www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Tramwaj

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Na rosyjskich stronach internetowych w biogramach inżyniera Grigorija Dubelira pojawiają się Pabianice. Inżynier kierował budową sieci tramwajowej łączącej Pabianice i Zgierz z Łodzią (рykoводство сооруҗением первой в Российской империи электрической җелезной дороги, связывающей полъский город Лодзъ с его пригородами Згеж и Пабианице)

W polskich opracowaniach dotyczących tramwajów podmiejskich w aglomeracji łódzkiej inżynier Dubelir nie występuje. Według informacji zawartych w Wikipedii starania o rozbudowę linii tramwajowych w stronę sąsiadujących z Łodzią miasteczek podjęło jednocześnie kilka grup przedsiębiorców. Zwyciężyła grupa kierowana przez Juliusza Kunitzera. Wśród koncesjonariuszy podmiejskiej kolejki dojazdowej znalazły się te same nazwiska, co w konsorcjum Kolei Elektrycznej Łódzkiej, członków najznaczniejszych łódzkich rodzin fabrykanckich: Scheibler, Heinzel, Grohmann, Geyer, Anstadt. Koncesję podpisał car Mikołaj II w dniu 6 stycznia 1899 r. Oficjalna nazwa Konsorcjum brzmiała: Łódzko-Zgierskie i Łódzko-Pabianickie Elektryczne Wąskotorowe Koleje Podjazdowe.

Budowniczym linii był niemiecki koncern AEG, a dokładnie jego petersburski oddział. Prace budowlane ruszyły we wrześniu 1899 r. Jako pierwszą ukończono i otwarto 17 stycznia 1901 r. linię pabianicką o długości 15 km. Dwa dni później 19 stycznia 1901 r. ruszyły pierwsze tramwaje do Zgierza – długość linii 9,5 km.

Trzecia oddana do użytku linia połączyła Łódź z Aleksandrowem. Linia ta była uruchamiana w dwu etapach. Trudności wynikły z powodu skrzyżowania linii tramwajowej z torem Kolei Kaliskiej na Żabieńcu. 9 lutego 1910 r. problem rozwiązano, uruchamiając tymczasowy ruch wahadłowy. Cała trasa stała się przejezdna 25 lutego 1910. Kolejne uruchamiane linie prowadziły do Rudy Pabianickiej (1910), Konstantynowa (1911), Rzgowa i Tuszyna z przedłużeniem do Kruszowa (1916/1917), Ozorkowa (1922) i Lutomierska (1929/1931). Na tych ostatnich przez pewien czas nie było trakcji elektrycznej, jeździły więc tramwaje parowe.

Przed I wojną światową planowano połączenie liniami tramwajowymi z Łodzią Brzezin, Koluszek, a nawet Zduńskiej Woli i Piotrkowa Trybunalskiego.

Grigorij Dymitrowicz Dubelir (1874-1942) był inżynierem i urbanistą. W 1898 r. ukończył Petersburski Instytut Inżynieryjny w zakresie drogownictwa. Pierwszą ważną pracą była budowa sieci tramwajowej w guberni piotrkowskiej w latach 1899 -1901. W 1904 r. został zatrudniony w Instytucie Politechnicznym w Kijowie na stanowisku etatowego wykładowcy pełniącego obowiązki profesora. Jednocześnie w ciągu dwóch lat miał przedstawić odpowiednią dysertację naukową. Zajmował się problemami planowania miast, a w szczególności optymalizacją sieci dróg. W latach 1910-1912 opublikował książki „Planowanie miast” i „Ulice i ich nawierzchnie” o fundamentalnym znaczeniu dla rosyjskiej urbanistyki.

W 1916 r. został profesorem Petersburskiego Instytutu Inżynieryjnego, a w 1930 r. otrzymał posadę profesora w Leningradzkim Instytucie Komunikacji Samochodowej. W 1940 r. pełnił tę samą funkcję w Moskiewskim Instytucie Politechnicznym. Po rewolucji październikowej zrezygnował z urbanistyki i skoncentrował się nad badaniem jakości nawierzchni drogowych. Był członkiem Państwowej Komisji ds. Elektryfikacji Rosji, w której zajmował się elektryfikacją transportu. Jako pierwszy w Rosji określił standardy techniczne nawierzchni drogowych, a w 1938 r. przedstawił wymogi techniczne budowy autostrad i mostów.

Zmarł w Jangule, Uzbekistan z wyczerpania podczas ewakuacji personelu naukowego. Jego córka i wnuk zginęli podczas blokady Leningradu. Inne prace Dubelira to: „Drogi gruntowe - budowa i utrzymanie”, „Eksploatacja autostrad i dróg dla wozów konnych”, „Zasady projektowania autostrad”. Do historii przeszedł jako budowniczy pierwszej w Rosji sieci podmiejskich linii tramwajowych: Pabianice – Łódź – Zgierz. W 1918 r. był także projektantem „polarnej” (niezrealizowanej) sieci tramwajowej w Murmańsku. Dymitr Ermołajew z Archiwum Państwowego w Murmańsku pisze, że Dubelir widział sieć tramwajową jako centralne koło z wielokierunkowymi odgałęzieniami, rozwijanymi w zależności od potrzeb komunikacyjnych rosnącego miasta. Ermołajew roztacza wizję Murmańska kostniejącego w mroku polarnej nocy. Pasażerowie w kufajkach i walonkach. Przytulny wagon oświetlony słabym światłem sunie z prędkością 25 wiorst na godzinę. Srogi konduktor pięścią wygraża dzieciakom jadącym bez biletów. Miasto, którego nie ma. Tramwaj pozostał w sferze planów i marzeń. W tym okresie Dubelir opublikował również takie artykuły naukowe jak „Planowanie miast a budowa sieci tramwajowej”, „Miejskie tramwaje elektryczne”, „Relacje między planowaniem miast i budową sieci tramwajów elektrycznych”. Podjął jeszcze próbę wprowadzenia tramwajów elektrycznych w Mińsku. Przedstawił też projekt rozbudowy metra w Moskwie.

O Pabianicach napomyka także Agnieszka Osiecka w książce „Szpetni czterdziestoletni” W Łodzi wszędzie jeździło się tramwajem – do dalekiego Widzewa, na Bałuty i do akademika na Bystrzycką.

I było w tych tramwajach coś czułego, opiekuńczego. Chybotał się człowiek pół godziny, godzinę, ale wiedział, że w końcu wydobędzie się z upiornego centrum i ujrzy schludne domki i rzewne ogródki Pabianic. Ulga.

Pierwszy tramwaj był również tematem felietonu Aureli Janke opublikowanym w 3. numerze „Życia Pabianic” z 1958 roku. Autorka w zabawnej formie ukazuje sprzeczne interesy ówczesnych przewoźników.

Jak w Pabianicach walczono z tramwajem

Tramwaje tak bardzo łączą się z obrazem miasta, że ich widok nie wzbudza już w nikim zainteresowania, a przecież był w życiu Pabianic dzień, w którym pojawienie się tramwaju wywołało prawdziwą burzę. Jak się to stało opowiem.

Do roku 1900 Pabianiczanie chcąc dojechać do Łodzi wsiadali na tak zwanej „rogatce” na bryki starozakonnych woźniców. Rzecz jasna, bryka ruszyła dopiero przy pełnym „komplecie” pasażerów, chyba że zniecierpliwieni Pabianiczanie pokrywali cenę niezajętych miejsc. Wtedy konie rozpoczynały dorożkarski galop, podróżni drzemkę, a woźnica czuł na plecach lube uderzenia skórzanej kabzy napęczniałej monetą.

Ale przyszedł dzień, kiedy w granice miasta przypełzły stalowe szyny. Po tych szynach wtoczył się kolorowy wóz tramwajowy. Co śmielsi Pabianiczanie nie węszący w darach cywilizacji mocy szatana, umieścili swe odważne osoby na wygodnych ławkach. Emocjonująca podróż trwała jednak krótko. Tuż przy rogatce rzucili się na tramwaj dyszący nienawiścią właściciele bryk. Pod uderzeniem kamieni rozprysnęły się szyby.

Zaskoczeni pasażerowie przykucnęli początkowo na podłodze, ale po chwili poczuli w żyłach gorącą krew i z zaciśniętymi pięściami ruszyli do obrony cywilizacji. Do bojki wtrącili się wreszcie przedstawiciele władz i wtedy nastał spokój. Obdrapany tramwaj bez szyb rozdzwonił się triumfalnie a pokiereszowani właściciele bryk zostali odprowadzeni do aresztu. Tam w samotności doszli do przekonania, ze nie opłaci się walczyć z postępem.


Tramwaj inspirował lokalnych poetów. W 20. numerze Życia Pabianic z 1958 roku odkryliśmy tekst Agnieszki Szymańskiej dedykowany przewrotnie czerwonym Pabianicom.

Pabianicom

Czerwone kominy, dymią dniem i nocą

w czerwonych, fabrykach maszyny terkocą

i czerwone słońce rano co dnia staje

i mkną ulicami czerwone tramwaje,

i cisną się ludzie wciąż więcej i więcej,

zmarznięty tramwajarz czerwone ma ręce,

konduktor czerwonym pociąga nosem

mówi ciągle swoje „Za bilety proszę”

Czerwony dzień miasta swym trybem się toczy,

zmęczony robotnik czerwone ma oczy

i wieczór zmarznięty do murów się garnie

Czerwony blask dzielą leniwe latarnie,

a słońce odjeżdża w czerwonej karocy,

czerwonemu miastu życząc ”Dobrej Nocy”.


Tramwaj trafił także na karty autobiografii Ireny Zarzyckiej „Panna Irka”. Książka opowiada o uczniach Szkoły Średniej w Pabianicach z początku XX wieku (1915 rok). Pewnego dnia koledzy panny Irki postanowili dać „nauczkę” nauczycielowi, który, ich zdaniem, uchybił koleżance. Profesor uczył także w łódzkiej szkole, dojeżdżając tam … tramwajem. Chłopcy zaplanowali zemstę i zdołali odczepić wagon z belfrem w środku.

Sprawa wyjaśniła się szybko. Nasza Irka siedziała w kozie całą niedzielę, kiedy piąta klasa pojechała do Łodzi do teatru i my, jej rycerze, musieliśmy jechać, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi, ale chłopaczyska żeby tylko z wielkiego żalu pięści zaciskali, a zemstą dyszeli straszliwą. Irka cały dzień beczała, bo nazajutrz oczy miała czerwone jak królik, ale udawała zucha i uśmiechała się do nas pogodnie. Wówczas to w głowie Stefana, czułego na kobiece łzy, wylągł się cudowny projekt i myśmy go według jego wskazówek wykonali.

Nasz belfer co dzień prosto ze szkoły jechał do Łodzi, gdyż tam miał lekcje w innej szkole, i zawsze ogromnie się śpieszył, bo punktualny był i obowiązkowy do przesady. Wielkimi susami dopadał tramwaju (zwykle siedział w drugim wagonie), wsadzał nos w książkę i tak dojeżdżał do Łodzi. Odległość wynosiła jakieś szesnaście kilometrów, tak że tramwaj jechał pięćdziesiąt minut.

Stefan oznaczył nam najdogodniejszy termin i wreszcie „nadszedł dzień zapłaty”.

Ostatnią lekcją była chemia, której udzielał właśnie Jowisz. Odmówił z klasą modlitwę i wyrywa do kancelarii po płaszcz i czapkę. Kiedy zjawił się w bramie, Stefan serdecznie ściskał rękę Staśka i Irki, którzy szli akurat w przeciwną stronę, to jest w tę samą , gdzie szedł profesor. Za zakrętem przed bystre profesorskie oczy nawinął się Zygmuś i Antek. Zdjęli czapki i zniknęli w małej uliczce na prawo po to tylko, żeby tyłami gnać co tchu do stacji tramwajowej i być tam wcześniej niż pan profesor. Do odejścia tramwaju brakowało dwóch minut, kiedy do wagonu wskoczył Jowisz. Tramwaj ruszył, a ja w biegu już, udając straszliwie zziajanego, wpadłem, potknąłem się o wyciągnięte Jowiszowe nogi rzuciłem się na ławkę akurat vis a vis złowrogiego bóstwa wszelkich nauk przyrodniczych.

- Cóż ty do Łodzi jedziesz?

- Tak, panie profesorze, na pogrzeb cioci. Boję się, czy zdążę.

- Ach tak… - skinął głową i zaczął czytać.

A tymczasem w wagonie motorowego siedziało całe towarzystwo pod komendą Stefana. Miny mieli pełne godności. Irka uklękła na ławce i liczyła słupy telegraficzne, reszta młodzieży przykładnie rozmawiała o lekcjach budząc podziw i zachwyt jadących.

Mniej więcej w połowie drogi Stefan wstał, za nim Janek i Antek, chłopcy silni i energiczni. Wszyscy trzej kolejno podawali rękę najpierw Irce, potem kolegom.

- To już niedługo nasza stacja, o nawet widać.

Z pełnymi gracji i dystynkcji ukłonami wyszli na tylny pomost, a Irka z pozostałymi przykleiła się do okna i kiedy tramwaj stanął, kiwała wdzięcznie ręką i główką. To samo robili chłopcy. A przecież żaden z tamtych łobuzów nie wysiadł, bo kiedy tramwaj ruszył, przysiedli sobie na schodkach.

Za jakieś pięć minut ktoś z jadących krzyknął:

- Patrzcie, patrzcie! Drugi wagon się odczepił.

Hałas zamieszanie, wszyscy pędzą na platformę, a przyczepka gna sobie w przeciwna stronę (było trochę z górki) jak gdyby nigdy nic. A w naszym wagonie koniec świata. Najpierw lekki wstrząs, a potem jedziemy całą parą, ale… z powrotem. Ludzie zaczęli hałasować. Jowisz skoczył na peron, a wściekły, mało oczu nie zgubi, tak ci mu latają…

Wreszcie pomału wagon stanął w szczerym polu i rób co chcesz; cud boski, żem wtedy nie pękł ze śmiechu, a musiałem robić wystraszoną i przygnębioną minę. W końcu nadjechał tramwaj i zabrał nieszczęsnego odczepieńca do Łodzi. Ale nasz Jowisz spóźnił się skutkiem tej całej afery co najmniej godzinę.

Punkt szósta Klub zebrał się w parku miejskim. Opowiadaliśmy sobie szczegóły wypadku i wariowaliśmy z radości. W pewnej chwili wszyscy stanęli rzędem przed ławką, na której siedziała Irka, a Stefan, skłoniwszy się jej głęboko, powiada:

-Irko! Jesteś pomszczona (…)

Epilog tramwajowej historii był też dość ciekawy. W dwa dni po owym wypadku do Dyrektora szkoły przyszło pismo z Dyrekcji Tramwajów z żądaniem surowego ukarania sprawców wypadku, który mógł mieć tragiczne skutki. Stwierdzono z całą stanowczością, że mogli to zrobić tylko uczniowie, którzy jeżdżą co dzień z Łodzi do szkoły.

Pan Dyrektor zarządził najsurowsze śledztwo, które wykazało, że ci, którzy jeżdżą zwykle tramwajem (przeważnie siódma i ósma klasa), mieli wtedy jeszcze dodatkowo śpiew i wracali tramwajem następnym. No a z młodszych klas nikt by się na coś podobnego, choćby ze względu na zdrowie i bezpieczeństwo, nie odważył. Z klasy piątej jechał tylko Benon L., ale i ten siedział cały czas z profesorem. Tak więc chytre dzieło Stefana zostało przekazane potomności jako wzór godny naśladowania.

Uczniowie z Pabianic regularnie udawali się tramwajem do łódzkiego teatru. Któregoś dnia nie mogli dostać się do środka wagonu, ale jak zwykle pomogła sztubacka pomysłowość.

Więc postanowiono. Akurat dawali w Popularnym „Śluby panieńskie”. Zbiórka na stacji tramwajowej, a tu tłok, palca nie ma gdzie wetknąć, a nas jechało 36 osób. Jadą baby z masłem i jajami, handlarze wiozą kury, gwałt, krzyk…

Ktoś tam stanął w koszyk pełny masła i energiczna jejmość sprała niezgrabiasza parasolką po głowie. W przyczepce jest trochę luźniej, natomiast o wpakowaniu się do motorowego mowy nie ma. Wtedy poważny Czesio wziął nas na stronę (tramwaj już wekslował) i szepcze:

- Prowadźcie mnie. W odpowiednim momencie dostanę konwulsji.

Stefan ruszył prosto do motorowego i woła grobowym głosem.

- Miejsce dla chorego, miejsce dla chorego.

- Ojej, a na co on jest chory, tak dobrze wygląda!

- Nasz doktór powiedział, że to na pewno tyfus. Wieziemy go do Łodzi.

Jak wystraszona kwoka sfrunął Żydek z platformy i wlazł do przyczepki, a za nim jego połowica obarczona koszem z wrzeszczącymi gęsiami. Czesiek zaś nadymał się jak balon, żeby dostać wypieków, pojękiwał boleśnie i pluł na prawo i lewo, co pozostałych pasażerów wypłoszyło z pomostu. Ich miejsce zajął Klub. Irka z resztą klasy stała przed wagonem i zakrywszy oczy chustka głośno „szlochała”.

Tymczasem „chory” wykrzywił się straszliwie i zaczął machać rękami i nogami, następnie całym korpusem padł na pulchną i leciwą pierś przekupki, która tarasowała wejście do wagonu. Niewiasta z przeraźliwym krzykiem rozepchnęła nas i wyskoczyła z przedziału.

Motorniczy zadzwonił, ale wagon nie ruszył z miejsca, bo pasażerowie tłumnie jęli wysiadać. Po chwili zostało tylko kilku lękliwie w kąty powtulanych bohaterów. Tramwaj ruszył, ale szedł przez jakieś trzy minuty tak wolno, że cała klasa zdążyła powskakiwać. Konduktor za brzuch się brał ze śmiechu. Sam motorniczy co rusz chustkę z kieszeni wyciągał i oczy ocierał. A co się działo w naszym wagonie trudno opisać. Oczywiście na dalszych przystankach wepchało się trochę ludzi, ale my wszyscy mieliśmy miejsca i zdążyliśmy na czwartą do teatru na ową popołudniówkę. Gdybyśmy chcieli jechać tramwajem następnym stracilibyśmy połowę I aktu.


Tramwaj sprawiał, że Pabianice wydawały się częścią metropolii, przedmieściem Łodzi. Kursował regularnie. Nie licząc krótkich przerw, gdy do Pabianic zbliżały się fronty wojen światowych. Symbolizował postęp techniczny i rozwój społeczny. Dowartościowywał lokalną społeczność. Nic dziwnego, że budził zainteresowanie prasy regionalnej. Raz po raz ukazywały się informacje dotyczące zdarzeń i sytuacji związanych z Łódzką Elektryczną Kolejką Dojazdową. Tramwaj pokonywał dość długą trasę, podczas jazdy wiele się działo. Dochodziło do kolizji z wozami konnymi i pierwszymi taksówkami. Pod koła tramwaju trafiali przypadkowi przechodnie i … samobójcy. W środku pojazdu grasowali kieszonkowcy, czasami dochodziło do scysji między pasażerami, co bardziej krewcy podróżni niepokoili nawet motorniczego. Konduktor dokładał wszelkich starań, aby zaprowadzić ład. Niekiedy była potrzebna interwencja policji. Zazwyczaj tramwajem do Pabianic na „robotę” przybywali osławieni złodzieje z miasta Łodzi. Poszukiwacze mocniejszych wrażeń potrafili wskakiwać do pędzącego wagonu albo z niego, w biegu, wysiadać w upatrzonym przez siebie miejscu. Tramwaj był także wykorzystywany jako mobilna reklama rozmaitych przedsięwzięć. Mało brakowało, a linia tramwajowa zostałaby przedłużona do Łasku.

Sprawa budowy tramwaju na trasie Pabjanice – Łask znajduje się już na drodze realizacji. Jak się dowiadujemy zainteresowana w tej sprawie gmina Dobroń uchwaliła sprzedaż zarządowi Łódzkich Kolejek potrzebne pod linię tereny. Również i Łask wyznaczył już place pod przyszłą linię. Budowa kolejki elektrycznej do Łasku jak nas informują miarodajne czynniki rozpocznie się prawdopodobnie już w końcu b. roku. (Echo, 14.05.1929)

Magistrat m. Pabjanic wszczął pertraktacje z dyrekcją kolejek dojazdowych w sprawie budowy toru kolejowego w Pabjanicach od dworca kolejowego do parku Wolności. Park ten jest dla Pabjanic tem czem dla Łodzi park Poniatowskiego. Magistrat zatem chcąc uprzystępnić mieszkańcom korzystanie z pięknego parku, położonego daleko poza miastem postanowił przyczynić się do przedłużenia odnogi tramwajowej. Pertraktacje te znajdują się na dobrej drodze i już w najbliższym czasie zarząd Ł.K.D. przystąpi do prac. Linia tramwajowa przedłużona zostanie do długości przeszło 1 kilometra. (echo, 20.08.1929)

Konduktor odgrywał zasadniczą rolę w tramwaju, o jego obowiązkach informowało Echo: Przed zbliżaniem się do przystanku konduktor obowiązany jest w sposób odpowiedni wywołać nazwę przystanku. Do obowiązków konduktora należy wskazywanie miejsc i rozmieszczanie podróżnych w wagonach. Nie powinien on pozwalać na znajdowanie się podróżnych podczas jazdy na stopniach, taranach, zderzakach itp. Konduktor powinien unikać zatargów z publicznością i w każdym wypadku zachować się taktownie. W razie niestosowania się podróżnych do obowiązujących przepisów, konduktor winien powołać się na przepisy i prosić o podporządkowanie się tym przepisom. W razie oporu ze strony podróżnego, konduktor powinien prosić o opuszczenie wagonu na pierwszym przystanku, w razie zaś dalszego oporu zwrócić się do policji o interwencję.

Na wypadek zatargów między podróżnymi konduktor powinien starać się taktownie załagodzić zajście, opierając się na przepisach. W razie oporu ze strony podróżnych winien prosić o opuszczenie wagonu. Konduktor powinien okazywać pomoc jadącym tramwajem starcom, kalekom, osobom słabym lub chorym, dzieciom, a również wszystkim podróżnym przy zatrzymywaniu w wagonie złodziejów, osób wszczynających awantury lub obrażających podróżnych, wzywając w razie potrzeby policję.

Główny nacisk położono na taktowne i uprzejme zachowanie się konduktorów w razie jakiegoś zatargu z pasażerami lub między podróżnymi. Jest to fakt godny podkreślenia, gdyż powszechnie wiadomo, że dotychczasowe zachowanie się konduktorów pozostawiało nieraz wiele do życzenia.

Pasażerowie winni stosować się ściśle do przepisów. Przepisy te są wywieszone w wagonach a nadto jeśli chodzi o tramwaje dojazdowe w poczekalniach na widocznym miejscu. Jak wiadomo cały szereg osób pozbawiony jest prawa korzystania z komunikacji tramwajowej. Są to osoby nietrzeźwe, wzbudzające odrazę chorobą lub wonią, zachowujące się nieprzyzwoicie. Między innymi nie wolno w wagonach pluć, śmiecić, jeść, wychylać się albo wystawiać ręce z okien, siadać na parapetach, jak to dotąd miało miejsce na tramwajach dojazdowych, palić tytoniu, co dozwolone jest tylko na pomostach.

