Erazm Fryczkowski
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęNa stronie Salon 24/Niezależne Forum Publicystów znaleźliśmy nieznane dotąd wspomnienia pabianiczanina – inżyniera Erazma Fryczkowskiego, po wojnie kierownika Katedry Górnictwa Ogólnego Politechniki Śląskiej. Opublikował je Robert Fryczkowski.
R. Fryczkowski pisze: Znalazłem między książkami pamiętnik Stryja Erazma. Inż. Erazm Fryczkowski człowiek ciekawy, przedwojenny, ale i taki który odnalazł się w rzeczywistości powojennej nie kolaborując z ludźmi bez honoru, jacy to nastali po roku 1945 i czas ich nie przeminął do dziś. Jako pierwszy z braci zdobył wykształcenie i pomagał kolejnym kształcić się. Warunek był jeden – opłacał braciom tylko studia lekarskie. Nie był to taki feblik. Po prostu spotkał się w swym życiu z sytuacjami ekstremalnymi i wykalkulował, że kto jak kto, ale lekarz przeżyje w każdych warunkach.... Stąd w rodzinie Fryczkowskich tylu lekarzy. Czy wykalkulował dobrze?
Ze wspomnień pabianiczanina wybraliśmy krótki fragment dotyczący czasów, gdy Pabianice znajdowały się w guberni piotrkowskiej, a w urzędach i szkołach obowiązywał język rosyjski. Natomiast najzdolniejsi młodzi ludzie chcieli kształcić się w najlepszych uczelniach imperium carów.
Urodziłem się 15 VIII 1890 roku w mieście Pabianice kolo Łodzi. A więc należę do pokolenia, które było świadkiem wielu wydarzeń w świecie, a w niektórych samo brało udział. Narzekać na nudę pokolenie to nie może. Również nie dane było temu pokoleniu cieszyć się zbyt długo dorobkiem z jakiegoś okresu życia swego. Wypadki historyczne zmiatały z trudem zdobyte osiągnięcia i zmuszały do dostosowywania się do nowych warunków i zaczynania omalże wszystkiego od nowa.
Urodziłem się w Pabianicach, a więc w mieście, którego byt mieszkańców był głównie związany z rozwojem przemysłu włókienniczego. Mój ojciec również związany był z tym przemysłem, gdyż pracował jako urzędnik w fabryce włókienniczej „Akcyjne Towarzystwo R. Kindler”.Matka, córka dość zamożnego masarza, przez swych braci – tkaczy, właścicieli małych fabryczek tkackich, doskonale orientowała się w zagadnieniach pracy i możliwościach zarobkowych różnych zawodów. Matka zajmowała się tylko własnym gospodarstwem domowym. Szkołę powszechną, z językiem wykładowym rosyjskim ukończyłem w Pabianicach.
Rodzina nasza, poza ojcem i matką, składała się z sześciu synów i trzech córek. Wszyscy mieszkali w dwóch pokojach i kuchni, we własnym drewnianym domku mającym ze sto lat, odziedziczonym przez matkę.
Mówiąc w domu stale językiem polskim zapomniałem, że w szkole trzeba mówić po rosyjsku (zresztą trudno mi jakoś wchodził do głowy ten język), więc parę razy dostałem za polskij jazyk porządne klapsy linijką w dłoń. No, ale jakoś szkolę tę ukończyłem.
W owe czasy ideałem rodziny mieszczańskiej było mieć wśród siebie księdza: kto ma księdza w rodzie tego bieda nie ubodzie – mówiono. Rodzice postanowili wyszkolić mnie na księdza...
W 1910 roku w byłej Kongresówce jeszcze średnich szkół z językiem wykładowym polskim nie było. Poza tym w ogóle było bardzo mało szkół średnich. Na taką np. Łódź (pół miliona mieszkańców) było tylko jedno gimnazjum i jedna przemysłówka. Później, będąc w Rosji, gdzie gimnazja były w miasteczkach już dziesięciotysięcznych, przekonałem się, że rząd carski umyślnie w Polsce (Priwislinskim Kraju) nie faworyzował oświaty.
