www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Różycki

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Zygmunt Różycki urodził się 7 grudnia 1883 r. w Łęce pod Olkuszem, zmarł 3 kwietnia1930 r. w Pabianicach. Był jednym z prekursorów kultury popularnej w Polsce. Syn Jana Nepomucena Różyckiego, herbu Rola i Filomeny z Zielińskich. Ojciec był z zawodu notariuszem przy Sądzie Okręgowym w Piotrkowie Trybunalskim i Tomaszowie Mazowieckim w latach 1884-1912.. W tym ostatnim mieście Zygmunt spędził dzieciństwo i wczesną młodość, został zapamiętany jako parodysta i aktor. Studiował przez trzy lata polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim.

W 1900 r. otrzymał posadę urzędnika kontroli dochodów Kolei Nadwiślańskiej, a po pierwszej wojnie światowej był referentem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Równocześnie z pracą zawodową rozwijał zainteresowania literackie. Wiersze publikował obficie w prasie warszawskiej. Debiutował tomikiem „Tęsknota” (1902). Następnie wydał „Liliowe lśnienia” (1904), „Pocałunki” (1906), „Raj ziemski”(1906), „Serdeczna Skarga”(1907), „Płomienne kwiaty” (1909), „Szkarłatna wizja” (1911), „Sen o szczęściu” (1912), „Zielone oczy” (1913), „Złoty czerep. Opowieści dziwaczne”(1925). Opublikował humoreski „Figle młodego satyra” (1911) oraz antologię „Najmłodsza Polska w pieśni' (1903). Ogłaszał także utwory dla dzieci, np. „Bajka o czarnoksiężniku i jego niegrzecznym synku” (1908), „Czytajcie dzieci. Zbiór wierszyków dla małych dzieci” (1908), „Przygody chochlików” (1908).

Zygmunta Różyckiego znajdujemy w wykazach literatury muzycznej, np. Czajkowski Piotr, Różycki Zygmunt „Legenda o Chrystusie”: op. 54 nr 5, Warszawa: Kijów, Leon Idzikowski, 1922; Czajkowski Piotr, Różycki Zygmunt „Wśród balowego rozgwaru”, Warszawa, Kijów, Leon Idzikowski, 1922; Friedman Ignacy, Różycki Zygmunt, Mickiewicz Adam „Dwie pieśni na głos z towarzyszeniem fortepianu”, Kraków, Antoni Piwarski i S-ka; Glier Rejgnold Moricevic, Różycki Zygmunt „O gdyby smutek mój!”: op. 28 nr 3, Warszawa: Kijów, Leon Idzikowski, 1922; Kazuro Stanisław, Różycki Zygmunt „Piosenka na fortepian”, Warszawa, Gustaw Gebethner i Robert Wolff, 1918; Lipski Stanisław, Różycki Zygmunt, Brzozowski Stanisław. Górska Janina „O przyjdź jesienią”, „Wierzba płacząca”, „Jaśminy”, 1925; Marczewski Lucjan, Różycki Zygmunt „Na ust kozaku: na jeden głos z towarzyszeniem fortepianu”, Warszawa, Gustaw Gebethner i Robert Wolff, 1947.

Twórczość Różyckiego cieszyła się aprobatą współczesnych mu autorów. Kazimierz Przerwa-Tetmajer jeden z tomików Różyckiego poprzedził słowem wstępnym. Niektóre wiersze poety stawały się szlagierami międzywojnia. Najbardziej znanym przebojem był utwór „Na ustach koralu”, który opracował muzycznie kompozytor Lucjan Marczewski, a wykonywał Jan Kiepura. Co więcej Różycki jest autorem słów do bardzo znanej pieśni legionowej „O mój rozmarynie”.

Pamięć o Różyckim kultywują mieszkańcy Łęki, którzy w 2001 r. ufundowali obelisk i tablicę pamiątkową poświęconą poecie. O Różyckim pamiętają także tomaszowianie. Ze strony internetowej Tomaszowa dowiadujemy się, że w dzieciństwie poeta mieszkał w willi przy ulicy Św. Antoniego 24 (obecnie Stacja Sanitarno-Epidemiologiczna). Tomaszowowi i okolicom poświęcił kilka wierszy, m .in. w poemacie „Modre wody” opisywał Niebieskie Źródła, Lasy Spalskie wspomniał w wierszu „Pójdę na ciemne bory”, a Nagórzyckie Lasy w wierszu „Ze wspomnień II”.