Wydanie rozporządzenia, regulującego ruch tramwajowy należy uważać za objaw dodatni. Obecnie zarówno konduktor jak i publiczność, a zwłaszcza ci pierwsi, zdając sobie sprawę z włożonych na siebie obowiązków i konsekwencji, jakie może pociągnąć za sobą niestosowanie się do przepisów, unikać będą wszelkich zatargów i traktować będą publiczność tak, jak tego wymaga rozporządzenie ministra komunikacji. (…)

Jest wskazane, aby publiczność nie wtrącała się zbytnio do różnych zatargów i spraw i pamiętała o tym, że właściwym gospodarzem w tramwaju jest konduktor, który już dbać będzie o to, aby był utrzymany należyty porządek. (Echo, 27.10.1929)

Jak się dowiadujemy, tramwaje dojazdowe, a więc aleksandrowskie, zgierskie, konstantynowskie, pabianickie, tuszyńskie – będą kursowały bez przerwy, zarówno w Wigilię, w Boże Narodzenie, jak i Nowy Rok. Kontynuowanie pracy na tramwajach dojazdowych w czasie tak uroczystych świąt należy tłumaczyć tem, że tramwaje te podlegają przepisom komunikacyjnym takim, jakie obowiązują koleje państwowe. (Echo, 22.12.1929)

Wobec wytworzonej przez autobusy konkurencji, zarząd tramwajów dojazdowych zdecydował się wreszcie przedłużyć linię tramwajową do parku Wolności, tj. do samych krańców miasta, o co miejscowi obywatele walczyli bezskutecznie przeszło trzy lata. Roboty wstępne wkrótce zostaną rozpoczęte. (Republika, 14.02.1931)

W najbliższych dniach Dyrekcja Kolejek Dojazdowych przystępuje do budowy linii tramwajowej na odcinku Pabianice dworzec kolejowy – Park Wolności. Długość tej linii wynosi około dwóch kilometrów. Przedłużenie tego odcinka posiada dla mieszkańców Pabianic kolosalne znaczenie, zwłaszcza w okresie letnim, kiedy pabianiczanie codziennie korzystają z tego obszernego parku. Pośpiech w przedłużeniu toru tłumaczyć należy zgłoszeniem przez pewne konsorcjum autobusowe oferty na uruchomienie komunikacji samochodowej na wymienionym odcinku. (Echo, 16.03.1931)

W bieżącym tygodniu Dyrekcja Kolejek Dojazdowych przystępuje do robót przedłużenia toru tramwajowego na odcinku od dworca kolejowego w Pabianicach do Parku Wolności. Odcinek ten posiada długość do dwóch kilometrów. Roboty potrwają około 2 tygodni, w którym to czasie uruchomiona zostanie komunikacja. Przy pracach znajdzie zatrudnienie kilkudziesięciu bezrobotnych. (Echo, 11.05.1931)

O godzinie 7 wieczór przy zbiegu ulicy Warszawskiej i Kresowej w Pabianicach, wóz prowadzony przez Antoniego Pasejta, zam. we wsi Rydzyny, gminy Widzew zderzył się z tramwajem prowadzonym przez motorniczego Antoniego Łopotę. Wskutek zderzenia Łopota odniósł ogólne obrażenia ciała. Rannego przewieziono do szpitala. Kto ponosi winę wypadku na razie nie ustalono. (Echo, 3.06.1931)

Zapowiedziana przez Dyrekcję Kolejek Dojazdowych sprawa przedłużenia toru tramwajowego w Pabianicach do Parku Wolności (odcinek długości około dwóch kilometrów) utknęła w martwym punkcie. Plany przedłużenia przesłane zostały do ministerstwa, które jednak dotąd, nie nadesłało wiadomości o ich przyjęciu, czy tez odrzuceniu. Wobec powyższego kwestia przedłużenia toru, co miało być udogodnieniem dla mieszkańców Pabianic korzystających z parku, nie jest aktualna i wstrzymana zostanie do wiosny roku przyszłego. (Echo, 22.08.1931)

Z ramienia magistratu m. Pabianic w konferencji w sprawie kolejek dojazdowych w Urzędzie Wojewódzkim w Łodzi, wzięli udział ławnik Szymanowicz i naczelnik Wydziału Budowlanego inż. Kowalski. Przedstawiciele samorządu pabianickiego zajęli przychylne stanowisko dla kolejek dojazdowych, motywując je tym, że tramwaje stanowią jedyną dobrą i ciągłą komunikację pomiędzy Łodzią a Pabianicami. (Echo, 22.10.1931)

Wczoraj zawieje śnieżne sparaliżowały w dużej mierze komunikację podmiejską. Gruba warstwa śniegu jaka pokryła tory tramwajowe uniemożliwiła ruch wagonów. Jeśli chodzi o linię Łódź-Pabianice, by nie robić przerwy w komunikacji dyrekcja zarządziła w nocy oczyszczanie jednego toru i komunikacja do Pabianic odbywa się po jednym torze. Wagony zatrzymują się z powodu, prawie że metrowej przeszkody na kilkadziesiąt metrów przed końcowym przystankiem. (Echo, 22.02.1932)

W godzinach wieczornych posterunek policji państwowej w Pabianicach zauważył dwu podejrzanych osobników, którzy wsiedli do tramwaju łódzkiego z zamiarem udania się do Łodzi. Przed samym odjazdem do wagonu tramwajowego wkroczyła policja i obu podejrzanych aresztowała. W komisariacie Policji Państwowej dokąd osobników odprowadzono, okazało się w czasie badań, że podejrzenia policjanta były słuszne. Oto w zatrzymanych rozpoznano 2 notorycznych złodziei łódzkich, z których jeden karany był nawet kilkuletnim więzieniem za zabójstwo. Obaj zaś kilkakrotnie byli karani za złodziejstwo. Przy wymienionych znaleziono 1 skrzynkę i worek z mydłem oraz łom żelazny. Zatrzymani złodzieje, których nazwiska trzymane są na razie w tajemnicy, nie chcieli wyjaśnić pochodzenia skradzionych przedmiotów. (Echo, 1.10.1932)

W dniu wczorajszym o godz. 10 rano, przy zbiegu ulic Łaskiej i Pustej w Pabianicach, miało miejsce zderzenie tramwaju z dorożką jednokonną. Wskutek zderzenia dorożka wywróciła się, dorożkarz zaś zdążył w porę wyskoczyć z wehikułu, co uchroniło go od nieszczęścia. Doznał tylko lekkich obrażeń cielesnych, spowodowanych upadkiem na bruk. Po uprzątnięciu rozbitej dorożki, tramwaj ruszył w dalszą drogę z małym opóźnieniem. Jak ustaliło śledztwo winę za wypadek ponosi dorożkarz. (Echo, 13.10.1932)

Funkcjonariusze tajnej policji w Pabianicach zauważyli dwóch podejrzanych osobników, którzy przyjechali tramwajem z Łodzi i wysiedli na przystanku tramwajowym przed Magistratem m. Pabianic. Osobnicy ci udali się następnie przed gmach Banku Ludowego w Pabianicach – zastępstwo Banku Polskiego, gdzie zatrzymali się i po krótkiej naradzie weszli do składu Towarzystwa Handlowego „Żelazo” mieszczącego się pod biurami i kasą Banku Ludowego (ul. Pułaskiego 8). W międzyczasie funkcjonariusze tajnej policji kryminalnej wezwali do pomocy policję mundurową, która obstawiła cały gmach banku. Gdy po 20 przeszło minutowej przerwie dwaj podejrzani osobnicy wyszli ze sklepu Towarzystwa Handlowego „Żelazo” ujęci zostali przez oczekującą tamże policję, która osobników aresztowała i doprowadziła do komisariatu P.P. przy ul. Garncarskiej. W zatrzymanych rozpoznano dwóch znanych na terenie Łodzi kasiarzy. Nazwiska ich trzymane są na razie w tajemnicy. Pomimo wykrętnych wyjaśnień udzielanych niechętnie przez ujętych włamywaczy jest rzeczą pewną, że kasiarze przyjechali specjalnie do Pabianic tramwajem dla zapoznania się z terenem i jako obiekt swoich operacji wybrali Bank Ludowy w Pabianicach. (Echo, 6.12.1932)

W związku z uruchomieniem wielu fabryk - dziś zaznaczył się w tramwajach wzmożony ruch pasażerski, zwłaszcza w godzinach rannych, gdy robotnicy spieszyli do swych warsztatów. (Echo, 6.04.1933)

Często spotykany w Pabianicach widok chłopców, czepiających się wozów tramwajowych dla przejechania się na gapę świadczy o braku dozoru rodzicielskiego, który niejednokrotnie ogranicza się do pilnowania dziecka w domu, pozwalając natomiast dziecku chodzić samopas po ulicy. Oto w tych dniach 6 letni chłopak Bednarski, zamieszkały w Pabianicach przy ul. Łaskiej 36 uczepił się wraz z kolegą wozu tramwajowego i to tak nieszczęśliwie, że spadł ze stopnia na bruk, a ponieważ ręka utkwiła w wiązaniach, ciało nieszczęśliwego wlókł tramwaj kilkadziesiąt metrów po bruku. Bednarski doznał poważnych obrażeń cielesnych i umieszczony został w szpitalu. (Echo,13.06.1933)

Mieszkaniec Pabianic Herta Wilhelm, zamieszkały przy ul. Fabrycznej Nr 27 wsiadając do tramwaju łódzkiego, odchodzącego w stronę Pabianic, został okradziony. Łupem złodziei tramwajowych padło 1200 złotych w gotówce i wekslach. (Echo, 7.05.1934)

Obok gmachu Magistratu m. Pabjanic miał miejsce karambol autobusu z wozem tramwajowym. Autobus kursujący pomiędzy Łodzią a Sieradzem zdążał do Łasku i tuż obok Magistratu usiłował wyminąć wóz tramwajowy zdążający w tym samym kierunku do stacji kolejowej. Szofer autobusu uczynił to jednak tak nieszczęśliwie, że w pewnej chwili tramwaj najechał całym ciężarem na bok autobusu. Skutkiem zderzenia bok autobusu uległ zgnieceniu, zaś z wozu tramwajowego urwany został siłą uderzenia żelazny stopień. Dzięki przytomności motorniczego, który z całych sił zahamował tramwaj obeszło się bez poważniejszych uszkodzeń i ofiar, aczkolwiek w pewnym momencie zdawało się, ze autobus wraz z pasażerami zostanie przewrócony. Autobus uniknął tego, zawdzięczając to swej solidnej budowie. Po prowizorycznym naprawieniu uszkodzeń tak tramwaj, jak i autobus, ruszyły w drogę. (Echo, 25.08.1934)

Do tramwaju zdążającego z Pabianic do Łodzi wsiadł pewnego dnia jakiś osobnik, który swem niespokojnem zachowaniem się zwrócił uwagę publiczności. W pewnej chwili osobnik ów wyszedł na przedni pomost i tutaj wszczął kłótnię z prowadzącym tramwaj motorniczym Pietrzakiem. Podczas kłótni nieznany osobnik obraził głównie motorniczego, zaś gdy usiłowano go wylegitymować, wszczął taki tumult, że zaszła konieczność zatrzymania tramwaju i wezwania policji. Na widok munduru policyjnego sprawca wyskoczył na ulicy i począł uciekać. Przytrzymano go jednak i oddano w ręce policji. Awanturniczym pasażerem okazał się inkasent jednej z firm łódzkich niejaki Arnold Bajer, lat 23 zamieszkały w Rudzie Pabianickiej. W drodze do komisariatu Bajer obraził również prowadzącego go posterunkowego. Za powyższe przestępstwa Arnold Bajer stanął przed sądem grodzkim w Pabianicach, który skazał go na miesiąc aresztu. Wziąwszy jednak pod uwagę, że oskarżony znajdował się krytycznego dnia w stanie nietrzeźwym, wykonanie kary zawieszono na dwa lata. (Echo, 7.11.1934)

Radomski Chil, stały mieszkaniec Pabianic doniósł policji, że w tramwaju skradziono mu 100 zł w sztukach po 5 i 10 złotych. Policja prowadzi dochodzenie. (Echo, 14.04.1934)

Stały mieszkaniec Pabianic Juda Lajb Srumutka prowadził ręczny wózek z manufakturą i dla wygody jechał po szynach tramwajowych, co jest policyjnie niedozwolone. Posterunek policyjny na ul. Zamkowej usiłował zatrzymać Srumutkę, lecz tenże udawał głuchego i pośpiesznie usiłował oddalić się od policjanta. Przedstawiciel władzy dogonił jednak uciekającego i sporządził mu protokół. Podczas spisywania protokółu Srumutka ubliżył brzydko posterunkowemu. Sąd Grodzki w Pabianicach skazał Srumutkę za oba przestępstwa na 2 tygodnie aresztu. (Echo, 20.11.1934)

Konduktor tramwajów łódzkich Murarz Ignacy doniósł policji, że jakiś nieznany pasażer pozostawił na platformie tramwajowej maszynę do szycia, którą zapomniał zabrać. Maszyna jest do odebrania w poczekalni Elektrycznej Kolejki Dojazdowej, obok Zamku. (Echo, 20.02.1935)

Posiedzenie Rady Miejskiej w Pabianicach. W wolnych wnioskach PPS złożyła dwa wnioski: jeden o zaciągnięcie pożyczki na sumę 15 tysięcy złotych na budowę osiedli robotniczych, drugi wniosek o zwrócenie się do dyrekcji tramwajowej o zniżkę biletów dla dzieci niedorozwiniętych z krańców miasta uczęszczających do szkoły specjalnej przy ul. Tuszyńskiej (obecnie Piotra Skargi). Bilety zniżkowe winien Zarząd Miejski przyjąć na własny rachunek. Wniosek przyjęto. (Echo, 6.07.1935)

Na przechodzącego przez jezdnię mieszkańca Pabjanic, niejakiego Arona Lajba Grynszpana, zamieszkałego przy ul. Warszawskiej Nr 8 całym pędem najechał wóz tramwajowy tramwajów podmiejskich łódzkich. Zanim motorniczy zdołał zahamować tramwaj, Grynszpan dostał się pod koła, które formalnie zmiażdżyły go, wskutek czego śmierć nastąpiła momentalnie. Po jakimś czasie udało się wydobyć spod wozu ociekające krwią potwornie zniekształcone zwłoki, które odstawione zostały do kostnicy. Policja prowadzi dochodzenie, celem ustalenia, czy miało tu miejsce samobójstwo, czy też nieostrożność zabitego, czy wreszcie nieuwaga motorniczego. (Echo, 8.11.1935)

Walenty Maćczak, lat 48, stały mieszkaniec Łodzi, jadąc pewnej niedzieli z Łodzi do Pabianic, ukradł z tramwaju kosz z utensyliami sportowymi drużynie klubu „Burza” w Pabjanicach. Działo się to już w obrębie m. Pabjanic i złodzieja uciekającego z łupem zauważył jakiś przechodzień, który o fakcie tym doniósł policji. Dzięki temu złodzieja rychło schwytano i po odebraniu w całości skradzionego kosza wraz z zawartością osadzono w więzieniu do dyspozycji sądu. W dniu onegdajszym Maćczak, karany już 10 - krotnie, za kradzieże, stanął przed sądem grodzkim w Pabjanicach, który skazał go na rok więzienia. (Echo, 5.01. 1936)

Busse Reinhold ze wsi Brzeziny, będąc w stanie pijanym, jechał tramwajem z Łodzi do Pabianic. Gdy tramwaj znajdował się w dzielnicy staromiejskiej miasta, pijany osobnik począł wykrzykiwać „Bić Żydów”. Policja niezwłocznie zajście zlikwidowała i Bussego aresztowała. (Echo, 21.03.1936)

Na ulicy Zamkowej wóz ciężarowy należący do Sobczaka Władysława, zamieszkałego w Chechle pod Pabianicami, prowadzony przez samego właściciela najechał na wóz tramwajowy. W wyniku zderzenia wybite zostały dwie szyby w tramwaju. (Echo, 23.04.1936)

Domagała Hieronim, będąc w stanie nietrzeźwym przejeżdżał wozem w parę koni przez ulicę Zamkową. Nie zwracając uwagi na jadący tramwaj. W pewnym momencie skręcił w jedną z bocznych ulic w ten sposób, że przejeżdżający tramwaj otarł się o dyszel wozu i tylko cudem uniknięto zderzenia. Lekkomyślnemu woźnicy policja spisała protokół. (Echo, 15.10.1936)

Sędzia Sądu Grodzkiego w Pabianicach p. Brudnicki Wacław, wysiadając z tramwaju upadł na bruk jezdni tak nieszczęśliwie, że doznał złamania tak zwanej rzepki kolankowej u nogi. Ofiarę wypadku przewieziono do szpitala miejskiego, gdzie przebywać musi przez czas dłuższy na kuracji. (Echo, 15.12.1936)

Szofer Królik, prowadzący taksówkę łódzką ŁD 81.323 na ulicy Łaskiej najechał na wóz tramwajowy. Na szczęście wypadku w ludziach nie było, natomiast tak taksówka, jak i tramwaj zostały lekko uszkodzone. Policja prowadzi dochodzenie, mając na celu ustalenie, kto ponosi winę za zderzenie. (Echo, 26.02.1937)

Onegdaj w godzinach rannych szosą z Łodzi do Pabianic jechała furmanka Bielczyka Władysława z Sieradza (ul. Praga 2), na której oprócz woźnicy znajdowały się 4 osoby. Wszyscy jadący podczas jazdy spali, zdrzemnął się również woźnica. Konie nie czując kierowniczej ręki wystraszyły się w okolicy tzw. dużego skrętu przy ulicy Warszawskiej tuż pod Pabianicami przejeżdżającego w tym miejscu tramwaju nr 1 i poniosły. Wszystko stało się niemal w jednej chwili i nim pobudzeni podróżni zdołali zapobiec katastrofie, wystraszone konie ciągnąc za sobą furmankę z jadącymi osobami , wpadły na tramwaj. Tramwaj momentalnie został zatrzymany. Jak się okazało zabity został 1 koń, zaś drugi odniósł śmiertelne obrażenia. Dyszel furmanki został zdruzgotany. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. Jadący podróżni oprócz przeżycia momentu śmiertelnego strachu, wyszli z całej katastrofy bez szwanku. Konie – jak ustaliła policja – były własnością Szczepana Dobonia ze wsi Męcka Wola, którego syn znajdował się między jadącymi. Po usunięciu przeszkód zupełnie nieuszkodzony tramwaj ruszył w dalsza drogę. (Echo, 11.03.1937)

Tramwaj ciężarowy ŁEKD, ciągnący wagoniki z ładunkiem ze stacji towarowej przy ul. Łaskiej zderzył się onegdaj przy zbiegu ulicy Warszawskiej i Szewskiej w najbardziej wąskim miejscu ulicy na naładowany kamieniami wóz chłopski, będący własnością Śpionka Teofila z Bychlewa koło Pabianic. Na skutek dość silnego uderzenia wóz został przewrócony i kamienie rozsypały się po całej jezdni. Na szczęście tak koń, jak i woźnica wyszli z przygody bez szwanku. (Echo, 7.05.1937)

Mieszkaniec podmiejskiej wsi Karniszewice, Kwiatkowski Jan jechał tramwajem przez Pabianice w kierunku stacji kolejowej. Zamyślony wieśniak miał rozpiętą marynarkę spod której widoczna była złota dewizka od złotego zegarka, tkwiącego w jednej z kieszonek kamizelki. W pewnej chwili na odcinku pomiędzy ulicami Zieloną a Pustą przeszło obok niego. Przepychając się, kilku jadących z nim osobników, którzy wysiedli na jednym z przystanków. Po przybyciu na stację wieśniak chciał sprawdzić, która godzina i ku swemu przerażeniu spostrzegł, że zegarek wraz z dewizką zginął bez śladu. Poszkodowany wrócił się do miasta i tu w komisariacie Policji Państwowej złożył odpowiedni meldunek, na mocy którego policja poszukuje sprawcę kradzieży. (Echo, 11.06.1937)

Tatara Władysław, zam. we wsi Klimkowizna gm. Dobroń, u wylotu ul. Pustej do Zamkowej wjechał na szyny tramwajowe. W tym momencie pękł powróz od orczyka. Wóz stanął w chwili, kiedy nadjechał tramwaj. Nastąpiło nieuniknione zderzenie. Wypadku w ludziach nie było. Jedynie uszkodzone zostało koło i beczka ze smołą, która spadła z wozu rozbijając się. (Echo, 30.07.1937)

Zander Henryk Paweł, bez stałego miejsca zamieszkania, jak się później okazało umysłowo chory, w celu samobójczym rzucił się pod przejeżdżający tramwaj Łódzkiej Elektrycznej Kolejki Dojazdowej. Motorniczy zdążył w porę zahamować tramwaj tuż przed leżącym na szynach desperatem, który nie odniósł żadnego obrażenia. W toku dochodzenia ustalono, że niedoszły samobójca pochodzi z Aleksandrowa koło Łodzi dokąd też go odesłano pod eskortą policjanta. (Echo, 31.08.1937)

Mikulski Piotr i Pasalski Jankiel obaj spod Szczercowa jechali autem przez ulice miasta. W pewnej chwili słabo orientujący się szofer najechał na ulicy Zamkowej na zdążający do Łodzi tramwaj ŁEKD. Na szczęście poza częściowym uszkodzeniem auta nikt nie doznał szwanku. Nieuważnemu szoferowi spisano protokół. (Echo, 7.09.1937)

Tramwaj najechał na pozostawiony bez opieki wóz fabryki wody sodowej i lemoniady E. Żwańskiego (Warszawska 82). Skutki najechania okazały się fatalne, bowiem znajdujące się na wozie ponad 300 butelek od piwa i lemoniady uległo potłuczeniu, przy czym wóz został pogruchotany. W tramwaju urwany został stopień i rozbita latarnia. (Echo, 20.10.1937)

Mikulski Piotr ze Szczercowa (Piotrkowska 12) prowadził auto ciężarowe i wyjeżdżając z ulicy Bóźnicznej przy zbiegu tej ulicy z ulicą Warszawską spowodował zderzenie auta z nadjeżdżającym tramwajem Łódzkiej Elektrycznej Kolejki Dojazdowej, oznaczony numerem 4, prowadzonym przez motorniczego Drobiazgiewicza (Konopnickiej 9). Wskutek zderzenia uszkodzony został w tramwaju stopień, zaś w aucie ciężarowym – chłodnica. Policja nieuważnemu szoferowi spisała protokół. ( Echo, 19.11.1937)

Onegdaj na przystanku tramwajowym przy ulicy Kaplicznej zdarzył się tragiczny wypadek. Głuchoniema 6 – letnia dziewczynka nazwiskiem Landsberg Estera, zamieszkała u rodziców przy ul. Warszawskiej 17, przebiegając przez jezdnię z powodu głuchoty nie słyszała zbliżającego się tramwaju. Motorniczy w ostatniej chwili usiłował zahamować rozpędzony wóz, niestety, było już za późno. Dziecko odniosło szereg ran całego ciała i odwiezione zostało niezwłocznie do szpitala miejskiego, gdzie dokonano amputacji prawej ręki, która została przez tramwaj zdruzgotana. Tan rannej jest bardzo ciężki. (Echo, nr 357, 1937)

Duże zainteresowanie budzi w Pabianicach udekorowany wagon tramwajowy, który przejeżdżał kilkakrotnie przez ul. Zamkową w celu propagowania Łódzkiej Wystawy Radiowej. Tłumy ludzi przystawały, aby posłuchać pięknych melodii nadawanych przez specjalnie umieszczony aparat wewnątrz wagonu. (Echo, 9.02.1938)

Duże zainteresowanie budzi w Pabianicach udekorowany wagon tramwajowy, który przejeżdżał kilkakrotnie przez ulice Zamkową w celu propagowania Łódzkiej Wystawy Radiowej. Tłumy ludzi przystawały, aby posłuchać pięknych melodii nadawanych przez specjalnie umieszczony aparat wewnątrz wagonu.(Echo, 29.02.1938)

Wczorajszej nocy o godz. 24 na zdążający do Łodzi wóz tramwajowy ŁEKD najechał przy zbiegu pl. Dąbrowskiego i ul. Batorego taksówka, oznaczona numerem T 45368 należąca do Władysława Skorciewskiego, zamieszkałego w Pabianicach przy ul. Limanowskiego 34 (Waryńskiego). Na szczęście wypadku z ludźmi nie było, natomiast tak tramwaj jak i taksówka odniosły poważne uszkodzenie. (Echo, 23.04.1938)

Ostrzega się wszystkich pasażerów tramwajowych przed skutkami, jakie sprowadzić może wskakiwanie w biegu do wozów tramwajowych. Oto onegdaj niejaki Sadurski, zamieszkały w Pabianicach przy ul. Bugaj wskoczył do tramwaju w biegu tak nieszczęśliwie, że omal nie dostał się pod koła kolejki elektrycznej. Dzięki niezwykłej przytomności umysłu jednego z przedstawicieli miejscowej policji oraz jego skutecznej interwencji niefortunny pasażer wyszedł bez szwanku, choć przestrach jego był wielki. Spisano mu protokół. ( Echo, 10.06.1938)

Mieszkanka Ksawerowa pod Pabianicami R. Pawlak w czasie jazdy tramwajem dojazdowym Łódzkich Elektrycznych Kolejek Dojazdowych na ulicy Warszawskiej, wyskoczyła nagle z jadącego szybko wozu. Skutki skoku okazały się fatalne, bowiem kobieta upadła na bruk uliczny i doznała ciężkich obrażeń całego ciała. Przewieziono ją do szpitala w Pabianicach. Stan jej jednak nie budzi poważniejszych obaw. (Echo, 14.06.1938)