Do gimnazjum zdawałem do pierwszej klasy. Wolnych miejsc do tej klasy było tylko dziesięć, gdyż przechodzili do niej uczniowie z klasy przygotowawczej. Kandydatów na te dziesięć miejsc było ze stu pięćdziesięciu. Ojciec mój, nieznaną mi drogą dowiedział się, że w Łodzi jest Rosjanin – korepetytor, który z dobrymi wynikami przygotowuje uczniów do tego gimnazjum, za słoną cenę dwustu rubli. Czego się jednak nie robi by mieć księdza w rodzie! Rodzice wysupłali ze swych oszczędności te dwieście rubli i zacząłem jeździć tramwajem z Pabianic do Łodzi (14 km) na te korepetycje. Wywiad ojca był dobry, egzamin zdałem i zostałem przyjęty do pierwszej klasy. Po rozejrzeniu się w klasie przekonałem się, że większość uczniów to Niemcy i Żydzi. Polaków było z ośmiu.
Lekcje odbywały się tylko w języku rosyjskim. Języka polskiego nauczano na równi z językiem niemieckim i francuskim. Na początku i w gimnazjum karnie przesiedziałem dwa czasa za polskij jazyk. Nauka szła mi dość łatwo. To spowodowało, że klasa była nastrojona przyjaźnie do mnie. Do gimnazjum w ciągu ośmiu lat dojeżdżałem z Pabianic tramwajem...
W styczniu 1904 roku wybuchła wojna rosyjsko-japońska. Uczono nas wierszy: Ej mikado, budiet chudo, rozałojom twoju posudu....Wynik wojny był tragiczny dla Rosji. Runął mit o wszechmocy Rosji i cara. Zaczął się ruch rewolucyjny. W Polsce zezwolono na otwarcie średnich szkół z wykładowym językiem polskim. Pięciu rdzennych Polaków z mej klasy przeszło do szkoły polskiej. Mnie ojciec zmusił do chodzenia nadal do szkoły rosyjskiej. W Łodzi zaczęły się strajki. Były wypadki zabójstw przemysłowców. Zaczęły działać sądy wojenne. Nastroje były z jednej strony bojowe, a z drugiej pełne trwogi. Najgorsze było to, że wynikły walki bratobójcze. Członkowie PPS zabijali członków Partii Narodowo-Demokratycznej i odwrotnie. Raz wieczorem, siedząc w mieszkaniu w Pabianicach, widziałem jak z domu z naprzeciwka wyskoczyło trzech ludzi (później dowiedziałem się, że byli to członkowie PPS) i strzałami z rewolwerów (widziałem lecące w ciemności świecące się kule) zabili młodego, dwudziestopięcioletniego człowieka. Dowiedziałem się później, że był to członek partii ND.
Młodzi ludzie mieszkający niedaleko nas, członkowie PPS, poznali jakiegoś Kozaka z oddziału wojskowego, który stacjonował w Pabianicach i postanowili go nawrócić dla swych idei. Kozak cały wieczór żłopał wódkę w ogródku nad rzeką Dobrzynką (było to latem), a potem zastrzelił jednego z namawiających za to, że jakoby namawiał go przeciw carowi.
Brałem udział w pogrzebie zabitego. Może z tysiąc ludzi szlo za trumną śpiewając: „Krew naszą długo leją katy”. Pieśń śpiewana przez tysiąc mężczyzn zrobiła na mnie potężne wrażenie. Gdy pierwsze szeregi śpiewały: „bo na nim robotników krew”, ostatnie jeszcze śpiewały: „a kolor jego jest czerwony& rdquo;. Bardzo ciekawie to przelewało się i uzupełniało. Za pochodem pogrzebowym jechali na koniach Kozacy, było ich około trzydziestu. Wysłuchałem mów na pogrzebie, na cmentarzu i … wyszedłem aczkolwiek lewicowcem, to ostrożnym... (Kozak, lewicowy niby, wlepił kamratowi kulę w głowę). To niedowierzanie i pewien krytycyzm, może raczej rezerwa w stosunku do Rosjan, nie opuszczały mnie nigdy, aczkolwiek później przekonałem się, że Rosjanie w większości są ludźmi szczerymi i miałem wśród nich naprawdę szczerych przyjaciół.
Pewnego razu (rok 1905) wracając z gimnazjum, trafiłem na pochód, znów z pieśnią „Krew naszą...” Naturalnie przyłączyłem się. Pochód szedł główną ulicą Łodzi, Piotrkowską. Nie potrzebuję opisywać, jakie było moje przerażenie, gdy naraz zaczęto strzelać do tłumu. Każdy uciekał, gdzie mógł. Ja również wbiegłem do jakiejś kamienicy i dla pewności pobiegłem na trzecie piętro. Gdy uciszyło się po jakiejś godzinie wyszedłem na ulicę.
Wypadki rewolucji 1905 roku bardzo głęboko wryły się mi w pamięć. Nawet późniejsza rewolucja październikowa nie wywarła na mnie takiego wrażenia. Nastroje po rewolucji 1905 , aczkolwiek się wszystko uciszyło, były wśród mieszkańców już inne. Zaczęto patrzeć na wszystko krytyczniej.
Gdy w Pabianicach w 1906 roku jakiś policmajster, Niemiec z Kurlandii (dzisiejsza Łotwa) chcąc się przypodobać swym władzom aresztował jakiegoś PPS-owca, trzymając go trzy dni na odwachu, a potem wyprowadził w pole i bez sądu zastrzelił jako kramolnika – wroga cara, znaleźli się ludzie odważni (dr Eichler), którzy zaalarmowali generał-gubernatora, a nawet władze w ówczesnym Petersburgu, spowodowali przyjazd komisji i usunięcie policmajstra. Wszystko to dobrze pamiętam, gdyż komenda policji znajdowała się w odległości 200-300 m od naszego domu i cała ulica przezywała i komentowała ten wypadek.
Czas płynął. W roku 1910 ukończyłem gimnazjum. Jaką karierę sobie obrać? Rodzice nie nalegali już, abym poszedł na księdza. Uważali, ze po ukończeniu ośmiu klas można wybrać coś lepszego. Nie było się kogo poradzić Dowiedziałem się, ze jest książka Samulewicza „Poradnik dla wstępujących do szkół wyższych”, z której można zorientować się, jaką obrać drogę życiową. Sprowadziłem książkę. Z książki tej wynikało, że najlepszą karierę można zrobić, poświęcając się górnictwu. Autor przytaczał bardzo wysokie zarobki inżynierów górników. Jednocześnie olbrzymia ilość kandydatów do Instytutu Górniczego (odpowiednik Akademii Górniczej) w Petersburgu też była wskazówką, ze nie pchali by się tam tak na próżno. Dowiedziałem się następnie, ze kilku uczniów z Łodzi zdawało do Instytutu i wszyscy oblali. A nuż, spróbuję i … posłałem świadectwo dojrzałości oraz prośbę o dopuszczenie mnie do egzaminu do Instytutu w Petersburgu. Kułem całe trzy miesiące algebrę, geometrię, trygonometrię, fizykę, a nawet teoretyczną arytmetykę, gdyż był taki egzamin. Pojechałem i zdałem. Przyjęto wówczas sto pięćdziesiąt osób na dwa tysiące czterystu zdających..Nigdy przedtem kopalni nie widziałem. Była to wyprawa w przyszłość po omacku.
Razem ze mną dostało się do Instytutu jeszcze z dziesięciu Polaków. Na ogólną liczbę około tysiąca studentów w Instytucie było około stu Polaków. Mieliśmy swoje koło, bibliotekę i dwie polskie gazety wyłożone na stole w kreślarni. Za polskij jazyk nikt nikogo nie sadzał do kozy. Rozmawialiśmy bez skrępowania przy Rosjanach po polsku. Ze względu na stałe obcowanie z Rosjanami i odosobnienie, w jakim człowiek z powodu nawału pracy żył, takie polskie odprężenie podczas obiadu dobrze robiło. Na obiady w studenckiej stołówce przychodzili wszyscy, gdyż były doskonałe: obfite, smaczne, różnorodne, tanie. Jeżeli człowiek jeszcze więcej chciał zaczerpnąć ducha polskiego, to jeździł w niedziele do stołówki polskiej na Zabałkanskij Prospekt. Zbierali się tam polscy studenci ze wszystkich uczelni.
https://www.salon24.pl/u/stryjerazm/419395,pamietnik-stryja-erazma-1-kartka
Autor: Sławomir Saładaj