Julian Krzyżanowski pisał o poecie: Producentów poezji stosowanej, będącej zaprzeczeniem haseł arystokratycznych, które przyświecały pierwszym pionierom neoromantyzmu było wielu; pisma warszawskie przez kilkanaście lat drukowały wiersze Zygmunta Różyckiego, wydawane później przez autora seriami, oraz innych „rymarzy”, dzisiaj całkowicie zapomnianych. (J. Krzyżanowski „Neoromantyzm 1890-1918”, Wrocław 1971)

Tajemnica otacza pobyt poety w Pabianicach. Zmarł w przytułku dla osób chorych i bezdomnych przy ulicy Tuszyńskiej (obecnie Piotra Skargi 22). Został pochowany na pabianickim cmentarzu.

Na ust koralu

Kiedy złociste zadrżą łany

i róż rozmodlą się kielichy,

srebrnym półśnieniem omotany,

na twojej piersi usnę cichy...

Zapomnę znowu o tym żalu,

ten żal mi w życiu szczęście płoszy,

na twych wilgotnych ust koralu

wyśnię czarowny sen rozkoszy,

na twych wilgotnych ust koralu

czarowny wyśnię sen!

W objęciach ciszy świat omdlewa,

w srebrzystych rosach stoją kwiaty,

księżyc ozłocił senne drzewa,

na ziemię spłynął sen skrzydlaty.


Edward Kozikowski w książce „Od Prusa do Gojawiczyńskiej”, 1969  zamieścił wspomnienie o Zygmuncie Różyckim.

Jakże to niedawno, gdy sięgnę pamięcią, a jakże dawno, jeśli mowa o czasie, o historii i związanymi z nią wydarzeniami. Z nazwiskiem Zygmunta Różyckiego spotykało się dość często w prasie warszawskiej w ciągu dobrych kilku lat przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Był bardzo popularnym i czytywanym poetą. Wiersze jego, przeważnie sonety, ukazywały się nie tylko w ówczesnych tygodnikach, jak „Bluszcz”, „Świat”, „Tygodnik Ilustrowany”, ale i  w pismach codziennych. Niedzielny numer „Kuriera Warszawskiego”, przekraczający nieraz 40-50 stron objętości, a sprzedawany po tej samej cenie, co w dzień powszedni, zawierał często wiersze Różyckiego i wielu innych poetów. Były to utwory nastrojowe, gładkie, pozbawione jakichkolwiek niespodzianek. Ot „pokarm duchowy” dla drobnomieszczańskich czytelników prasy stołecznej. (…)

Pierwszy tomik wierszy Różyckiego został wydany w 1902 roku w Warszawie i zwał się „Tęsknota”. Książeczka liczyła sześćdziesiąt parę stron druku i zawierała czterdzieści osiem utworów. Opatrzona była następującą dedykacją: „Pierwszą tę pracę poświęcam kochanemu Ojcu”.

Wszystkie wiersze w tek książce, podobne do siebie jak krople wody, odznaczają się poprawnością, ale i nużą wspólnością tematyczną, i powtarzającą się co krok manierycznością. Nie widać najmniejszego wysiłku autora, aby przynajmniej formę unowocześnić i nadać jej polor bardziej niepowszedni.

Wszak Młoda Polska znajdowała się w tym okresie u szczytu chwały i sławy. Prześcigano się w biciu przed nią pokłonów, w wyrażaniu uznania jej twórcom. Pisarze nawet minorum gentium starali się osiągnięcia nowej sztuki sobie przyswoić i brali z nich pełnymi garściami. W twórczości Różyckiego daremnie szukaliśmy śladów tych przemian, jakie zachodziły w ówczesnej poezji polskiej. Hołdował zasadzie: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Pisał wiersze według  wzorów i recepty drugiej polowy dziewiętnastego wieku i tej zasadzie pozostał wierny do końca życia. Mam wrażenie, że umiejętności wierszowania, które zdobył dość wcześnie, nie rozwijał w sobie w oparciu o nowe, narastające osiągnięcia wersyfikacyjne, zastygł w rutynie i nawet nie silił się, by zerwać z uprawianym przez siebie sposobem pisania. Wychodziły kolejno jego tomiki wierszy: „Liliowe śnienia” (1904), „Pocałunki” (1906), „Raj ziemski” (1906), „Serdeczna skarga” (1907), „Płomienne kwiaty” (1909), „Szkarłatna wizja” (1911). Tytuły tak samo wymowne, jak wiersze w tomikach. (…)