Przybyła do Pabianic wieśniaczka, stała mieszkanka wsi Teklin niejaka Marta Kunce, jadąc tramwajem wskutek własnej nieostrożności w pewnym momencie wypadła z wozu tramwajowego na kamienny bruk jezdni. Działo się to przy placu gen. Dąbrowskiego (obecnie Stary Rynek) i tłum ciekawych otoczył leżącą na ziemi ofiarę wypadku. Na szczęście odniosła ona tylko lekkie obrażenia całego ciała i odstawiona została do szpitala. (Echo, 2.07.1938)

Zamieszkałemu w Pabianicach przy ulicy Konstantynowskiej 26 Dawidowi Berkowiczowi, gdy wsiadał przy placu Reymonta w Łodzi do tramwaju pabianickiego, jakiś kieszonkowiec łódzki skradł z kieszeni spodni portfel, zawierający dowody osobiste, gotówką 40 zł oraz 4 weksle po 250 złotych każdy. Poszkodowany kradzież zauważył dopiero w tramwaju i po przyjeździe do Pabianic zameldował o tym w policji. (Echo, 25.10.1938)

Przebieg wyborów do Sejmu na terenie Pabianic jak i na terenie powiatów łaskiego i sieradzkiego stanowiących okręg wyborczy Nr 21 był zupełnie spokojny i władze policyjne żadnych incydentów nie zanotowały. W ciągu dnia przez miasto przejeżdżały auta oraz wozy tramwajowe udekorowane zielenią i oblepione afiszami propagandowymi namawiającymi społeczeństwo miasta do wzięcia udziału w glosowaniu. (Echo, 8.11.1938)

Kmieć Mieczysław, zamieszkały przy ulicy Zielonej nr 7 szofer i właściciel taksówki pabianickiej zderzył się podczas jazdy z tramwajem łódzkim. Większych uszkodzeń nie było poza uszkodzeniem w aucie błotników. (Echo, 6.12.1938)

Niejaki Grabowiecki Antoni, zamieszkały w Pabianicach przy pl. Dąbrowskiego 3 zakłócił spokój publiczny w tramwaju łódzkim ŁEKD, nie chcąc zapłacić za bilet przejazdowy. Wynikła z tego powodu scysja pomiędzy pasażerem a konduktorem tramwajowym, który rozstrzygnął wezwany policjant, spisując odpowiedni protokół Grabowieckiemu. (Echo, 23.12.1938)

Przy zbiegu ulic Kilińskiego, św. Jana i Zamkowej tramwaj ŁEKD wskutek ślizgawicy nie mógł zatrzymać się na przystanku tramwajowym w tym miejscu, wskutek czego najechał na przejeżdżający akurat w tym czasie zaprzęg konny nieznanego właściciela. Motorniczy jednak zdołał w porę zatrzymać tramwaj, dzięki czemu do katastrofy nie doszło. Jeden z koni obalony został uderzeniem i odniósł nieznaczne obrażenia. (Echo, 23.01.1939)

W tramwaju miał miejsce na terenie Pabianic drobny incydent. Oto jeden z jadących tramwajem pasażerów, mieszkaniec pobliskiego Ksawerowa w rozmowie z konduktorem wyrażał się na tematy polityczne. Nielojalnego obywatela kraju osadzono w areszcie do dyspozycji władz. Poza tym w ciągu dnia wczorajszego doszło w mieście do kilku awantur tej samej natury, zlikwidowanych szybko przez władze bezpieczeństwa publicznego. (Echo,12.03.1939)

W szkole powszechnej Nr 5 przy ul. Zamkowej 69 nieznani sprawcy w porze nocnej skradli radioaparat, będący własnością szkoły oraz różnego rodzaju słodycze, pomarańcze, cukierki. Wszystko łącznej wartości 440 złotych. Powiadomiona o kradzieży policja rychło znalazła się na śladach złodziei, którzy po dokonaniu kradzieży wsiedli do tramwaju dojazdowego z zamiarem ucieczki do Łodzi. Fakt ten ustalono już po odjeździe tramwaju z Pabianic. Funkcjonariusze policji pabianickiej niezwłocznie wsiedli do auta i dogonili tramwaj na jednym z przystanków daleko za miastem. Tramwaj został zatrzymany, a jadących nim złodziei aresztowano i po odebraniu im całego łupu i osadzono w areszcie do dyspozycji władz sądowych. Złodziejami okazali się: zawodowy złodziei Bębnowski Tadeusz bez stałego miejsca zamieszkania oraz Cebulski Henryk, zamieszkały w Zduńskiej Woli przy ul. Szadkowskiej Nr 18. (Echo, 10.02.1939)

Niekiedy jeżdżący do Pabianic tramwaj stawał się przedmiotem zainteresowania prasy ogólnopolskiej.

Przygnieciony trupem. Pabianice, 21 czerwca. Wśród pasażerów, jadących do Pabianic, na który napadli bandyci – jak to obszernie donosiliśmy – znajdował się naczelnik telefonów w Zagłębiu Dąbrowskim, Rudolf Miedziejewski, który cudem uniknął możliwej śmierci, a przynajmniej rabunku. W chwili, gdy bandyci wpadli do wagonu i rozpoczęli strzelaninę, na Miedziejewskiego upadł w skurczach śmiertelnych raniony konduktor Wójcik i zwaliwszy go z ławki, przycisnął całym ciężarem ciała. Słysząc strzelaninę, Miedziejewski bynajmniej nie starał się wydostać spod trupa i leżał nieruchomo. Bandyci, sądzili, że został zabity, pozostawili go w spokoju. Chwile leżenia pod zwłokami Wójcika wydały się Miedziejewskiemu długimi jak wieczność. Obecnie całe zajście przedstawia mu się jak sen. (Ilustrowany Kurier Codzienny, 22.06.1912)

Orędownik Poznański informował, że robotnicy wybijali szyby w tramwaju jadącym do Pabianic.

Świeżo doszło do zajść w Rudzie Pabianickiej. Grupy strajkujących włókniarzy zorganizowały się w pochód dążący do Pabianic celem wzięcia udziału w pogrzebie ofiar zajść pabianickich. Robotnicy nie wiedzieli, że wskutek przesunięcia przez władze administracyjne terminu pogrzebu – odbył się on już dzień przedtem. Po drodze demonstrujący robotnicy śpiewali pieśni socjalistyczne i obrzucali kamieniami kilka kiosków oraz wozy tramwajowe, wybijając szyby. Przybyła z Łodzi samochodem policja pochód rozproszyła. W związku z pogrzebem poległych w Pabianicach włókniarze przygotowali również w Łodzi demonstracje, których zaniechano wobec odbycia się już pogrzebu o czem dowiedziano się później. Na mogiłach poległych organizacje robotnicze złożyły wieńce metalowe. Według relacji kasy chorych w czasie krwawych zajść w Pabianicach zostało zabitych 5 osób, 2 osoby zmarły w szpitalu. Rannych jest 16. Pewna ilość osób lżej rannych otrzymała pomoc lekarzy prywatnych. (Orędownik, 26.03.1933)


Łódzkie Echo Wieczorne także odnotowywało  zdarzenia, które dotyczyły tramwaju podmiejskiego.
22 –letni Wacław Mirsztal, zamieszkały przy ul. Wawelskiej 23, pałał szczególną nienawiścią do konduktorów tramwajów podmiejskich linii Łódź-Pabianice. Ponieważ jeździł tą linią stale, gdyż miał w tamtych stronach narzeczoną, więc starał się jak najmniej wydać na tramwaje. Toteż często udawał wobec konduktorów, że jest pracownikiem remizy. W dniu wczorajszym pan M. powracał jak zwykle wieczorem do Łodzi. Dziwnym trafem wszedł do pociągu prowadzonego przez konduktora obeznanego z jego kawałem. Mirsztal na widok mądrego konduktora widząc, że się nie wywinie, zaczął szukać rzekomo pieniędzy po kieszeniach, a odwróciwszy tym sposobem od siebie uwagę, usiłował przejść do drugiego wagonu. Podczas tej operacji Mirsztal wpadł pod koła wagonu. Zatrzymano zaraz tramwaj i pasażera na gapę wyciągnięto spod kół, na szczęście lekko pokaleczonego. Po założeniu opatrunku spisano mu protokół. ( Łódzkie Echo Wieczorne, 5.10.1926)

Przekupnie ładują na perony wagonów często takie ilości koszy i pakunków, że pasażerowi przychodzi na myśl, czy też tramwaj jest aby na pewno wehikułem pasażerskim, nie zaś … towarówką. Ciężkie kosze z owocami, ładowne walizy, worki z włoszczyzną itp. zapychają przestrzeń peronu często tak, że „zwyczajny pasażer” nie może bez trudu ani wsiąść, ani wysiąść, ani też stać wygodnie. Do przewozu frachtu używa się często też platformy przedniej, maszynista nie zwraca na to uwagi, konduktor nie zauważa, a publiczność znosi niewygodę, bo bagaż utrudnia jazdę, zajmując miejsce i tworząc ciasnotę, nawet brudzi i rozrywa niejednokrotnie odzież. (Łódzkie Echo Wieczorne, 28.10.1926)

Wczoraj wieczorem ulicą Zamkową w kierunku stacji kolejowej jechało jeden za  drugim, kilka wozów, w pewnym momencie, tuż na zakręcie pojawił się tramwaj. Trzy wozy zdołały zjechać na bok, na ostatni jednakże wpadł tramwaj z całą siłą. Wóz został strzaskany zupełnie; tramwaj chwyciwszy swym bokiem konie wlókł je na przestrzeni 30 metrów. Odwieziono je do lecznicy zwierzęcej. Woźnica cudem uniknął śmierci, bowiem w chwili zderzenia wyskoczył z wozu. Przeprowadzone dochodzenie ustaliło, że winnym wypadku jest motorowy, który pełnił służbę w stanie nietrzeźwym. Pociągnięto go do odpowiedzialności sądowej.  (Łódzkie Echo Wieczorne, 14.02.1927)
Z Pabianic donoszą: W dniu wczorajszym o lokalu, w którym produkuje się głodomór – kobieta, przyszła niejaka Helena Brążewska, zamieszkała przy ulicy Nowokarnyszewickiej 36 i zapłaciła za wejście nowym banknotem 50-złotowym. Kasjerka wydała jej 49 złotych 40 groszy. Wziąwszy pieniądze Brążewska wyszła natychmiast na ulice. Kasjerka oglądając złożony banknot zauważyła, że jest to 20- złotówka nowej serii. O wypadku powiadomiono policję, która Brążewską zatrzymała w poczekalni tramwajowej. Dochodzenie ustaliło, że Brążewska w podobny sposób dokonała już kilku oszustw. Pomysłową kobietę przesłano do dyspozycji władz sądowych. (Łódzkie Echo Wieczorne, 9.06.1927)

Na przystanku tramwaju pabianickiego przy placu Reymonta kręcił się Szmul Cymbor, wykwalifikowany kieszonkowiec i czekał na przybycie pociągu z Pabianic, wiedząc z góry, z własnego doświadczenia, że chwila wysiadania jest najodpowiedniejszą do jego przedsięwzięcia. Tramwaj nadszedł. Pasażerowie tłocząc się i popychając wzajemnie rzucili się do wyjścia, inni natomiast zgrupowali się przed wagonem, starając się stanąć jak najbliżej drzwi. Szmul wszedł tam, gdzie było najciaśniej i niby to walcząc o najlepsze miejsce, pracował, z niebywałą wprawą, sondując kieszenie pasażerów. Natrafiwszy na sakiewkę damską szarpnął ja i jednocześnie rzucił się do ucieczki. Szczęście go jednak opuściło. Właścicielka torebki trzymała ja na pasku. Speszony tym złodziej puścił zdobycz i zamierzał już tylko uciec. Lecz i to nie było mu sądzonem. Krzyk poszkodowanej zwrócił uwagę innych, którzy też złodzieja zatrzymali i oddali w ręce policji. Szmula Cymbora po przeprowadzonym dochodzeniu przesłano do dyspozycji władz sądowych. (Łódzkie Echo Wieczorne, 20.08.1927)

Wiktor Kuźniak, notoryczny złodziej, bez stałego miejsca zamieszkania jechał tramwajem do Pabianic. Wodząc oczami po pasażerach zauważył jakąś korpulentną jejmość, która trzymając na kolanach torebkę, drzemała. Kuźniak nie namyślając się długo, siadł obok kobiety, a kiedy pod Pabianicami tramwaj opróżnił się, „sprzątnął” z kolan torebkę i wyszedł na peron. Tymczasem kobieta przebudziła się i spostrzegłszy kradzież wszczęła alarm. Kuźniak, nie czekając na skutki, wyskoczył w biegu, lecz źle na tym wyszedł bowiem zwichnął sobie nogę. Tramwaj zatrzymano i Kuźniaka ujęto. Pieniądze wraz z torebką odzyskała prawa właścicielka, a pechowiec znalazł się w areszcie. (Łódzkie Echo Wieczorne, 28.11.1927)

W ubiegłym tygodniu bawiła w Warszawie w Ministerstwie Komunikacji delegacja magistratu m. Pabianic w osobach prezydenta miasta Gackiego i radnego Kasperskiego. Delegacja przedstawiła w ministerstwie sprawę ułożonych niepraktycznie szyn kolejowych – leżą one na powierzchni jezdni – na pryncypalnej ulicy miasta; następnie sprawę wysokiej opłaty tramwajowej (przejazd przez miasto 50 gr), braku przystanków w ważniejszych punktach miasta oraz poczekalni tramwajowych. Ministerstwo przyobiecało wysłać do Pabianic specjalną komisję, która poruszone przez delegację sprawy rozpatrzy na miejscu. (Łódzkie Echo Wieczorne, 7.02.1928)

Interwencja mieszkańców Pabianic w sprawie szyn tramwajowych ułożonych w mieście na powierzchni ulic osiągnęła swój cel. W dniu wczorajszym magistrat pabianicki otrzymał z Warszawy pismo, w którym Ministerstwo Komunikacji zawiadamia, że poleciło zmienić szyny systemu Vigola na żłobkowe na przestrzeni Pabianic – miasto – Pabianice – dworzec. Zmiany tej dokona zarząd Tow. Akc. Łódzkich E.K.D. Dyrekcja zobowiązana jest zakomunikować ministerstwu termin do którego zamiany torów dokona. Specjalna komisja wyłoniona przez magistrat porozumiewa się obecnie w powyższej sprawie z zarządem Ł.E.K.D. (Łódzkie Echo Wieczorne, 9.03.1928)

(…) zamierza się również zaprowadzić miejską komunikację na terenie Pabianic. Specjalny pociąg kursować będzie od skrętu do dworca kolejowego. (Łódzkie Echo Wieczorne, 3.04.1928)

W dniu wczorajszym ulica Łaska w Pabianicach była widownią mrożącego krew w żyłach wypadku. Czteroletnia Irena Łątkówna, córka robotnika zamieszkałego przy ulicy Zamorskiej, z lalką w ręku wyszła na ulicę. Przebiegając przez ulicę dziewczynka wpadła pod tramwaj. Wagon mimo wysiłku motorowego, wlókł dziewczynkę kilkanaście metrów. Po podniesieniu wagonu na okrwawionych szynach ujrzano korpus nieszczęśliwej dziewczynki bez głowy i nóżek. Obok zwłok leżała lalka. Po przeprowadzonych oględzinach sądowo-lekarskich zmasakrowane szczątki dziewczynki przewieziono do kostnicy miejskiej. (Łódzkie Echo Wieczorne, 21.05.1928)

W dniu wczorajszym w Pabianicach wydarzył się drugi śmiertelny wypadek przejechania. Około godziny 3 po południu 70—letnia  Stanisława Czwórkowa, matka robotnika, zamieszkałego przy ul. Leśnej, przechodząc ulicą Zamkową nie zauważyła nadjeżdżającego tramwaju i nieszczęśliwa staruszka zniknęła pod kołami. Okrwawioną wydobyto spod kół wagonu. Stwierdzono, iż nieszczęśliwa  uległa pęknięciu czaszki. W stanie beznadziejnym staruszkę odwieziono do szpitala miejskiego. (Łódzkie Echo Wieczorne, 22.05.1928)

A oto jak piotrkowski Tydzień informował o uruchomieniu linii tramwajowej Łódź-Pabianice w 1901 roku.

Nareszcie po wielu terminach ogłaszanych przez gazety o puszczeniu w ruch tramwajów Łódź-Pabianice, 17 stycznia po południu otwarto ruch prawidłowy, z czego korzystając chciwi jazdy odwiedzali wzajemnie: pabianiczanie knajpki łódzkie, a łodzianie tutejsze, przez co tramwaj, był w istnym oblężeniu. Zarząd tramwajów powinien był pamiętać, że jakkolwiek plant pod kolejkę dzierżawiony jest od rządu, wszakże plant ten na przestrzeni przeszło 3-ch wiorst, znajduje się w terytorium  gruntów miejskich, przeto patronatem jej de iure i de facto jest władza miejscowa. Tymczasem zarząd nie raczył jej uwiadomić o rozpoczęciu kursowania tramwajów, co, chociaż ze względów grzeczności, należało uczynić. Wagony tramwajowe są długie, o 2 przedziałach 1 i 2 klasy; w środku miejsce na bagaż,  miejsce obszerne, wygodne platformy dla konduktorów oszklone; - jazda na przestrzeni 11 wiorst od rogatki pabianickiej do rogatki łódzkiej trwa 30 minut - koszt 17 i 35 kopiejek. (Tydzień, styczeń 1901)


Pabianiczanie chętnie jeździli tramwajem do Łodzi, także na zakupy w halach przy ulicy Nowomiejskiej. Jednak wielkie miasto było pełne zagrożeń. Na przybyszów z prowincji czyhali wydrwigrosze i złodzieje. Pisali o tym nawet reporterzy Echa Sieradzkiego.

Przygoda kobiety z Pabianic świadczy, że pabianiczankom najlepiej jest w Pabianicach. W Łodzi bowiem czyhają na nie ze wszech stron niebezpieczeństwa. Janina Zeliger, stale zamieszkała w Pabianicach przy ulicy Zamkowej przyjechała dnia 14 października roku ubiegłego tramwajem podmiejskim do Łodzi dla dokonania różnych zakupów. Kupując towar w halach przy ul. Nowomiejskiej zauważyła dwóch obserwujących ją osobników, którzy, gdy ponownie w halach „nad Łódką” kupowała drewniane zabawki, zbliżyli się do tego co i ona stołu. Jeden z nich oglądał zabawki, drugi zaś pozostał w tyle. W pewnym momencie Zeligerowa odczuła intuicyjnie, że ktoś za nią stoi. Zamierzała więc odwrócić się i nagle poczuła dotkliwy ból w lewej dłoni, w której trzymała torebkę, zawierającą gotówkę 214 zł oraz dokumenty.

To jeden z obserwujących ją uprzednio rzezimieszków obcinał jej właśnie „żyletką” paski torebki. Zaś gwałtowny ruch ręki Zeligerowej wytrącił złodziejowi nożyk z ręki kalecząc jednocześnie dłoń okradzionej. Na krzyk poszkodowanej nadbiegł posterunkowy Policji Państwowej Włodarczyk, który zatrzymał wspólnika – 28-letniego Maksa Szinklera, podczas gdy „operator” zdążył na razie umknąć.

Szinkler początkowo do niczego się nie przyznawał, następnie jednak oświadczył, że wspólnie z Rubinem Myszkowiczem wałęsali się po halach poszukując „ofiary”, którą upatrzyli sobie w osobie Zeligerowej, jako że zauważyli jak wyjmowała z torebki pęk banknotów. Myszkowicza zatrzymano następnego dnia i odebrano mu zł 186, resztę zaś zdążył on już wydać. Sąd powiatowy skazał obu złodziejaszków po 1 roku więzienia. (Echo Sieradzkie, 1.02.1931)

Express Wieczorny Ilustrowany odnotował dwa wypadki drogowe z udziałem tramwaju.

W dniu wczorajszym o godzinie 17. min. 5 tramwaj prowadzony przez zamieszkałego w Rudzie Pabianickiej motorniczego Wróbla Józefa najechał w Pabianicach przy zbiegu ulic Warszawskiej i Majdany na wóz zaprzężony w parę koni i prowadzony przez Chmielewskiego Michała zamieszkałego w Pabianicach przy ul. Karola Nr 52. Z powodu najechania konie Chmielewskiego odniosły znaczne okaleczenie. Na szczęście z ludźmi wypadku nie było. (Expres Wieczorny Ilustrowany, 30.10.1936)

Przy placu Generała Dąbrowskiego (Stary Rynek) i zbiegu ulic Warszawskiej i Batorego, autobus pasażerski Nr L.D. 85-053 zderzył się z tramwajem Nr 25. Wypadku z ludźmi nie było, jedynie stopień tramwaju został uszkodzony. Policja spisała protokół, pociągając do odpowiedzialności szofera Bogusławskiego Juliana zamieszkałego przy ul. Limanowskiego nr 47 w Piotrkowie. (Express Wieczorny Ilustrowany, 8.06. 1936)


Dzięki tramwajowi pabianiczanie mieli ułatwiony kontakt z Łodzią. Jednak nasilony ruch pojazdów w wielkim mieście stanowił dla nich zagrożenie. Wypadkowi uległ nawet lider frakcji tzw. kamieniczników w radzie miejskiej Pabianic – Edward Wendler. Łodzianin informował: Nieszczęśliwemu wypadkowi uległ w dniu wczorajszym mieszkaniec Pabianic, radny Edward Wendler. Będąc w dniu wczorajszym w Łodzi na placu Reymonta, w chwili, gdy zdążał do tramwaju podmiejskiego został najechany przez samochód, na skutek czego uległ licznym obrażeniom cielesnym. Rannego opatrzył lekarz pogotowia ratunkowego, przewożąc go do Pabianic w stanie osłabionym. Szofer sprawca najechania zdołał zbiec. Wdrożono za nim poszukiwania. (Łodzianin, 29.04.39)

Lokalny tygodnik odnotował wprowadzenie reflektora elektrycznego w tramwaju.

Jeden z motorów tramwajowych, przechodzących przez nasze miasto, został zaopatrzony w reflektor elektryczny, który w ten sposób wyparł reflektor naftowy. Pożądanym byłoby, ażeby w reflektory takie były zaopatrzone wszystkie motory tramwajowe, gdyż to wpłynie bezsprzecznie na zmniejszenie liczby nieszczęśliwych wypadków w porze wieczorowej i nocnej, kiedy miasto tonie w nieprzebitych ciemnościach. (Gazeta Pabianicka, 31.08.1927 r.)

Ciekawostki związane z tramwajem pabianickim publikowało przez wiele lat Życie Pabianic.

Styczeń roku 1906. Agitacja strajkowa zatacza coraz szersze kręgi. Łódzki Rozwój w rubryce „Z ostatnich dni” podaje niemal w każdym numerze nowe wiadomości związane z sytuacją. W jednym z numerów zamieszczono drastyczne wiadomości o wypadkach na linii tramwajowej Łódź-Pabianice. Oto wiadomość, która poruszyła pabianiczan: „Tramwaje podjazdowe Łódź-Pabianice pod naciskiem agitatorów strajku powszechnego, zmuszone były rano powrócić do remizy. Agitatorzy nie zawahali się użyć broni palnej spędzając wagony na linii pabianickiej. Raniono maszynistę Wachnowskiego i kontrolera Doboskiego. Tramwaje nie kursują”.

Mimo, że połączenie tramwajowe Pabianic z Łodzią istniało zaledwie kilka lat, korzyści płynęły z tego dwojakie: zwiększył się ruch ludności nie tylko między miastami, ale i między miejscowościami, odległymi o kilka kilometrów od Pabianic. Między innymi sprzyjało to handlowi, i co szczególnie było docenione – oszczędzało czas i siły udających się do pracy robotników pabianickich, zamieszkujących w Woli Zaradzyńskiej, Chocianowicach, Rudzie i w innych miejscowościach na trasie Łódź – Pabianice.

Inne korzyści wielkiej wagi przypadały kapitalistom – udziałowcom przedsiębiorstwa Kolei Dojazdowych. Co roku odcinało się kuponiki dywidend wysokiej jakości. Na początku roku 1906 akcjonariusze minorowo przyjęli sprawozdanie w czasie walnego zgromadzenia. Okazało się bowiem, że rok poprzedni nie tylko nie dał zysków, ale jak zakomunikowano: - „Skutkiem częstej przerwy na kolei podjazdowej Łódź-Pabianice, dochody z tej kolei w roku ubiegłym zmniejszyły się tak dalece, że akcjonariusze nie podejmą żadnej dywidendy”.

Początek roku 1906 był zapowiedzią poważniejszych strat niż rok poprzedni, toteż zarząd Towarzystwa Akcyjnego Kolei Dojazdowych szukał możliwości utrzymania ruchu komunikacyjnego, działając bezpardonowo wobec strajkujących maszynistów i wykorzystując łamistrajków. Na ogół jednak obserwowano poparcie dla strajkujących ze strony społeczeństwa pabianickiego – interesy dwu stron były krańcowo różne. Tak więc początek roku przed 58 laty był pod znakiem poważnych zakłóceń w komunikacji tramwajowej.

Długo jeszcze po tych wypadkach pabianiczanie powtarzali w sytuacji kłopotliwej jako swego rodzaju przysłowie, że „tramwaje zjechały do remizy”. (Życie Pabianic, nr 18/1964 r.)

Ten sam temat wrócił po roku (ŻP, nr 46/1965) – „Tramwajarze tracą pracę – akcjonariusze …dywidendę”.

Połączenie linią tramwajową Łodzi z Pabianicami miało nie jedną korzyść. Oczywiście, były to korzyści materialne, zwiększające dochody akcjonariuszy spółki, która się zawiązała dla eksploatowania Kolei Dojazdowych. Korzyści spadały również na właścicieli fabryk i fabryczek pabianickich, tych którzy nie dysponowali jeszcze własnymi środkami lokomocji – powozami i karetami. Korzyści drobne, ale pewne wynikające z szybkiego kontaktowania się z kupcami łódzkimi „odbierającymi towar” – wystarczyło jednej godziny, aby spotkać się i ubić interes. Tramwaj – mawiano- to dobra rzecz! A akcjonariusze bili się znacząco po kieszeniach.

Chwalili sobie założenie linii tramwajowej robotnicy, którzy mieszkając w odległości kilku, a nawet kilkunastu kilometrów od Pabianic, tu pracowali i codziennie spieszyli do fabryk z Rudy, Chocianowic, czy nawet z Łodzi. Była to więc wygoda, która ceniono i trudno było sobie w 1905 roku wyobrazić, że jeszcze przed kilku laty przemierzało się ”wiorsty” pieszo. Z powstaniem kolei dojazdowej zaistniała również możność zatrudnienia ludzi. Motorniczy – to była już pewna hierarchia wśród tramwajarzy. Nazywano ich maszynistami, byli specjalistami nie łatwo do zastąpienia. Również kontroler na linii pabianickiej uważany był za pracownika odpowiedzialnego, na którego dyrekcja „tramwajów” liczyła.

Okazało się, że trudno jest liczyć na regularną komunikację, bowiem tramwajarze przyłączyli się do ruchu strajkowego. Trzeba zauważyć, że częściowo dobrowolnie i spontanicznie, częściowo pod przymusem lub perswazją agitatorów, rekrutujących się spośród robotników łódzkich i pabianickich.

Częste przerwy w ruchu na kolei dojazdowej Łódź-Pabianice wpływały, oczywiście, na mniejsze obroty. Komunikat w tej sprawie po walnym zgromadzeniu akcjonariuszy, podawał do wiadomości, że dochody w roku 1905 zmniejszyły się do tego stopnia, że nie będą wypłacane żadne dywidendy.

Towarzystwo Akcyjne Kolei Dojazdowych szukało więc wyjścia z tej sytuacji, opierając się na łamistrajkach. Wobec strajkujących maszynistów zachowano się po drakońsku, zwalniając bez prawa ponownego starania się o zajęcie w tramwajach. Mimo kłopotów, jakie stwarzał strajk tramwajarzy, czy sporadyczne przerwy w ruchu – społeczeństwo pabianickie popierało tych tramwajarzy, którzy ryzykując utratę pracy, nie wahali się solidarnie występować z robotnikami fabrycznymi.

Do swego rodzaju wydarzeń z myszką zaliczyć trzeba zwyczaj praktykowany przez konduktorów w tramwajach dojazdowych, a mianowicie przechodzenie z jednego wagonu do drugiego w czasie biegu pociągu na stopniach. Zwyczaj ten przetrwał wiele lat i na dobrą sprawę zanikł całkowicie dopiero po ostatniej wojnie. Ale przed pół wiekiem należał do obowiązków służbowych. Wypadki przy pracy konduktorów zdarzały się więc niejednokrotnie, zwłaszcza zimą, przy oblodzonych stopniach, ale i latem sporo było takich wypadków.

W początkach lipca 1914 roku 36 – letni Antoni Majchrzak z Pabianic, konduktor kolei elektrycznej Łódź – Pabianice przechodząc w biegu z wagonu do wagonu stracił równowagę i dostał się pod koła. W stanie groźnym odwieziono go do szpitala. Tak więc, praca konduktora w czasach młodości naszych dziadków była zajęciem niebezpiecznym. (Życie Pabianic, nr 28/1964 r.)

W Łódzkim Informatorze Kulturalnym i Turystycznym KALEJDOSKOP (nr 6/1994 r.) ukazała się relacja z wycieczki tramwajowej „Tramwajem przez Pabianice”.

Tramwaj linii 41 rusza z pl. Niepodległości w Łodzi. Wsiądźmy do niego i zafundujmy sobie wycieczkę do Pabianic. Miasta, które prawa miejskie otrzymało już w XIV wieku. W 1297 roku Władysław Łokietek zezwolił na podniesienie osady Pabyanice do rangi miasta.

Dzisiejsze Pabianice leżą nad rzeką Dobrzynką i mieszka tu 75.968 ludzi. W 1900 roku wybudowano linię tramwajową łączącą Łódź z Pabianicami. Jadąc tą samą trasą, ale współczesnym tramwajem, dojedziemy do Pabianic. Przedmieścia poznamy po fantazyjnych i wyjątkowo „uroczych” cygańskich willach.

Kiedy szyny zakręcą pod kątem prostym, tramwaj wjedzie na ul. Warszawską. Po lewej stronie ujrzymy przepiękny, stary dom Postów. Jego opłakany stan (powybijane wszystkie szyby i niedokończona przebudowa) to efekt wielkich kredytów i szokujących fortun ostatnich dziesięciu lat. Ostatni właściciel tego majątku siedzi w więzieniu za długi i oszustwa.

Wjeżdżając na Stare Miasto znajdziemy się na dawnych terenach getta żydowskiego. Między ul. Kapliczną i ul. Poprzeczną Niemcy podczas II wojny światowej zgromadzili pabianickich Żydów. Ci, którym udało się przeżyć zostali odesłani do obozów zagłady.

Jadąc dalej zobaczymy po prawej stronie późnorenesansowy zamek. Utrzymany do dzisiaj styl został mu nadany w latach 1566-1771. Miasto i okoliczne wsie należały do kapituły krakowskiej. Dlatego na zamku rezydowali kanonicy. Dzisiaj mieści się tu Muzeum Regionalne. Po drugiej stronie ulicy stoi wybudowany w latach 1583-1588 kościół parafialny św. Mateusza. Znajdujące się tu ołtarze, obrazy i płaskorzeźby pochodzą z siedemnastego wieku. Zamek i kościół łączy legenda o podziemnym, tajemnym przejściu. Niesamowita opowieść mówi o księżnej Fabiance lub Pabiance. Ponieważ była bardzo brzydka ukrywała się przed ludźmi i dlatego chodziła do kościoła podziemnym przejściem.

Tramwaj rusza, a my w nim przekraczając most na rzece Dobrzynce wjeżdżamy do centrum miasta. Znajdujemy się na ul. Zamkowej. Obie strony zostały zabudowane budynkami fabrycznymi w XIX wieku przez spółkę firmową „Krusche i Ender”. Pamiętają one rozwój przemysłu bawełnianego, kryzys gospodarczy i strajki robotnicze w 1905 roku. Wzdłuż szyn tramwajowych maszerowały pochody pierwszomajowe. Tego roku chętnych do przemarszu znalazło się tylko 85 osób.

Tramwaj dojeżdża do sygnalizacji świetlnej. Po lewej stronie widzimy stary kościół ewangelicko-augsburski św. Piotra i Pawła. Pierwsze wzmianki o planach jego budowy pochodzą już z 1893 roku.

Kiedy tramwaj ruszy, zobaczymy po tej samej stronie cud architektury lat siedemdziesiątych – Dom Handlowy „Trzy Korony”.

Tramwaj trzeszczy i zgrzyta, ale jedzie dalej. Przed budynkiem Polskiej Kasy Oszczędnościowej czołg radziecki w dniu wyzwolenia w 1945 roku, zmiażdżył esesmana. Jego krwawe szczątki przez kilka dni przyciągały tłumy ciekawskich.

Po prawej stronie stoi wybudowany w 1898 roku kościół Najświętszej Marii Panny. Przy „zielonej górce” na terenach Szkoły Podstawowej nr 5 przewidywano budowę cerkwi prawosławnej. Prace przerwane zostały w momencie wybuchu pierwszej wojny.

Jadąc dalej, tramwaj skręci w ul. Łaską. Znajduje się tutaj dworzec PKP. Powstał wraz z linią kolejową warszawsko-kaliską w 1901 roku. Do dnia dzisiejszego nie zmienił swojego wyglądu.

Dojeżdżamy do ostatniego przystanku – pętli tramwajowej. Nie wysiadając z tramwaju wrócimy do Łodzi zerkając na Pabianice przez pryzmat historii. (Ren.)


Życie Pabianic (nr 44/1964 r.) przypomniało o niedogodnościach podróżowania tramwajem w okresie zimowym w latach 30. XX wieku. Sytuacja zmieniła się po wojnie, ale też tylko „w miarę możliwości”.

Niejednokrotnie na czołowe miejsce informacji pabianickich, zamieszczanych w pismach łódzkich wysuwała się sprawa ogrzewania tramwajów dojazdowych. Przed trzydziestu laty zima była dotkliwa i przejazd z Łodzi do Pabianic, czy też o świcie z Pabianic do pracy w Łodzi, równał się jakiemuś koszmarowi. Korespondent - klient tramwajów pabianickich - podaje: „Jest rzeczą od dawna znaną, że dyrekcja Łódzkiej Kolei Dojazdowej mało troszczy się o swoich pasażerów stosując zasadę ponoszenia jak najmniejszych wydatków, bo prowadzi to do największych zysków. Od wielu lat nie widać żadnych inwestycji w taborze. Brud i niedbalstwo są cechą znamienną naszych tramwajów. Obecnie zaś do ogólnych bolączek przybywa w porze zimowej chłód.”

W ślad za skargą pabianiczanina, posypały się inne zażalenia i interpelacje, które gazety łódzkie jak również pabianickie chętnie drukowały, opatrując wnioskami i komentarzami. Stwierdzano na ogół, że przed laty, kiedy konkurencja samochodowa stawała się groźna dla tramwajów, kiedy Ruda Pabianicka bojkotowała tramwaje, zdecydowano się zainstalować w pierwszym wozie, tzw. motorowym piecyki elektryczne, które początkowo jako tako ogrzewały wagon, chroniąc pasażerów od przejmującego chłodu. Ale piece te, jak podają ówcześni informatorzy, były więcej niż prowizoryczne, bowiem w latach następnych nie dawały żadnych efektów. Wreszcie - w ogóle przestały grzać i w wagonach tramwajów pabianickich marznie się – stwierdzał komentator licznych listów czytelników. – Wysoka cena biletów tramwajowych – wypowiadał się niejeden korespondent piszący do redakcji, jak i komentator redakcyjny – nakłada na dyrekcję tramwajów dojazdowych obowiązek przyzwoitego przynajmniej traktowania swoich pasażerów oraz zapewnienia im elementarnych wygód. W pierwszym rzędzie obowiązkiem dyrekcji jest spowodowanie utrzymania w wagonach takiej temperatury, aby korzystający z tramwajów nie ryzykowali zdrowiem. Chyba nie jest rzeczą niemożliwą zainstalowanie odpowiednich piecyków grzewczych.

Jak sobie przypominamy te postulaty przez wiele lat nie były brane w pełni pod uwagę przez ówczesna dyrekcję tramwajów dojazdowych. Sytuacja zmieniła się dopiero nie tak dawno. Oczywiście w miarę możliwości.

Niekiedy pojawiało się określenie miasta jako „kiszki z tramwajem w środku” , chodziło rzecz jasna o ciąg ulic: Warszawska, Armii Czerwonej (obecnie Zamkowa), Żukowa (obecnie Łaska). Przewodniczący Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej – Franciszek Grochowalski mówił w rozmowie z Życiem Pabianic w styczniu 1964 roku, że „ z Pabianic w najbliższych latach Paryża nie zbudujemy (…) Pabianice, budowane w formie ulicówki, pięknością nie grzeszą, ale są głównym w województwie ośrodkiem przemysłu włókienniczego. Miasto będzie się rozwijać systematycznie, choć powoli w kierunku północnym i południowym i z czasem zatraci charakter długiej kiszki, ciągnącej się wzdłuż osi, po której jeździ tramwaj. (ŻP, nr 1/1964 r.)


Bolączkę ruchu tramwajowego stanowiła utrudniona komunikacja między konduktorem a motorniczym, szczególnie ważna podczas jednoczesnego wsiadania i wysiadania pasażerów.

Konduktorzy tramwajowi na przystankach często gęsto pochopnie dają dzwonkiem motorniczemu sygnał do odjazdu, gdy wszyscy pasażerowie przez pomost tylny wsiedli, natomiast nie wszyscy zdołali wysiąść przez pomost przedni. Zdarza się, że do wagonu wsiada jedna osoba, a wysiada dziesięć, lecz zanim zdążą wysiąść, tramwaj już rusza na skutek dzwonka konduktora.

Stosunkowo lepiej mają się pasażerowie pierwszego wozu. Na tylnym pomoście zwraca na nich uwagę konduktor, na przednim motorniczy. Natomiast nie jest godny pozazdroszczenia los osób wysiadających z wagonów dodatkowych. Zwłaszcza w dni niedzielne oraz w godzinach rannych i wieczornych w dni powszednie, gdy tramwaje są przeładowane ludźmi, dzieją się rzeczy nieprawdopodobne; zanim cała masa pasażerów wozów dodatkowych zdąży przez przedni pomost wysiąść, już brzmi dzwonek konduktora. Tramwaj rusza i nieszczęśni pasażerowie muszą bądź alarmować konduktora, by dzwonkiem ponownie tramwaj zatrzymał już poza przystankiem – bądź też w biegu wyskakują, narażając się na upadek i potłuczenie, a nieraz i złamanie nogi, czy dostanie się pod koła. Z drugiej zaś strony wyskakującego w biegu z tramwaju pasażera bierze na kieł posterunkowy, każąc płacić złotówkę tytułem mandatu karnego. Wyskakiwanie w biegu jest bowiem policyjnie ze zrozumiałych względów wzbronione. Czymże się pasażerowie wozów dodatkowych – pyta nasz czytelnik – od pasażerów wozu pierwszego różnią? Przecież tak samo płacą za bilet, poza tym nie można od nich wymagać zdolności akrobatycznych.

A teraz parę słów pod adresem publiczności korzystającej z komunikacji tramwajowej. Oto publiczności naszej brak jest jeszcze, niestety, wyrobienia kulturalnego. Oto publiczność oczekująca tramwaju na przystanku, śpieszy się ogromnie, zamiast poczekać chwilę, aż wszyscy siedzący na danym przystanku wysiądą. Czyni się przez to ogromne zamieszanie, ścisk i zator powodujący niepotrzebne przetrzymywanie tramwaju na przystanku. Niektórzy w sposób wręcz brutalny torują sobie drogę do wagonu, odpychając osoby pragnące wysiąść. Konduktor, znajdując się w tym momencie wewnątrz wagonu reagować nie może, niejeden zaś uważa w ogóle za niepotrzebne reagować; pociągnie za dzwonek i tramwaj rusza, w skutek czego sporo osób nie zdąży wysiąść. Sprawy powyższe należałoby raz na zawsze uregulować, bądźmy wreszcie i w tym względzie Europą.

Na zakończenie małe zapytanie pod adresem dyrekcji kolejek dojazdowych. Podobno tabor wagonowy ma być powiększony, kiedy jednakże to nastąpi? Obecny stan rzeczy bowiem jest w dalszym ciągu horrendalny W pociągach (…) panuje ścisk i tłok nieopisany, ludzie dusza się po prostu, jest to niezbyt przyjemne, tym bardziej, że wielu pasażerów odzianych jest niechlujnie. Tak zwana druga klasa, jest droga, a zresztą tak szczupła, że tylko garstka osób może z niej korzystać.(Łódzkie Echo Wieczorne, 20.06.1928)

Tramwajem  do Pabianic dojeżdżali również przestępcy. Jednak nic nie uszło uwagi pabianickich policjantów.

W tramwaju, idącym z Łodzi do Pabianic, pabianicka policja zauważyła 5 podejrzanych osobników, którzy posiadali worki z jakimiś narzędziami. Gdy podejrzani osobnicy zostali zatrzymani, a worki poddano rewizji, znaleziono w nich łomy żelazne, świdry i inne narzędzia do włamywania się do mieszkań, przy różnego rodzaju kradzieżach.

Po wylegitymowaniu osobników okazało się, że są to znani zawodowi złodzieje, mianowicie Fiszel Baum, Icek Dawid Najman, Szmul Wajnberg, Szlama Winter i Tomasz Kajde, którzy wybrali się do Pabianic na gościnne występy z zamiarem dokonania większego włamania, co im się, dzięki czujności policji, nie udało. Amatorów cudzego mienia policja zaaresztowała. (Republika, 10.02.1932 r.)


We wrześniu 1927 roku w Ilustrowanej Republice ukazał się felieton „Impresje łódzkie” będący pokłosiem niedzielnej wycieczki tramwajowej do Pabianic. Autor porównuje dynamiczny rozwój metropolii z pabianicką stagnacją.

Z Górnego Rynku wychodzi tramwaj elektryczny, łączący Łódź z Pabianicami. Czekamy nań w pokorze ducha, sycąc oczy żądne wrażeń widokiem przeciwległego domu, olbrzymiej skrzyni pięciopiętrowej w stylu zakopiańskim. Kamienica imitująca zewnętrznie dom drewniany! Pudło, oblepione wycinankami, a na wysokości drugiego piętra, nad bramą „ozdobione” figurą górala zakopiańskiego w naturalnej wielkości, ustawionego w niszy ad hoc spreparowanej. Dom datuje się z roku 1910.

Nareszcie! Tramwaj ukazuje się na zakręcie. Po trzech kwadransach jazdy, przerywanej licznymi przystankami, ukazują się na horyzoncie z prawej strony toru kominy, zarysy wież, domów – Pabianice.

Tramwaj przebiega przez całą długość miasta. Wysiadamy na placu targowym. Wielki kwadratowy plac, brudny, zaśmiecony. Z placu wybiega ulica Zamkowa, przy której znajduje się duma Pabianic – starożytny gmach Ratusza, oraz park miejski. Zamkowa rozszerza się, przeistacza w aleje, po jednej stronie której wznoszą się wielkie korpusy fabryczne, po drugiej – imitujące pałace domy tutejszych nababów włókienniczych. Trudno odgadnąć, jakie życie pulsuje pod senną, cichą powierzchnią dnia świątecznego. Wydaje się, iż dzień powszedni nie różni się tu wiele od święta, zatrzymującego bieg pracy.

W bocznych uliczkach pustka zupełna. Cisza - aż w uszach brzęczy. Tylko muchy i komary, unoszące się w powietrzu, stwarzają złudzenie życia.

Pytamy jedyną żywą istotę na tej uliczce – zegarmistrza, wystającego przed sienią małego domku drewnianego – co można zobaczyć w Pabianicach.

- „Jo wim!” – pada odpowiedź. Zdumionym i wraz podejrzliwym okiem bada zagadnięty obcych, którzy potrafią zadawać tak niemądre pytania.

Dokładniej informuje nas policjant, pilnujący nie wiadomo czego na skrzyżowaniu dwóch sennych uliczek. Na to samo pytanie odpowiada:

- „Zamek. Historyczny budynek. Wybudowany jeszcze za Kazimierza Starego (?), ale teraz mieści się tam magistrat i obejrzeć go nie można.”

Informator nasz pomieszał, zdaje się, króla Zygmunta z królem Kazimierzem. Mimo to znajomością historii pochwalił się skromny policjant pabianicki.

Dalsza wędrówka przez miasto wiedzie obok olbrzymich gmachów przędzalni „Dobrzynka”, Kruschego i Endera. Nieco większy ruch w tych stronach. Na balkonach wysiadują piękności tutejsze, sennie i melancholijnie obserwujące rzadkich przechodniów.

Wracamy do punktu wyjścia – rynku targowego. Kilka obłachanych dorożek, zaprzężonych w jasno-kościste szkapy, tkwi pod studnią. Dwa niemożliwie rozklekotane autobusy, o dźwięcznej nazwie „Jaskółki” i „Wygody”, gotują się do codziennej podróży do Łasku.

Tą samą drogą podążamy do Łodzi. Piętnaście kilometrów dzieli Pabianice od Łodzi. Kilka kilometrów i jesteśmy już na peryferii miasta. Dostrzegamy wyraźnie, obserwując ilość i rodzaj budynków, wznoszących się wśród szosy, kierunek i tempo rozwoju Łodzi, zatrzymanego w swym biegu przez wojnę. Widzi się, jak miasto, rozwijając się w szalonym, gorączkowym tempie, pożerało małe, drewniane domki, chałupy, na miejsce których wyrastały olbrzymie gmachy fabryczne, wielopiętrowe domy. Rozmach i niespożyta dynamika, i dzisiaj jeszcze największego ośrodka przemysłowego przemawiają do każdego nieuprzedzonego obserwatora. (Republika, 13.09.1927 r.)


Gazeta Pabjanicka – 5.02.1913 r., zamieściła skargę jednego z czytelników na konduktorów.

Szanowny p. Redaktorze, racz zamieścić kilka słów poniższych na łamach poczytnego swego pisma. Chciałbym tutaj streścić w kilku wymownych słowach obchodzenie się obsługi tramwajowej z pasażerami na linii Łódź-Pabjanice.

Kilkakrotnie miałem sposobność słyszeć od pasażerów tej linii o brutalnym obchodzeniu się konduktorów tramwajowych, jak również widziałem takie sceny lecz nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego na własnej osobie. Otóż przypadek chciał, że w niedzielę dnia 2 lutego zaszła taka scena między mną, a konduktorem tramwajowym. Nieporozumienie wynikło o bagatelkę , a mianowicie: o jedną kopiejkę niewydaną przez konduktora z wręczonej mu sumy za przejazd.

Konduktor przyjął jednocześnie od dwóch pasażerów pieniądze, nie dając temu pierwszemu biletu, a mianowicie mnie. Zażądałem biletu, a zarazem należącej mi się kopiejki. Bilet został mi wręczony, lecz co do należności, to otrzymałem odpowiedź: Proszę mnie nie złościć. A na powtórne moje żądanie: Bądź pan cicho bo zaklnę z samego rana. Nie chciałem narażać się na impertynencje. Zaznaczam również, iż owa kopiejka nie została mi zwróconą. Podobne fakty zdarzają się ciągle, lecz publiczność milczy, bośmy się już przyzwyczaili wszystko znosić cierpliwie. Zarząd tramwajowy nie czyni nam łaski, iż w brudnych i zimnych wagonach za cenę 18 kop. daje przejazd!

Wie on dobrze, iż my musimy korzystać z kolejki, czego dowodzi przepełnienie pociągów. Może powyższe słowa dojdą do Zarządu kolejki i wywołają odpowiednie zarządzenia, aby na przyszłość uniknąć takich zajść. Pozostaje z poważaniem, D. Karczewski.

Narzekania zawarte w powyższym liście są zupełnie słuszne. Bardzo często słyszymy opowiadania o gburowatości konduktorów i lekceważącym traktowaniu przez nich publiczności. Stanowczo powinniśmy domagać się od Zarządu, aby wytłumaczył swym funkcjonariuszom, że … nie nos dla tabakiery.

Przy tej sposobności przypominamy, że w byłym „Życiu Pabjanickim” pisaliśmy już o różnych brakach i nieporządkach na kolejce Łódź-Pabianice, niestety bezskutecznie. Teraz dodamy jeszcze o dość oryginalnych sposobach „wyrzucania” pasażerów po przyjeździe na stacje krańcowe, bo inaczej nie można nazwać zarządzeń obsługi tramwajowej przy wysiadaniu pasażerów z wagonów. Dajmy na to, przy przyjeżdżamy do Łodzi i tramwaj staje w pobliżu poczekalni, a więc zdawałoby się, że przystanął na to, aby podróżni wysiedli. Istotnie kilku pasażerów wysiada, ale już czwarty czy piąty z kolei jest narażony na kalectwo, bo niespodziewanie bez uprzednich sygnałów tramwaj rusza dalej bez względu na to czy kto jest na stopniu wagonu, czy też jeszcze nie zdążył całkowicie stanąć na ziemi; przecież nie trudno w takich razach o upadnięcie. To samo powtarza się o kilkadziesiąt kroków dalej, o ile jest dużo pasażerów, bo tak samo nie zdążą podróżni wysiąść, kiedy tramwaj rusza ze zwrotnicy, nie dbając o to, czy wszyscy wysiedli.

Przy wsiadaniu znów w Łodzi do tramwaju pabianickiego pasażerowie widząc, że tramwaj stoi na zwrotnicy (nb. o kilkadziesiąt kroków za poczekalnią w stronę miasta) spieszą tam, ale zaledwie zdążą dojść, tramwaj z cała szybkością rusza i staje znów o kilkadziesiąt kroków za poczekalnią w stronę rogatek, a więc pasażer, najczęściej z pakunkami, zmuszony jest odbytą przestrzeń przemierzyć pieszo powtórnie, a w dodatku przestrzeń ta staje się dwa razy dłuższa.

Jeżeli już tramwaj nie może przystawać przy poczekalni, to powinien być jakiś słup z napisem wskazującym gdzie pasażerowie mogą wsiadać. A w celu zabezpieczenia ich od wypadków najkategoryczniej żądamy od Zarządu kolejki elektrycznej, aby po przyjeździe na stacje krańcowe tramwaj stał w miejscu dopóki wszyscy pasażerowie nie wysiądą. Poza tym zwracamy uwagę pasażerów na to ze mają prawo a poniekąd i obowiązek o wszelkich istotnych nieporządkach, brakach, oraz nieporozumieniach ze służbą tramwajową kontrolerów lub Zarząd kolejki zawiadamiać i żądać zadośćuczynienia. (Gazeta Pabjanicka, 15.02.1913)

Do wiadomości burmistrza naszego miasta doszło, że Zarząd Podjazdowych Kolejek Elektrycznych Łódź-Zgierz-Pabianice wszedł w porozumienie z księdzem, zawiadującym kaplicą na Starym Mieście, o odstąpienie pasa gruntu z ogrodu kaplicznego, który potrzebny będzie na ułożenie toru dla nowej linii Pabjanice-Łask. Transakcja doszła do skutku i Zarząd Kolejek zobowiązał się ofiarować za to pewną sumę, oraz posunąć płot i ułożyć trotuar. Ponieważ cała ta sprawa była podjęta przez wzmiankowanego księdza bez wiadomości dozoru kościelnego, oraz miejscowego proboszcza, burmistrz w poniedziałek udał się na miejsce i roboty, które były już rozpoczęte zatrzymał. (Gazeta Pabjanicka, 8.10.1913)

W tramwaju zdarzały się konflikty na tle narodowościowym. Rozwój (nr 265/1913) pisał: Do szkoły handlowej pabianickiej uczęszcza grono Żydów i grono Polaków nie zamieszkałych na miejscu, tylko przyjeżdżających tam codziennie tramwajem.

Otóż wczoraj to grono powracało z Pabianic po lekcjach. Polacy, którzy nawiasem mówiąc, bardzo po koleżeńsku postępują z Żydami i starają się im nigdy nie zrobić przykrości, nabyli przy tramwaju niedzielny numer „Gazety Porannej 2 grosze”. Ponieważ numer był grubszy, więc podzielili się nim i zajęli się czytaniem. Na wprost ucznia VI klasy Mieczysława Jeżewskiego, siedział kolega – Żyd Izrael Rawicki, również VI- klasista.

Zobaczywszy tytuł gazety u kolegi z przeciwka, wyrwał ją, podarł w kawałki i rzucił na ziemię, wołając, że takiej gazety czarnosecińskiej nie wolno czytać; to jest zbójecka, bandycka gazeta.

Uczniowie polscy nie zareagowali na razie; nadmienić wypada, że ci sami Żydzi niejednokrotnie czytają zupełnie bez napaści ze strony Polaków żargonowe pisma.

Przyszło więc już do tego, że wobec Żydów nie wolno czytywać gazet im nie miłych. I mówi się tu o „bojkocie” Żydów, którego dopuszczają się Polacy. Któż tu kogo bojkotuje: Polacy czy Żydzi? Ładne stosunki. Tym smutniejsze, że to nie czarne, niewykształcone masy, ale przecież młodzież wychowywana w szkole polskiej, młodzież uczęszczająca do klas wyższych. Dowiadujemy się, że matka Rawickiego sprzedaje masło roślinne, a popierają ja przeważnie cukiernicy polscy. Osoba jadąca tym tramwajem, podała nam nazwiska osób, które zdarzenie to mogą poświadczyć, a mianowicie: z tejże szkoły VI klasy Mieczysław Peczkowski, Klemens Konarski i Antoni Szczech, oraz konduktor. ( Rozwój, 18.11.1913)

W sobotę przedostatni tramwaj nocny dążący z Łodzi do Pabjanic, wykoleił się przednimi kołami na tzw. skręcie pod Pabjanicami, zatrzymawszy się szczęśliwie tuż nad rowem. Pasażerowie oprócz przestrachu żadnego szwanku nie odnieśli. (Gazeta Pabjanicka, 24.12.1913)

Sprawozdanie z eksploatacji w roku 1913 wykazuje: przewieziono pasażerów na linii Łódź – Pabjanice – 2.222.575; na linii Łódź – Zgierz – 2.178.144, na linii Łódź – Konstantynów – 1.149.459, na linii Łódź – Aleksandrów – 887.459.

Dochodów dała linia: Łódź – Pabjanice – 235.252 rubli, Łódź – Aleksandrów – 201.320 rubli, Łódź – Zgierz – 199.700 rubli, Łódź – Konstantynów – 74.455 rubli. (Gazeta Pabjanicka, 27.06.1914)

Przedwczoraj, jak zwykle w dzień jarmarku, tramwaje elektryczne dochodziły nie do właściwej stacji przy Starym Rynku, lecz tylko do kaplicy na Starym Mieście. Zarząd miasta tłumaczy to tym, że podczas jarmarku na ulicy Warszawskiej i na Starym Rynku bywa za wielki ruch, dla publiczności wszakże zatrzymywanie się tramwajów na przystanku tak oddalonym od centrum miasta jest ogromnie niedogodne. Dorożka nie zawsze się znajdzie, a zresztą nie każdy może sobie pozwolić na takową.

Sądzimy, że ponieważ na przyszły rok tramwaje będą już kursować przez całe miasto, należałoby ludność zawczasu przyzwyczaić do porządku i podczas dni jarmarcznych, gdyż wtedy tramwaje nie będą stawać ze względu na ruch uliczny. Wreszcie ulice nie powinny być przeznaczone na targi i tłumne wystawanie, tamujące też ruch tramwajowy. (Gazeta Pabjanicka, 6.08.1913)

Na początku ubiegłego wieku tramwaj kolidował z handlem na Starym Rynku. Od dziesięcioleci panował zwyczaj, że powyprzęgane konie i wozy z długimi dyszlami stały w poprzek ulicy, blokując wszelki ruch pojazdów. Tymczasem linia tramwajowa miała zostać przedłużona do Łasku, a nawet do Zduńskiej Woli. Na przeszkodzie stanęła jednak niewłaściwa organizacja komunikacji miejskiej w dni targowe. Felietonista Gazety Pabjanickiej o pseudonimie Ralf pisał żartobliwie:

Szanowny czytelniku „Gazety”, podobno w najbliższej przyszłości zostanie przeprowadzona linia tramwajowa przez Pabjanice do Zduńskiej Woli.

Podobno wkrótce już przystąpią do przedwstępnych prac. Podobno nawet przełamaną już została największa przeszkoda, jaka stała na drodze do urzeczywistnienia tego planu.

Zapytujesz mnie czytelniku, jaka to przeszkoda?

To przejazd wagonów tramwajowych w dni jarmarków przez rynek staromiejski.

Zazwyczaj staje przecież tramwaj w takie dni około kaplicy na starym mieście i pasażerowie muszą odbyć spory spacerek (nb. w ogromnym tłoku) jeśli chcą się wydostać lub dostać do centrum miasta.

Z chwilą przeprowadzenia linii tramwajowej do Zduńskiej Woli stałaby się ta sprawa zbyt palącą, poczęto więc już przemyśliwać nad tym jakby złemu zaradzić.

Powstało mnóstwo projektów. Między innymi, aby nawet przy przeprowadzeniu linii tramwajowej do Zduńskiej Woli tramwaje w dni jarmarczne dochodziły tylko do kaplicy, tam zaś miały czekać na pasażerów 2 ewentualnie 3 resorówki, które ich miały przewozić przez rynek. Około mostu zaś miał czekać wagon, który by następnie zabierał pasażerów do Łasku i dalej.

Ktoś zaproponował, aby w ogóle ominąć rynek i szyny ułożyć na równoległych z rynkiem ulicach.

Ba, był nawet projekt, aby w dni jarmarczne wstrzymywać zupełnie ruch tramwajowy między Łodzią a Zduńską Wola. (Bo cóż znaczy komunikacja tramwajowa wobec jarmarku?).

Lecz ostatecznie kwestia ta ku ogólnemu zadowoleniu została załatwiona zupełnie pomyślnie. Postanowiono wysłać deputację do wszystkich kupców i przekupek handlujących na ulicy w jarmarki z prośbą, aby ze względu na wzniosły cel zechcieli usunąć się z kramami gdzieindziej.

W zamian za co będzie każdy pasażer zmuszony w dnie jarmarczne jeść przez całą drogę z Łodzi do Zduńskiej Woli „echt” landrynki, makagigi i inne delicje, które będą w tym celu roznoszone po wagonach.

Podobno panowie kupcy i piękne przekupki zgodzili się na tę propozycję i w ten sposób trapiąca nas nieprzyjemna kwestia została rozwiązana ku zadowoleniu obu stron. (…)

(Gazeta Pabjanicka, 9.08.1913)

Felietonista GP opisuje swój powrót z Łodzi do Pabianic w sierpniową noc 1913 roku.

(…) Ponieważ było już późno i bałem się spóźnić na ostatni tramwaj pabianicki; postanowiłem pojechać do poczekalni dorożką. Rzuciłem się w głąb siedzenia z myślą, że spokojnie przejadę tę względnie długą przestrzeń. Niestety.

Dorożka łódzka na łódzkim bruku odgrywa rolę piłki nożnej, i nie chcąc zrobić artystycznego „salto mortale” na ulicę, musiałem się trzymać dorożki jaka… nadziei, ze wkrótce otrzymam przyobiecaną fotografię.

Ostatecznie, nieszczęsna szkapa dorożkarska dowiozła mnie do pabjanickiego tramwaju, a po chwili siłą elektryczności szybowałem w stronę ukochanego miasta.

Czterdzieści pięć minut jazdy tramwajem – byłby niezły odpoczynek, gdyby nie to, ze każdy wagon tramwajowy to swego rodzaju – orkiestra.

Tak, czytelniku, orkiestra i to w całym tego słowa znaczeniu. Każda szyba dzwoni i każda na inną nutę, cały wagon „chodzi” w lewo i prawo jak smyczek po strunach, a przystając wydaje takie dźwięki, odgłosy i zgrzyty, że przypominają najbardziej „zwariowane” wariacje.

Pan motorniczy spełnia zazwyczaj rolę kapelmistrza i stara się na przystankach tak raptownie zatrzymywać wagony jakby pragnął jednym szybkim poruszeniem batuty od razu zmusić do milczenia wszystkie instrumenty orkiestry.

Że tam jeden pasażer „tryknie” drugiego głową w głowę obchodzi go tyle ile mnie powinno obchodzić to czy trzy boginie, którym miałem zaszczyt nie dawno dotrzymywać towarzystwa przy stole, paliły papierosy „Frou-frou” czy też „Bon-ton”.

Nareszcie byłem w Pabjanicach. Znużony, zdenerwowany leżałem po pewnym czasie w łóżku, myśląc o przebytych cierpieniach podróży. Wszędzie dobrze, najlepiej jednak w domu; święte słowa. Otóż będę miał spokój.

Zacząłem zanurzać się w zbawienne otchłanie snu, a przed oczami wyobraźni stanęła mi w pełnym uroku postać – nie Wenus z Milo, ale tej pięknej, której podobiznę będę wkrótce nosił na ser… tj. w portfelu – gdy wtem zostałem brutalnie zbudzonym z rozkosznych marzeń głośnym tupaniem po schodach (…). (Gazeta Pabjanicka, 2.08.1913)

Kolejka Łódź-Pabjanice ma dużo obyczajów jej tylko właściwych a skierowanych ku niewygodzie pasażerów o czym parę razy już pisaliśmy. Obecnie przybywa nowy, a wielce oryginalny sposób kursowania wagonów.

Ponieważ zdarzyło się w ostatnich czasach kilka wypadków najechania w nocy na przechodzących i przejeżdżających, co podobno było wynikiem niedostatecznego światła lampy umieszczonej na przodzie wagonu, więc nie ulepszono światła, tylko rozkazano motorowym jeździć wolniej w godzinach wieczorowych, wskutek czego tramwaje wieczorowe opóźniają się. A ponieważ się opóźniają więc ze stacji pabianickiej tramwaj rusza nie tak jak dotychczas, tylko bezpośrednio po przestawieniu wagonów, bez dania nawet odpowiedniego sygnału, jak to miało miejsce w tych dniach. Pasażerowie zaś muszą się domyśleć tego oryginalnego zastąpienia niedostatecznego światła lampy tramwajowej i biegać tam i z powrotem za manewrującymi na stacji wagonami aż im się uda wskoczyć do wagonu w ciągu tych sekund, kiedy tramwaj stoi w miejscu, lub też gonić uciekający tramwaj aż do następnego przystanku.

I znów pytamy się: „nos dla tabakiery, czy tabakiera dla nosa”.

Uliczna łobuzerka. W środę ubiegłą przy stacji tramwajowej jakiś ulicznik odkręcił hamulec wagonu dodatkowego czekającego na przesunięcie wagonu motorowego na właściwą linię, skutkiem czego wagon dodatkowy wpadł z impetem na wagon główny powodując znaczne uszkodzenia. (Gazeta Pabjanicka, 15.11.1913)

Wspomniany Ralf napisał także humoreskę o pabianickim tramwaju.

„Przeze mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga w wiekuiste męki” – przeczytał podobno ongiś pan Dante na bramie piekła.

Gdyby Dante swą „Boską komedię” pisał dzisiaj, czytalibyśmy na pewno: „Przeze mnie droga w miasto utrapienia, przeze mnie droga … do tramwaju”.

Nieszczęsne tramwaje! Niewyczerpany temat do pisania i rozmów. I tak przyzwyczailiśmy się już do narzekania na nie, że bezustannie obija się słowo „tramwaj” o uszy.

Ktoś mówi o upałach, a chcąc jakimś silnym zwrotem retorycznym poprzeć swe słowa, dodaje: „Było gorąco jak … w tramwaju”.

Ktoś inny opowiada o zapełnionej Sali teatralnej i mówi: „Widownia była przepełniona prawie … jak tramwaj”.

Jeszcze ktoś bawi towarzystwo opowiadaniem o swych podróżach i między innymi wspomina o słynnej psiej pieczarze, w której wprowadzone tam psy, natychmiast zdychają i zaraz dodaje, że kiedy tam nachylił się , to poczuł powietrze przypominające mu … tramwaje.

A jakże często słyszy się: „Zimno jak … w tramwaju”.

W środę wieczorem wracałem z Łodzi i skulony, drżący, kłapiący zębami i klnący nieogrzewane wagony przyglądałem się z ciekawością swemu vis a vis.

Był to jegomość mniej, więcej czterdziestoletni i … tak odporny na zimno, że mimo okropnego mrozu i wiatru przeciskającego się przez okna czytał sobie najspokojniej w świecie gazetę.

Chcąc zaś wygodniej trzymać ją w rękach zdjął rękawiczki.

Patrzyłem na ręce jego jak najpierw poczerwieniały, następnie posiniały a wreszcie zbielały jak pokryte zamrozem okno wagonu. Nieznajomy czytał, gdy w chwili kiedyśmy mijali tzw. skręt mały palec u lewej jego ręki zadrżał i - fajt! Upadł na podłogę.

Krzyknąłem ze zgrozy. Właściciel palca zupełnie spokojnie podniósł go z ziemi i zawinął w kawałek gazety.

Podczas opakowywania owego palca miałem czas zauważyć, że jegomość ten zawijał go w tę część gazety, w której umieszczona była wzmianka o rozporządzeniu ministerium komunikacji danym dyrekcji tramwajów w kwestii ogrzewania wagonów.

Jeszcze nie zdążyłem wrócić do równowagi, kiedy (proszę wyobrazić sobie mój przestrach) zauważyłem, że część mego nosa chwieje się bardzo podejrzanie i ze lada chwila pozbędę się tak zwanego czubka, bez którego bezwarunkowo nie można wtrącać się do żadnych spraw.

Zadrżałem ze strachu, a w następnej chwili trzymałem już w ręku kawałek nosa …

Ostatecznie strata okazała się niewielką. Kawałek nosa przechowuję u siebie i nie wiem jeszcze może oddam go do muzeum tramwajowego, które ma być wkrótce otwarte (tysiące ciekawych przedmiotów i dokumentów).

Przeczytawszy w ostatnim numerze „Gazety Pabjanickiej”, że na wielki koncert jaki dziś urządza Zarząd Ochronki przyjadą dla wzięcia udziału w nim panie: Mirska, Chodakówna i Ratajska, wysłałem natychmiast pod adresem tych pań telegram, żeby Broń Boże nie przyjeżdżały Warszawsko-Wiedeńską koleją do Łodzi i stamtąd do Pabjanic ze względu na nieogrzewane wagony tramwajowe.

Jeśli by zaś koniecznie chciały się przejechać naszymi tramwajami to niechaj przede wszystkim zaasekurują w towarzystwie ubezpieczeń od odmrożenie różnych części ciała swoje różowe paluszki zarówno u rączek, jak i u nóżek.

Kończę, gdyż pisząc o nieogrzewanych tramwajach czuję mróz na całym ciele, wspominając zaś o … towarzystwie ubezpieczeń – takie ciepło, że aby nie wystawiać się na dalsze konsekwencje takiej walki zimna z gorącem, wolę rzucić pióro. (Gazeta Pabjanicka, 24.01.1914)

Ralf w jednym ze swoich felietonów przedstawił wyidealizowany obraz tramwaju, który dojeżdżał aż do stacji kolejowej oraz wizję miasta zadbanego.

Rozległ się głuchy świst parowozu. Wagony uderzyły kilkakrotnie o siebie żelazami buforów i .. pociąg stanął. Nareszcie byłem w Pabjanicach. Będąc zmuszonym spędzić prawie rok w gościnnym miasteczku Cebuliszkach na Litwie, z upragnieniem oczekiwałem chwili powrotu. I chwila ta nadeszła.

Zebrawszy cały swój bagaż składający się z laski i 2-ch tomów przygód słynnego Cherlaka Szelmosa (solidaryzując się z większością mieszkańców Pabjanic, którzy wolą wydawać pieniądze na różnego rodzaju Szelmosów niż odżałować 3 kopiejki dwa razy w tygodniu na gazetę, czytuję stale sensacyjne powieści), zebrawszy więc cały bagaż już miałem wyjść z wagonu, kiedy usłyszałem dźwięczny sopranik wołający: - Humerowy! Humerowy!

Spojrzałem w kierunku tego głosu i ujrzałem jakąś damę, która nie mogła uporać się z bagażem. A numerowego (jak zwykle) ani słuchu, ani duchu. „Toujours galant pour les dames” było zawsze moją dewizą. Uchyliłem więc z galanterią mej podniszczonej czapeczki, mruknąłem coś w rodzaju „Pani pozwoli”, a po chwili niosłem już ostrożnie krocząc za damą 3 walizki, 2 paczki, 2 pakieciki, pudło do kapeluszy, (rozmiarów niewielkiej balii do prania), parasol i potężny bukiet kwiatów. Wyszedłem przed stację i zdębiałem.

O kilkadziesiąt kroków przede mną stał wagon tramwajowy.

Wagon w całym tego słowa znaczeniu. Majestatycznie opierając się na szynach patrzał na mnie oknami upiększonymi przez naklejone na nie bilety, a estetycznym „dyszlem” na dachu łączył się z „sferami wyższymi”.

Z otwartymi ustami stałem jak ongi zamieniona w slup soli pani Lotowa i patrzałem. I nie wiem nawet co się stało z cennym bagażem nieznajomej, nie wiem gdzie się ona podziała, ba! Zgubiłem nawet „Cherlaka Szelmosa”. Stałem i patrzałem. Bałem się przez poruszenie utracić tę wizję. Bo czyż mogłem uwierzyć, że to rzeczywistość? Uszczypnąłem się mocno w rękę by się przekonać czy nie śpię - syknąłem z bólu!

Balem się jednak paść ofiarą halucynacji. Zwróciłem się przeto do stojącego obok mnie obywatela w chałacie i, wskazawszy na tramwaj, spytałem co to jest? Solidny kupiec zmierzył mnie oczyma, mruknął cicho „meszugener” (głupi) i odsunął się o dwa kroki ode mnie, po czym jednak idąc za popędem (wrodzonej widocznie) grzeczności odezwał się: no, co ma bicz (odbierak prądu) ? Tramwaj. Teraz prawie uwierzyłem.

Będąc jednak przezornym podszedłem do wagonu, dotknąłem go ręką, obszedłem wokoło i dopiero potem wskoczyłem na stopień. Po chwili siedziałem już jako nadliczbowy pasażer na ławce wagonu. Nie zważając bowiem na to, że wszystkie miejsca były zajęte wcisnąłem się między dwóch jegomościów (wiedząc że tego rodzaju wciskanie się praktykuje się u nas zawsze i wszędzie, i ostatecznie, nikogo już nie razi). Po chwili rozległ się metaliczny dźwięk dzwonka i wagon ruszył. A w kilka minut wjeżdżał już do miasta. Zaciekawiony wyglądałem z okna wagonu na ulicę i ścierając pot spływający mi z czoła (było to w sierpniu), wdychałem z przyjemnością wilgotne powietrze ulicy.

Skąd ta świeżość w upalny dzień letni w Pabjanicach? I ledwie zadałem sobie to pytanie nadeszła odpowiedź w postaci stróżów zlewających „uczciwie” chodniki i ulice. I dziwne, działo się to nie tylko przed fabrykami i pałacami!

Jednocześnie prawie zauważyłem jakiś szczególny brak ruchu kołowego na ulicy. Albowiem przez cały czas jazdy tramwajem nie zauważyłem prócz kilku dorożek i 2 powozów ani jednego wozu. Szczególnie uderzyło mnie to że nie widziałem wcale wozów z węglem i wapnem. W ogóle żadnych ładownych wozów. Czyżby to był dzień święta. Nie. Zwróciłem się z zapytaniem w kwestii tej do siedzącego obok mnie jegomościa, który nie omieszkał poinformować mnie że wszelkie wozy z wapnem, węglem mają specjalną drogę do miasta, a jest nią ulica Tylna, równolegle położona z Zamkową. A więc te huczące rozsadniki kurzu zostały wyrugowane z pryncypalnej ulicy. Chwała Ci, Panie!

Przejeżdżaliśmy obok parku; rzuciłem oczyma w głąb jego i … kichnąwszy potężnie, obudziłem się. Rozejrzałem się wokoło. Leżałem na łóżku a z drugiego pokoju wpływały tumany kurzu, ścieranego tam przez moją gosposię z mebli a głównie z parapetów zamkniętych przez cały rok okien. I zrozumiałem, że wszystko to co widziałem – był sen. Sen miły, ale, niestety, tylko sen. O ile milszą byłaby rzeczywistość, dopowiedzcie czytelnicy „Gazety”. (Gazeta Pabjanicka, 21.05.1913)


Tramwaj, obok Dworu Kapituły Krakowskiej (Zamek), jest ważną częścią lokalnego dziedzictwa kulturowego. Tramwajem Pabianice „wjechały” w XX wiek. Symbolizował postęp, cywilizację i rozwój. Z jednej strony łączył Pabianice z metropolią, z drugiej zaś był także tramwajem miejskim. Dzięki niemu miasto stawało się miniaturą Łodzi.

Głos Polski (20 kwietnia 1928) informował: Pabianice europeizują się. Tramwaj elektryczny uruchomiony zostanie w najbliższej przyszłości. Na ostatniej konferencji, która odbyła się w magistracie m. Pabianic, przedstawiciel zarządu Łódzkich Kolei Dojazdowych zakomunikował, że projektuje wprowadzenie już w czasie najbliższym specjalnego tramwaju miejskiego, który będzie co pół godziny kursował pomiędzy Skrętem a dworcem kolejowym.

Dzięki temu udogodnieniu pabianiczanie wobec większej liczby przystanków oraz kursującego co 15 minut tramwaju dojazdowego łódzkiego i miejskiego będą mogli częściej korzystać z wygodnego środka lokomocji. Obecnie bowiem zmuszeni są pół godziny wyczekiwać na przybycie tramwaju łódzkiego.

W okresie międzywojennym łączono wielkie nadzieje z komunikacją tramwajową: Jak się dowiadujemy, zarząd Łódzkich Kolei Dojazdowych rozpoczął już budowę nowej linii tramwajowej, która połączy miasto Pabianice ze stacją kolei kaliskiej. Budowa nowej linii długości 3 i pół kilometra, potrwa około 2 i pół miesiąca, przy czym szereg bezrobotnych znalazło już pracę. Zaznaczyć należy, że budowa tej linii nastręczała zarządowi kolei wiele trudności ze względu na niedogodny teren. Inicjatywa zarządu kolei dojazdowych w kierunku podjęta, znalazła uznanie wśród mieszkańców tutejszych okolic (Głos Polski, nr 155/1923 r.)


http://bc.wimbp.lodz.pl/


Tramwaj  służył rozmaitym konspiratorom do przewozu nielegalnych materiałów. Józef Balcerzak, działacz PSL wspominał o tym w  Gazecie Ludowej z dnia 24.08.1947 roku, mówiąc o strajku chłopskim w latach 30. XX wieku: (…) Czekamy na ulotki strajkowe, które miały być doręczone na adres mojego brata w Pabianicach. W dniu 14 sierpnia otrzymuję telegram od brata z Pabianic: „Przyjeżdżaj, syn konający” – Domyślam się. Na godzinę 10 wieczór tegoż dnia zarządzam w domu prywatnym w Łodzi zebranie tych, którzy mają być głównymi prelegentami  na uroczystościach 15-to sierpniowych, a jednocześnie kolporterami ulotek. Sam jadę do Pabianic.

Tam brat objaśnia, że syn zdrów, tylko przyjechał jakiś pan z Warszawy i przywiózł dla mnie dwie walizy ulotek. Czeka również drugi mój brat, zamówiony już przed tym, by ulotki pchnąć także na Widawę i Wieluń. Część ulotek zabiera brat i rusza pieszo polnymi drogami do Widawy, na noc, by rano dotarły już na miejsce i by mu ich w drodze nie odebrano.

Ja zabieram walizki i na tramwaj do Łodzi. Przy przystanku tramwajowym widzę z mojej gminy znajomego policjanta, który za mną wsiada do tramwaju. Myśląc, że może  on się domyśla, co przewożę, ustawiam walizki na tylnej platformie, a sam siadam w głębi tramwaju. Policjant wchodzi do tramwaju i siada na moich walizkach z ulotkami. Jestem pewny, że wpadłem, lecz na najbliższym przystanku policjant wysiada. A więc to tylko zbieg okoliczności.  

Tramwaj przypominał niekiedy dyliżans pędzący przez ksawerowskie pola, na który czyhali złoczyńcy. Wiadomości Mariawickie z dnia 18.06.1912 r.  informowały : W tych dniach, kiedy pociąg kolei elektrycznej Łódź-Pabianice znajdował się blisko Pabianic i ruszył z przystanku Ksawerów, na oba ganki wagonu z przodu i z tyłu wskoczyło kilku ludzi, którzy z miejsca zaczęli strzelać do jadących.

Wagon prowadził motorniczy, Kazimierz Bakowski, obok którego znajdował się konduktor Franciszek Wójcik. Ten ostatni ugodzony kulą w głowę padł martwy, motorniczy zaś z przestrachu również upadł.

Konduktorowi bandyci zerwali torbę, w której było około 30 rubli.

Gdy rozległy się strzały na przodzie, do przerażonych pasażerów zaczęto strzelać z tylnego ganku wagonu. Strzałów  padło mnóstwo, a bandyci byli tak bez litości, że strzelali w całą gromadę przerażonych podróżnych.

Było ich około 14, z których tylko dwojgu bandyci pozwolili opuścić wagon, reszta zbita w masę, zdała się na łaskę i niełaskę bandytów.

Kule ich ugodziły pięcioro pasażerów, z których jeden został zabity, a trzej ciężko ranieni. Tym pierwszym jest Aron Brotman, lat 40, kupiec z Pabianic, ciężko zranionymi są: 25-letni Szmul Moszkowicz ze Zduńskiej Woli, 65-letni Chaim Kadysz z Warszawy i 30-letni Borys Brauman z Pabianic.

Postrzeleni zostali mniej ciężko: 31-letni Szyja Urbach i 27-letnia Róża Lewkowiczowa.

Kiedy po kanonadzie, która odbywała się wśród okropnego krzyku i przerażenia podróżnych, nastąpiła cisza, bandyci weszli do wnętrza wagonu i zaczęli rabunek, rewidując kieszenie swych ofiar. Dokonawszy tego, rabusie wyskoczyli i zniknęli w ciemności.

Po zeskoczeniu bandytów, motorniczy, dając pociągowi jak największą szybkość, przyjechał do Pabianic, przywożąc trupy i ranionych. Zawiadomiono natychmiast straż ziemską, która zarządziła pościg, wziąwszy do pomocy 3 psy policyjne, należące do żandarmerii kolejowej. Zmobilizowano również żandarmerię powiatu łódzkiego i łaskiego.

Puszczone na wywiady psy poprowadziły policję w żyta; tutaj wygniecione zboże wskazywało, że kilku ludzi siedziało przez dłuższy czas. Stąd psy poprowadziły dalej przez pole. Na innym obszarze porosłym żytem, znaleziono jedną maskę czarną, płócienną, torbę konduktora z biletami, portmonetki i torebki damskie, zrabowane pasażerom.

Psy prowadziły do kolonii niemieckiej Marianka.

We wszystkich domach po drodze dokonano ścisłej rewizji. W Mariance na drodze psy zgubiły ślad. Nie mogąc korzystać dalej z usług psów, policja i straż ziemska podzieliła się na grupy i rozpoczęli poszukiwania okolicy.

Przeszukiwanie nie dało na razie pomyślnych rezultatów, gdyż aresztowano tylko 2 podejrzanych młodych ludzi. Dokonano rewizji w niektórych domach w kolonii Marianka. Okazało się, że po godzinie 11 w nocy mieszkańcy słyszeli turkot kół i hałas, widocznie bandyci uciekali przygotowanymi furmankami.

Śledztwo w sprawie napadu prowadzi sędzia śledczy z Pabianic p. Dith.



Pan Jan Herman przekazał nam  swoją opowieść dotyczącą  jazdy tramwajem „41” w latach siedemdziesiątych  ubiegłego wieku. 

Tramwaj był przez długie lata najbardziej dostępnym środkiem komunikacji w mieście. Na początku XX stulecia miał, jako podmiejska kolejka  dojazdowa, zapewnić tylko szybkie  połączenie z Łodzią. „Krańcówka” znajdowała się najpierw przy kaplicy św. Floriana, a  później przed Magistratem (Zamek). Rozwój miasta  spowodował konieczne przedłużenie linii tramwajowej aż do stacji kolejowej i Parku Wolności. Tramwaj stał się więc „miejski”, bo można było jeździć nim przez Pabianice od końca do końca, co ułatwiało w latach  30., 40., 50., 60. dotarcie do prawie każdego zakątka. Nikt wtedy nie myślał jeszcze o blokowiskach leżących daleko od torów tramwajowych. Po latach pojawił się nawet tramwaj 41 BIS, który kursował  wyłącznie po mieście.

Jeszcze w latach 70. XX wieku załogę tramwaju stanowili umundurowani  osobnicy określani zbiorczym terminem – konduktorzy. Dokładniej mówiąc byli to: motorniczy oraz bileterzy w dwóch wagonach. O ile kontakt motorniczego z pasażerami był dość ograniczony, jego uwagę pochłaniało kierowanie pojazdem, o tyle bileter miał za zadanie zaopatrywać każdego pasażera w bilet. Miejsce biletera było z tyłu wagonu, tuż przy wejściu. Człowiek ten nosił czarny mundur i skórzaną torbę.  Dziurkacz do kasowania biletów był przytwierdzony łańcuszkiem do boku torby. W torbie znajdował się metalowy biletownik – bloczki biletowe trzymały specjalne zaciski – oraz przegródka na pieniądze. Osoby wchodzące do tramwaju szykowały monety. Konduktor wydawał bilety, po wcześniejszej ich perforacji. Do jego obowiązków należało także informowanie o kolejnych przystankach. – Duży Skręt! Maślana! – słychać było w wagonie donośny głos konduktora, tego ostatniego już w mieście klikona. Ponadto musiał dbać o bezpieczeństwo pasażerów. Zasuwał drzwi, pociągał za sznurek dzwonka, aby motorniczy i podróżni wiedzieli, że za chwilę nastąpi odjazd pociągu.  Drzwi stanowiły główny przedmiot obserwacji konduktora.

Wówczas jeszcze nie było automatycznego systemu sterowania drzwiami. Odsuwało się je na dwie strony, ciągnąc za uchwyty. Zadanie to przerastało siły niejednego pasażera. Konduktor musiał służyć pomocą. Otwarte drzwi zapewniały możliwość jazdy na stopniach. W porze szczytu trudno było wbić się do wagonu, toteż tylu  ludzi jeździło w otwartych drzwiach i stało  na stopniach, że zaczęto mówić o „winogronach”. Kto nie mógł wejść do środka, ten starał się przynajmniej postawić choćby pół stopy na stopniu. Obwieszony ludźmi tramwaj pędził trasą pryncypalną, która składała się z ulic: Warszawska, Armii Czerwonej, Żukowa. Pęd powietrza szarpał „winogrona”, powiewał płaszczami i szalikami, wyrywał teczki. Jazda na stopniach wymagała sporej sprawności. Oprócz trwałej podstawy pod nogami ważne było oparcie dla jednej dłoni.  Śmiałkowie trzymali się kurczowo uchwytów drzwi albo metalowego łęku. „Winogrona” rzecz jasna składały się z „gapowiczów”, czyli osób, które nie były w stanie wykupić biletu w ogólnie panującym tłoku i rozgardiaszu. Brak biletu tłumaczyła jazda w mało komfortowych warunkach. Otwarte drzwi dawały szansę spóźnialskim, którzy mogli wskoczyć do odjeżdżającego tramwaju, natomiast  osoby  roztargnione, które niepotrzebnie kontynuowały jazdę, zapominając o swoim przystanku, mogły wyskoczyć z  pojazdu. Otwarte drzwi skłaniały  także młodzieńców do ryzykownych zabaw. Zakładano się na przykład o to, kto wyskoczy w momencie największej prędkości z tramwaju i pobiegnie szczęśliwie na chodnik. Nie wszystkim się to udawało. Nieuprzątnięty po zimie piasek z głównej ulicy  pod kołami tramwaju zamieniał się w chmurę kurzu i pyłu, która spowijała tramwaj i utrudniała ruch uliczny.

Ważną rolę odgrywał również  tzw. pomost na wprost wejścia do tramwaju, który służył do transportu rozmaitych  paczek, worków, koszy i innych nieporęcznych przedmiotów. Miejsce to upodobali sobie zwłaszcza nałogowi palacze tytoniu. Tutaj, jeśli nie było tłoku,  mogli zaciągać się dymem papierosowym pod przymkniętym okiem konduktora. 

Głos Pabianic (nr 226/1948): Pabianice są miastem bardzo długim i jest szczęściem dla jego mieszkańców, że przez środek miasta przejeżdża tramwaj. Komunikacja tramwajowa ma jednak ten błąd, że jest pomyślana dla potrzeb komunikacji międzymiastowej. Chcąc się dostać ze Sądu Grodzkiego do młyna „Społem” trzeba iść prawie 30 minut, lub czekać na tramwaj też niemal tyle. Czy rzeczywiście dyrekcja tramwajów nie jest w stanie uruchomić w Pabianicach 2-ch dodatkowych tramwajów tylko dla miasta? Przecież Pabianice liczą około 50 tys. mieszkańców i są miastem przemysłowo-handlowym, a więc tramwaje te będą pracowały na pewno z zyskiem. Będzie to również bardzo wygodne dla robotników mieszkających na krańcach miasta i w sąsiednich licznych wsiach. Sadzę, że wszystkie ulepszenia ułatwiające obywatelom życie należy natychmiast wprowadzić w czyn.


Śmiech, nr 8/1912 –  łódzkie pismo satyryczne, zamieściło tekst pt. „W tramwaju”.

Pan Leon, znany kobieciarz, powracał w tych dniach tramwajem z Pabianic do Łodzi i zwrócił uwagę na siedzącą naprzeciwko ładną i gustownie ubraną damę, która trzymała pieska na kolanach. P. Leon starał się nawiązać  rozmowę, lecz nie bardzo mu się to udawało. Chcąc być dowcipnym p. Leon zaczął głośno zazdrościć pieskowi:

- Ach, jaki ten piesek musi być szczęśliwy, że może siedzieć na kolanach pani. Jak ja mu zazdroszczę?

- Niech pan mu nie zazdrości – odpowiedziała dama – bo na tem wyszedłby pan bardzo źle. Muszę panu powiedzieć, że wiozę psa do lecznicy Warikowa, aby mu tam ogon obcięli…


Kurier Łódzki, nr 29/1911 informował: Pasażerowie tramwaju nr 2, wychodzącego z Pabianic do Łodzi o godzinie 7 minut 45 rano, opowiadali nam fakt następujący: w pociągu tym jechała 12-letnia dziewczynka, uczennica jednej z pensji  łódzkich.

Dziewczynka zapomniała metrykuły (legitymacji), wobec czego konduktor Dudkiewicz zażądał zapłacenia za cały bilet. Dziewczynka nie miała więcej pieniędzy, jak 9 kopiejek, a bilet kosztuje 18 kopiejek, nie mogła więc zadość uczynić zaraz żądaniu konduktora i prosiła go, ażeby pozwolił jej jechać do Łodzi, to ona tam dopłaci różnicę. Ale konduktor był nieubłagany i, nie zważając na protesty pasażerów, wyrzucił, w ścisłym znaczeniu tego słowa, dziewczynkę na trzeciej wiorście od Pabianic, nie bacząc wcale na 10-stopniowy mróz. Czy tak być powinno?



Życie Pabianic  nr 50-51/2019  opublikowało wybór tekstów prasowych  autorstwa Adama Dobrzyńskiego dotyczący  „Dzikiego Zachodu w pabianickich tramwajach”.

Ponad sto lat temu na tramwaje jadące  do Pabianic czyhali bandyci z rewolwerami. Padały strzały. Ofiarami napadów byli co zamożniejsi pasażerowie i konduktorzy dźwigający torby z utargiem za bilety. Jedenaście lat po uruchomieniu linii tramwajowej z Łodzi do Pabianic w podmiejskich wagonach zapanował strach. Powód? Długa seria dzikich napadów na podróżnych i konduktorów. Tylko w 1912 roku w zamachach na pasażerów tramwajów zginęło siedem osób, bandyci zrabowali 1.800 rubli, złote obrączki, pierścionki, a nawet skórzane buty podróżnych.

3 czerwca lokalny dziennik  Rozwój doniósł o ograbieniu pasażerów ostatniego wieczornego kursu tramwaju z Łodzi do Pabianic. Pisano: „wczoraj o godzinie jedenastej i pół wieczorem pociąg kolei elektrycznej podjazdowej, zabrawszy z Łodzi dwa dodatkowe wagony, jechał w kierunku Pabianic. W wagonie motorowym, prowadzonym przez maszynistę Kazimierza Gawłowskiego, na platformie znajdował się konduktor Józef Dębicki, wewnątrz zaś siedziało sześciu pasażerów. W wagonach dodatkowych, które miały być zepchnięte do remizy (zajezdni), prócz konduktora Władysława Jabłonowskiego nie było nikogo. Na skręcie pomiędzy ulicą Wólczańską a mostem kolei obwodowej, kiedy konduktor Dębicki zbliżył się do jednego z pasażerów, aby kupił bilet, ten wyjął rewolwer. Grożąc, że będzie strzelał, bandyta rozkazał konduktorowi i pasażerom podnieść ręce do góry. Następnie zdjął torbę przewieszoną przez ramię konduktora, w której znajdowało  się 19 rubli gotówką i poszedł do wagonów dodatkowych. Tutaj zwrócił się do konduktora Jabłonowskiego z żądaniem, aby oddał mu pieniądze, a gdy ten – sądząc, że to żarty – roześmiał się, bandyta strzelił z rewolweru. Kula przeszła koło ucha Jabłonowskiego i przebiła szybę wagonu”.

Jak po napadzie ustalili śledczy, w zrabowanej torbie konduktora było 27 rubli i bilety pasażerskie. Bandyta ze zrabowaną torbą pod pachą kazał motorniczemu zatrzymać tramwaj. Gdy wagony  zwalniały, wyskoczył wraz z łupem i zniknął w ciemnościach.

Podczas przesłuchiwania przerażonych pasażerów, jeden z nich opowiedział następującą historyjkę: Gdy bandyta krzyknął: „Ręce do góry, dawać pieniądze!”, przerażony pasażer wyjał z kieszeni zwitek banknotów i podał go uzbrojonemu napastnikowi. Ten jednak odtrącił pieniądze. „Ja nie chcę prywatnych pieniędzy, tylko rządowe” – miał oświadczyć przestępca.

Dziesięć dni później kule z rewolwerów bandytów zabiły cztery osoby jadące pabianickim tramwajem, raniły kilkoro pasażerów i podziurawiły wagony. 14 czerwca 1912 roku napisał o tym dziennik „Postęp”: „O godzinie jedenastej na szosie pabianickiej pod Ksawerowem do wagonu kolejki elektrycznej, zdążającej z Łodzi do Pabianic, wtargnęło trzech zamaskowanych i uzbrojonych osobników. Jeden z nich wskoczył na przednią platformę, gdzie znajdował się maszynista Wachowski i konduktor Franciszek Wójcik. Strzelił z brauninga, kładąc konduktora trupem na miejscu”. 24-letni Wójcik zginał od postrzału w serce.

Kula wystrzelona w stronę maszynisty Wachowskiego chybiła. „Strzelając w kierunku pasażerów, bandyci zabili 40-letniego Arona Brokmana, handlarza z Pabianic, przeszywając mu piersi dwiema kulami. Z kieszeni zabitego, na oczach pasażerów, zabrali 500 rubli” – relacjonowała prasa. „Sterroryzowawszy w ten sposób służbę pociągową i pasażerów, bandyci oderżnęli zabitemu konduktorowi torbę z pieniędzmi”.

W wagonie wybuchła panika, co najmniej siedmioro pasażerów było rannych. Bandyci kazali wszystkim wyjąć pieniądze, zrewidowali ich i zabrali gotówkę. Tylko pasażerowi Zielińskiemu, którego znali i dwóm towarzyszącym mu kobietom pozwolili wysiąść z tramwaju.

Tymczasem dwóch kolejnych bandytów sterroryzowało 30 pasażerów drugiego wagonu. Tam też padły strzały, byli zabici i ranni. „Obrabowawszy z gotówki konduktora i pasażerów, bandyci uciekli w stronę pierwszych zabudowań Ksawerowa” – donosiła prasa.

Oprócz zastrzelonego konduktora Wójcika i kupca Brokmana, śmiertelną ofiarą napadu był 30-letni Borysz Birman, także żydowski kupiec z Pabianic. Ciężkie rany odnieśli: 27-letni Szmul Moszkowicz (postrzał w brzuch, szyję i płuca) oraz kupiec z Warszawy, 61-letni Chaim Kadzisz (postrzał w rękę i lewe ramię). Lżej ranna została 27-letnia Rojza Lewkowicz, zona kupca, opatrzona na miejscu i odwieziona do domu.

Lekkie rany odniósł 30-letni Szyja Urbach, pabianicki fabrykant. Gdy bandyta krzyknął: „Dawać pieniądze!”, Urbach zerwał się z siedzenia, by sięgnąć do kieszeni po portmonetkę z gotówką. „Bandyci myśleli, że Żyd sięga po rewolwer i oddali do niego strzał” – pisał dziennik. „Kula przeszyła kapelusz i zdarła skórę na głowie fabrykanta. Urbach stracił przytomność i upał. Bandyci nie zrewidowali go, gdy leżał, a miał przy sobie ponad 500 rubli, które ocalały”.

Nazajutrz w szpitalu w Pabianicach zmarł postrzelony kupiec żydowski Szmul Moszkowicz – kolejna ofiara bandytów. Szmul wracał wieczorem tramwajem od narzeczonej mieszkającej w Łodzi. Za kilka dni miał się odbyć ich ślub. Bandyci przestrzelili Moszkowiczowi brzuch i płuca.

W szpitalu o życie walczyła pasażerka tramwaju – 25-letnia Żydówka Sura Cycowska, której podczas strzelaniny udało się wyskoczyć z pędzącego wagonu. Sura upadła, doznając wstrząśnienia mózgu. Gazeta pisała: „Zerwawszy się z torów, nieprzytomna Cycowska pobiegła do domu w odległości 4 wiorst. Wystraszona Sura wciąż mówi bez związku i jest obawa, że podczas napadu dostała pomieszania zmysłów”. Prasa nazwała ten napad „Dzikim Zachodem” pod Pabianicami.

Gdy bandyci uciekli, motorniczy pobiegł wezwać pomoc. Zaalarmował straż ziemską z Pabianic i policję z Łodzi. Pół godziny później pod Ksawerów przyjechali policjanci z psem tropiącym, który wabił się „Karasko”. Pies podjął ślad.

W polu, na którym rosło żyto, zaledwie 50 kroków od szosy, „Karasko” znalazł porzuconą przez bandytów torbę konduktorską. Były w niej bilety tramwajowe, ale nie było pieniędzy – 20 rubli zniknęło. Policyjny pies odnalazł porzucone w rowie maski bandytów, zrobione z podszewki od palta.

Wkrótce przywieziono z Łodzi jeszcze dwa psy tropiące – „Muchę” i „Lenę”. „Obydwa poprowadziły śledczych do domu znanej prostytutki i złodziejki, gdzie prawdopodobnie przed napadem na tramwaj przebywali bandyci”- pisał Kuryjer Łódzki z czerwca 1912 roku.

Policja zarządziła rozległą obławę, sprowadzono rosyjskich żołnierzy na koniach. Pies „Karasko”, który pobiegł świeżym tropem, doprowadził pościg do osady Ksawerów. „Zatrzymał się przed jednym z domów, w którym policja zastała dwóch osobników” – pisał Kurier Warszawski. „Ponieważ osobnicy ci nie mogli się wylegitymować ze swego alibi, aresztowano ich, jako podejrzanych o udział w zbrodniczym napadzie”. Według ówczesnych gazet aresztowanymi byli: syn wójta Nowego Ksawerowa – Szer (Sher) oraz kolonista niemieckiego pochodzenia, Chalupka. Wkrótce policja wypuściła obydwu, gdyż okazało się, że są niewinni.

Śledztwo prowadził sędzia powiatu laskiego – Herman Thiel. Nad ranem z rozkazu sędziego policja dokonała rewizji w południowej części Pabianic i trzech wioskach pod miastem. Aresztowano kilkanaście podejrzanych osób. Już następnego dnia rano, gdy rozeszły się wieści o krwawym napadzie, mało kto chciał wsiąść do podmiejskiego tramwaju. Przez niemal trzy miesiące na trasie z Łodzi do Pabianic kursowały prawie puste wagony.

Zastrzelony konduktor Franciszek Wójcik osierocił czworo dzieci. Rodzinie ofiary napadu wypłacono 1.500 rubli zapomogi. Pogrzeb 24-letniego Wójcika wyprawiła spółka tramwajowa, pokrywając wszystkie koszty. W Pabianicach, gdzie mieszkali Wójcikowie, burmistrz organizował zbiórkę pieniędzy dla czworga sierot po zastrzelonym tramwajarzu.

Dopiero osiem miesięcy później, w lutym 1913 roku policmajster Pabianic – kapitan Eugeniusz Miaczkow, zameldował, że ma pod kluczem sprawców krwawego napadu na tramwaj. "Aresztowano czterech bandytów, którzy przez długi czas byli postrachem okolicy” – doniósł dziennik Rozwój. Banda miała na sumieniach także napad na sklepy Morawskiego i Groslika w Pabianicach, ograbienie Konstantego Gębalskiego – subiekta stowarzyszenia spożywców Społem, oraz napad na sklep piekarski Zygmunta Trynka. „Udział w wymienionych napadach stwierdzono przez konfrontację bandytów z poszkodowanymi. Wszystkich aresztowanych przewieziono pod silna eskorta do więzienia w Łodzi” – dodała gazeta.

Nie znaleziono natomiast sprawców „skoku” na pabianicki tramwaj w listopadzie 1910 roku. Dziennik Rozwój pisał o tym tak: „Wczoraj o godzinie poł do dziewiątej wieczorem na rozjeździe położonym o wiorstę od Pabianic, dwóch bandytów wpadło do pociągu numer 2 zdążającego z Łodzi do Pabianic. Bandyci byli uzbrojeni w rewolwery. Tramwaj unieruchomili w ten sposób, że ściągnęli rolkę na dachu i nie płynął prąd. W okamgnieniu pogasły światła i wagony zostały wstrzymane. Maszynista Garlicki zauważył manewr bandytów i ostrzegł konduktora, który zdążył wejść do wagonu. Korzystając z tego, że w nowych wagonach motorowych znajdują się rolki podwójne, Garlicki szybko zeskoczył w celu założenia zapasowej rolki. Bandyci sądząc widocznie, że to konduktor, zrewidowali maszynistę, lecz nic przy nim nie znaleźli.

Następnie bandyci usiłowali wejść do wagonu z zamiarem ograbienia pasażerów. Na szczęście maszynista, nie tracąc przytomności, szybko puścił w ruch pociąg i uciekł.

Kwadrans później ci sami bandyci wdarli się do tramwaju stojącego na przystanku około kaplicy (św. Floriana). Przyłożyli rewolwery do skroni konduktora Henryka Respy i ukradli mu torbę, w której były monety: 21 rubli i 32 kopiejki. Gdy z odsieczą nadbiegł zaalarmowany dróżnik Twardowski, jeden z bandytów krzyknął: „Będę strzelał!”. I wymierzył w dróżnika. Twardowski padł na ziemię .

Trzeci raz tego wieczoru złoczyńcy napadli na tramwaj tez w pobliżu kaplicy – tym razem jadący z Pabianic do Łodzi. Jednak ten atak zakończył się fiaskiem, bo pasażerowie (około tuzina osób) podnieśli wrzask. Chwilę później przybiegli uzbrojeni strażnicy ziemscy i z pomocą przechodniów schwytali dwóch napastników.

Nocą policmajster Pabianic zarządził rewizję w domach czterech pabianiczan podejrzanych o napady na tramwaje. Dwaj aresztowani mieli przy sobie wczorajsze bilety tramwajowe z Łodzi do Ksawerowa. Świadkowie napadów zeznali, że ci, którzy ograbili konduktora Respę, uciekli w stronę Ksawerowa. „Widocznie należą oni do zorganizowanej szajki ksawerowskiej, bo Ksawerów to siedlisko rozmaitych bandytów i rzezimieszków” – pisała prasa. Rankiem policja poszła śladami złoczyńców, ale nikomu nie udowodniono winy.



Napady „na tramwajarzy” nasiliły się w okresie rozprzężenia porządku i ładu publicznego po rewolucji 1905 roku. Bandytów kusiły zwłaszcza konduktorskie torby wypełnione rosyjskimi pieniędzmi.

Dziś, o godz. 1 w nocy, dokonano napadu bandyckiego na kasę remizy elektrycznej kolejki podjazdowej Łódź-Pabianice. Do kancelarii naczelnika ruchu p. Marczewskiego, gdzie byli obecni dwaj konduktorzy Józef Błoch i Wawrzyniec Cupryn, weszło 3 uzbrojonych w brauningi bandytów (4-ch zaś innych strzegło wejść) z okrzykiem „ręce do góry” i zażądali wydania pieniędzy. Obecni bezbronni nie mogli stawić oporu. Bandyci zabrali 429 rubli i 94 kopiejki.

Gdy p. Marczewski zażądał pokwitowania, bandyci odpowiedzieli odmownie, a jeden z bandytów, krzyknąwszy „oto pokwitowanie” trzykrotnie przestrzelił kwitariusz kolejowy; kule przebiły dekę biurka i utkwiły w szufladzie. Bandycie zbiegli bezkarnie. (Rozwój, 28.10.1907)

Wczoraj, o godzinie 10 wieczorem w Widzewie do pociągu kolei elektrycznej wpadło kilku bandytów i pod groźbą rewolwerów odebrali od konduktora Walentego Nafciarza torbę z pieniędzmi.

- Wczoraj dokonano także zuchwałego napadu na pociąg kolei elektrycznej podjazdowej Łódź-Pabianice pod stacją Rokicie. Dwaj bandyci wpadli do wagonu i grożąc rewolwerami, przemocą odebrali torbę z pieniędzmi konduktorowi Józefowi Błochowi. Zauważywszy to maszynista, zatrzymał pociąg i przy pomocy kilku pasażerów puścił się w pogoń za uciekającymi bandytami.

Nie tracąc przytomności maszynista Pfenning zdobywa się na odwagę. Grozi on bandytom, iż będzie strzelać, jeżeli nie oddadzą torby z pienuiędzmi8. Bandyci, widząc przed sobą kilku ludzi i groźby Pfenniga, porzucili torbę i uciekli. (Rozwój, 18.11.1907)

Na mocy postanowienia czasowego generał-gubernatora wojennego mieszkaniec gminy Górki, Walenty Jasiak; gminy Wola-Święcicka, pow. tureckiego, Stanisław Kubczyk – za bójkę – skazani zostali na jeden miesiąc aresztu każdy; mieszkaniec gminy Brus, Władysław Bogdański i Jan Majak – za obelgę słowną konduktora kolei podjazdowej Łódź Pabianice i palenie tytoniu w wagonie tramwajowym – na 2 miesiące aresztu każdy. (Rozwój, 22.02.1909)

Pasażerowie tramwaju umierali nie tylko od kul bandytów, ale także w sposób naturalny.

W dniu wczorajszym w wagonie tramwaju pabianickiego zdążającego do Łodzi, zmarł nagle 19 letni Jerzy Zawadzki, uczeń państwowego gimnazjum w Pabianicach. Wezwany lekarz z Rudy Pabianickiej stwierdził już tylko zgon, który nastąpił wskutek anewryzmu serca. Zwłoki zmarłego nagle młodzieńca przewieziono do domu rodziców. (Rozwój, nr 40/1930)

Tramwajarze byli także ofiarami nieszczęśliwych wypadków.

Wieczorem dnia wczorajszego na Placu Reymonta, zdarzył się nieszczęśliwy wypadek ofiarą którego padł konduktor tramwajów dojazdowych 30-letni Leon Zając zamieszkały w Pabianicach przy ul. Karniszewickiej. Mianowicie w czasie przetaczania wagonów kolejki Zając dostał się pomiędzy dwa wagony i przygnieciony bokiem wagonu odniósł nadwyrężenie klatki piersiowej oraz obrażenia twarzy i rąk. Natychmiast zawezwano pogotowie ratunkowe, lekarz po nałożeniu opatrunku pozostawił rannego na miejscu. Zająca przewieziono w wagonie tramwajowym do domu. (Rozwój, nr 296/1929)

Łódzcy szulerzy i złodzieje upodobali sobie Pabianice. Tramwaj zapewniał łatwy i dość szybki dojazd nad Dobrzynkę.

Od pewnego czasu na kolei elektrycznej Łódź-Pabianice operuje grono szulerów, które wciąga do gry w karty łatwowiernych, aby ich ograć podstępnie. Są to przyzwoicie ubrani młodzieńcy, uprawiający grę 3 karty (dama i 2 dziesiątki). (Rozwój, 1.12.1903)

Od dłuższego czasu na terenie Pabianic grasuje bezkarnie jakaś niebezpieczna złodziejka, która dopuszcza się zuchwałych kradzieży wśród białego dnia.

Złodziejka urządza się bardzo sprytnie, gdyż po uprzednim przekonaniu się, że w mieszkaniu opuszczonym przez starsze osoby znajdują się nieletnie dzieci, wchodzi do mieszkania i oświadcza dzieciom, że przysłali ja rodzice i zabiera ze sobą najcenniejsze rzeczy, biżuterię itp.

W dniu wczorajszym sprytna złodziejka weszła do niejakiej Janiny Zamojskiej, zam. przy ul. Warszawskiej. W mieszkaniu złodziejka zastała matkę Zamojskiej, której oświadczyła, że przyszła po bieliznę do znaczenia. Naiwna staruszka nie przeczuwając nic złego wydała złodziejce kołdry i bieliznę wartości około tysiąca złotych. Dopiero gdy pani Janina Zamojska powróciła do domu cała sprawa ta wyświetliła się. Zawiadomione o powyższym wypadku władze policyjne wszczęły dochodzenie w wyniku którego ustaliły, iż jest to sprytna złodziejka z Łodzi przebywająca na występach w Pabianicach. (Rozwój, nr 283/1929)

Uruchomienie kolejki podjazdowej zainteresowało myśliwych, którzy chcieli przewozić psy.

Grono tutejszych myśliwych wniosło podanie do zarządu kolejek elektrycznych podjazdowych z prośbą, aby w wagonach III klasy zezwolone było za oddzielną dopłatą przewożenie psów myśliwskich, które jako dobrze wytresowane, nie niepokoiłyby pasażerów. Liczne grono myśliwych nie może dotychczas korzystać z kolejek podjazdowych wobec zakazu przewożenia psów. (Rozwój, 10.08.1901)

W odpowiedzi na oczekiwania pasażerów w tramwajach wprowadzono zmiany: W tych dniach na elektrycznych kolejkach podjazdowych „Łódź-Zgierz” i „Łódź-Pabianice” będą uruchomione nowe wagony: 8 motorowych i 12-cie dodatkowych.

Są one znacznie większe od kursujących obecnie i o wiele wygodniejsze. Miejsce dla maszynisty oddzielone jest od platformy barierką, która zabezpieczy od nieprzyjemnych trącań, zarówno maszynistę, jak i pasażerów.

Wewnątrz, wzdłuż wagonu u góry są pułki druciane na bagaże. Zbiorniki w wagonach motorowych są o 18 koni silniejsze od zbiorników przy wagonach dotychczasowych.

Stare wagony przeznaczone będą na nowo wybudowaną linię do Aleksandrowa, na której uruchomienie pociągów ma nastąpić lada dzień. (Rozwój, 13.01.1910)

Podczas starć z policją w marcu 1933 roku demonstranci położyli ciało swego towarzysza na szynach, blokując ruch tramwajów.

Po pewnym czasie doszło do ostrej wymiany słów między policją a robotnikami. Policja zażądała w ostrej formie rozejścia się. W pewnej chwili ze strony tłumu posypały się kamienie. W odpowiedzi policja dala salwę ostrzegawczą w powietrze, a w chwilę potem drugą salwę do tłumu. 5 osób zostało zabitych, 15 zaś radnych. Tłum położył na szynach kolejki elektrycznej zwłoki jednego z zabitych, uniemożliwiając w ten sposób przejazd tramwajów. Do Pabianic przybyły posiłki policyjne z Łodzi. (Gazeta Robotnicza, 21.03.1933)

We wrześniu 1939 roku w Pabianicach znalazł się Władysław Gomułka, przyszły I sekretarz PZPR. Uciekał wraz z innymi komunistami z więzienia w Sieradzu. Z Pabianic pojechał „na gapę” tramwajem do Łodzi, o czym pisał w „Pamiętnikach” 1994, t.2: (…) Na stacji wyjściowej w Pabianicach stał pusty wóz tramwajowy gotowy do odjazdu. Nie spotkaliśmy też na stacji ani jednego pasażera. W ogóle po bombardowaniu, mimo odwołania alarmu, z rzadka tylko można było spotkać człowieka. Obsługa tramwaju, która niemal jednocześnie z nami zjawiła się na stacji, miała głowę zaprzątniętą czymś innym, widocznie nie otrząsnęli się jeszcze z przeżytego przed chwilą bombardowania. Tramwaj nie oczekując na innych pasażerów ruszył zaraz po zajęciu przez nas miejsc, a konduktor, rozmawiając z motorniczym, przez całą drogę nie opuścił przedniego pomostu, w ogóle nie interesował się nami. Przyjechaliśmy więc do Łodzi bez spowiadania się przed konduktorem z okoliczności, jakie zmusiły nas do jazdy „na gapę”.

Tramwaje licho chodzą – pisał lokalny tygodnik.

Jak wiadomo, tramwaje nasze otrzymują prąd z elektrowni łódzkiej. W remizach znajdują się tzw. prostowniki, które przetwarzają prąd z elektrowni na odpowiadający potrzebom tramwajów. W ostatnich tygodniach Dyrekcja Tramwajów sprowadziła do remiz prostowniki nowego systemu. Ponieważ robotnicy nie są obeznani z maszynami nowego systemu, prostowniki często zawodzą i tramwaje stoją. Od kilku dni nie ma prawie doby, aby tramwaje nie stanęły na skutek zepsucia się prostowników. Przerwy w ruchu są bardzo niewygodne dla podróżujących, którzy w coraz to większej ilości zaczynają posługiwać się koleją. Po ostatniej zwyżce cen biletów frekwencja na tramwajach znacznie spadła. Przyczyniają się do tego i ciągłe przerwy w ruchu opisane powyżej. (Gazeta Pabianicka, 31.07.1927)

Tramwaje podmiejskie bywały także celem krytyki, jako „stare, brudne, rozklekotane pudla”, które warto zastąpić autobusami.

Niejednokrotnie poruszaliśmy już sprawę nienormalnych stosunków, panujących na łódzkich kolejkach dojazdowych, wyczekując nadaremnie poprawy. Zarząd nie uważał za stosowne zainteresować się tym, w jaki sposób podróżują ludzie, zmuszeni do korzystania z tego środka komunikacji.

Dzieje się tak już od dłuższego czasu i mimo ciągłych utyskiwań podróżnych, mimo masowych skarg, wnoszonych do zarządu, nikt na to jeszcze nie zareagował w odpowiedni sposób i nikt nie przyczynił się do naprawy tych stosunków. Niedawno jeszcze donosiliśmy, iż na tramwajach podmiejskich panują tak nieznośne i niespotykane nigdzie warunki jazdy, że tramwaje odchodzą i przychodzą nie według rozkładu jazdy, stoją na niektórych stacjach po pół godziny a nawet po godzinie, aczkolwiek „urzędowy” rozkład przewiduje tylko 10 i 15-to minutowe przystanki.

Jak nas informują nie zmieniło się nic na lepsze pod tym względem, nawet w wielu wypadkach sytuacja się pogorszyła.

Dziś pragniemy poruszyć inną niemniej żywotną sprawę. Na całym świecie, gdziekolwiek kursują tramwaje, zarząd eksploatujący linię ma za obowiązek co kilka lat przeprowadzić gruntowne remonty kursujących wozów, a co pewien czas zupełnie wycofywać stare wagony i zastępować je nowymi. Na liniach dojazdowych nie uznawane są remonty wagonów, a tym bardziej nie uznawana jest zasada wymiany zniszczonych wagonów na nowe. Eksploatując linię, wprowadzając co kilka miesięcy niezwykle wysokie podwyżki taryfowe, zarząd kolejek dojazdowych absolutnie nie dba o wygody swych pasażerów, którzy zmuszeni są odbywać jazdę w roztrzęsionych, starych pudłach, przepełnionych do ostatniego miejsca, na stopniach i buforach. Ścisk panuje tam niemiłosierny. Gdy tramwaj po kilkudziesięciominutowej podróży przybywa na miejsce, pasażerowie nie czują formalnie swych członków, mają odgniecione i poobijane boki i klną na czym świat stoi.

Niestety towarzystwo eksploatacyjne ma na razie monopol – ci, którzy muszą jechać do Łodzi, do okolicznych miasteczek i z powrotem, nie mogą użyć innych środków lokomocji i zmuszeni są w dalszym ciągu korzystać z roztrzęsionych pudeł ŁEKD.

Najwyższy czas, by te nienormalne stosunki się skończyły. Pasażer, płacąc słoną cenę za bilet może żądać minimum wygód, ma do tego prawo. Magistrat łódzki projektuje wprowadzenie autobusów podmiejskich. Jest to wprawdzie inwestycja bardzo kosztowna, śmiało jednak możemy twierdzić, że zamortyzowałaby się szybko i pewnie. Tysięczne rzesze pasażerów chętniej korzystałyby z nowych, wygodnych autobusów, aniżeli starych, rozklekotanych, brudnych i niewygodnych tramwajów podmiejskich. Ale nim to nastąpi warto, by się ktoś kompetentny zainteresował stanem tramwajów podmiejskich i przyczynił się do najrychlejszego doprowadzenia ich do możliwego stanu. (Ilustrowana Republika, 17.08.1929)

Gazeta Pabianicka upominała się o przyzwoitą poczekalnię tramwajową: Dyrekcja Ł.W.E.K.D. w Łodzi pobierając nadmierne opłaty za bilety tramwajowe na przestrzeni Łódź-Pabianice i czerpiąc z tego źródła dochody o resztę nie dba.

Kilkakrotnie poruszano sprawę zbudowania krytej poczekalni na tak zwanym dużym skręcie. Dyrekcja głucha jest na to wezwanie i nie dba zupełnie o wygodę pasażerów.

W Pabianicach w pobliżu magistratu do użytku publiczności przeznaczona jest murowana poczekalnia. Stan tej poczekalni jest opłakany. Brudy, podłoga niemyta, zimno, brak miejsca do siedzeń itd. To nie jest poczekalnia, ale po prostu szopa wprawdzie murowana, gdzie dozwolone jest publice stać pod dachem. Miejskie władze sanitarne powinny od czasu do czasu odbyć kontrolę i dyrekcję Ł.W.E.K.D. pociągnąć do odpowiedzialności za stan antysanitarny. Przepisy o poczekalniach winny być szanowane i ściśle przestrzegane przez dyrekcję Ł.W.E.K.D. (Gazeta Pabianicka, 31.12.1937)

Mieszkańcy Pabianic stale uskarżają się na niedbalstwo dyrekcji ŁWEKD. Żadnych udogodnień nie robi się dla pasażerów, jedynie tylko ściąga się opłaty za przejazdy. Poczekalnie brudne, w Pabianicach tramwaje zbyt rzadko kursują i doprosić się nie można o polepszenie warunków. Ostatnio, wbrew przepisom obowiązującym, w tramwajach nie ma zupełnie firanek, jako zasłonek od słońca. Jest zamiar za pośrednictwem Rady Miejskiej zwrócić się w tej sprawie do Ministerstwa Komunikacji, aby przypomniała Dyrekcji Kolejek o obowiązujących przepisach. (Gazeta Pabianicka, 30.07.1938)

Joanna Matczak-Aleksandrowicz i Aneta Adamczyk w książce „Przystanek Pabianice. Z historii miejskiej komunikacji”, 2018 piszą między innymi o komunikacji tramwajowej podczas okupacji nazistowskiej.

W okresie okupacji hitlerowskiej wagony podmiejskie zachowały swoją niebieską kolorystykę z kremowym pasem okna. Po środku obu burt umieszczono okupacyjny herb Łodzi, zaś u dołu skrót nazwy przedsiębiorstwa, LEZ. Zgodnie z wymogami obrony przeciwlotniczej w wagonach silnikowych przesłonięto przedni reflektor maskownicą tak, ze dawał on tylko smugę światła.

Po raz pierwszy w długoletniej historii kolejki podmiejskiej została wprowadzona numeracja, linia pabianicka otrzymała numer 70. Dotychczasowe opracowania datują ten fakt na 1 listopada 1940 r. Tymczasem pabianickie źródła ikonograficzne wprowadzają pewne zamieszanie. Na fotografiach przedstawiających przemarsz różnych formacji hitlerowskich, który miał miejsce 5 listopada 1939 r. i został zorganizowany pod hasłem „Dnia wyzwolenia Volksdeutschów spod przemocy polskiej” pojawia się tramwaj z napisem „Pabianitz” i numerem 70.

W czasie okupacji pojawiła się dodatkowa klasa „Nur fϋr Deutsche”. W składzie dwu trzy wagonowym zawsze zajmowała wagon silnikowy. W taborze jednowagonowym dla Niemców wydzielano jego przednią cześć. Złamanie tej zasady przez Polaków groziło karą więzienia. W lipcu 1941 r. Polakom zabroniono jeździć bez zezwolenia w niedziele i święta tramwajami podmiejskimi. Zakaz ten nie dotyczył osób, które dojeżdżały w tych dniach do pracy.

W latach okupacji na stanowiskach konduktorów po raz pierwszy w historii kolejek dojazdowych zaczęły pracować kobiety. Pierwsze z nich pojawiły się w 1941 r., w większości były kierowane do pracy przez Arbeitsamt. Z czasem wiele dziewcząt samodzielnie zatrudniało się na tramwajach, chcąc w ten sposób uniknąć wywiezienia na roboty. Po zakończeniu okupacji wiele tramwajarek porzuciło pracę z dnia na dzień.

W 1942 r. zostały uruchomione dodatkowe pociągi na trasie z Pabianic na Widzew w Łodzi. Jeździli nimi mieszkańcy Pabianic zatrudnieni w fabryce włókien sztucznych Zellgarn (późniejsze zakłady włókien sztucznych „Anilana”). Przewożono ich w dwóch kursach wagonami U-104 z dwiema doczepkami, czyli jednorazowo przewożono ok. 200-250 osób. Pociągi były dostępne i dla innych pasażerów, ale jako zakładowe zatrzymywały się tylko na przystankach na których wsiadali pracownicy Zellgarnau. Tabor wyjeżdżał z Chocianowic o 3.20, jechał do Pabianic, a następnie przez dzisiejszy Plac Niepodległości, ul. Piotrkowską i Al. Piłsudskiego dojeżdżał na Widzew. Po południu przebywał tę sama trasę. Połączenie funkcjonowało do końca wojny.

Na linii pabianickiej uruchomiono także tramwaje zwane „Eilzug”. Przeznaczone były tylko dla Niemców, którzy mieszkali w Pabianicach, a dojeżdżali do pracy do Łodzi. Były to trzy lub cztery kursy poranne i popołudniowe. Trasa zaczynała się przy fabryce Kindlera, a kończyła się na łódzkiej krańcówce linii pabianickiej. Tramwaje te jeździły na całej trasie z maksymalna szybkością i zatrzymywały się tylko na Marysinie (zbieg ul. Rudzkiej i Pabianickiej). Całą trasę pokonywały w 25 minut, podczas gdy normalny kurs trwał ok. 40 minut. Co ciekawe, miały pierwszeństwo przed kursami jeżdżącymi według rozkładu. „Eilzug, choć wyjeżdżał z Łodzi ok. 7 minut po tramwaju rozkładowym, był przepuszczany na Małym Skręcie, gdzie kończył się podwójny tor. Tak samo wyglądała sytuacja w Pabianicach, normalny kurs przepuszczał pociąg specjalny przy kościele św. Floriana, gdzie znajdowała się mijanka.

Autorki „Przystanku Pabianice” opisują także wygląd pierwszych tramwajów.

W 1900 r. do obsługi linii pabianickiej i zgierskiej Towarzystwo zakupiło 16 wagonów wyprodukowanych przez Ryską Rosyjsko-Bałtycką Fabrykę Wagonów, napędzanych silnikiem o symbolu GE-58. Potocznie nazywano je berlinkami.

GE-58 cechowała stylistyka nawiązująca do wagonów XIX wiecznych. Boczna fasada była bogato przeszklona. Okna ułożone naprzemiennie – szerokie stałe i wąskie opuszczane – umieszczone były w łukowatych ramach, dodatkowo na mosiężnych uchwytach zawieszano firanki. W dachu znajdowała się nadbudowa z uchylnymi świetlikami i nawiewami szczelinowymi. Pomosty, również bogato przeszklone, nie posiadały drzwi zewnętrznych, co było dość uciążliwe dla pasażerów, szczególnie zimą, rozwieszano wtedy w otworach drzwiowych brezentowe płachty. Trzyczęściowe okno czołowe z powodu braku wycieraczki miało opuszczana część środkową.

Wnętrze wykonano z lakierowanego jasnego drewna dębowego z mahoniowym wykończeniem w płycinach ścian i drzwi. Wzdłuż ścian umieszczono drewniane ławki, w II klasie na siedziskach znajdowały się dodatkowo poduszki. Wagony posiadały 36 miejsc siedzących i 21 stojących i były podzielone drewnianymi ściankami z przesuwanymi drzwiami na trzy przedziały – przedział II klasy, przedział pocztowo-bagażowy (jego umieszczenie było wymogiem zawartym w umowie koncesyjnej; kolej dojazdowe miały obowiązek przewozu poczty i urzędników pocztowo-telegraficznych. Przedział ten zlikwidowano ok. 1910 r.), resztę wagonu zajmowała klasa III.

Pod listwą w dolnej części umieszczono napis z dwujęzyczną, polską i rosyjską, nazwą konsorcjum KOLEJ ELEKTRYCZNA ZGIERZ-ŁÓDŹ- PABIANICE.

Już w kilka dni po otwarciu obu linii podmiejskich okazało się, iż zakupiony tabor jest za mały. 25 stycznia 1901 r. od KEŁ (Kolejki Elektrycznej Łódzkiej) dokupiono pierwsze 12 doczepek z fabryki Ryskiej. Zważywszy iż doczepki jeździły tylko z wagonami GE-58, również im nadano ten symbol jako nazwę oficjalną.

W doczepkach mieściła się jedynie klasa III, dysponowały 20 miejscami siedzącymi i 14 miejscami stojącymi na obu pomostach. Różniły się nieco od wagonów silnikowych, z którymi zostały sparowane, były bowiem od nich niższe, krótsze i miały pięciookienną fasadę boczną o jednakowych oknach.

Na przestrzeni lat wagony, jak i doczepki GE-58 przeszły szereg modernizacji, przede wszystkim zamontowano w nich reflektory (których brakowało na pierwszych kursach), wprowadzono pantografy nożycowe w miejsce dotychczasowych odbieraków rolkowych, zaczęto ogrzewać przedziały pasażerskie, pojawiły się tablice kierunkowe, zainstalowano drzwi na pomosty.

(…) W przedsiębiorstwie istniał też określony system zatrudniania. Etatowi konduktorzy rekrutowali się wyłącznie spośród konduktorów świąteczno-niedzielnych. Po zdaniu egzaminów kwalifikacyjnych mogli awansować na motorniczego. Awans ten był raczej sprawą prestiżową, bowiem różnica w zarobkach była niewielka. Natomiast awans na kontrolera wiązał się już ze znaczna podwyżką, gdyż w tym przypadku, przypomnijmy, zarobki sięgały 1300 zł. Co ciekawe, poziom ich wykształcenia, jak na łódzkie warunki był dość wysoki, bowiem znaczna większość umiała czytać, pisać i liczyć.

Niezwykle ciekawe, ale i dość „egzotyczne” w dzisiejszych czasach, są przepisy dla konduktorów Łódzkich Kolei Dojazdowych, wydane w 1910 r., choć zapewne ta kodyfikacja nie była pierwszą w historii tego przedsiębiorstwa. Na jej podstawie wiemy, że zatrudniony konduktor wpłacał do kasy ŁWEKD kaucję w wysokości 50 rubli, z której mogły być potrącane wszelkie należności wobec pracodawcy, wynikające np. ze zgubienia biletów czy też pokrycia kosztów naprawy urządzeń przez pracownika uszkodzonych. Na służbę konduktor miał stawić się 20 min. przed odejściem pociągu w starannie oczyszczonym umundurowaniu i posiadać (uwaga!!!) uregulowany podług stacyjnego zegarek, rozkład jazdy, torbę, bilety, okładkę z cedułą biletów i raportem, ołówek zatemperowany i obwiązany gumą, klucz wagonowy, numer na piersiach i przepisy niniejsze. Następnie miał sprawdzić, czy wagon znajduje się w należytym porządku, tj. czy działają sygnały dzwonkowe, czy jest światło, czy działają tzw. drzwiczki peronowe i są założone z lewej strony do kierunku jazdy, czy tablice wskazują właściwy kierunek, czy firanki są w należytym porządku, i co ciekawe, czy jest szczotka do zamiatania wagonu. Interesujący był przepis dotyczący wydawania biletów: Przy wydawaniu biletów należy się wystrzegać zwilżania palców śliną lecz używać w tym celu gumki założonej na końcu ołówka.

Podczas sprzedaży konduktor obowiązany jest głośno wymieniać wartość otrzymanej monety dla uniknięcia nieporozumień i resztę wraz z biletem wręczać pasażerowi.

Pasażerowie mogli przewozić bagaż podręczny, ale nie przeszkadzający innym pasażerom. Natomiast przewożący rzeczy ciężkie, ptactwo, zwierzęta, śledzie lub łatwopalne jak nafta, benzyna i inne przedmioty, które wydają zły zapach, nie mogą być wpuszczani do wagonu. Do tramwaju nie wpuszczano też nietrzeźwych, aresztantów wraz z konwojem oraz osób, które były brudno ubrane jak: kominiarze, malarze i żebracy.

Konduktor musiał wywoływać głośno każdy przystanek i pomagać przy wsiadaniu i wysiadaniu dzieciom, kobietom i starcom. Zabronione było, w duchu powiedzenia „klient zawsze ma rację”, odzywać się podniesionym głosem, zawsze zachowując spokój. Po dotarciu na stację końcową należało przewietrzyć wagon, zniszczyć skasowane bilety, a rzeczy pozostawione przez podróżnych złożyć do zarządzającego ruchem. Konduktor był dodatkowo za te zguby odpowiedzialny. W czasie zimy jego obowiązkiem było oczyszczenie z błota czy śniegu pomostów i stopni oraz posypanie stopni piaskiem. Na platformach można było palić, zaś na tylnej platformie wagonu doczepnego już w 1910 r. dopuszczono do przewozu psów myśliwskich (w kagańcu i na smyczy), o ile nie spotyka się to z protestem współpasażerów.

Aby nie przegapić pasażera bez biletu (konduktor odpowiadał za to finansowo płacąc 50 kopiejek od „gapowicza”), podczas jazdy przechodził z wagonu do wagonu.

W 1901 r. Goniec Łódzki pisał: ”W swoim czasie, widząc niedokładne urządzenie dla przechodzenia konduktorów z wagonu do wagonu na kolejce dojazdowej, donosiliśmy iż przedstawiają one niemałe niebezpieczeństwo. Obecnie, jak się dowiadujemy, możliwość wypadku zmniejszoną została przez dorobienie pomostów”.


okładka książki



W publikacji „Przystanek Pabianice. Z historii miejskiej komunikacji” znajdujemy fragment mówiący o pierwszych autobusach, które stanowiły konkurencję dla tramwajów.

Kolejki dojazdowe spotkały się w połowie lat 20. XX w. z narastającą konkurencją ze strony prężnie rozwijającej się komunikacji autobusowej. Według danych z 1929 r. (z memoriału ŁWEKD wystosowanego do Ministerstwa Komunikacji w Warszawie z 7 lutego 1929 r.) w województwie łódzkim wydano ponad 300 koncesji, z tego na samej linii pabianickiej działało 46 spółek oferujących przewozy pasażerskie oraz 10 spółek specjalizujących się w przewozach towarowych z łącznym taborem 59 autobusów i 14 ciężarówek.

Autobus mógł przewieźć jednorazowo ok. 35 pasażerów, ale za to przejazd był tańszy, a godziny odjazdów elastyczne. Najczęściej kurs rozpoczynał się po prostu z chwila zebrania odpowiedniej liczby pasażerów.

Zarząd ŁWEKD był bezsilny pod względem prawnym wobec konkurencji autobusowej. W koncesji otrzymał zezwolenie na budowę i eksploatację linii tramwajowej, ale nie wyłączność na prowadzenie przewozów. Posiadając jednak prawo do wyłącznego użytkowania przystanków rozmieszczonych na długości linii, zabroniono przewoźnikom autobusowym zatrzymywania się na nich i zabierania pasażerów.

Od końca lat 20. próbowano zwalczać konkurencję pisząc memoriały do władz na szczeblu powiatowym, jak i państwowym, z prośbą o uporządkowanie zasad komunikacji autobusowej. Pisma te warte są lektury, zamiast wiec opisywać ich przesłanie przytoczmy fragment jednego z nich:

(…) Ruch autobusowy jest bardzo groźnym konkurentem dla kolei dojazdowych, gdyż na uruchomienie swego przedsiębiorstwa nie potrzebuje tak znacznych kapitałów jak koleje dojazdowe, nie łozy tak kolosalnych sum na inwestycje jak koleje dojazdowe, a wreszcie nie ponosi tych ciężarów państwowych i świadczeń socjalnych jak koleje dojazdowe. (…) Z jakich sfer rekrutują się koncesjonariusze przedsiębiorstw autobusowych, oto z osób o bardzo małej inteligencji, którzy uzyskawszy licencję na prowadzenie samochodu, zakupują autobus – najczęściej starą, zużytą maszynę – i ubiegają się o koncesję autobusową, nic więc dziwnego, że prowadzą przedsiębiorstwo w sposób zupełnie niefachowy (…) Autobusy kursując wzdłuż linii zabierają nam co najmniej przeciętnie dziennie po 2028 pasażerów, przy czym zaznaczyć musimy, że w zestawieniu tym przyjęliśmy minimalną liczbę kursów autobusów i minimalne 558 pasażerów zatem przy cenie biletu 95 gr wpływ dzienny zmniejsza się o 530 zł 10 gr. (..) Zaznaczyć musimy, ze zasadniczo nie jesteśmy przeciwnikami ruchu autobusowego, i owszem, jesteśmy zdania, że ruch ten jest niezbędnie potrzebny, ale na tych peryferiach, gdzie dotąd nie ma innej komunikacji tj. poza obrębem linii kolei dojazdowych. Gdy sprawa ruchu autobusowego w ten sposób zostanie ujęta, to wówczas autobusy nie tylko, że nie będą stanowiły niezdrowej konkurencji dla kolei dojazdowych, ale, przeciwnie będą mogły spełniać tak samo ważną rolę dla gospodarki państwowej, jak dziś spełniają koleje dojazdowe dla głównych linii kolei państwowych (…).

W 1930 roku władzom Pabianic swe usługi w zakresie przewozu pasażerów na linii Duży Skręt – Park Wolności zaproponowała warszawska fabryka samochodów „Ursus”. Było to właściwie „utarcie nosa” ŁWEKD zważywszy, że pabianiczanie już od kilku lat apelowali do konsorcjum o przedłużenie linii do Parku

Władze miasta oczywiście przyjęły ofertę i autobusy ruszyły w lutym 1931 r. Przejazd kosztował 75 groszy, wobec czego obniżono cenę biletu na kolejkę z 1 zł na 95 groszy. Zabieg ten, jak donosiła prasa, na niewiele się zdał, gdyż ”autobusy chodzą pełne, tramwaje zbyt mocno luźne”. W maju natomiast dało się zauważyć kontratak ze strony kolejki. Jak enigmatycznie wzmiankowano w Gazecie Pabianickiej: Na skutek jednak sprzeciwu pewnych czynników wyszło zarządzenie, zakazujące kursowania autobusów na tej linii. Chodziło o fakt, że firma autobusowa miała według umowy ustawić na szosie tablice z oznaczeniem swoich przystanków, zwyczajowo autobusy korzystały bowiem z przystanków tramwajowych. Zakazano więc utrzymywania komunikacji na drodze Łódź-Pabianice do czasu wywiązania się z zapisu umowy. Niestety, prasa nie poruszała więcej tematu dalszych losów korzystania z usług firmy „Ursus”, być może zniknęły one po prostu z linii pabianickiej na zawsze.

Projekt zaprowadzenia komunikacji autobusowej w Pabianicach. Warszawska fabryka samochodów „Ursus” zwróciła się do magistratu m. Pabianic z projektem zaprowadzenia stałej komunikacji autobusowej w Pabianicach na przestrzeni od skrętu do Parku wolności, która wynosi około 5 kilometrów. Ponieważ już obecnie istnieje komunikacja tramwajowa, która jest jednak bardzo niedogodna, gdyż tramwaje kursują rzadko (co 20 minut) i nie dochodzą do Parku Wolności, który w porze letniej jest licznie odwiedzany przez publiczność, magistrat m. Pabianic zwrócił się do Dyrekcji Kolejek Dojazdowych z zadaniem przedłużenia linii tramwajowej do parku na podstawie istniejącej umowy. Ze względu na to, że dotychczas Dyrekcja tramwajów nie uwzględniła żądania tego magistrat mając tym sposobem rozwiązane ręce, skłoni się do przyjęcia projektu firmy „Ursus”. (Hasło Łódzkie, 27.03.1930)

Tymczasem w swych memoriałach Towarzystwo Kolei Dojazdowych zobowiązywało się do zorganizowania ruchu autobusowego na terenie całego województwa łódzkiego. W 1933 roku dodano do Statutu zapis, który pozwalał na zakładanie i prowadzenie innych przedsiębiorstw przewozowych. 20 lipca 1934 r. otwarto pierwszą linię autobusową ŁWEKD na linii Łódź-Sieradz przez Pabianice, Łask, Zduńską Wole. W dniu inauguracji autobusem podróżowali przedstawiciele łódzkiej prasy. Na potrzeby tego połączenia kupiono trzy autobusy marki Polski Saurer, a garażowano je w zajezdni Chocianowice.

Tabor autobusowy kolorystyką nawiązywał do taboru tramwajowego, tzn. został pomalowany na biało z ciemnoniebieskim pasem pod oknami, na którym umieszczono nazwę właściciela, czyli ŁWEKD. Rozpoczęto też starania o uzyskanie koncesji na kolejne połączenia i uzyskano ją 5 maja 1937 r. m. in. na trasy:

  • Szadek-Chocianowice przez Łask, Pabianice
  • Pabianice-Sieradz przez Łask, Zduńska Wolę
  • Pabianice-Łask
  • Pabianice-Teodory.

Według umowy koncesyjnej przewozy stałe na liniach przebiegających przez Pabianice miały być wykonywane trzema autobusami marki „Polski Fiat”, typ 621R.

A co pabianiczanie myśleli o usługach autobusowych ŁWEKD? Czy Towarzystwo zarzucając wcześniej konkurencji złą jakość taboru, jakim przewożono pasażerów, samo było krystaliczne?

Nowa wytwórnia sadzy i dymu. Przed paru tygodniami Łódzkie Kolejki Dojazdowe uruchomiły na linii Łódź-Łask własne autobusy, zaopatrzone w motory ropowe. W pierwszej chwili odetchnęliśmy, że nareszcie będziemy mogli jeździć do Łasku i Kolumny wygodnymi i czystymi wozami, dotychczasowe bowiem autobusy – to istne brudne pudla. Ale wkrótce przekonaliśmy się dobitnie o słuszności przysłowia: „nie wszystko to ładne, co się świeci”. Autobusy Łódzkich Kolejek Dojazdowych po przejściu przez miasto pozostawiają za sobą tumany dymu i sadzy. Pabianice, jako miasto fabryczne są już dostatecznie wyposażone w dym i sadze, puszczanie więc autobusów o napędzie ropowym uznać należy za niedopuszczalne. Dalej, jeśli chodzi o cenę biletów za przejazd to również została zbyt wyśrubowana, bo do Kolumny wynosi 1 zł 20 gr, co w porównaniu z dotychczasowymi cenami stanowi spora różnicę, a przecież ropa jest grubo tańsza od benzyny. Obsługa autobusów również nie grzeszy zbytnią uprzejmością. W sprawie przepuszczania przez miasto tych autobusów, Zarząd Miejski winien zabrać stanowczy głos. (Gazeta Pabianicka, 19.08.1934)

Cuchnące autobusy. Plagą Pabianic są cuchnące i dymiące autobusy Ł.W.E.K.D. Niejednokrotnie bolączkę tę poruszano na Radzie Miejskiej, zarząd miejski występował do odnośnych czynników, a wszystko bezskutecznie. Kierownictwo autobusów dla własnych zysków niewiele sobie robi z tego, że powietrze w mieście naszym zatruwają cuchnące dymy. Zysk to grunt, o resztę się nie dba. Na tym samym stanowisku winien stanąć i zarząd miasta Pabianic. Należy bezwarunkowo usunąć i nie przepuszczać przez miasto autobusów Ł.W.E.K.D. Wspomniane autobusy winny mieć miejsce postoju jedynie przy dworcu kolejowym Stamtąd mogą odjeżdżać do Łasku. Zatruwaniem powietrza mogą się zająć władze gminne i powiatowe. Miasto nasze radykalnie pozbędzie się tej plagi. Dyrekcja tramwajów winna wydawać w Pabianicach na każdym przystanku bilety kombinowane, dające prawo na jazdę do stacji kolejowej, skąd każdy pasażer będzie mógł cuchnącym autobusem udać się w stronę Łasku. Powrót z Łasku do Pabianic winien posiadać również kombinowane bilety, na mocy których pasażer przy dworcu kolejowym przesiadałby się do tramwaju z prawem wysiadania przy przystankach znajdujących się w obrębie miasta Pabianic. Tym sposobem pasażerowie m. Pabianic mieliby nawet większa wygodę niż obecnie. Nie byliby zmuszeni przybiegać na plac Generała Dąbrowskiego (obecnie Stary Rynek), lecz mogliby wsiadać i wysiadać na każdym przystanku tramwajowym w mieście. Zarząd miejski winien energicznie postawić swoje żądania, gdyż wygoda i zdrowotność miasta są ważniejsze od zysków akcjonariuszy Ł.W.E.K.D. (Gazeta Pabianicka, 22.07.1937)

Dym i sadze z autobusów. Jesteśmy gorącymi zwolennikami rozwoju automobilizmu we wszystkich jego formach, lecz zmuszeni jesteśmy zwrócić uwagę odnośnych władz na wysoce anormalne zjawisko, codziennie spotykane na najruchliwszych ulicach naszego miasta, o czym zresztą już niejednokrotnie pisaliśmy.

Przez Pabianice kursują wielkie autobusy Łódzkich Kolei Dojazdowych. Autobusy te posiadają ropowy napęd, który wytwarza znaczną ilość cuchnącego dymu i sadzy. Auta o napędzie benzynowym posiadają odpowiednie tłumiki, które szofer obowiązany jest przez miasto zamykać, i tym sposobem zmniejszać zanieczyszczenie powietrza dymem benzynowym. Inaczej rzecz przedstawia się z autobusami Kolejek Dojazdowych, które jadąc przez miasto pozostawiają za sobą chmury cuchnącego dymu. Szoferzy tych autobusów urządzają sobie zabawę, polegającą na formalnym wędzeniu przechodniów. Ludzie złorzeczą, lecz nie mogą na to znaleźć żadnej rady. Sprawą tą winny wreszcie zainteresować się władze miejskie i władze bezpieczeństwa. Dyrekcja Kolejek Dojazdowych nie może sobie lekceważyć zdrowia mieszkańców naszego miasta. Jeśli ten typ wozów nie posiada odpowiednich urządzeń tłumikowych, nie mogą one kursować przez Pabianice. Sądzimy, że przepisy sanitarne w równej mierze obowiązują wszystkich. Autobusy Kolejek Dojazdowych nie mogą tych przepisów ignorować i narażać na szwank zdrowia mieszkańców Pabianic. (Gazeta Pabianicka, 23.06.1935)



Leszek Ramisz w serii artykułów ”Prawie wszystko o dziejach komunikacji w Pabianicach”, które zamieściła Gazeta Pabianicka w 1990 i 1991 r.  pisał także o trakcji konnej – poprzedniczce tramwajów.

 W dokumentach dotyczących dawnych dziejów naszego miasta poza statystyką mówiącą o ilości utrzymywanych w majątku sztuk bydła, nie ma absolutnie żadnej wiadomości o wykorzystaniu koni dla celów komunikacji. Wiadomo, że było to tak powszechne, iż nie zasługiwało na jakąkolwiek wzmiankę. Pierwsze pisane informacje o trakcji konnej w Pabianicach pochodzą dopiero z roku 1913 i zawarte są w napisanym przez T. Dąbrowicza informatorze pt. „Kalendarz – Informator Pabjanicki 1914”. Dowiadujemy się stamtąd, że w 1913 r. było w mieście 40 dorożek konnych zaopatrzonych w numery znajdujące się z tyłu, na bokach i na latarniach pojazdu. Identyczny metalowy numer musiał zwisać na plecach woźnicy i na żądanie pasażera – np. w razie sporu, zatargu- musiał mu być przez woźnicę wręczony. Numery takie wydawała dorożkarzom policja.

Istniały dorożki jedno- i parokonne, te drugie o odpowiednio droższej taryfie. W mieście były wówczas dwa miejsca postoju dorożek: na narożniku ulicy Zamkowej i Kościuszki oraz  na Starym Rynku w pobliżu krańcowego wtedy (1913 r.) przystanku tramwajowego.

Jazda przez miasto w jedną stronę (bez określonej odległości) kosztowała w dzień, tj. od 6.00 do 23.00 – 15 kopiejek w dorożce jednokonnej i 25 kop. W dwukonnej, natomiast w nocy odpowiednio: 25 i 35 kopiejek. Za kurs z miasta na stację kolejową płaciło się 30 lub 40 kopiejek zależnie od dorożki. Pozwolimy sobie zacytować za autorem wzmiankowanego Kalendarza – Informatora jego dobra radę:: „wszystkim przybyłym nie radzimy udawać się do miasta ze stacji pieszo w ogóle, a zwłaszcza w porze wieczornej, gdzie na całej przestrzeni tej szosy panują egipskie ciemności, skutkiem czego bardzo łatwo można przyprawić się o kalectwo”.

Podkreślić trzeba, że autor stojąca tam budę uczciwie nazywa stacją kolejową, podczas gdy dziś ten sam budynek władze miasta podniosły do rangi „dworca kolejowego”.

Oprócz dorożek kursowały „resorki”. Były to przeważnie jednokonne otwarte bryczki z podwoziem zawieszonym na resorach (stąd nazwa) piórowych, służące do przewozu 6-8 osób i bagażu. Ze względu na duża pojemność były one komunikacją przeważnie na trasie miasto-stacja kolejowa. Nie miały ustalonej taryfy, a nasz cytowany już autor zalecał, aby najpierw umówić się o cenę z woźnicą dla uniknięcia późniejszych zatargów.

I cóż jeszcze o konnej komunikacji? Chyba to, że zimą – a opady śniegu były w owych czasach znacznie obfitsze, a i soli nie sypano – zamiast dorożek jeździły sanie z dzwonkami i dzwoneczkami o najrozmaitszych dźwiękach, co miało swój niepowtarzalny urok. Nie wiadomo od kiedy dorożki stały się środkiem komunikacji na terenie Pabianic. Z bardzo dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, iż zaczęły kursować i rozwijać się w drugiej połowie XIX w., tzn. wtedy, kiedy miasto miało już dość silnie rozwinięty przemysł, dość rozlegle rozbudowane Nowe Miasto i ludność rzędu 7-8 tysięcy. Dorożki przetrwały I wojną światowa, przetrwały okres międzywojenny, kiedy to już w  początkach lat 30. zaczęły się borykać ze słabą jeszcze wtedy konkurencją samochodową i dotrwały do pierwszych kilku lat po II wojnie światowej. Zabiły je taksówki. Resorki zginęły jeszcze wcześniej. Kiedy w połowie lat 20. linia tramwajowa została przedłużona do stacji … przepraszam … do „dworca kolejowego”, resorki zniknęły z komunikacji na zawsze.


Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij