu można było zobaczyć wystawę „The Nazi Olimpics: Berlin 1936”, która ukazywała wspomnianych medalistów oraz Afroamerykanów, także znakomitych olimpijczyków. Wystawa udowodniła, że pogardzani przez nazistów przedstawiciele tzw. gorszych ras okazali się niedoścignionymi i wspaniałymi mistrzami sportu. Olimpiada w Berlinie była zapowiedzią klęski nazistowskiej utopii społecznej.
Postać Jadwigi Wajsówny jest przywoływana w wielu współczesnych publikacjach. Paul Tayler „Jews and the Olympics Games: The Clash Between Sport and Politics” („Żydzi i Olimpiada – między sportem a polityką”), Brighton 2004 pisze:
Trzeciego dnia Niemcy odnotowali kolejne, pewne, zwycięstwo, gdy Gisela Mauermayer, znana jako oddana działaczka partii nazistowskiej utrzymała rekord świata w rzucie dyskiem. Wysoka, dominująca Niemka zwyciężyła w Berlinie rzutem na odległość 156 stóp i 3 cale, poprawiając rekord olimpijski o ponad 23 stopy. Jej wyczyn był tak widowiskowy, iż przyćmił wynik srebrnej medalistki Jadwigi Wajs, żydowskiej lekkoatletki z Polski, która poprawiła rekord olimpijski o przeszło 18 stóp i wyprzedziła swoją konkurentkę Paulę Mollenhauer o 20 stóp.
W 2010 r. w wydawnictwie Llc Books ukazała się książka „Jewish Athletes”, s. 94, w której obok m.in. Harolda Abrahamsa, Ireny Szewińskiej, Lilian Coppeland, Aleksandra Averbukha znajduje się biogram Jadwigi Wajsówny.
Na stronie „i snare Encyclopedia” została również umieszczona lista sportowców żydowskich. We wprowadzeniu do tej publikacji czytamy: ”Uczestnictwo Żydów w działalności sportowej stało się przedmiotem zainteresowania zarówno badaczy akademickich, jak i literatury popularnej, ze względu na znaczącą rolę sportu w przełamywaniu uprzedzeń rasowych i narodowych, i zdobywaniu przez sportowców należnego im miejsca w społeczeństwie obywatelskim.” Wybitni sportowcy zostali uszeregowani według dyscyplin. Lekkoatletyka (Track and field) obejmuje 42 nazwiska. Listę zamyka Jadwiga Wajs.
-
Dwight Stones, US, world record (high jump); 2x Olympic bronze
-
Irena Szewińska, Poland, sprinter& long jumper, world records (100-m, 200-m, and 400-m); 3x Olympic champion (4x100-m, 200-m, 400-m), 2 silver (200-m & long jump), and 2 bronze 1968 (100-m & 200-m)
-
Jadwiga Wajs, Poland, 2 world record (discus); Olympic silver & bronze (discus).
Ottawa Citizen Newsletter z lipca 2011 r. opublikował materiał pt. „Sportowcy żydowscy, którzy rzucili wyzwanie nazistom”: … wśród Żydów, których sukces olimpijski obalił rasistowskie absurdy była także srebrna medalistka, Jadwiga Wajs, Polska, dyskobolka. Niemki zdobyły złoto i brąz w rzucie dyskiem w 1936 r., ale Wajs wywalczyła srebro, osiągając wyższą pozycję niż cztery lata wcześniej w Los Angeles, gdzie zdobyła medal brązowy. Nie ulękła się Giseli Mauermayer, która w nazistowskich mediach była przedstawiana jako perfekcyjny okaz kobiety aryjskiej.
Zaistniałe nieporozumienie wyjaśnia historyk miejski Alicja Dopart na stronie Stowarzyszenie Zjednoczenie Pabianickie, pisząc, iż dane źródłowe rodu Weissów, pieczętującego się herbem „Łabędź” sięgają XIII wieku, kiedy przodkowe Jadwigi przebywali w Westfalii, skąd przybyli do Polski. Wajsówna zatem posiadała korzenie niemieckie i szlacheckie.
Jadwiga Wajs – Grętkiewicz – Marcinkiewicz (1912-1990), lekkoatletka, medalistka olimpijska. Urodziła się 30 stycznia 1912 r. w Pabianicach. Ojciec Artur, matka Paulina z d. Janowska. Po ukończeniu szkoły powszechnej w Pabianicach, uczęszczała do Państwowej Szkoły Handlowej Żeńskiej w Łodzi, dojeżdżając codziennie tramwajem. Szkolę ukończyła w 1931 r., uzyskując dyplom księgowej. W 1933 r. była uczestniczką Międzynarodowego Kursu Trenerów Lekkiej Atletyki w Budapeszcie, na którym uzyskała uprawnienia trenerskie.
W 1938 r. pracowała w charakterze księgowej w Zakładach Chemicznych „Boruta” w Zgierzu. W tym samym roku wyszła za mąż za inżyniera Franciszka Grętkiewicza (zmarł w 1945 r.), z którym miała 2 synów: Andrzeja-Jerzego i Macieja. Lata okupacji spędziła początkowo w Łodzi, od listopada 1939 r. mieszkała w Warszawie na Żoliborzu. Była aresztowana wraz z mężem w 1943 r., przeszła ciężkie śledztwo w gestapo w Al. Szzucha. Po upadku powstania warszawskiego powróciła na stałe do Pabianic. Powtórnie wyszła za mąż za Jana Marcinkiewicza (zmarł w 1964 r.). Początkowo pracowała w latach 1945-1946 w Centrali Tekstylnej w Łodzi w charakterze księgowej, a następnie od 1947 r. była trenerem lekkiej atletyki w Zrzeszeniu Sportowym „Ogniwo”- Łódź, Klubie Sportowym „Włókniarz”- Łódź i Robotniczym Klubie Sportowym 'Włókniarz”- Pabianice. Z pracy w sporcie zrezygnowała definitywnie w 1958 r. W latach 1960-1967 pracowała zawodowo w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci w Pabianicach w charakterze instruktora Oddziału Miejskiego, opiekując się dziećmi porzuconymi oraz działała w założonym przez siebie Kole Dzieci Specjalnej Troski.
Sportem interesowała się od najmłodszych lat. W 1920 r., mając 8 lat, zapisana została do pabianickiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, gdzie przez wiele lat uprawiała gimnastykę. Trening lekkoatletyczny podjęła dopiero w 1928 r. w macierzystym „Sokole” pod kierunkiem Władysława Marciniaka. Impulsem do podjęcia tego treningu było zdobycie przez Halinę Konopacką złotego medalu w rzucie dyskiem na IX Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie.
J. Wajsówna, mając dobre przygotowanie ogólnosprawnościowe i świetne warunki fizyczne, wkrótce opanowała podstawy techniki rzutowej (dysk, kula, oszczep). Już w swych pierwszych startach, w zawodach o 'Puchar wędrowny” Miejskiego Komitetu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego w Pabianicach wygrała pchnięcie kulą (9,34), rzut dyskiem (30,53), a podczas lekkoatletycznych mistrzostw Łodzi w 1928 r. zwyciężyła w konkursie rzutu dyskiem, pokonując reprezentantkę ŁKS, uczestniczkę IX Igrzysk Olimpijskich Genowefę Kobielską.
W reprezentacji Polski debiutowała podczas meczu z Włoszkami w Królewskiej Hucie w dniach 8-9 sierpnia 1931 r. Zajęła tam drugie miejsce w rzucie dyskiem (36,72), ulegając po raz ostatni H. Konopackiej. Uzyskiwane coraz lepsze wyniki kwalifikowały ją do objęcia przygotowaniami przedolimpijskimi. 8 maja 1932 r. na boisku ŁKS, podczas czwórmeczu lekkoatletycznego (ŁKS-IKP-Zjednoczone -KS Krusche i Ender) poprawiła dotychczasowy rekord świata Konopackiej w rzucie dyskiem, uzyskując 39,78 m, a wkrótce, w dniach 18-19 czerwca 1932 r., startując w Mistrzostwach Polski na stadionie ŁKS, zdobyła pierwsze miejsce w rzucie dyskiem i jako pierwsza kobieta na świecie przekroczyła granicę 40 m, uzyskując 40,43 m. Poprawiła ten wynik podczas święta sportowego na boisku „Sokoła” w Pabianicach uzyskując wynik 42,08 m.
Na X Igrzyskach Olimpijskich w Los Angeles zajęła trzecie miejsce wynikiem 38,74 m zdobywając brązowy medal. Na zawodach poolimpijskich w Chicago uzyskała wynik 41,08 m lepszy od zwyciężczyni konkursu olimpijskiego Coppeland. W latach 1933-1934 w wielu zawodach krajowych i za granicą, m.in. w Brnie, Pradze, Londynie, Brukseli jeszcze czterokrotnie poprawiała własny rekord świata w dysku. 15 lipca 1934 r. na zawodach w Brukseli osiągnęła rezultat 44,19 m.
Osiągane wyniki sportowe oraz godne reprezentowanie barw Polski uhonorowane zostały srebrnym Krzyżem Zasługi w 1934 r. oraz przyznaniem jej w 1935 r. Wielkiej Honorowej Nagrody Sportowej Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego. Rywalizację do tej nagrody wygrała z tenisistką Jadwigą Jędrzejewską..
Rekord świata utraciła podczas meczu Niemcy-Polska w Dreźnie w dniach 24-25 sierpnia 1935 r. na rzecz niemieckiej dyskobolki Giseli Mauermayer, która uzyskała wynik 47,12 m.
W czasie XI Igrzysk Olimpijskich w berlinie 4 sierpnia 1936 r. ustanowiła swój ostatni rekord Polski wynikiem 46,22 m i zdobyła srebrny medal.
Wajsówna łącznie biła rekordy Polski dziewięciokrotnie od wyniku 39,78 m w 1932 r. do 46,22 m w 1936 r. Była również 3-krotna rekordzistka Polski w pchnięciu kulą (12,09 m w 1934 r., 12,12 m w 1936 r. i 12,18 m w 1937 r.). Życiowy rekord Wajsówny w pchnięciu kulą to wynik 12,24 m uzyskany w 1938 r., ale nie był on już rekordem Polski.
O wszechstronności J. Wajsówny świadczy fakt, że została również zakwalifikowana do reprezentacji gimnastyczek przygotowujących się do Igrzysk Olimpijskich w Berlinie w wyniku zajęcia ósmego miejsca w wieloboju gimnastycznym na Mistrzostwach Polski w 1936 r. Nie startowała jednak w gimnastycznym turnieju olimpijskim. Natomiast w lekkoatletycznych letnich i halowych Mistrzostwach Polski lat 30. zajmowała wiele medalowych pozycji w konkurencjach: skoku wzwyż (rekord życiowy 1.51,5) oraz skoku w dal z miejsca (rekord życiowy 2,39) oraz w pchnięciu kulą. Po powrocie z Igrzysk Olimpijskich pod koniec 1936 roku J. Wajsówna zmieniła barwy klubowe. Została zatrudniona w charakterze księgowej w Zakładach Chemicznych „Boruta”- Zgierz. W 1937 r. po raz drugi została odznaczona Srebrnym Krzyżem Zasługi oraz ponownie jury PUWF i PW przyznało jej Wielką Honorową Nagrodę Sportową (rzeźba „Dziewczynka ze skakanką ' dłuta Alfonsa Karnego), która zgodnie z regulaminem nagrody, stała się jej własnością.
14 maja 1939 r J. Wajs-Grętkiewiczowa składała w sali sportowej YMCA w Łodzi ślubowanie olimpijskie (wraz z 8 innymi łódzkimi zawodnikami) przed mającymi się odbyć XII Igrzyskami Olimpijskimi 1940 r. Po wojnie powrót do życia sportowego nastąpił w 1945 r. Już podczas XIX Lekkoatletycznych Mistrzostw Polski, rozegranych w Łodzi w dniach 29-30 września 1945 r., zwyciężyła w rzucie dyskiem (35,42m) i pchnięciu kulą (10,12m), jako zawodniczka Dziewiarskiego Klubu Sportowego – Łódź. Tytuły mistrzyni Polski w rzucie dyskiem zdobywała jeszcze 3-krotnie; w dniach 7-8 września 1946 r. w Krakowie (39,88 m) , 5-6 września 1947 r. w Katowicach (39,76 m) oraz 10-11 lipca 1948 r. w Bydgoszczy (39,87 m). W latach 1946-1949 występowała ponownie w reprezentacji Polski w 4 meczach międzypaństwowych z Czechosłowacją, odnosząc trzy zwycięstwa w rzucie dyskiem i dwa zwycięstwa w pchnięciu kulą. Brała udział w lekkoatletycznych Mistrzostwach Europy w Oslo w 1946 r., gdzie zdobyła brązowy medal w rzucie dyskiem (39,37 m) oraz czwarte miejsce w pchnięciu kulą (11,65 m).
Ukoronowaniem jej startów był udział w XIV Igrzyskach Olimpijskich w Londynie w 1948 r., gdzie 36-letnia dyskobolka zajęła czwarte miejsce wynikiem 39,30 m. Łącznie w latach 1931-1949 brała udział w 12 meczach międzypaństwowych, w trzech Igrzyskach Olimpijskich oraz 10 razy w Mistrzostwach Europy i lekkoatletycznych Mistrzostwach Polski.
Po zakończeniu czynnego uprawiania sportu w 1950 r. przez 8 lat była trenerem lekkoatletyki w klubach łódzkich i pabianickich. Rozstała się ze sportem w 1958 r., poświęcając się od tej pory pracy z dziećmi w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci i Kole Dzieci Specjalnej Troski, które utworzyła. W uznaniu tej pracy została uhonorowana w 1984 r. Nagrodą Miasta Łodzi. W 1972 r. była honorowym gościem XX igrzysk Olimpijskich w Monachium. Otrzymała także zaproszenie, jako medalistka z 1932, na XXIII Igrzyska Olimpijskie w 1984 r. do Los Angeles. Z uwagi na decyzję Polskiego Komitetu Olimpijskiego o bojkocie Igrzysk nie mogła skorzystać z tego zaproszenia. Była matką chrzestna międzykontynentalnego samolotu PLL LOT „Janusz Kusociński” w 1986 r. i samolotem tym odbyła ostatnią swą podróż.. Odznaczona była: Złotą Odznaką Polonii Amerykańskiej (1932), Srebrnym Krzyżem Zasługi (1934 i 1937), Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski (1960), Odznaką Zasłużonego Działacza Kultury Fizycznej (1962), Odznaką 100-lecia Sportu Polskiego (1967), Złotymi Odznakami PZLA i TKKF (1967), Honorową Odznaką PKOL (1969), Medalem 30-lecia Polski Ludowej (1974), Medalem za zasługi dla Polskiego Sportu Olimpijskiego (1974), Odznaką Henryka Jordana (1979) oraz wieloma honorowymi odznakami klubów łódzkich i pabianickich. Jadwiga Wajs Grętkiewiczowa Marcinkiewiczowa zmarła 1 lutego 1990 r. Pochowana została na cmentarzu rzymskokatolickim w Pabianicach. (wg Słownika biograficznego wychowania fizycznego i sportu).
W 1936 r. Jadwiga Wajsówna otrzymała jako pierwsza pabianiczanka tytuł Honorowego Obywatela Pabianic. Jedna z ulic miasta nosi imię wybitnej sportsmenki. Od 2012 r. pozostaje także patronką Szkoły Podstawowej nr 8 w Pabianicach. W 2003 r. Towarzystwo Przyjaciół Pabianic i Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze zorganizowały Rajd Pamięci im. Jadwigi Wajsówny, na zakończenie którego dokonano odsłonięcia tablicy na domu olimpijki przy ulicy Kilińskiego 24 w Pabianicach.
Orędownik Wielkopolski z dnia 16 marca 1937 roku informował szczegółowo o wręczeniu Jadwidze Wajsównie z Pabianic Wielkiej Honorowej Nagrody Sportowej.
W sobotę odbyła się w Warszawie, w sali konferencyjnej Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego uroczystość wręczenia Jadwidze Wajsównie Wielkiej Honorowej Nagrody Sportowej. Na uroczystość przybyli: dyrektor Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego generał Olszyna-Wilczyński (legionista, dowódca m. in. 10. Dywizji Piechoty w Łodzi, Okręgu Korpusu nr III w Grodnie i Grupy Operacyjnej „Grodno”, zastrzelony przez żołnierzy radzieckich w 1939 r. – przyp. s.), prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego płk Glabisz ( m. in. oficer do zleceń Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, szef sztabu Oddziału I Naczelnego Wodza w Londynie – przyp. s.), Prezes Polskiego Związku Lekkoatletycznego inż. Znajdowski, prezes „Sokoła” płk Arciszewski (m. in. dowódca 28. Pułku Strzelców Kaniowskich, prezes Związku Hallerczyków, szef Gabinetu Wojskowego Prezydenta RP na uchodźstwie), oraz liczni przedstawiciele związków i klubów sportowych.
Generał Olszyna-Wilczyński, wręczając nagrodę (rzeźbę A. Karnego „Dziewczyna ze skakanką”) , wygłosił następujące przemówienie:
„Wręczając Pani dzisiaj Wielką Honorową Nagrodę Sportową uważam za rzecz najwięcej stosowną przemawiać słowami uchwały komisji nadawczej. One bowiem najlepiej licują z dzisiejszą uroczystą chwilą.
Nadanie Wielkiej Honorowej Nagrody Sportowej Pani Jadwidze Wajsównie komisja uzasadnia jak następuje:
Na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie zdobyła drugie miejsce w rzucie dyskiem, staczając równorzędną walkę o tytuł mistrzowski z rekordzistką świata, której uległa jednym rzutem, przewyższając ją natomiast rzutami pozostałymi, a zatem czystością formy wykazała bezwzględną wyższość nad pozostałymi dyskobolkami świata.
Dzięki sumiennej zaprawie i sile woli doprowadziła mimo trudnych warunków swą formę w decydującym momencie do najwyższego poziomu.
Należała do najwszechstronniejszych naszych lekkoatletek i poprawiła znacznie rekord Polski w rzucie dyskiem.
Wybitnie rozsławiła imię sportu polskiego za granicą.
Podczas swojej dotychczasowej działalności sportowej odznaczała się karnością, ofiarnością, ambicją i niczym nie zmąconą pogodą, stwarzając szlachetny typ wzorowej sportsmenki. Stosownie do postanowień statutu Wielkiej Honorowej Nagrody Sportowej nagroda ta jako dwukrotnie zdobyta w ciągu trzech lat, zostaje przyznana Pani na własność. Gratuluję Pani, a przy tej sposobności również Polskiemu Związkowi Lekkoatletycznemu, oraz Klubowi Sportowemu „Sokół” w Pabianicach”.
Z kolei przemówienia okolicznościowe wygłosili w imieniu Polskiego Komitetu Olimpijskiego – płk Glabisz, Polskiego Związku Lekkoatletycznego – inż. Znajdowski, Związku Zw. Sportowych – inż. Loth (w latach 1946-1952 przewodniczący Polskiego Komitetu Olimpijskiego), Związku T. G. „Sokół” – prezes płk Arciszewski, PZPN - płk Żołędziowski i inni.
W odpowiedzi Wajsówna podziękowała za przyznanie tej nagrody. Po południu Polski Związek Lekkoatletyczny podejmował Wajsównę bankietem.
Wielka Honorowa Nagroda Sportowa to wyróżnienia przyznawane w latach 1927-1938 przez Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego I Przysposobienia Wojskowego za największe osiągnięcia sportowe w danym roku. Jadwiga Wajsówna otrzymała WHNS za lata 1934 i 1936.
W roku 1932 trwały przygotowania do Igrzysk Olimpijskich w Los Angeles. Wtedy też nazwisko pabianiczanki zaczęło się pojawiać na łamach gazet.
Rekord światowy pabianiczanki. Wspaniały rzut dyskiem.
Łódź po wielu latach mozolnej pracy sportowej wypłynęła wreszcie na arenę światową w lekkiej atletyce. Stało się to wczoraj i dzięki młodej utalentowanej zawodniczce pabianickiego Sokoła Jadwidze Wajsównie, która odważyła się zaatakować rekord świata w rzucie dyskiem ustanowiony na Olimpiadzie w Amsterdamie przez Polkę Haliną Konopacką w roku 1928. Od tego czasu nikt jeszcze na całej kuli ziemskiej nie pobił Konopackiej. Dokonała dopiero wczoraj tego młodziutka Wajsówna.
O próbie bicia rekordu przez Wajsównę podało wczorajsze „Echo”. Przewidzieliśmy wczorajsze ustanowienie rekordu pisząc między innymi: -„Spodziewać się należy, że dzisiejszy wynik rzutu Wajsówny w 90 proc. będzie nowym rekordem świata”.
I tak się stało. Rekord padł. Wajsówna wczoraj podczas trójmeczu lekkoatletycznego na boisku ŁKS po pięciokrotnym rzucaniu osiągnęła wynik 39, 76 m, a więc lepszy od oficjalnego rekordu o 14 cm (rekord Konopackiej 39, 62 m).
Zaznaczyć należy, że Wajsówna jest wspaniałą miotaczką nie od dziś – świetne warunki fizyczne, doskonały styl w rzutach i wszechstronność sportowa kazały już przed rokiem przypuszczać trenerowi Klumbergowi, iż przyjdzie taki moment, że Wajsówna wsławi imię sportu polskiego na arenie światowej. Wajsówna na treningach osiąga rewelacyjne wyniki w dysku rzucając 42, 60 m i więcej – co jest o 3 m więcej od rekordu.
Wczorajszy dzień w polskiej i światowej lekkoatletyce rozsławił sport polski. Cały świat dziś mówi o wyniku Wajsówny.
Oby spełniły się marzenia Wajsówny na olimpiadzie w Ameryce.
Sprawozdanie reporterskie z trójmeczu lekkoatletycznego, podczas którego padł rekord podajemy poniżej: W dniu wczorajszym na trójmeczu lekkoatletycznym ŁKS – Kruszeender – Zjednoczone, Wajsówna (Sokół, Pabianice) przy próbie bicia rekordu świata osiągnęła w rzucie dyskiem fantastyczny wynik 39, 76 m, który jest o 14 cm lepszy od oficjalnego rekordu światowego Konopackiej. Należy zaznaczyć, iż w sobotę Wajsówna próbowała pobić rekord Konopackiej na boisku w Pabianicach, jednak próba zakończyła się tego dnia niepomyślnie, gdyż osiągnięty wynik 39, 47 m był o 15 cm gorszy od rekordu (…). (Echo, 9.05.1932)
Wajsówna to fenomen! – wywiad z prezesem ŁOZLA (Łódzki Okręgowy Związek Lekkiej Atletyki)
Rekord świata w rzucie dyskiem został jak wiadomo pobity w Łodzi przez pabianiczankę Jadwigę Wajsównę. W związku z tym, jak zwykle, tak i obecnie, wyłania się kwestia pytania, czy rekord Wajsówny zostanie uznany, czy próba pobicia rekordu odbyła się według obowiązujących przepisów itd.
By uspokoić naszych czytelników zwróciliśmy się do prezesa ŁOZLA prof. Ludwika Szumlewskiego.
- Rekord - informuje mnie pan prezes padł zupełnie przepisowo. Towarzystwo Gimnastyczne Sokół w Pabianicach zgłosiło specjalnie do ŁOZLA próbę bicia rekordu. Na tej podstawie wydelegowaliśmy odpowiednia ilość sędziów związkowych, spisaliśmy obowiązujące protokoły itd. Próba odbyła się w Pabianicach w sobotę - jednak nie powiodła się. TG Sokół zgłosiło ponownie próbę, która wyznaczyliśmy na niedzielę na boisku ŁKS. Tu próba powiodła się i rekord został ustanowiony.
- W jaki sposób próba odbywa się i jakie są przepisy? – pytamy.
- Przepisy PZLA mówią, że każdy rekord światowy kobiecy, musi być zatwierdzony przez Kongres Sportowej Federacji Kobiet. Rekordy mogą być ustanawiane na zawodach ogólnych, międzynarodowych i na specjalnych próbach. Przy próbach bicia rekordów musi być obecnych co najmniej 6 sędziów związkowych, którzy muszą śledzić, czy próba odbywa się przepisowo. Przed zawodami musi być zważony dysk, wymierzone koło opasujące miejsce rzutów, spisany protokół, w którym należy zaznaczyć w jakich warunkach oddawano rzuty (pogoda, wiatr, warunki, stan boiska, itd.). Po każdym rzucie sędziowie mierzą stalową taśmą wynik. Rzutów takich może zawodniczka dokonać 3, przy czym do rekordu zalicza się rzut najlepszy..
- Czy zdaniem pana rekord Wajsówny zostanie zatwierdzony?
- Obaw o to nie mam, gdyż Wajsówna jest obecnie jedyną dyskobolką, której pobicie rekordu przychodzi z łatwością. – Wierzę – kończy prezes ŁOZLA, że Wajsówna na najbliższych zawodach, które odbędą się w niedzielę w Pabianicach ustanowi nowy rekord, pobije swój własny wynik i mimo wielu możliwych a nieprzewidzianych przeciwności rekord będzie uznany. Wajsówna to fenomen – oświadcza nasz interlokutor. (Echo, 10.05.1932)
Jadziu, my chcemy 45 metrów!
Zarząd gniazda sokolego podaje poniższe szczegóły:
Druhna Jadwiga Wajsówna ma lat 19. W Sokole ćwiczy już od ósmego roku życia, przechodząc stopniowo wszystkie szczeble wychowania gimnastycznego, początkowo w młodzieży, a od lat dwóch – jako druhna. Po przebyciu okręgowego kursu przodowników druhna Wajsówna prowadzi samodzielnie drużynę młodzieży żeńskiej.
Ćwiczy stale gimnastykę, jest bardzo dobrą zawodniczką na przyrządach gimnastycznych oraz uprawia wszystkie prawie konkurencje lekkiej atletyki, osiągając niepoślednie wyniki na wszystkich zawodach.
Na zawodach związkowych w Warszawie w roku ubiegłym w pięcioboju, pomimo bardzo silnej konkurencji, zdobyła tylko … pięć pierwszych miejsc, bo więcej zdobyć nie mogła!
W kwietniu br. jako wicemistrzyni Polski w rzutach była kursie przedolimpijskim w Poznaniu, jako kandydatka na olimpiadę. Sumienna pracą nad sobą na kursie dokonała tego, że po powrocie do domu pokusiła się o pobicie dotychczasowego rekordu Polski i świata, należącego dotychczas do Haliny Konopackiej, reprezentantki Polski na Olimpiadzie w Amsterdamie. Pokusiła się i trzykrotnie pobiła dotychczasowy wynik Haliny Konopackiej, ustanawiając nowy rekord w rzucie dyskiem, a mianowicie 40,39 m, czyli lepszy o 7,6 cm od rekordu światowego.
Na zawodach wewnętrznych gniazdowych osiągnęła wynik wprost rewelacyjny, bo wynoszący aż 42,60 m. Wynik ten jednakże nie został zatwierdzony, gdyż na zawodach tych nie było przepisowej liczby sędziów związkowych PZLA. Poza tym na mistrzostwach ŁOZPLA poprawiła rekord okręgu w pchnięciu kulą i do rekordu Polski brakuje jej tylko 20 cm. Również w biegu z płotkami na 80 m zdobyła I miejsce oraz w skoku wzwyż zajęła drugie miejsce za mistrzynią Polski p. Janowską. Na mistrzostwach kobiecych Polski „Jadzia” ustanowiła nowy rekord rzutem 42, 43 m. Jak widać z powyższego, jest ona wszechstronną zawodniczką i śmiało twierdzić można, że druhna J. Wajsówna będzie tą Polką, która na olimpiadzie w Los Angeles, zdobędzie laur olimpijski i wzniesie sztandar Polski na poczesne miejsce, jedno z pierwszych między wielu narodami.
W dniu 14 maja br. zarząd okręgu łódzkiego Sokoła przybył do Pabianic i na boisku gniazda wręczył druhnie J. Wajsównie w upominku od zarządu okręgowego złoty zegarek oraz od członków zarządu neseser i dysk opatrzone odpowiednimi napisami. Obecny przy tym zarząd gniazda „in corpore” oraz druhowie, druhny i młodzież Sokoła wznieśli okrzyk: „Jadzia, my chcemy 45 metrów”.
Mamy niezłomną nadzieję, że druhna Wajsówna w pracy nie ustanie. Usilną zaprawą pod okiem trenera dojdzie do szczytowej formy i na olimpiadzie pokaże światu, co potrafią nasze Polki.
Trener PZLA p. Klumberg przepowiedział już dawno druhnie Wajsównie tak wspaniałe wyniki. Pisze o tym cała prasa krajowa i zagraniczna. (Echo, 26.06.1932)
Proszę daleko rzucić dyskiem – panno Jadziu! Takiej dyskobolki jak Wajsówna nie ma drugiej na świecie.
Dziennikarz sportowy Jan Erdman w jednym ze swych artykułów pisanych w drodze z Warszawy do Ameryki pisze:
Jedzie z nami Wajsówna… Majątek można stracić w poszukiwaniu drugiej takiej niewiasty i samotnym na świecie pozostać. Przecież nawet Konopacka słynna na cały świat „die schoene Polin” pozostała o trzy metry w tyle. 42 m 43 cm nie rzuciła jeszcze dyskiem żadna kobieta. Wieziemy tę sławę w osobnym opakowaniu, w przedziale najbezpieczniejszym, umieszczonym na wszelki wypadek w środku wagonu, pod opieką specjalnej kierowniczki. Na walizkach naszej rekordzistki leży pęk kwiatów, ofiarowany przez Wielbiciela Nieznanego, który w tym wypadku odtworzył wiernie życzenie całej Polski. Na szarfie wiązanki czytamy: - Proszę daleko rzucić dyskiem, Panno Jadziu.
Któż z nas nie powtórzy tego trzykrotnie, z tym samym ogniem, z tym samym zapałem, z tym samym ciepłem, które natchnęło nieznanego miłośnika sportu. (Echo, 5.07.1932)
Wajsówna zawiodła! Upał i trema pokonały pabianiczankę.
Los Angeles, 3 sierpnia. W rzucie dyskiem zakwalifikowane zostały do finału Walasiewiczówna (Polska), Wajsówna (Polska), Hueblein (Niemcy), Scotland (St. Zjed.), Fleischer (Niemcy), Ostborne (St. Zjed.) i Coppeland (St. Zjed.)
Wajsówna zajęła trzecie miejsce w rzucie dyskiem pań po Amerykance Coppeland, która utrzymała swój pierwotny wynik 40 m 85 cm oraz po Amerykance Ostborne, która rzuciła na 40 m 14 cm, bijąc jednak obie Niemki Fleischerównę i Hueblein, oraz Walasiewiczównę.
Rzuty Wajsówny wywołały głębokie rozczarowanie wśród Polonii tłumnie zebranej na zawodach, liczono się bowiem z lepszą formą naszej rekordzistki. Prawdopodobnie przyczyną słabych rzutów był niezwykły upał, jaki panował na stadionie, a poza tym trema, która nie opuszczała Wajsówny, ilekroć miała rzucać w obecności większej ilości widzów.
Tym należy tłumaczyć, że Wajsówna, która już osiągała wyniki ponad 42 metry podczas ostatnich treningów, odbywanych jednak na uboczu, w obecności jedynie grupy znajomych sportowców, straciła odwagę, gdy znalazła się wobec tysięcy widzów, podnieconych zwycięstwem Walasiewiczówny i usiłujących zdopingować ją okrzykami. Zdenerwowanie, które było widoczne na jej twarzy, i niemożliwy upał ponoszą winę jej porażki. (Echo, 3.08.1932)
Niepowodzenie w Los Angeles
Los Angeles, 4 sierpnia. Od chwili porażki Wajsówny, polską drużynę olimpijską zaczyna prześladować pech. Ciekawym jest fakt, że Wajsówna, która podczas oficjalnych rzutów osiągnęła wskutek niezwykłej tremy mizerne wyniki i uległa potem atakowi histerycznego płaczu. W kilka godzin później rzuciła „prywatnie” znowu ponad 42 metry. Okazuje się, jak olbrzymi wpływ na kondycję zawodnika ma jego trening duchowy i siła woli. Gdyby Wajsównę przyzwyczajoną do ciszy i spokoju małego miasta rodzinnego, trenowano w obecności licznych widzów, nie byłoby doszło do przykrego zawodu, jaki sprawiła sobie, jak i swoim rodakom. (Echo, 4.08.1932)
Szczegóły porażki Wajsówny
Wajsówna jechała na Igrzyska jako nasza największa po Kusocińskim nadzieja. Dla Kusocińskiego baliśmy się Finów, ona przewyższała rywalki o 2 metry. Podróż morską przeszła znakomicie, na ostatnim treningu miała 42 metry.
I w rezultacie – klęska!
Złożyły się na to dwie rzeczy. Tylko jedna zależała od Wajsówny, druga była od niej niezależna.
Wajsówna po raz pierwszy startowała na wielkich zawodach, w obliczu 40 tys. widzów, dźwigając na swych młodziutkich barkach ciężar odpowiedzialności za honor sportowy wielkiego narodu. Nie dziwmy się jej, że miała wielką tremę! Rzucała gorzej niż zwykle. Ale nie tak źle, jak wynika z suchych cyfr.
Bowiem była jeszcze druga przyczyna niepowodzenia. Rzucano dyskiem amerykańskim – grubym i małym, nieco odmiennego kształtu.
Amerykanki były do niego przyzwyczajone i osiągnęły swoje normalne wyniki. Europejki nigdy takich dysków w ręku nie miały, nic więc dziwnego, że rzucały poniżej normy. Fleischer rzucała o 4 metry a Haublein o 6 metrów gorzej niż zwykle. Inne zawodniczki to samo. Wajsówna więc nie była wyjątkiem, padła ofiarą triku Amerykanów, którzy nie zaniedbują żadnych, nawet wątpliwych metod, by przysporzyć sobie laurów.
Padły ofiarą razem z nią i pozostałe współzawodniczki, nie Amerykanki. Wajsówna pokazała, że jest od nich lepszą i ze w normalnych warunkach byłaby lepszą również od Amerykanek.
Inna sprawa, że kierownictwo powinno było okazać tyle przezorności, by dano jej amerykański dysk do ręki wcześniej niż na stadionie w dniu konkursu. Zresztą – kiedy kierownictwo (jak w 1926 r, w Göteborgu nie bierze ze sobą własnych dysków – jest źle, kiedy zaś nie daje dysku miejscowego – też źle). (Echo, 5.08.1932)
Wajsówna wierna śliwkom
Los Angeles. Nasza młodziutka Wajsówna swym niezmiennie wesołym humorem zdobyła sympatię wszystkich zawodniczek. Charakterystyczne, że Wajsówna „interesuje się” jedynie owocami, które dojrzewają w Polsce. Krzywi się na ananasy, nie cierpi melonów, nie patrzy na banany. Hołduje śliwkom, którym jest wyłącznie wierna. (Echo, 12.08.1932)
41 metrów 20 centymetrów rzuciła Wajsówna w Chicago
Chicago, 20 sierpień. Zawody lekkoatletyczne, jakie się tu odbyły z udziałem olimpijczyków 17 państw, przyniosły wielki triumf zawodnikom polskim.
W rzucie dyskiem pierwsze miejsce zajęła Wajsówna, bijąc na głowę rekordzistkę olimpiady, Amerykankę Coppland, mając rzut 41 m 20 cm (dokładnie 137 stóp i trzy czwarte cala). (Echo, 20.08.1932)
Wajsówna najmilsza dyskobolka. Poszła Jadwiga na dancing …
Oficjalna część powitania naszej kochanej gromadki, przybyłej z międzynarodowego turnieju w Los Angeles skończyła się skromnym śniadaniem na tarasie restauracyjnym dworca kolejowego. Nakrochmalony nastrój oficjalności ustąpił miejsca serdecznej rozlewności, a kuszące tanga i oberki, wygrywane przez niezmordowaną orkiestrę Marynarki Wojennej wywabiły nawet kilka par na kamienne flizy terasy. Wyrywano sobie z rąk do rąk – kogóż by, jak nie ulubienicę … Jadzię Wajsównę, która ogólną sympatią i uwielbieniem dzieli się tylko ze skromnym i cichym, bo jeszcze wyczerpanym po morskim „Rigoletto”, Kusocińskim ogólnie, zdrobniale i w skrócie „Kusym” zwanym. (…)
Życząc szczęśliwej podróży cierpliwej ofierze mojej dziennikarskiej ciekawości pożegnałem go, aby zdobyć jeszcze autograf naszych dwojga ulubieńców - Jadwisi i „Kusego”, do których tylko z trudem można się było dopchać. (Echo, 18.09.1932)
Pabianice entuzjastycznie powitały Wajsównę. Złota plakietka od „Sokoła”
Pabianice, 12 września. Wczoraj odbyła się w Pabianicach uroczystość na cześć przybyłej z Ameryki najlepszej dyskobolki świata, triumfatorki z Chicago, pabianiczanki Jadwigi Wajsówny, która onegdaj powróciła do rodzinnego miasta.
Wczorajsza manifestacja na jej cześć miała przebieg niezwykle podniosły. Przez miasto ruszył pochód z orkiestrą na czele, który udał się pod mieszkanie mistrzyni przy ul. Kilińskiego, gdzie Wajsówna wsiadła do pięknie udekorowanego kwiatami samochodu. Następnie pochód z Wajsówną pośrodku przeszedł głównymi ulicami miasta, kierując się na boisko „Sokoła”. W czasie przemarszu ulice były przepełnione publicznością, która zgotowała sympatycznej mistrzyni spontaniczna owację. Wieczorem odbyła się w lokalu „Sokoła” uroczystość wewnątrzklubowa, w czasie której wręczono Wajsównie pamiątkową plakietkę złotą. (Echo, 12.09.1932)
Jadwiga Wajsówna i kompania braci
Gazeta Polska - nr 198/ 1934 - zamieściła rozmowę z Jadwigą Wajsówną, która opowiada o swoich sympatiach politycznych.
Jadwiga Wajsówna … któżby w Polsce nie znał to nazwisko, które roznosi sławę Polski wśród sportowców całego świata. Otóż Jadzia Wajsówna z Pabianic znowu w ostatnich tygodniach odniosła szereg triumfów w zawodach lekkoatletycznych o charakterze międzynarodowym. Między innymi wystąpiła ona także w Poznaniu, gdzie Polki odniosły zwycięstwo nad Japonkami.
Do Poznania wróciła Jadzia Wajsówna z Londynu i Brukseli. Nasza jednak rekordzistka w rzucie dyskiem nie chce w Poznaniu startować. Stwarza to przykrą sytuację dla organizatorów. Publiczność bowiem poznańska chce koniecznie widzieć Jadzię, która w stolicy Wielkopolski cieszy się wielką popularnością. Dzięki interwencji młodych działaczy ze Stronnictwa Narodowego Jadzia wzięła udział w zawodach.
Dlaczego Wajsówna nie chciała startować, o tym dowiadujemy się z rozmowy jej z redaktorem narodowego „Orędownika”, który ją na łamach swojego pisma powtórzył w następujących słowach: „Jadwiga Wajsówna – przez sportowców znana i lubiana powszechnie jako „nasza Jadzia” – sprawiła nam onegdaj kłopot. Przyszła w mundurze takim samym jaki noszą jej czterej bracia: Ludwik, Zygmunt, Jaś i Józef, w mundurze Młodych Stronnictwa Narodowego, ozdobionym „mieczykiem Chrobrego”.
- Panie redaktorze, ja nie mogę jutro startować! – woła, ledwie się z nami przywitawszy. – Wczoraj była u mnie delegacja POZL’a, nalegała na mnie, prosiła, ale ja nie mogę… Pan wie, mój brat …
I zaczęła się opowieść bardzo smutna. Wysłuchałem jej w skupieniu. Nie mogę, niestety na łamach pisma powtórzyć, com słyszał, ze względów, które każdy czytelnik zrozumie.
- A jednak Pani powinna jutro startować. Stanowczo. Toć to zawody międzypaństwowe Polska-Japonia. Toć to znów sprawa polska…
W sukurs przychodzą mi za chwilę kierownicy poznańskiego Ruchu Młodych, którzy w międzyczasie gdzieś dowiedzieli się o tym, że p. Wajsówna nie chce brać udziału w zawodach Polska-Japonia. Po dłuższej rozmowie i wyczerpaniu całego arsenału argumentów p. Wajsówna decyduje się z widoczną ulgą: - A więc jednak startuje. Przekonaliście mnie, koledzy. Teraz rozpoczyna się już swobodna wymiana myśli. Panna Jadzia mówi o sporcie, o swoich wyjazdach zagranicę, o polityce.
- U nas w Pabianicach – mówi z dumą p. Wajsówna – jest coraz lepiej. Narodowcy górą. Pamiętam, w r. 1931 i 32 jeszcze Obóz narodowy liczył coś 30 do 40 członków. Potem, kiedy przyjechał z Warszawy brat, kiedy Młodzi zabrali się do uświadamiania społeczeństwa, placówki Młodych rosły w siłę z dnia na dzień. Teraz jest w placówkach Młodych Stronnictwa Narodowego około 730 członków. Kieruje nimi kolega Kuśmider.
- Pani, widać, interesuje się bardzo życiem politycznym? Wolno zapytać, co na to wpłynęło?
- Mamusia, ojciec, bracia. W ogóle taka się urodziłam, a nie inna. Mam to we krwi.
Notujemy uwagi naszej rozmówczyni, wypowiadane z wielką siła przekonania.
- Ale chyba Ludek wróci niedługo z tej Berezy, jak Pan redaktor sądzi? To już przecież blisko dwa miesiące …
- Nie wiem, panno Jadziu.”
W pierwszym numerze Sztubaka z 1932 roku ukazała się rozmowa z mistrzynią świata. Oryginalny wywiad z Jadwigą Wajsówną przeprowadził gimnazjalista Tadeusz Pniewski.
Iście dziennikarskich trzeba było przygód, by móc rozmawiać osobiście z Wajsówną, startującą na zawodach lekkoatletycznych Kalisz-Pabianice na stadionie kaliskim.
Miałem w kieszeni 30 gr i rozmyślałem nad sposobem dostania się na boisko, gdzie otoczona rajem wielbicieli, rozsyłała na wszystkie strony swe słoneczne uśmiechy niezwykle sympatyczna Jadwiga Wajsówna, chluba naszego sportu.
Cóż mogłem zdziałać z moimi 30 groszami?
Przede wszystkim zakupiłem za nie jeden bilet wejściowy. Jak tu teraz dostać się do trybuny?
Ale od czego głowa na karku! … Dobrze mi znajomy zawodnik wprowadza mnie tam „na słonia” i wkrótce znajduje się na boisku.
No! Co gorsze minęło!
Na moją prośbę p. prof. Baworowski przedstawia mnie Wajsównie jako redaktora „Sztubaka”.
Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, ze mistrzyni świata nie był obcy Sztubak!
- Wpadł mi kiedyś do ręki jeden egzemplarz w Pabianicach, w tamtejszym gimnazjum – ze śmiechem trzepiotała, widząc moje zdziwienie.
- Pozwoli Pani, ze ośmielę się niepokoić Ją kilku pytaniami?
- Ależ proszę bardzo, z przyjemnością! – uśmiechnęła się zachęcająco nasza mistrzyni.
- Przede wszystkim jak się Pani podoba Kalisz?
- W Kaliszu jestem po raz pierwszy i musze przyznać, że miasto jest bardzo ładne, nie mówiąc już o parku, którym jestem wprost zachwycona. Dużo zresztą już o nim słyszałam. No! Ale stadionem może się Kalisz naprawdę poszczycić. Co prawda rzutnia jest dość marna, ale na ogol spodziewałam się w Kaliszu zobaczyć takiego stadionu.
- Bardzo mi to pochlebia, a jak Pani znajduje kaliskich zawodników?
- Owszem bardzo sympatyczni i odznaczają się wysoka klasa sportową, no i ambicją..
- Pozwolę sobie zauważyć, ze poważny procent między nimi stanowią sztubacy, np. ten, który obecnie robi pierwsze miejsce w skoku w dal, no i wielu innych..
- Wie pan, ze zaraz na początku zauważyłam, że to są pewnie sztubacy (uczniowie), oni są wszędzie wyróżniają się swoim złotym humorem, wszędzie wnoszą prawdziwą, beztroską wesołość i pogodny, swobodny nastrój.
Muszę przyznać, że bardzo lubię społeczeństwo uczniowskie, a w Pabianicach często bywałam na sztubackich zabawach i wieczorkach, gdzie bawiłam się świetnie.
- Rozpływam się z radości i wobec tego … ośmielę się zadać jeszcze jedno niedyskretne pytanie: Jak długo Pani uprawia sport?
- Ni mniej, ni więcej tylko cztery lata, stara już ze mnie panna …
- No! Tego nie widzę, a … wolno wiedzieć jakie wrażenie odniosła Pani z Ameryki?
- Na ogół niekorzystne. Ameryka – to bardzo szary, jednostajny i monotonny, jak tamtejsze budowle, kraj. Podobała mi się jedynie Kalifornia.
- Zawodniczki do skoku wzwyż na start! – rozległ się tubalny głos sędziego i sympatyczna p. Jadzia rzuciwszy mi spod rzęs roześmiane spojrzenie, furknęła w stronę skoczni.
- Przepraszam za chwilę, porozmawiamy jeszcze! – wykrzyknęła i wkrótce lekko i zręcznie przeszła ponad poprzeczką i, jak zwykle roześmiana zbliżyła się do mnie, z czego ja nie omieszkałem natychmiast skorzystać.
- Czy mógłbym prosić p. Jadzię o autograf dla Sztubaka ?
- Z przyjemnością – odparła wesoło milutka Jadzia i szybko nakreśliła kilka słów na przygotowanym przeze mnie papierze.
- Bardzo dziękuję i rozmowę naszą postaram się możliwie jak najwierniej oddać na łamach Sztubaka.
- Dobrze – tylko żebyście nie nabujali, podam wam swój adres i musicie mi przysłać ten numer Sztubaka.
- Z dzika rozkoszą! … Jeszcze chwileczkę, pani Jadziu, czy zrobi mi Pani tę przyjemność i pozwoli się ze mną i z mym przyjacielem „pśtryknać”? Obiektyw już czekał. Lecz obiektyw nie czekał na odpowiedź, bo w tej samej chwili rozległ się trzask aparatu i wywiad nasz uwiecznił się na kliszy fotograficznej.
- Żegnam, życzę nowych laurów na przyszłej olimpiadzie i bardzo, bardzo dziękuję za rozmowę i autograf.
- Do widzenia i proszę za pośrednictwem Sztubaka przesłać serdeczne pozdrowienia ode mnie
Jadwiga Wajs-Marcinkiewicz jest autorką wspomnień „W ślady Konopackiej” , które ukazały się w publikacji „Poczet polskich olimpijczyków 1924-1984”, zeszyt 1, 1984.
Zdawaliśmy sobie doskonale sprawę, że na igrzyska olimpijskie do Los Angeles w 1932 roku pojedzie jedynie niewielka, ściśle wybrana grupka polskich sportowców. Wyprawa za ocean była przedsięwzięciem niesłychanie kosztownym i choć amerykańska Polonia wyraziła chęć pokrycia kosztów utrzymania całej naszej ekipy na terenie USA, w Gdyni na pokład statku „Pułaski”, który miał nas zawieźć do Kalifornii, wsiadło tylko kilkunastu wybrańców losu.
Cała drużyna składała się z dwudziestu reprezentantów – lekkoatletów, szermierzy i wioślarzy – resztę stanowiło kierownictwo, trenerzy, dziennikarze. Nie było wśród nas Janusza Kusocińskiego, który nieco wcześniej wyjechał na kontynent amerykański. Kiedy pewnego lipcowego dnia „Pułaski” odbijał od nabrzeża żegnany przez nieprzebrane tłumy, miałam wrażenie, że wszystko jest snem.
Moje pierwsze kontakty sportowe sięgają dzieciństwa. Oto młodzieńcze marzenia: sport, sława, popularność. Ale zanim to wszystko zaczęłam pojmować serio, myślałam raczej o zabawie, przygodzie. Istotne zmiany przyniósł dopiero rok 1928.
Był to rok igrzysk w Amsterdamie i głośnego sukcesu pani Haliny Konopackiej. Wówczas po raz pierwszy w olimpijskiej rywalizacji przypadł Polsce zloty medal, wsparty dodatkowo rekordem świata. Nie muszę dokładniej opisywać wielkiej radości, jaką wywołało w całym kraju zwycięstwo naszej dyskobolki. Entuzjazm był tak powszechny, iż nabrał rozmiarów prawie ogólnonarodowego święta. Dnia, w którym zdarzył się ów sukces – nie zapomnę nigdy. Siedzieliśmy w ogrodzie mojej babci, grupka młodych zapaleńców, kilku z nas uprawiało gimnastykę w pabianickim Sokole. Panowała absolutna cisza, z zapartym tchem oczekiwaliśmy na słowa brata, który – mając słuchawki radia detektorowego na uszach – odbierał relację z Holandii. W pewnym momencie krzyknął: „Mamy złoty medal! Halina Konopacka! Rekord świata!” Zamilkliśmy na sekundę jeszcze bardziej, a potem nastąpił wybuch radości. Była to tak niezwykła chwila, iż wydawało się, że wyrosły nam skrzydła. Ale zaraz rozległ się gromki śmiech. Z mojego powodu. Podekscytowana, jakby niesiona fala entuzjazmu, wypaliłam: „Za cztery lata, do Los Angeles, ja pojadę!” Miałam szesnaście lat, nie wiedziałam jeszcze, w jakiej dyscyplinie zaszokuję Amerykę, ale to co robiła pani Halina podobało mi się najbardziej. Więc rzut dyskiem – miłość od pierwszego wejrzenia.
Właściwie o wyborze tej konkurencji zdecydował w dużym stopniu przypadek. Brat mój, sam sportowiec – piłkarz, obserwując pewnego dnia na jednym z pabianickich boisk trening lekkoatletek, stwierdził, że zaprowadzi tam swoją siostrę, która „?pokaże, jak się rzuca dyskiem”. Nie mogę powiedzieć, żebym była zachwycona takim postanowieniem, jako ze wówczas miałam o tym wszystkim, a zwłaszcza o samej technice, bardzo mgliste wyobrażenie. Do próby jednakże doszło i wypadła ona dla mnie, o dziwo, dość pomyślnie.
Treningi rozpoczęłam pod kierunkiem pana Władysława Marciniaka. Trudno wyobrazić sobie lepszego instruktora. Jego troskliwość, zapał, a przy tym niespotykane umiłowanie sportu dopingowały mnie do pracy. Pan Władysław nie żałował żadnej wolnej chwili na poradę, udzielenie jakiejś wskazówki, przekazanie nowej dla mnie tajemnicy. „Osiągnięcie dobrego wyniku, to nasz wspólny cel, naczelny cel, który zależy od nas i naszej pracy”. Długoletnia, niepisana umowa, przestrzegana z całą konsekwencją. Był też warunek postawiony przez matkę, abym pamiętała o nauce.
Moja działalność sportowa w tym czasie była bardzo utrudniona. Pierwszy oficjalny start odbył się w tajemnicy przed … władzami szkolnymi. Młodego czytelnika zapewniam, że w tym co mówię nie ma ani słowa przesady, ani zamiaru lansowania taniej sensacji. Przepisy szkolne przed wojną nie pozwalały na przynależność do klubu, dodatkowe odium spadało na dziewczęta. Startowało się więc pod … pseudonimami! Jakby na przekór postępy w rzucie dyskiem przychodziły mi wprost od niechcenia. Start pierwszy – 27 m, następny, po dwutygodniowym treningu 32 m. Biegałam, skakałam wzwyż, ćwiczyłam gimnastykę, osiągając niezłe wyniki, ale widać los darzył mnie wyjątkową łaską.
Są w życiu człowieka ważne i mniej ważne epizody, ten istotny, o którym teraz powiem, przybliżył się nagle, spadł jak grom z jasnego nieba. Byłam cała przepełniona myślą o olimpiadzie, ale głośno o niej nie mówiłam. Za to jak wzięłam się do roboty! Po ukończeniu w 1931 roku szkoły w Łodzi miałam dużo czasu na trening. W domu byłam gościem, zresztą spotykały mnie tam docinki. Mama czasami żartowała: „ Jadziu, olimpiada – fiut”, pokazując gestem, jak nierealne są moje marzenia. Ileż to razy chowałam się w jakimś kąciku i popłakiwałam, chociaż z drugiej strony uwagi matki czyniły mnie twardą i uparcie dążącą do celu sportsmenką. Wróćmy do przerwanego wątku i zasadniczej sprawy, chyba przełomowej. Któregoś dnia trener, nie ustalając niczego ze mną, ogłosił próbę bicia rekordu świata. Przychodzę na boisko jak zwykle i nie dowierzam oczom – działacze, fotoreporterzy, tłum wokół rzutni. Dowiedziałam się o wszystkim. Rekord świata? Rzucić dalej niż Halina Konopacka? Przestraszyłam się samej siebie, ale kiedy stanęłam w kole i machnęłam zaledwie 16 cm gorzej od światowego rekordu, nabrałam odwagi i pewności. Ktoś tam napisał „rewelacyjny wynik” z wykrzyknikiem. Boże, jak czas zmienia wartości, dzisiaj współczesne mistrzynie rzucają prawie dwa razy dalej!
Zabawa się skończyła. Opracowaliśmy z trenerem plan przygotowań. Z chwilą nadejścia slot i szarug, które wykluczały zajęcia na boisku, włączyliśmy do treningów ćwiczenia w sali. Ale sala, nawet zimą nie mogła zastąpić wolnej przestrzeni – rzucałam na zamarzniętym boisku, dyski ginęły pod śniegiem; działo się tak dlatego, ponieważ nie mogłam „wyjść z wprawy”.
Początek 1932 roku był spełnieniem moich marzeń. Był wreszcie upragniony wynik, stałe miejsce w reprezentacji, wyjazd wreszcie na igrzyska… Powoli oddalała się Gdynia – wchodziliśmy na pełne morze, a ja stałam wciąż na pokładzie, rozmyślając o zmienności losów człowieka.
Byłam w lepszej sytuacji od niektórych moich koleżanek i kolegów, gdyż nie potrzebowałam się martwić do końca pytaniem – pojadę czy nie pojadę. Już w maju 1932 roku, na trójmeczu lekkoatletycznym w Łodzi ŁKS – Krusche-Ender – Zjednoczeni, pobiłam wynikiem 42 m dotychczasowy rekord świata w dysku Haliny Konopackiej. Miałam więc pierwszorzędną wizytówkę i jechałam do Nowego Świata w glorii łódzkiego rezultatu, który stawiał mnie w rzędzie najpoważniejszych kandydatek do złotego olimpijskiego medalu.
Płynęliśmy pełnych 12 dni, zanim dotarliśmy do Nowego Jorku. Dla mnie podróż była wielkim i przyjemnym przeżyciem, ale niektórzy, specjalnie uczuleni na morską chorobę, przechodzili prawdziwe tortury. Najgorzej ucierpiał z całej drużyny olbrzymi Heliasz, który leżał bez przerwy w swojej kabinie, nic nie mógł jeść i schudł przez ten czas przeszło 12 kg. Ja zaś wykorzystywałam bez skrupułów tę sytuację i będąc wielką amatorka słodyczy, zjadałam za swoich kolegów po 2-3 dodatkowe desery.
Dla mnie, 20-letniej dziewczyny, mieszkanki małego miasta, ta wspaniała, egzotyczna podroż morska obfitowała w ciągle zaskakujące doznania. Chłonęłam wszystko ze zdumieniem. Cudownie opisała to płynąca z nami „Pułaskim” dziennikarka z Warszawy pani Kazimiera Muszalówna w książce „Pod olimpijskim sztandarem”. Przytoczę jedną scenkę:
„Którejś nocy, kiedy mgła była szczególnie gęsta, a kapitan naszego okrętu od trzydziestu sześciu godzin nie opuszczał swego kapitańskiego mostku, wpatrzony w watę mgły, po cichu wtargnęli olimpijczycy na ten posterunek kapitańskiej warty. Wpięli oczy w szlak przed dziobem okrętu leżący. Nie było go wcale. Mleczna, wilgotna masa mgły nie ustępowała przed wzrokiem. Jadzia Wajsówna spytała niespokojnie:
- panie kapitanie, czy pan co widzi?
Kapitan naszego okrętu swoim morskim obyczajem daje odpowiedzi najkrótsze. Więc i tym razem pada jedno tylko słowo:
- Widzę…
- CO pan widzi? – pyta zdumiona Jadzia.
- Okręt …
Kapitan żartuje – pomyślała Jadzia, ale kapitan wcale się nie uśmiechał, tylko oczami wpatrywał się przed siebie we mgłę, jakby w tej mgle naprawdę widział szlak naszego okrętu.
Więc jeszcze Jadzia próbowała pytać dalej. Powiedziała:
- panie kapitanie, spotykamy górę lodową?
- Może … Ale wie pani, jakiś okręt wpadł niedawno na taką górę z lodu.
- I co się stało? – pyta zaciekawiony wioślarz Mikołajczyk.
- Nic – odpowiada spokojnie kapitan.
- Nic? Jak to nic?
- No nic – rzuca kapitan . – Tylko wszyscy potonęli”.
Na szczęście, nie spotkaliśmy lodowej góry na oceanie, ominęliśmy też wszystkie burze. Po paru dniach mgły pierzchły. Ostatnie trzy dni podróży odbyliśmy w pogodzie wręcz fantastycznej.
W brooklyńskim porcie oczekiwali nas przedstawiciele amerykańskiej Polonii, którzy od tej pory pelnili honory gospodarzy domu. Przez cały czas pobytu w USA byliśmy otoczeni niezwykle serdeczną i troskoliwą opieką ze strony naszych rodaków. Przyznam szczerze, iż nie liczyliśmy na tak gorace przyjęcie i dlatego też tym bardziej chcieliśmy dobrze wypaść na igrzyskach, aby w ten sposób, choć częściowo, odwdzięczyć się amerykańskim Polakom za ich serce.
Po przyjeździe do Los Angeles zamieszkaliśmy w supernowoczesnym, dwudziestopiętrowym Chapman Park Hotel. Zetknięcie z amerykańską rzeczywistością zupełnie mnie oszołomiło. Ale nie drapacze chmur, jak to zwykle bywa, wywarły na mnie największe wrażenie. Te potworne kolosy z kamienia, betonu i stali działały przygnębiająco. Człowiek czuł się pośród nich maleńki i zagubiony. Najwięcej byłam zaszokowana wieloma technicznymi innowacjami, które znakomicie ułatwiały kobietom ich gospodarskie obowiązki. Wspaniale, nowoczesne, na pół zautomatyzowane kuchnie, wiele mechanicznych przyrządów zastępujących prace rąk – to były dla mnie zupełnie nowy świat.
Również Los Angeles, a zwłaszcza jego podmiejskie dzielnice, mogły przyprawić o zawrót głowy. Piękne, kolorowe domki, tonące w morzu zieleni, wokół nich prywatne baseny kąpielowe i korty tenisowe.
Jednakże mimo tych wszystkich wspaniałości, szalone tempo amerykańskiego życia, ciągły stan napięcia nerwowego, w jakim żyją tutaj ludzie, wyraźnie mi nie odpowiadał. Kilkakrotnie miałam propozycję osiedlenia się za granicą, ale nigdy z niej nie skorzystałam, gdyż najlepiej czuję się u siebie w domu, w rodzinnych Pabianicach.
Niezapomniany bieg Kusego na 10 km w pierwszym dniu igrzysk porwał 60-tysięczną widownię. Po sukcesie Janusza, cala nasza ekipa stała się bardzo popularna wśród olimpijskich barci, a gospodarze, którzy początkowo nie odróżniali nas od reprezentantów Austrii i kanady, ponieważ mieliśmy identyczne biało-niebieskie stroje, widząc na którymkolwiek kostiumie napis „Poland” kiwali z uznaniem głowami.
Wreszcie nadszedł dla mnie dzień wielkiej próby. I tutaj organizatorzy zgotowali olbrzymie zaskoczenie: przygotowali zawodniczkom tzw. fińskie dyski, o charakterystycznych grubych kantach. W życiu nimi nie rzucałam, a ponieważ mam stosunkowo małą dłoń i krótkie palce, niezbyt dobrze radziłam sobie z uchwytem. To zdarzenie bardzo mnie zdeprymowało, choć pomimo wielkich upałów, jakie panowały, czułam się świetnie. Uzyskałam w finale 38,74 m, co jak się później okazało, wystarczyło tylko do zajęcia trzeciego miejsca. Wyprzedziły mnie dwie najgroźniejsze rywalki, Amerykanki – Copeland (40,58 m) i Osburn (40, 12 m).
Copeland nota bene z pochodzenia Polka, obdarzona niezwykłą fizyczną siłą, zdobyła złoty medal rzutem z podejścia, bez obrotu! Moja forma przyszła, niestety, o dwa tygodnie za późno. Na mityngu lekkoatletycznym w Chicago, który był jakby poprawką do igrzysk, wygrałam dysk, osiągając ponad 41 m, a więc lepiej od olimpijskiego rekordu Copeland!
W tej wyprawie za ocean, tak niezwykłej, od której datuje się mój wielki międzynarodowy szlak sportowej przygody, mieszały się przeróżne wątki; na chwilę zatrzymam się przy tych spoza stadionu i bardzo pamiętnych.
Amerykanie, naród biznesmenów, bardzo cenią sobie reklamę i dlatego też wielcy hollywoodzcy producenci filmowi nie zmarnowali okazji, aby zaprezentować nam swoje królestwo. Byłam i ja na kilku oficjalnych bankietach z udziałem największych w tamtych latach sław srebrnego ekranu. Zaskoczenie było całkowite. Oto piękna, najbardziej wówczas popularna i zawsze młodziutka na filmach, Mary Pickford okazała się w rzeczywistości starzejącą się, 50-letnią kobietą. Również inne bożyszcze tłumów, specjalista od westernów, niepokonany kowboj Tom Mix, był w życiu prywatnym mocno już podtatusiały.
Hollywood czyni imponujące wrażenie. Tysiące wykonanych z niezwykłą starannością i realizmem dekoracji, których się nie rozbiera, sprawia wrażenie miasta w mieście. Widziałam jak kręcono jedną ze scen do filmu „Dzwonnik z Notre-Dame”. Wówczas przekonałem się, że zawód aktora filmowego to nie tylko sława i pieniądze, ale też ciężka, niewdzięczna praca. Reżyser był ciągle niezadowolony i ten sam maleńki epizodzik kazał powtarzać dwadzieścia kilka razy z rzędu!
Dla dopełnienia turystycznych wrażeń przemili opiekunowie z amerykańskiej Polonii zawieźli nas samochodem do Mexico City. Tutaj wydarzyła się przygoda, która na długo utkwiła w mojej pamięci. Oto aby poznać prawdziwy meksykański folklor, wybraliśmy się do jakiejś podrzędnej knajpki na przedmieściu. W oparach tytoniowego dymu siedziało przy jednym ze stolików kilku typowych, zabójczo przystojnych caballeros. Gdy orkiestra zaczęła grać, jeden z nich podszedł i zaprosił mnie do tańca. Odmówiłam, ponieważ czułam się trochę zmęczona. Wówczas krewki Meksykanin chwycił mnie za rękę i usiłował siłą wyciągnąć na parkiet. Zaczęliśmy się szamotać. Wreszcie niefortunny tancerz zrezygnował ze swoich zamiarów.
Nasz kierownik, chcąc załagodzić zajście, przeprosił ich w moim imieniu. Ale mściwym i dumnym synom Meksyku takie przeprosiny nie wystarczyły. Oświadczyli, iż według obowiązujących tutaj zwyczajów żadna kobieta nie ma prawa odmówić proszącemu do tańca i zniewaga, jaka spotkała ich kolegę, wymaga … krwi. Myślałam początkowo, że to tylko czcze pogróżki, ale gdzie tam! W drodze powrotnej, aż do amerykańskiej granicy ścigali nas samochodem obrażeni caballeros, którzy, jak można było wywnioskować z ich okrzyków, całą swą złość usiłowali wyładować na Kusym, ponieważ zatańczyłam z nim jedno tango. Przed zemstą krewkich południowców uratował nas graniczny szlaban…
Warto chyba przytoczyć jako ciekawostkę jeszcze pewne zdarzenie, które nas spotkało na amerykańskiej ziemi. Otóż po naszych olimpijskich sukcesach jeden z kalifornijskich menadżerów zaproponował mnie i Kusemu przejście na zawodowstwo. Za podpisanie dwuletniego kontraktu oferował po 50 tysięcy dolarów! Nie skorzystaliśmy jednak z tej propozycji.
Moje sportowe doznania nie kończą się na igrzyskach w Los Angeles. Startowałam na olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku, gdzie zdobyłam srebrny medal. Wystąpiłam w 1948 roku na Igrzyskach w Londynie, zajmując w trzecim i ostatnim starcie olimpijskim czwarte miejsce. Biłam rekordy świata w dysku. Odnosiłam setki zwycięstw na przeróżnych stadionach, nie ograniczając się tylko do jednej konkurencji, uprawiałam bowiem z niezłym skutkiem gimnastykę, pchnięcie kulą, rzut oszczepem, skok wzwyż i bieg przez plotki. Byłam dwukrotną laureatką Wielkiej Honorowej Nagrody Sportowej, otrzymując ją w rezultacie na własność. Trwałam na posterunku do 1957 roku i wtedy, gdy miałam 45 lat a młodzież stawała się ode mnie lepsza, postanowiłam oddać pole innym. Miłość do sportu jednak pozostała, tym razem ja udzielałam porad jako trenerka i jeśli pomogłam komuś w znalezieniu właściwej drogi, to mogę mówić o wielkim także i własnym szczęściu.
Zapalenie olimpijskiego znicza. Czy można tego nie pamiętać? Chwila wzruszająca. Chwila niepowtarzalna. Stadion wypełniony dziesiątkami tysięcy ludzi, wokół absolutna cisza. I nagle strzela w górę szeroki słup ognia – rywalizacja rozpoczęta. Boisko wypełnia ogromna wielobarwna, różnojęzyczna mozaika zawodników. To ci najlepsi z najlepszych mierzą się w walce o tytuł mistrza na olimpiadzie, a wszystko wyrasta z tradycji wieków…
Przeżyłam to właśnie na igrzyskach. Stałam w ciżbie, mała jakaś, zagubiona, ściśnięte gardło, oczy pełne łez. Spojrzałam ukradkiem na bliskie twarze; każda inna, ale każda z tym wyrazem pięknego wzruszenia.
Niewiele jest na świecie wydarzeń, wokół których skupiałoby się zainteresowanie tylu ludzi. Należałoby sobie życzyć, aby uczucia, które opanowują ludzkość w czasie olimpiady, nie mijały z chwilą zakończenia zawodów, lecz idea czynnej walki, fair play, zapanowała także w innych dziedzinach życia i twórczości. Brzmi to może zbyt patetycznie? Ale tak myślę i czuję.
***
W 2014 roku powstał amatorski film o Wajsównie.
Ireneusz Jarzyński, pasjonat lokalnej historii, nakręcił film. Jego bohaterką jest Jadwiga Wajsówna, mistrzyni olimpijska z Pabianic. Pomysł narodził się rok temu, ale wyszukiwanie dokumentów zajęło dużo czasu. Jarzyński na co dzień jest urzędnikiem, więc film robił po godzinach pracy. Najpierw zbierał materiały w naszym muzeum oraz w Muzeum Sportu i Turystyki. Szukał w Łodzi i Warszawie. Później odnalazł rodzinę i znajomych Wajsówny. Wtedy jego zbiór wzbogacił się o prywatne zdjęcia z życia mistrzyni olimpijskiej.
- To są unikalne rzeczy, pamiątki. Dzięki temu mogłem stworzyć coś bardzo ciekawego. Być może te archiwalia nigdy nie ujrzałyby światła dziennego – mówi pan Ireneusz. W filmie są fragmenty wywiadów, które przeprowadził z ludźmi, którzy znali i do dziś chętnie wspominają panią Jadwigę.
- Nie udało mi się wszystkiego zamieścić, bo taki film ma ograniczenia czasowe – zastrzega. – Ale to co opowiadali mi znajomi Wajsówny, wykorzystałem na różne sposoby.
Jarzyński rozmawiał z Natalią Klimczak, która trenowała gimnastykę w pabianickim „Sokole” razem z bohaterką filmu. Dziś ma 102 lata.
- Opowiadała mi o tym, jak odbierała zdobycie przez Wajsównę medali olimpijskich – zdradza.
W filmie występują dwie synowe: Wiesława Grętkiewicz i Maria Grętkiewicz. Jedna z nich była również jej wychowanką i trenowała pod okiem olimpijki we Włókniarzu.
Mówią, że była porywcza i stanowcza. Nie obawiała się niczego, szła do przodu z podniesioną głową. Jedynym tematem, na który można z nią było rozmawiać, był sport. Godzinami opowiadała o olimpiadach i swoich sukcesach.
Jadwiga Wajsówna lubiła dziennikarzy i chętnie udzielała wywiadów dla prasy i telewizji. Dzięki temu zachowało się sporo artykułów. Jeden z fanów olimpijki gromadził w albumie wszystkie informacje, jakie się na jej temat pojawiały. Po latach przekazał ten album rodzinie.
- To doskonałe źródło wiedzy – mówi Jarzyński. – Rodzina Wajsówny dokleja tam kolejne wycinki z gazet.
Biografia olimpijki prezentuje nie tylko sportowe sukcesy, ale również jej późniejszą działalność. Zaczynała jako gimnastyczka. Dopiero później wybrała lekkoatletykę . Swoją karierę sportową zakończyła w 1950 roku. Jeszcze przez osiem lat była trenerką. Później założyła w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci kolo pomocy dla dzieci specjalnej troski.
To nie pierwszy film Jarzyńskiego. Jest on autorem czterech filmów związanych z historią naszego miasta. Trzy poprzednie zrobił razem z nieżyjącym już Tomaszem Zmysłowskim. Filmy dotyczyły pabianickich szkół: Szkoły Rzemiosł (dzisiejszy Zespół Szkół nr 1), II Liceum Ogólnokształcącego i I Liceum Ogólnokształcącego.
Wcześniej Jarzyński odpowiadał za stronę merytoryczną, zbieranie informacji archiwalnych, opracowanie scenariusza. Zmysłowski zajmował się sprawami technicznymi: obróbką zdjęć, montażem i dźwiękiem. Tym razem musiał zrobić wszystko sam.
- Cieszę się, że obserwowałem pracę Tomasza i dzięki temu podołałem zadaniu, którego się podjąłem również od strony technicznej – przyznaje.
Fil został przekazany na rzecz Szkoły Podstawowej w Chechle, która ma Jadwigę jako patronkę. Tutaj też była premiera filmu. Jest szansa, że zobaczymy go też w Pabianicach, bo prawdopodobnie będzie emitowany w TV Pro-MOK. Film powstał z pieniędzy sponsorów. (Katarzyna Giedrojć „Jarzyński na tropie Wajsówny”, Życie Pabianic, nr 20/2014 r.)
Uroczysta premiera filmu dokumentalnego „Olimpijka z Pabianic” autorstwa Ireneusza Jarzyńskiego, przybliżającego postać Jadwigi Wajsówny odbyła się w Szkole Podstawowej w Chechle z udziałem reżysera.
Na uroczystość przybyli: synowa lekkoatletki Maria Grętkiewicz, wnuk Jacek Grętkiewicz. Wnuczka Magdalena Wojtal, Piotr Kuczkowski, Sekretarz Generalny Łódzkiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki, Sebastian Glica, dyrektor Muzeum Sportu i Turystyki w Łodzi, Magdalena Werstak, członek Zarządu Powiatu Pabianickiego, Robert Jarzębak, wójt Gminy Dobroń, Tomasz Kania, przewodniczący Rady Gminy Dobroń, oraz miłośnicy sportu.
Gości powitała Aleksandra Szerfell, dyrektorka SP im. Jadwigi Wajsówny w Chechle, która poprowadziła uroczystość. Ponadto reżyser ciepło przywitał Natalię Klimczak (102 lata), która trenowała wraz z Jadwigą Wajsówną, Annę Marciniak, córkę trenera olimpijki, i Marylę Post-Gajdę, wychowankę lekkoatletki.
Jadwiga Wajs-Marcinkiewicz urodziła się w Pabianicach 30 stycznia 1912 r. Od najmłodszych lat pragnęła uprawiać sport. Ćwiczyła rzut kulą, oszczepem i dyskiem. Trzykrotnie jako dyskobolka uczestniczyła w igrzyskach olimpijskich, zdobywając brązowy medal w Los Angeles (1932 r. ) i srebrny medal w Berlinie (1936 r.). W 1936 roku otrzymała tytuł Honorowego Obywatela Miasta Pabianic. Zmarła 1 lutego 1990 r. w Pabianicach.
- W filmie wykorzystano bardzo obszerny i unikalny materiał archiwalny pochodzący z zasobów Muzeum Miasta Pabianic, Muzeum Sportu i Turystyki w Łodzi i w Warszawie oraz wielu prywatnych zbiorów. Dokument przybliża osiągnięcia Jadwigi Wajsówny na polu sportowym oraz jej pracę i zaangażowanie na rzecz wychowania młodzieży i pomocy dzieciom – mówił Ireneusz Jarzyński, twórca znany z dokumentalnych filmów poświęconych historii pabianickich szkół średnich.
Obok ciekawego materiału archiwalnego w postaci zdjęć i dokumentów widzowie zobaczyli fragmenty wywiadów z osobami związanymi z wybitną pabianiczanką, między innymi z Wiesławą Grętkiewicz i Marią Grętkiewicz, synowymi Jadwigi Wajsówny. W filmie wystąpiła również Natalia Klimczak – rówieśniczka dyskobolki, która doskonale zapamiętała jej przedwojenne osiągnięcia i sukcesy sportowe. Chodziła z nią do tej samej szkoły i razem trenowały gimnastykę w latach 20. w pabianickim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”.
Po projekcji widzowie oklaskami długo dziękowali twórcy, któremu kwiaty wręczyli Magdalena wers tak, Robert Jarzębak i Aleksandra Szerfel. Na zakończenie Koło Gospodyń Wiejskich „Jutrzenka” w Chechle zaprosiło uczestników uroczystości na poczęstunek. (Aleksander Duda „Olimpijka z Pabianic”, Nowe Życie Pabianic, nr 20/2014 r.)
***
Stanisław Misiek wspominał dyskobolkę w Moim Mieście (nr2/2010 r.) : (…) Panią Jadwigę poznałem w latach 60. ubiegłego stulecia. Odwiedzała moich rodziców i była częstym gościem w naszym domu. Zapamiętałem ją jako bardzo energiczną i dowcipną osobę, która chętnie opowiadała o swoich sukcesach sportowych. Często także komentowała w dość dosadny sposób bieżące wydarzenia sportowe i polityczne.
Kiedyś zaproponowała mi, abym przyszedł na stadion Włókniarza i spróbował „coś potrenować”. Pierwszy sprawdzian polegał na przebiegnięciu dystansu 400 m. Startowałem z grupą dziewczyn w sportowych strojach, które, jak się później okazało, pierwsze kroki w biegach miały już za sobą. Pani Jadwiga dała sygnał do startu i włączyła stoper. Przez 50 m dotrzymywałem kroku dziewczynom, a dalej… totalna kompromitacja. Do mety dobiegłem, kiedy dziewczyny już odpoczywały po biegu. Pani Jadwiga nawet nie spojrzała na stoper tylko stwierdziła krótko: ”musisz trenować”. Byłem jeszcze na kilku treningach, podczas których zrozumiałem, jak wielką pracę musi wykonać sportowiec, aby choć o ułamek poprawić swoje osiągnięcia. Moja przygoda z lekkoatletyką skończyła się, gdy Pani Jadwiga wyjechała z młodzieżą na jakieś zawody. Treningów już nie wznowiłem, ale dzisiaj chwalę się, że trenowałem pod okiem słynnej olimpijki.
***
Piotr Kuropatwa „Królowa dysku. Życie i czasy Jadwigi Wajsówny”, 2020.
Autor podjął się zgoła karkołomnego zadania. Postanowił przybliżyć sylwetkę Jadwigi Wajs-Marcinkiewicz w szerokim kontekście, jakże burzliwego XX wieku. W dotychczasowej literaturze nie było podobnej publikacji, opowiadającej o wybitnej pabianiczance, która należała przecież do ikon polskiego sportu lat 30. minionego stulecia i była ulubienicą ówczesnej prasy, niemal bohaterką kultury popularnej, która coraz bardziej tworzyła i rozpowszechniała kult gwiazd ekranu, ale także boisk, i stadionów. Wajsówna budziła powszechną sympatię. Wykazywała najlepsze cechy charakteru. Generał Olszyna-Wilczyński wręczając jej Wielką Honorową Nagrodę Sportową mówił, że reprezentuje „szlachetny typ wzorowej sportsmenki i odznacza się karnością, ofiarnością, ambicją i niczym niezmąconą pogodą ducha”. O wywiad z panią Jadzią ubiegali się nawet przedstawiciele prasy uczniowskiej (np. kaliski Sztubak 1932). Młodzi ludzie byli pod wrażeniem jej życzliwości, zaangażowania i poczucia humoru, chcieli ją naśladować. Służyła przykładem olśniewającego sukcesu, oto mieszkanka raczej biednych, robotniczych Pabianic zostaje mistrzynią olimpijską. Jak to było możliwe? Autor skrupulatnie śledzi drogi tej kariery na tle epoki sportu współczesnego oraz szybkich zmian cywilizacyjnych, społecznych, politycznych. Rzecz jasna uwzględnia miejscowe uwarunkowania aktywności sportowej. Roztacza przed czytelnikami barwny obraz pabianickiego sportu, prezentuje kluby, zawodników i trenerów. Sporo uwagi poświęca życiu rodzinnemu Wajsównej. Jej pierwszym mężem był Franciszek Grętkiewicz, automobilista i rajdowiec. Ślubowi młodej pary w mieście nad Dobrzynką towarzyszyła rewia najlepszych marek samochodowych oglądana przez tysiące pabianiczan. Pełne dramatyzmu są opisy wojennych losów rodziny, która mieszkała wtedy w Warszawie. Podczas przesłuchania straciła zęby. – „Gestapowiec tak mnie rąbnął w twarz, że przez kilka tygodni nie mogłam gryźć” – wspominała Jadwiga. Autor wyszperał mało znane ciekawostki z życia Wajsówny. Prawie nikt nie wie, że nazistowscy organizatorzy olimpiady w Berlinie przypisali jej pochodzenie żydowskie, to nieporozumienie jest powielane w wielu prestiżowych wydawnictwach dotyczących światowego sportu. Do dzisiaj w USA urządzane są wystawy, obrazujące doniosłą rolę Wajsówny w przezwyciężaniu przesądów rasowych podczas zawodów, na których z wielkim powodzeniem konkurowała z reprezentantkami „narodu panów”. Tymczasem jej bracia i ona sama byli członkami Stronnictwa Narodowego, jeden z braci siedział w Berezie Kartuskiej, a potem zginął w Katyniu. Wyczyn dyskobolki z Pabianic utrwaliła w dwóch ujęciach filmowych Leni Riefenstahl autorka „Olimpiady” (1938). Był to pierwszy pełnometrażowy dokument o igrzyskach olimpijskich, który znalazł się na liście filmów wszech czasów.
Autor jest znawcą problematyki sportowej, toteż czytelnicy otrzymują sporą dawkę informacji o związkach sportu z różnymi dziedzinami życia, a zwłaszcza z polityką. Każdy system polityczny, w którym przyszło działać Wajsównie wykorzystywał sportowców do swoich celów. Siła oddziaływania sportu miała ogromne znaczenie w kształtowaniu pożądanych dla władzy nastrojów i świadomości społecznej. Duch rywalizacji sportowej stanowił niekiedy substytut konkurencji militarnej, politycznej i ekonomicznej; mobilizował do agresji i podtrzymywał megalomanię albo pomagał rozładowywać złe emocje i oczyszczał atmosferę społeczną, oraz w pozytywny sposób utwierdzał tożsamość wspólnoty narodowej. Piotr Kuropatwa udowodnił, że w niesamowitym wirze historii pani Jadwiga pozostała wierna szczytnym wartościom olimpizmu. Pokazał równocześnie znaczenie sportu w procesie emancypacji kobiet.
***
Historia Wajsówny jest splotem, do tej pory bliżej nieznanych, paradoksów. Oto endeczka jest fetowana przez sanacyjnych generałów, a naziści przypisują jej mało aryjskie pochodzenie ku zupełnej dezorientacji powojennych komunistów.
Piotr Kuropatwa w swej ponad trzysta-stronnicowej książce pisze m. in. :
(…) Jadzia wraz z wiekiem wyrosła na silną dziewczynę. Wielorakie ćwiczenia gimnastyczne, również na przyrządach, przyniosły efekty. Miała silne ręce i nogi. Chodzenie na rękach czy zrobienie salta nie stanowiły dla niej żadnego kłopotu. Przy dobrej koordynacji ruchowej wyróżniała się skocznością i szybkością. Po ojcu odziedziczyła z pewnością siłę i poczucie humoru, ale na pewni nie wzrost. Pan Artur mierzył 1,90 m, a Jadzia „zaledwie” 1,65 m. Koleżanki mówiły o Jadzi „pulpecik”, a ona sama we wspomnieniach określała siebie z młodzieńczych lat jako „czerstwą dziewczynę”. (…) Jadzię czekał kolejny etap kształcenia – szkoła średnia. Ponieważ w owych czasach koedukacyjnych placówek było niewiele, trzeba było znaleźć odpowiednią żeńską szkołę. W Pabianicach istniało bardzo dobre Państwowe Gimnazjum Żeńskie im. Królowej Jadwigi. Niestety Jadzia nie zdała wstępnego egzaminu z języka francuskiego. Należy pamiętać, że francuski ciągle należał do „języka salonów” i jego znajomość była wówczas wysoko ceniona. Jadzia i jej rodzice mieli kłopot, ponieważ inne, najbliższe tego typu szkoły umiejscowione były w Łodzi. Zdecydowali się w końcu na tamtejszą Państwową Żeńską Szkołę Handlową. Wiązało się to z męczącymi i kosztownymi dojazdami. Pabianice z Łodzią miały co prawda połączenie kolejowe i tramwajowe już od blisko 30 lat, ale w praktyce nie było to takie proste. Szkoła Handlowa znajdowała się przy ulicy Wodnej, spory kawałek drogi od łódzkiego Dworca Kaliskiego. Również stacja kolejowa w Pabianicach była daleko od domu Jadzi, bo na drugim końcu miasta. Wybór tramwaju jadącego przez centrum Łodzi wiązał się z przesiadką i długim czasem jazdy.
(…) Na wiosnę 1928 roku starsi bracia, którzy grali w sokolej drużynie piłki nożnej (pabianicki „Sokół” występował wtedy w C klasie II ligi okręgowej) zabrali Jadzię na boisko klubowe. Ich celem było sprawdzenie siostry w rzucie dyskiem. Choć Jadzia wiele słyszała o Halinie Konopackiej, to wtedy ten latający „drewniany talerz” był dla niej jeszcze całkowitą abstrakcją.
Warto tu nadmienić, że pojawienie się konkurencji rzutu dyskiem w światowym sporcie należy zawdzięczać chyba tylko archeologom i geniuszowi greckiego rzeźbiarza Myrona, bowiem ta tajemnicza konkurencja nie była uprawiana od zakończenia starożytnych igrzysk olimpijskich (393 rok n.e.) do pierwszych igrzysk nowożytnych (1896). Dyski znane są od początku ludzkości, występując we wszystkich cywilizacjach jako symbol łączności z bogami. Jednak dopiero w kulturze greckiej zaczęły wylatywać w powietrze z ręki człowieka. (…)
„Lekko unosząc dłonią krążek
Zagarniesz w geście muskularnym ziemię.
Cały świat będzie wielbił wdzięk twój, siłę
Na równi z biegłością artysty.
Tak żywy, że nie sposób pomyśleć o historii,
Pożegnasz niejedno jeszcze pokolenie.
Umieszczą cię w podręcznikach szkolnych,
Na plakatach i pudełkach papierosów,
Abyś przeczył przemijaniu młodości” (Jerzy Hordyński „Dyskobol Myrona”)
Choć Jadzia miała kilogramowy dysk pierwszy raz w ręku, jej debiutanckie rzuty osiągały odległość 27 metrów. Bracia byli pod wrażeniem i opowiedzieli o wynikach siostry drugiemu trenerowi „Sokoła” Franciszkowi Wlazło, który zresztą pożyczył im do tych prób jedyny w klubie damski dysk.(…)
W 1928 roku w Pabianicach było zarejestrowane 250 detektorów kryształowych czyli wczesnych radioodbiorników, odsłuchiwanych jedynie za pomocą słuchawki. Szczęśliwym posiadaczem takiego detektora był najstarszy brat Jadzi Ludomir, zwany przez bliskich Ludkiem. Był środek upalnego lata, wakacyjne późne popołudnie. W zacienionym ogrodzie babci zebrała się rodzina i gromada znajomych, głównie z „Sokoła”. Toczono leniwe rozmowy, delektowano się ciastem i kompotem mamy gdy nagle Ludek wrzasnął na całe gardło: „Jest! Jest, mamy medal! Złoty medal! Konopacka zdobyła złoty medal!!!” . wszyscy zebrani zaczęli ściskać się, skakać, głośno wiwatować, a nawet płakać ze szczęścia. Przechodzący za płotem zaintrygowani ludzie też stawali się mimowolnymi świadkami tego wydarzenia. Gdy nieco ochłonęły emocje zaczęto snuć plany o szansach w przyszłych Igrzyskach, które miały się odbyć w odległym Los Angeles. Właśnie wtedy, najmłodsza w gronie, Jadzia głośno oznajmiła, że za cztery lata, to ona pojedzie do Ameryki i zdobędzie medal. Oczywiście buńczuczne zapewnienie „bezczelnej smarkuli” zlekceważono i wyśmiano. Nawet bracia, którzy widzieli rzuty siostry, zbyli ją złośliwymi żartami. Jak się miało okazać, były to prorocze i przełomowe słowa, choć wtedy zakończyły się tylko płaczem i upokorzeniem ambitnej nastolatki. Było też mocne postanowienie, tak charakterystyczne dla Jadzi: „Zobaczycie cholery…” (…)
Kryzys
W 1929 roku miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, i to nie mające wiele wspólnego ze sportem. 24 października doszło do krachu na Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. (…)
Kiedy Jadzia zapominała o swoim „olimpijskim marzeniu”, zaraz trafiał się jakiś złośliwy domownik, który dręczył dziewczynę. Bracia wyręczali się siostrą, gdy trzeba było ładować węgiel do piwnicy. Mówili, chichrając : ”Ładuj Jadźka – będziesz miała mięśnie na Amerykę!”. Jadzia zaciskała zęby i szuflowała, nawet kilka ton. Innym razem mama kazała zrobić pranie. Na zmęczony wyraz twarzy córki, przejeżdżała palcem po nosie i mówiła: „Los Angeles fiuu”. Jadzia podciągała rękawy i prała na tarce, ale czasem łzy napływały jej do oczu. Babcia wołała: ”Urąb mamie drewna, to sobie muskuły wyrobisz!”. Jadzią rąbała drewno, pieliła chwasty i pomagała w kuchni. Czasem babcia kupiła 10 deko cukierków i to cieszyło nastolatkę, bo bieda aż piszczała. Ojciec trafił na zasiłek, trzeba było oszczędzać nawet na jedzeniu. Zakupy w pobliskim sklepie robione były „na krechę” albo „na kredkę”. Każde zarobione pieniądze szły na pokrycie długu zapisanego ołówkiem w zeszycie sklepikarza. Zdarzało się czasem, że Jadzia aby zaoszczędzić kilka groszy, wracała ze szkoły pieszo. 17 kilometrów to nawet na romantyczny spacer trochę za daleko.
Na dodatek zaczęła mieć problemy w szkole. Dyrektor Ostrowski nie odpuszczał i nie dawał się łatwo oszukać. Nie trzeba było być wielkim detektywem, aby zorientować się, że jego uczennica jest klubową zawodniczką. Gazety mu pomagały. Były bardzo „szczere” w opisach zawodów i potrafiły w jednym sprawozdaniu użyć aż trzech określeń: „Jadzia”, „Puszówna” i w końcu bez ogródek „Wajsówna Jadwiga”, dodając zawsze „Sokół” Pabianice. W którymś z prasowych wywiadów tak Jadzia opisywała pobyt „na dywaniku” u dyrektora: „… opamiętaj się Wajsówna! – wykrzykiwał z pasją. – Któż to słyszał, żeby dziewczyna interesowała się sportem. – Czyż to nie wstyd występować na stadionie w krótkich majtkach? To hańba dla całej Państwowej Szkoły Handlowej. Nie pozwalam, rozumiesz? Albo nauka, albo klub! Decyduj i to natychmiast …” Jadzia nigdy nie przedstawiała swoich racji. Udawała skruszoną, choć w duchu śmiała się z zapalczywości belfra.(…)
W drodze do Los Angeles
Jadzia była wdzięczna losowi, nie mogła uwierzyć, że znajduje się w tym pociągu, w tak zaszczytnym towarzystwie, zaledwie trzy lata po zdobyciu pierwszego medalu w Mistrzostwach Polski. Miała dwadzieścia lat i była w całym gronie najmłodsza. Znała tylko lekkoatletów, ale już od pierwszych chwil stała się ulubienicą młodych barczystych wioślarzy i bardziej dystyngowanych, nieco starszych szermierzy. W wagonie jechał także redaktor Jan Erdman, który tak opisywał podróż z Jadzią: „Jedzie z nami Wajsówna … Majątek można stracić w poszukiwaniu drugiej takiej niewiasty i samotnym na świecie pozostać. Przecież nawet Konopacka słynna na cały świat „die schoene Polin” pozostała o trzy metry w tyle.
42 m 43 cm nie rzuciła jeszcze dyskiem żadna kobieta. Wieziemy tę sławę w osobnym opakowaniu, w przedziale najbezpieczniejszym, umieszczonym na wszelki, wypadek w środku wagonu, pod opieką specjalnej kierowniczki. Na walizkach naszej rekordzistki leży pęk kwiatów, ofiarowany przez Wielbiciela Nieznanego, który w tym wypadku odtworzył wiernie życzenie całej Polski. Na szarfie wiązanki czytamy: - Proszę daleko rzucić dyskiem, Panno Jadziu.” (…)
Powrót do Pabianic
Chyba najbardziej fantastyczny opis witania pabianiczanki przedstawiła w książce „Pół wieku królowej” jej koleżanka i rywalka Irena Dobrzańska. Mimo że nieprawdziwy, fragment rozdziału „Płeć piękna, lecz nie słaba” jest tak uroczy, że warto go zacytować: „powitanie Wajsówny w Pabianicach nie miało sobie podobnych, nie tylko w historii sportu. Krajanie wyjechali po nią karetę, ale w momencie, kiedy wsiadała do środka, konie uznali za niegodne zaszczytu wiezienia Wajsówny i sami nieśli ją w karecie przez ulice Pabianic. A że Jadzia była śliczną dziewczyną o płowych kręconych włosach, niebieskich oczach i ujmującym uśmiechu, najsurowsi pedagodzy bili pokłony”. Takich „honorów” chyba wjeżdżająca do Rzymu Kleopatra mogłaby pozazdrościć… gdyby to oczywiście była prawda.
Jadzia spędziła trochę czasu w domu. Miała co opowiadać rodzinie, a zresztą wyjście na ulice było znacznie utrudnione. Mijani przechodnie ściskali ręce i bili brawo. To co zrobiła Jadzia dla pabianiczan było przecież czymś niezwykłym, niespotykanym do tej pory. Wszyscy mieszkańcy poczuli się wyróżnieni, jakby sami znaleźli się w odległej Ameryce. Każdy, kto interesował się sportem musiał o małym robotniczym mieście kolo Łodzi. Jadzia pokazała ludziom, że do elity sportu można dostać się dzięki własnej pracy i wynikom, bez konieczności szlachetnego urodzenia. W ciężkich czasach dała pabianiczanom nadzieję i poczucie wartości. Oficjalne powitanie zawodniczki nastąpiło w niedzielę 11 września na stadionie pabianickiego „Sokoła”. Na uroczystościach pojawił się także były prezydent Polski Stanisław Wojciechowski. (…)
Berlin
Patrząc na zdjęcie z dekoracji na olimpijskim podium, dostrzegamy rzucający się w oczy kontrast między zawodniczkami. Niemki mają białe dresy z przyczepioną na środki klatki piersiowej czerwoną tarczą z „czarną glapą” przysłoniętą białą swastyką. Mają czarne buty i są nieumalowane, tak jak chciał tego Hitler. Jadzia jest ubrana w czerwony dres z białym orłem na lewej piersi. Ma białe pantofle i jest mocno umalowana, na przekór wodzowi III Rzeszy. Polce nieco mina rzednie, gdy nad stadionem unosi się dźwięk „Deutschland, Deutschland uber alles” podczas wciągania flag narodowych. Kiedy jednak widzi na maszcie polski sztandar, tuż obok niemieckiego łzy wzruszenia cisną się jej do oczu. Ma spuszczony wzrok, Niemki zaś prężą swoje prawice w hitlerowskim pozdrowieniu, gloryfikując nordycką supremację Zaraz po zejściu z podium humor wraca pabianiczance. Zdejmuje z głowy wieniec i w podskokach pędzi do kolegów i koleżanek. Zdobyliśmy srebrny medal, co było jak na razie najlepszym polskim osiągnięciem na tych Igrzyskach. (…)
„Ważysz w dłoniach ten krążek i wymierzasz przestrzeń,
Jakby od tego rzutu zależał los świata-
Wahasz się, schylasz, zamykasz powietrze
W klatce żeber, gdzie serce pośpieszniej kołata,
Czynisz obrót dokoła osi twego ciała-
Świat nabiera rozpędu jak na karuzeli –
Puszczasz dysk! – Ostrym łukiem nad darnią wystrzelił –
Rekord! Centymetr lepiej! W centymetrze chwała” (Bohdan Drozdowski „Dyskobol”)
Ślub
Wreszcie nadszedł ten, tak ważny dla Jadzi dzień. 7 stycznia w sobotę o godzinie 19 w kościele św. Mateusza odbył się ślub Jadwigi Wajsówny i Franciszka Grętkiewicza. Było to duże wydarzenie nie tylko w Pabianicach, ale i w Łodzi. Ponieważ narzeczony Jadzi był prezesem Łódzkiego Klubu Automobilowo-Motocyklowego, na ich ślubie stawiło się wielu zmotoryzowanych członków tej organizacji. Wśród tysięcy gapiów i fanów byli także goście z najdalszych zakątków kraju. Szczególne wrażenie robiła grupa około stu motocyklistów, którzy podjechali pod dom panny młodej. Pamiętajmy, że był to środek zimy. Jadzia i Franciszek udali się do kościoła własnym czerwonym fiatem w nieopisanym hałasie silników i klaksonów. Tu, już od godziny, kilkutysięczny tłum oczekiwał na ceremonię. Zbiorowisko było tak duże, że musiano wstrzymać ruch tramwajowy. Mimo zimna, przyjechali znani przedstawiciele polskiego sportu. PZLA i dziennikarzy sportowych reprezentował red. Aleksander Szenajch, dawny olimpijczyk i mistrz Polski w sprintach. Oczywiście stawiła się też Marysia Kwaśniewska-Trytko. Wśród gości był także wracający z kolejnej rekonwalescencji Janusz Kusociński. Przeciśnięcie się przez szpaler przyjaciół i znajomych zajęło parze młodej chwilę czasu. Jadzia prezentowała się wspaniale w białej sukni z trenem i welonem. Całość była podkreślona bukietem żółtych róż, które w owym czasie o tej porze roku nie było wcale łatwo zdobyć. Franciszkowi we fraku też nic nie brakowało … no, może paru centymetrów
wzrostu więcej, co szczególnie było widać, kiedy stał obok rosłego ojca Jadzi. Przy ołtarzu ślubu udzielało aż trzech księży, a druhowie z „Sokoła” zagrali na trąbkach marsz weselny. Po uroczystości ślubnej para młoda udała się do nowo wybudowanego domu przy ulicy Kilińskiego, gdzie odbyło się przyjęcie weselne. Lokalne gazety przyłączyły się do życzeń pisząc: „Młodej parze Szczęść Boże!” Od tego momentu Jadzia stała się panią Jadwigą Wajs-Grętkiewicz.
Przesłuchanie
(…) W nocy do ich mieszkania wdarło się Gestapo. Zaskoczenie przerażonej Jadwigi było całkowite. Zszokowani Grętkiewiczowie nie mogli się dowiedzieć, o co właściwie chodzi. Przedstawiciele niemieckiej policji rozpoczęli dokładną rewizję. Nic nie znaleźli. Kazali zostawić dzieci sąsiadom, a Jadwidze jeden z gestapowców krzyknął po polsku w twarz: „Ty ścierwo, dzieci swoich już nie zobaczysz!” Następnie zabrano ich na osławioną aleję Szucha, gdzie mieściła się siedziba Gestapo. Miejsce to znane było każdemu i nikt nie chciał się tu dobrowolnie znaleźć. Wcześniej, na alei Szucha przesłuchiwany był także Janusz Kusociński. (…) Nie oszczędzono również pabianiczanki. Pytano ją o braci działających w podziemiu, o kontakty z nimi. Jadwiga, która widziała się z nimi dzień wcześniej na swoich imieninach, oczywiście nie mogła ich zdradzić. Milczenie oznaczało jedno – bicie. Tak wspominała te traumatyczne przeżycia: „Gestapowiec tak mnie rąbnął w twarz, że przez kilka tygodni nie mogłam gryźć”.
Po wojnie emocje nieco przygasły i o tej sytuacji opowiadała Janowi Lisowi, już z charakterystycznym dla siebie dystansem: „Ja też byłam w Alei Szucha. I dzięki temu zęby mam równe, bo prawdziwe to mi wybili”, Razem z mężem byli przez dwa dni przesłuchiwani kilkakrotnie. Wypuszczono ich dopiero, kiedy Jadwiga, wykorzystując swoją znajomość niemieckiego, dała do zrozumienia przesłuchującym, że jest znaną sportsmenką. Uratowała ich sympatia do sportu jednego z Niemców. Tak tę decydującą chwilę swego życia opisała w „Romantycznych olimpiadach”: „Oświadczono mi, że wywiozą do Treblinki albo na roboty do Niemiec. – Nie pierwsze, nie ostatnie – odpowiedziałam – bo w Niemczech już byłam. – Wer ist das? – jakiś gestapowiec zza biurka. – Was sagst sie? Kto to jest? Co ona gada? To ja także po niemiecku: - Jadwiga Wajsówna olympische Vicemeisterin aus Berlin. Wtedy przestali bić”.
Można powiedzieć w tym przypadku, że życie Jadwidze uratował sport. Dobrze, że w ręce gestapowców z alei Szucha nie wpadła lista żydowskich sportowców sporządzona po berlińskich Igrzyskach. Gdyby skojarzono ją z tym wykazem, to z pewnością zakończyłoby się to dla niej śmiercią (…).
Lewityn
Funkcja kierowniczki obiektu była miłym zaskoczeniem. Do tej pory nigdy nie zabiegała o ”stołki”. W tych czasach awans zawodowy najczęściej związany był z przynależnością do PZPR. W tej kwestii pabianiczanka była tego samego zdania, co wielokrotnie wspominana Camilla Mondral: „Oczywiście namawiano mnie do wstąpienia do partii. Podczas jednej z takich rozmów powiedziałam (…): Nie mogę, bo już należę do partii. – Do jakiej?. Wyjaśniłam: do BBWR – Bezpartyjnego Bloku Wołów Roboczych, to mi wystarcza.
Postawę życiową Jadwigi tak skomentował w „Romantycznych olimpiadach” Jan Lis: „Wajsówna nie zrobiła nic, żeby medale, rekordy i mistrzowskie tytuły przelać na ziemskie zaszczyty. Zeszła z boiska, by stać się człowiekiem jak każdy z nas”. Praca w „Lewitynie” była dla niej nowym wyzwaniem. Obiekt nie był jeszcze do końca zagospodarowany (budowano m. in. duży piętrowy budynek gospodarczy z kawiarnią i tarasem). Trzeba też było zadbać o bezpieczeństwo kąpiących się, więc Jadwiga musiała zatrudnić pierwszych w historii Pabianic ratowników wodnych. Dla młodych wysportowanych chłopaków od razu stała się idolką i ukochaną szefową. Trudno im było nie być pod wrażeniem, kiedy widzieli ponadpiędziesięcioletnią panią chodzącą na rękach czy skaczącą do wody „na główkę” z trampoliny!
Mauermayer
W 1970 roku zachodnioniemiecki magazyn sportowy „Kicker” opublikował kontrowersyjny wywiad z przedwojenną rywalką Jadwigi Giselą Mauermayer. Ta niegdyś wspaniała zawodniczka w nawiązaniu do nadchodzących Igrzysk w Monachium wspominała olimpijskie zmagania w Berlinie w 1936 roku. Redakcja „Przeglądu Sportowego” dotarła do polskich olimpijczyków, którzy również uczestniczyli w tych pamiętnych zawodach. (…) 14 lutego 1970 roku „Przegląd Sportowy” na pierwszej stronie zamieścił list otwarty pabianiczanki do Giseli Mauermayer. Prawdopodobnie jej riposta dotarła do Niemki, ale raczej nie zmieniła jej myślenia. Jeszcze w 1986 roku w wywiadzie dla New York Times’a upierała się przy swoich racjach. (…)
Szanowna Pani!
34 lata temu los zetknął nas na stadionie olimpijskim w Berlinie w walce o najwyższe trofea sportowe. Każda z nas mogła tego dnia stanąć na najwyższym podium. Pani była o 1 metr i 41 cm lepsza. Wygrała Pani zasłużenie. Ja zdobyłam srebrny medal i byłam w pełni zadowolona z sukcesu, który był nagrodą za moją pracę, dni pełne wyrzeczeń i samozaparcia.
Są to niestety jedyne chyba miłe wspomnienia z tamtych, z tamtej Olimpiady, nad którą zawisł cień hitlerowskiego reżimu. Wspaniała olimpijska atmosfera pokoju i przyjaźni ustąpiła nacjonalistycznej bucie hitlerowskich działaczy, została podporządkowana faszystowskiej propagandzie. Pięć kół olimpijskich zakryły złowrogie hakenkreuze. (…)
Dlaczego piszę do Pani ten list? Dlatego, że odnalazłam w Pani wspomnieniach drukowanych na łamach ilustrowanego magazynu sportowego Kicker – zupełnie inny obraz tamtych olimpijskich dni. Pani z rozrzewniającą tkliwością wspomina o ogromnej przyjaźni jaka istniała między zawodniczkami i zawodnikami bez względu na rasę i pochodzenie, zapominając o tym i nie pisząc o tym, ze zawodnicy pochodzenia żydowskiego nie mieli prawa walczyć o miejsce w Pani reprezentacji, że Hitler nie podał ręki najlepszemu zawodnikowi Igrzysk – Jesse Owensowi dlatego, że był on Murzynem. (…)
***
Jan Mulak w książce pt. „W służbie sportu” wyróżnia Wajsównę w gronie 5 największych „gwiazd” przedwojennego sportu (obok Kusocińskiego, Heliasza, Konopackiej i Walasiewiczówny). Wielki trener tak o niej pisał: „Jadzia Wajsówna rozporządzała wielką równowagą wewnętrzną. Wielki wdzięk osobisty niebieskookiej blondynki nie oddziaływał destrukcyjnie na zapał do sportu, a solidne potraktowanie lekkiej atletyki nie odbierało jej kobiecości. Uczestniczka trzech olimpiad – w Los Angeles (1932), w Berlinie (1936) i w Londynie (1948) jako jedna z pierwszych kobiet na świecie dowiodła, że sport długo podtrzymuje młodość, że daje odporność nawet na najcięższe ciosy, które przynosi ze sobą wojna”.
Stylista i najlepszy sportowy eseista Bohdan Tomaszewski w swych „Spotkaniach ze sportem” stwierdził: „Jadwiga Wajsówna, rodem z Pabianic, łączyła sprawność zawodniczki z wdziękiem kobiety”.
Maria Kwaśniewska tak wspominała swoją koleżankę: „Nieodłączną cechą Jadwigi była ambicja, a ponadto koleżeńskość, życzliwość dla ludzi. (…) Gdy uprawiała sport – robiła to z hartem ducha, pracowicie, ale też z radością. (…) Jadzia była właśnie znakomitym propagatorem idei takiego radosnego sportu, a nie sportu cierpiętniczego”.
Redaktor „Sportowca” Stefan Grzegorczyk wspominał: „W historii polskiej lekkiej atletyki były dwie światowej klasy dyskobolki: Halina Konopacka i Jadwiga Wajsówna. Obie biły rekordy świata, zdobywały olimpijskie medale i obie stanowiły obiekt westchnień całej armii kibiców, którzy jakże często bardziej cenili urodę lekkoatletek niż talent, chociaż nie zawsze się do tego przyznawali”.
Jan Lis, przyjaciel sportowców, tak doceniał pabianicką olimpijkę w „Romantycznych olimpiadach”: „Kochała życie i umiała żyć, przyjmując po drodze ciosy z miną bohatera. Humor, zadzierzystość i krotochwila pozwalały jej nie dostrzegać zła i ludzkiej niedoskonałości”.
Z miłości do sportu. Tak powstała książka o naszej olimpijce
Biało-czerwoni – historie niezwykłe: Jadwiga Wajsówna
Ślub Jadzi Waysówny
Niemal do białego rana trwało huczne, pełne staropolskich tradycji, weselisko w przytulnym domu państwa Wajsów w Pabianicach. A ile przy tym wypito wina, ile toastów wygłoszono, ile oberków, walców i fox-trottów wytańczono. Nikt tego chyba nie zliczył. Wicemistrzyni olimpijska i rekordzistka oczarowała wszystkich swym młodzieńczym uśmiechem, tym samym, którym potrafiła przed paru laty podbić całą widownię olimpiady berlińskiej.
Po lewej stronie zasiadał pan młody – Franciszek Grętkiewicz, wybitny sportsmen automobilista, niezwykle zasłużony w dziedzinie krzewienia motoryzacji, prezes Łódzkiego Klubu Motocyklowego. Okazał się on świetnym gospodarzem, dzielnie sympatycznym rodzicom panny młodej, pomagającym w spełnianiu niełatwej roli podejmowania tylu gości.
Ślub popularnej dyskobolki był dla Pabianic wydarzeniem dnia. Nie przesadzimy, jeśli podamy cyfrę 10.000 osób, które tłumnie wypełniły po brzegi nie tylko wnętrze kościoła Św. Mateusza, ale i cały przyległy plac do tego stopnia, że na kilkadziesiąt minut musiano nawet wstrzymać ruch tramwajowy.
Przyjaciele pana młodego z Łodzi sprawili miłą niespodziankę stawiając coś 70 samochodów i motocykli, a następnie odprowadzając oblubieńców korowodem z pełną pompą przez ulice miasta. Po zakończeniu obrzędu ślubnego, gdy zabrzmiały pierwsze takty marsza weselnego ruszono ławą z gratulacjami. Jako jedna z pierwszych wycałowała Jadzię – Marysia Trytkowa, wręczając jej, imieniem delegacji warszawskiej wiązankę białego bzu. Okazały bukiet otrzymała pięknie wyglądająca w stroju ślubnym dyskobolka od prezesa Łódzkiego Okręgowego Związku Lekkoatletycznego prof. Ludwika Szumiewskiego. Państwo młodzi przez dłuższy czas nie mogli się przecisnąć wśród gratulujących i wiwatujących tłumów, wreszcie żegnani gromkim „niech żyją nam” odjechali do domu na wesele.
Tam całe mieszkanie zastawione było koszami najróżnorodniejszego kwiecia. Naliczyliśmy tego trzydzieści kilka. A jeszcze ponadto liczne prezenty, no i te depesze, których nadesłano ponad czterysta. Treść jednej z nich : „A dziś, gdy zagrają Veni creator, to znak, że żenią się dysk i karburator”.
Małżeństwo Grętkiewiczów jest i będzie małżeństwem prawdziwie sportowym. Państwo młodzi poznali się na nartach przed rokiem, gdy Jadzia zdobyła nagrodę za bieg skijoringowy za motocyklem. Przyszły narzeczony nauczył następnie swą wybraną prowadzenia samochodu, towarzyszył jej przy wszystkich jej startach, opiekował się podczas ostatniej ciężkiej i długotrwałej choroby. (Kurier Bydgoski nr 8/1939 r.)
Autor: Sławomir Saładaj