W roku 1911, w dziesięciolecie pracy pisarskiej Różyckiego, ukazał się jego „Wybór poezji” poprzedzony słowem wstępnym Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Nie mogę pominąć milczeniem tej przedmowy i muszę zacytować ją choć w urywkach ze względu na jej autora, stanowi ona bowiem dość charakterystyczny dla mentalności znakomity dokument świadomego stosowania niepełnej miary krytycznego osądu do utworów nie zasługujących na podobną pobłażliwość. Oto fragment wypowiedzi Tetmajera: „Jest Zygmunt Różycki artystą na wskroś z „Bożej łaski”. Takim się urodził i wypracowywać nie musiał. Urodził się z darem słowa tak skończonym, tak pełnym, jak się tylko prawdziwy, stworzony poeta rodzić może. Piękne, strojne, proste, szczere i wytworne słowo jest narzędziem jego pięknej poezji. O rymie i rytmie, o tak zwanej formie, nie ma co u Zygmunta Różyckiego mówić; wszyscy wiemy, że jest on artystą świetnej miary i że ta strona pisania jest mu tak wrodzoną, jak jeleniowi bieg.

Zygmunt Różycki jest człowiekiem bardzo młodym, jeszcze nie lat trzydziestu; ma wielką łatwość, wielką potrzebę tworzenia, czyli raczej odtwarzania swych wrażeń, wypowiadania swych myśli i uplastyczniania sobie swych uczuć i napisał już dużo; ale jest on w tym wieku, kiedy jest się dopiero w pierwszej połowie swej twórczości. Jego dalsza droga wydaje mi się jasną: jego umysł rozszerzy się i pogłębi w myśl nieśmiertelnych słów: tu leży Gustaw – tu urodził się Konrad. Różycki już poczyna uderzać w grube struny harfy, już pierś jego poczyna wciągać szerszy dech, a oczy głębiej idą. Ten doskonały artysta może ze swoim słowem zrobić wszystko, a jest myślą i uczuciem na drodze ku wielkiej poezji. Nie chodzi o to, aby kazał, panował, był trybunem ludu i głosicielem prawd z robotniczego katechizmu, to jest tym, pod czym się u nas przeciętnie rozumie „wielką poezję”. Chodzi o tę wielką poezję, która nią jest, a na którą u nas często patrzą jak na wał olbrzymich obłoków na niebie, z których nie pada wprawdzie deszcz, aby „rósł chleb”, ale które są cudowną zjawą, odrywającą oczy od błota. Warszawa, 30 maja 1910 r.”

To była nie tylko ocena dziesięcioletniej działalności poetyckiej młodego autora, to było ponadto błogosławieństwo na dalszą drogę „ku wielkiej poezji”. Wbrew dobrotliwym przewidywaniom szlachetnego wróża, Różycki nie poczynił żadnych postępów i wiersze jego powstałe po roku 1911 nie odbiegają daleko od tych z pierwszego dziesięciolecia twórczości. Zapewne, miał dużą łatwość wierszy, umiał składać rymy, orientował się w rytmice, ale, niestety, operował treścią tak uboga i banalną, że nie mogło jej starczyć nawet na jeden tomik poezji. Gdy czyta się dziś – po tylu latach – jego wiersze i przegląda się przedmowę do nich pióra tak świetnego poety, jakim był Tetmajer, trudno zrozumieć, czym dał się uwieść autor pięknych liryków, kreśląc tego rodzaju słowo wstępne. Na ogół Tetmajer był wstrzemięźliwy w wydawaniu sądów bez głębszego przemyślenia i  - pamiętam – przedmowę jego potraktowano wtedy jako szczególnego rodzaju gest wielkopański, na który mógł sobie pozwolić poeta tej miary. Ale scripta manent. To zostało napisane i wydrukowane i tego faktu nie da się odwrócić.

W wydanej w roku 1912 drugiej części „Polskiej literatury współczesnej” umieścił Antoni Potocki krótką notatkę o Różyckim: „ (…) Gadatliwości popuszcza wodze, ze szkodą talentu, wzięty dziś w Warszawie poeta Zygmunt Różycki. W ostatnich latach wydał siedem czy osiem tomów liryk oraz wybór tychże, poprzedzony pochlebnym wstępem Tetmajera. Krytyka podkreśliła w tym poecie swojskość. Poezje te są przede wszystkim gładkie. Jest to talent niewątpliwy, zwłaszcza jeśli talentem jest fenomenalna łatwość rymu. Ale zaniedbanie i niewybredność słowa wstawianego, skracanego lub przeciąganego dla potrzeby rytmu, zanieczyszczają te poezje.  Również w wydobyciu form własnych przeszkadza im mnóstwo  naleciałości z Asnyka, Konopnickiej, Tetmajera. Łatwość bywa często formą lenistwa ducha, który unika wyboru, tj. odpowiedzialności. To samo, niestety, da się powiedzieć o swojskości , która niewiele warta, gdy nic  nie przysparza sama sobie, bezpiecznie powtarzając za panią matką pacierz. To rzecz chóru, nie poety”.

Różycki nie ograniczał się do poezji, próbował pisać prozę i w roku 1911 nakładem Biblioteki Dzieł Wyborowych w warszawie ukazała się jego książka pt. „Figle młodego satyra”, zawierająca blisko dwadzieścia utworów beletrystycznych. Wszystkie bez wyjątku opowiadania umieszczone w tej książce stoją na tak niskim poziomie, że mimo woli ciśnie się pytanie, kto w tym czasie był kierownikiem literackim tego wydawnictwa i podobną książką zapełnił półki księgarskie. Była to bodaj jedna z najgorszych książek roku 1911 i stała się zaprzeczeniem całkowicie pytyjskich przepowiedni Tetmajera.

Przed pierwszą wojną światową wydał jeszcze Różycki dwa zbiorki wierszy: „Sen szczęścia” w 1912 r. i „Zielone oczy” w roku następnym. Po wojnie nazwisko jego przestało pojawiać się w pismach. Do głosu dochodzili nowi poeci, ze wymienię niektórych – Ejsmonda, Jerzego Jankowskiego, Kleszczyńskiego, Nalepińskiego,  i każdemu szanującemu się pismu zależało na tym, by móc utwory ich drukować. Różycki, tuzinkowy bądź co bądź poeta, odchodził w cień. Dość szybko o nim zapomniano.

Różyckiego poznałem dopiero po roku 1920 w siedzibie Związku Literatów. Zjawił się pewnego popołudnia, wypełnił deklarację członkowską i po upływie paru tygodni został wpisany na listę członków Oddziału Warszawskiego. Na zebrania przychodził bardzo rzadko, na odczytach organizowanych przez nas nie bywał, ale składki, które zresztą były niewielkie, uiszczał na ogół regularnie. Zajmował wtedy posadę cenzora filmowego w Biurze Kontroli Prasy i Widowisk (nie wiem, czy dokładnie tak zwała się ta instytucja), funkcjonującym w ramach organizacyjnych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie szefem tego urzędu był poeta Jan Lemański, autor niezrównanych „Bajek”.

Różyckiego widywałem dość często w towarzystwie Leona Choromańskiego, który również cenzurował filmy. Zabawnie wyglądała ta para, prowadząca się wzajemnie środkiem trotuaru. Jeden niskiego wzrostu, o wyglądzie chomika – to Choromański, drugi nieco wyższy, o rozwianych włosach i trochę nieprzytomnych oczach – to Różycki. Chodzili zazwyczaj razem na seanse filmowe.

W roku 1926 odwiedził mnie Różycki w Związku Literatów, wręczając ostatnio wydany, bo w roku 1925, tom wierszy, opatrzony tytułem „Złoty czerep” z dopiskiem w podtytule „Opowieści dziwaczne”. Książka wyszła w Warszawie nakładem jakiejś anonimowej „Biblioteki Współczesnych Pisarzy”, a najprawdopodobniej nakładem własnym autora. Wiersze zawarte w nim nie znamionują żadnych przeobrażeń, nie wnoszą nic nowego – są, niestety, słabe, banalne, pospolite. (…)

Po paru miesiącach Różycki pokazał się znowu. Tym razem wizyta jego trwała nieco dłużej. Wydał mi się jakiś biedny i opuszczony. Wspominał, że będzie musiał zrezygnować z posady, gdyż zdrowie mu nie dopisuje. Byłem zaskoczony jego wyznaniem, liczył bowiem wtedy raptem czterdzieści lat z niewielka nawiązką. Pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie narkomana. Czy słusznie? Chyba tak. Był rozżalony na wszystkich, ale najwięcej żalu czuł chyba do tych, którzy okazywali mu w pierwszych latach pracy pisarskiej wiele życzliwości, nie szczędzili zachęty i darzyli poparciem. Przykro było patrzeć na dojrzałego człowieka, który dostrzegał swoje bankructwo, gorzej – uświadomił sobie, że nic sobą nie reprezentuje. Zdołałem go uspokoić, zapewniając, że Związek weźmie go pod opiekę, jeśli zajdzie tego potrzeba, że nie ma powodu w tej chwili martwić się, gdy jeszcze zajmuje posadę i z tego tytułu otrzymuje pobory co miesiąc.

Przez dłuższy czas nie dawał znaku życia. Odezwał się dopiero jakoś w 1927 roku listem skierowanym do władz Związku. Pisał o swojej tragicznej sytuacji materialnej, w jakiej się znalazł po zemerytowaniu go i przewlekłej chorobie, wymagającej kosztownych leków. Pismo pochodziło z Pabianic. Od Leona Choromańskiego dowiedziałem się, że Różycki istotnie został zwolniony z pracy i że przyznano mu jakąś skromną emeryturę. Wciągnąłem go więc na listę członków znajdujących się pod stałą opieką Związku i posłałem mu zapomogę. Napisałem od siebie, że może liczyć na pomoc od czasu do czasu z naszej strony. Odpowiedział mi listem, opatrzonym datą 25 lipca 1928 roku, treści następującej: „Serdecznie dziękuję Wam za informacje. Niezmiernie ucieszyła mnie wiadomość, że myślicie o mnie i że może jeszcze trochę pieniędzy przyznacie mi. Wierzcie mi, kochany Panie Edwardzie, jestem w położeniu nader ciężkim. Mam tylko emerytury sto sześćdziesiąt złotych miesięcznie, poezją dorabiam najwyżej sześćdziesiąt złotych miesięcznie. Więc widzicie sami, że z tej kwoty wyżyć nie bardzo można, a jeżeli jeszcze do tego dodać potrzeby ubraniowo-bieliźniane i mój ciężki artretyzm, który wymaga ciągłych zabiegów leczniczych – to w sumie wyjdzie dramat. Toć nigdy nie byłem natarczywy, przez całe szeregi lat, jak miałem posadę, nie korzystałem z żadnych zapomóg! Ale teraz jest ciężko. Jeszcze jakiś czas muszę biedę klepać, gdyż mam na warsztacie kilka prac i muszę je wykończyć; potem wezmę się do życiowo-materialnej pracy. Więc bądźcie tak dobrzy i dopomóżcie mi chwilowo, a moja wdzięczność będzie szczerą i niekłamaną. A może wnieść podanie do Związku? Moi złoci! Pamiętajcie o mnie! Za dwa dni muszę być w Warszawie, więc może ustnie niektóre rzeczy omówimy. Serdecznie dłoń Waszą ściskam. Zygmunt Różycki!”.

Nie pamiętam, czy odwiedził mnie w Związku w tym czasie. W dzienniku swoim nie znalazłem żadnej notatki w tej materii. Następny list jest już z 1929 roku, niekompletny zresztą – brak początku. Liczył ogółem – mówię to w oparciu o numerację drugiej połowy listu – osiem stron. Oto jego treść:

„(…) Kto wie – co człowiek zyskuje przez cierpienie? … Jest to ważki znak zapytania. A co nieraz traci przez radość… Jakkolwiek jest – życie jest piękne, ono tylko jedyne jest piękne. O, jakżesz ludzie mylą się, mówiąc: „Cóż warte jest moje życie?” Albo „Ach, jakie życie jest podłe!” Człowiek niepotrzebnie utożsamia się z życiem. To dwie różne sprawy. To, że ja w danej chwili jestem chory i cierpię fizycznie – czyż życie temu winno? Przenigdy! Ono rozstrumienia się we wszystkich kierunkach, cudowne, zuchwałe, śpiewne! Tylko ja, mając lustro zdrowia rozbite, nie mogę odbić tego życia takim, jakie ono jest w rzeczywistości. Za pieniądze serdecznie dziękuję – akurat będę miał na zapłacenie szpitala za miesiąc luty – bo już doprawdy nie miałam ani grosza. Za grudzień i styczeń zapłaciłem około 600 zł ze swoich pieniędzy, które udało mi się uzyskać podczas pobytu mego u Jana Bożego w Warszawie, a które były przeznaczone na utrzymanie w Pabianicach, gdzie jest i taniej, i łatwiej o mieszkanie niż w Warszawie. Z tych 200 zł, które przysłaliście mi w końcu listopada, zapłaciłem zaległości za chorobę, która zaczęła się jakiegoś 10 listopada  (leżałem wtedy jeszcze pewien czas prywatnie, co mnie znacznie drożej kosztowało niż w szpitalu. Ot, weźcie choćby zastrzyki morfiny – za jeden zastrzyk starszego felczera szpitalnego w dzień 5 zł, a wieczorem 10 zł – a inne lekarstwa itd..).

Z rady Waszej, aby nie pisać do Departamentu Sztuki o zapomogę, skorzystam; miałem  pisać nawet do ministra Czerwińskiego, który w Warszawie podczas mojej choroby wiele mi pomógł. Ale na razie i do niego pisać nie będę. Tylko na miłość Boską, Szanowny i Kochany Panie Edwardzie, według obietnicy (a Wam jakoś dziwnie wierzę) dopomagajcie mi co miesiąc według sił i możliwości, bo ja nic a nic nie przesadzam co do swej choroby – wreszcie macie w każdej chwili możność sprawdzenia moich słów. Ot, przyślijcie do Pabianic do szpitala pana Józefa ( Józef Grzęda, woźny Związku Literatów i Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy Polskich), niech się naocznie przekona. Nie wiem, jakie Was stosunki łączą z Arturem Górskim – czy znacie się z nim bliżej. Jeżeli nie – to szkoda, jest to wyjątkowo piękny duchowo Człowiek! Jak na dzisiejsze czasy fenomen. No, i przy tym wiedza głęboka i talent pisarski wysokiej miary. On ma moje dwa tomy w rękopisie. Dość często z nim koresponduję. Prosiłem go, żeby się wywiedział, czyby mi kto nie wydał, choćby na razie jednego z tych tomów; tyle się u nas śmiecia drukuje – głębsze i istotnego talentu rzeczy jakoś nie mają szczęścia. Nic dziwnego! W Polsce, niestety, nie ma kultury! Ludzie żądają sensacyjno-głupiej lektury – przeważnie są to tłumaczenia z autorów obcych. Zalew tandety na całej linii! Coś okropnego! A my milczymy  i nie przeciwstawiamy się! Coś okropnego! Świat stoi obecnie pod fatalną gwiazdą! Wiele rzeczy jest teraz dających dużo do myślenia! Świat jakby zasłonił umyślnie oczy i nic nie widzi! A może Wy, Kochany Panie Edwardzie, zetknąwszy się z Arturem Gorskim, wspólnymi z Nim silami moglibyście coś z moimi tomami zrobić. Wolałbym to – niż żebraninę o zapomogi. (Adres Art. Górskiego, ul. Lwowska nr 1 m. 19). Zastać Go można zawsze do dziesiątej rano. Dla Was jest to możliwe tylko w niedzielę. Ściskam serdecznie prawicę waszą i bardzo dziękuję za pamięć. Zygmunt Różycki”.  (…)

Nie mogę sobie uświadomić, czy widziałem się jeszcze z Różyckim po tym zacytowanym powyżej liście. Jak przez mgłę przypominam sobie, że odwiedziłem go – na skutek alarmującego telefonu – w jakimś szpitalu w Warszawie, ale kiedy to miało miejsce i w jakim szpitalu, nie umiem powiedzieć.

Gdy myślę o Różyckim, który był poetą niedużego lotu, widzę tragedię człowieka najniepotrzebniej wplecionego w sieć ambicji przerastających jego siły i możliwości. Różycki sam zdawał sobie sprawę z tego, mówiąc ze mną; a najwymowniej, jak umiał zresztą, wypowiedział się w 1925 roku w jednym  z ostatnich wierszy, zatytułowanym „Zbyteczność”.

Dla jakiej to przyczyny ziemskiej czy podniebnej,

Zostałem w ruch istnienia bezmyślnie wpleciony,

Ja nieświadom zagadki, a uświadomiony,

Ja nikomu z potrzebnych tutaj niepotrzebny,

Nie służący ku żadnej krasie ni ozdobie,

Ani kwiatom, wieczorom, księżycom ni śpiewom,

NI w jeziorach odbitym obłokom i drzewom,

Nawet dzisiaj samemu niepotrzebny sobie.

Zygmunt Różycki urodził się 7 grudnia 1883 roku we wsi Łąka powiatu olkuskiego, w pobliżu Puszczy Błędowskiej. Jest autorem następujących książek: „Tęsknota”, „Liliowe śnienia”, „Pocałunki”, „Raj ziemski”, „Serdeczna skarga”, „Płomienne kwiaty”, „Szkarłatna wizja”, „Wybór poezji”, „Figle młodego satyra”, „Sen o szczęściu”, „Zielone oczy”, „Złoty czerep”. Drukował w : Tygodniku Ilustrowanym, Wędrowcu, Bluszczu, Świecie, Prawdzie, Przeglądzie Tygodniowym, Kurierze Warszawskim, Gońcu, Kurierze Porannym, Gazecie Warszawskiej, Słowie, Nowej Reformie, Czasie, Nowinach

Zmarł w roku 1930, przeżywszy lat czterdzieści siedem.

Alicja Dopart w książce „ Stary Cmentarz Katolicki w Pabianicach 1824-2004”, 2008  podaje: Rola Zygmunt Różycki poeta, zmarł 3 kwietnia 1930 w Pabianicach. Należał do Polskiego Związku Zawodowego Literatów. Jak podała Gazeta Warszawska „był jednym z najsubtelniejszych poetów zarania XX wieku”. Jego wiersze i humoreski wydane były w kilkunastu tomach i ukazywały się w latach  1900-1925 w tygodnikach warszawskich. Nieznane są losy poety po 1925 roku. Prawdopodobnie do końca życia mieszkał w Pabianicach w przytułku przy ulicy Tuszyńskiej (Piotra Skargi). Pogrzebem zajął się Wacław Różycki – rejent z Wielunia i Antoni Drążek – urzędnik z Wielunia. Kim byli dla poety i dlaczego zajęli się pochówkiem? Jest wiele niejasności dotyczących lat 1925-1930 (podobno przybył do Pabianic, gdy przegrał swój duży majątek), jak również jego śmierci


https://pl.wikipedia.org/wiki/Zygmunt_R%C3%B3%C5%BCycki

http://wikizaglebie.pl/wiki/Zygmunt_R%C3%B3%C5%BCycki



****

W Nowym Życiu Pabianic na niedzielę, nr16/2002 r o „Poecie w pelerynie” pisał Robert Adamek.

72 lata temu w Pabianicach zmarł jeden z bardziej popularnych młodopolskich poetów Zygmunt Różycki. Urodził się we wsi Łąka k. Dąbrowy Górniczej. Był synem dzierżawcy folwarku, Jana Różyckiego i Filomeny z Zielińskich. Uczęszczał do gimnazjum w Piotrkowie, ale go nie ukończył. Obracał się w środowisku artystycznym Warszawy. Jakiś czas mieszkał w Lublinie, gdzie zasłynął z ekscentrycznego stylu życia. „Głowę przykrywał ogromnym czarnym sombrero. Z ramion spływała opuszczona do łopatek również czarna, wymiętoszona peleryna. Przekupkom na stragany wpuszczał żywe myszy, które w drucianych pułapkach pod peleryną przynosił na targowisko, a nabożnym Żydom wrzucał do bóżnicy czarnego kota lub gawrona”. Zamierzał w Lublinie założyć pismo literackie o tytule „Marzanna”, ale nie znalazł mecenasa. W 1910 r. zawarł związek małżeński z Haliną Gładkowską.

Wiersze jego przeważnie sonety, ukazywały się nie tylko w znanych ówczesnych tygodnikach, jak „Bluszcz”, „Świat”, „Tygodnik Ilustrowany”, ale także w prasie codziennej, np. w „Kurierze warszawskim”. W 1911 r., w dziesięciolecie pracy pisarskiej Różyckiego, ukazał się jego „Wybór poezji” z przedmową Kazimierza Tetmajera. Oto fragment wypowiedzi słynnego poety: „jest Zygmunt Różycki artystą na wskroś, z Bożej łaski (…) Urodził się z darem słowa tak skończonym, tak pełnym, jak się tylko prawdziwy, stworzony poeta rodzić może”. Wiersz Różyckiego z wcześniejszego tomiku „:Szkarłatna wizja” pt. „Na ust koralu” dzięki muzyce Lucjana Marczewskiego stał się jedną z najbardziej popularnych pieśni lat dwudziestych, śpiewanej przez Jana Kiepurę. Niektórzy znawcy uważają Różyckiego za autora słów znanej pieśni „ O mój rozmarynie”.

Po pierwszej wojnie światowej Zygmunt Różycki pracował jako referent w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Zajmował się cenzura filmów w Biurze Kontroli Prasy i Widowisk. Przedwcześnie, ze względów zdrowotnych przeszedł na emeryturę. Przewlekle chory, żył w niedostatku i zapomnieniu, korzystając z zapomóg Związku Literatów Polskich, którego był członkiem.

Ostatnie lata życia spędził w Pabianicach. Nie wiemy, kiedy przybył do naszego miasta i co go tutaj sprowadziło. Prawdopodobnie leczył się w pabianickim szpitalu. Wiadomo, że w 1927 r. wysłał z Pabianic list do Związku Literatów Polskich w Warszawie. Pisał w nim o swojej tragicznej sytuacji materialnej i chorobie wymagającej kosztownych leków. Na adres pabianicki Różyckiemu wysłano z Warszawy zapomogę. Kolejny zachowany list pochodzi z 1929 r. Oto jego treść: „Za pieniądze serdecznie dziękuję –akurat będę miał na zapłacenie szpitala za miesiąc luty. Za grudzień i styczeń zapłaciłem około 600 zł ze swoich pieniędzy, które udało mi się uzyskać podczas pobytu mego u Jana Bożego w Warszawie, a które były przeznaczone na utrzymanie w Pabianicach, gdzie jest taniej i łatwiej o mieszkanie niż w warszawie”.

Należy przypuszczać, że Różycki, przebywając w Pabianicach, pisał jeszcze wiersze. W tym czasie starał się, aby w warszawie Artur Górski pomógł mu wydać dwa tomy poezji. Rozgoryczony poeta w 1929 r. pisał: „Prosiłem go, żeby się wypowiedział, czyby mi kto nie wydał, choćby na razie jednego z tomów; tyle się u nas śmiecia drukuje – głębsze i istotnego talentu rzeczy jakoś u nas nie maja szczęścia. Nic dziwnego! W Polsce, niestety, nie ma kultury! Ludzie żądają sensacyjno-głupiej lektury – przeważnie są to tłumaczenia z autorów obcych. Zalew tandety na całej linii! Cos okropnego”.

Zygmunt Różycki zmarł w wieku 48 lat 3 kwietnia 1930 r. w Pabianicach. został pochowany na tutejszym cmentarzu. Pogrzebem zajął się prawdopodobnie jego krewny, notariusz Wacław Różycki, oraz Antoni Drążkiewicz z Wielunia. O zgonie porty poinformował „Kurier Warszawski”.

W listopadzie ubiegłego roku uchwałą Rady Miejskiej w Dąbrowie Górniczej Zygmunta Różyckiego uhonorowano pamiątkowym obeliskiem, umiejscowionym w dzielnicy Łęka.


Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij