www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Wielki Feliks

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Maria Eliza Steinhagen – wnuczka wielkiego Feliksa Krusche - jest autorką opracowania „Kruschowie, Knothowie i Steinhagenowie – twórcy przemysłu włókienniczego i papierniczego w Polsce i ich wpływ na infrastrukturę i rozwój kulturowy Pabianic, Tomaszowa Mazowieckiego i Myszkowa”, które znalazło się w książce „Rola przedsiębiorców i bankowców w kształtowaniu kultury miejskiej w Polsce XIX-XX w.”, 2003.

Rozwój miast uzależniony jest od wielu czynników. Składają się na nie: warunki naturalne, położenie geograficzne, komunikacja oraz czynniki gospodarcze, prawne i planowanie przestrzenne. Bardzo istotnym czynnikiem rozwoju miast jest powstający w nich przemysł. Rozwój przemysłu warunkują podobne czynniki. A więc sprzyjające prawo, które daje możliwość wszechstronnego rozwoju przedsiębiorstw, warunki naturalne, takie jak bliskość czystych wód i komunikacja. Tak więc tam, gdzie rozwijał się przemysł, rozwijały się miasta.

Pabianice

W miejscu, gdzie dziś znajduje się miasto Pabianice, w XI wieku powstała Kasztelania Chropska. W 1086 r. właściciel jej, król (?) polski Władysław Herman i jego żona Judyta, ofiarowali Kasztelanię Kapitule Krakowskiej. Pabianice, obdarzone herbem Kapituły, stały się stolica posiadłości biskupich. Pierwsza wzmianka o mieście Pabianice pojawiła się w 1398 r. w dokumencie „Uposażenie kościoła parafialnego w Pabianicach”. W drugiej połowie XVI wieku  miasto uzyskało dwie budowle pomnikowe: zamek Kapituły Krakowskiej w stylu włoskich budowli piętnastowiecznych i kościół parafialny pod wezwaniem św. Mateusza i św. Wawrzyńca, będące do dziś ozdobą miasta.

Pod koniec XVIII wieku, bogate i rozwinięte ongiś miasto Pabianice spadło do poziomu niewielkiego miasteczka o wiejskim charakterze, mającego 482 mieszkańców. Stało się tak z powodu licznych kataklizmów, które nawiedziły miasto – wojen, pożarów i zaraz.

Według opisu miasta z 1794 r., dokonanego przez władze pruskie, Pabianice liczyły 75 budynków drewnianych, z tego 27 było kryte gontem a 48 słomą. Rozważano nawet odebranie Pabianicom praw miejskich. Burzliwy rozwój miasta rozpoczął się w latach dwudziestych XIX wieku wraz z przybyciem do Pabianic imigrantów z Saksonii, Czech i Śląska – tkaczy, sukienników i innych  specjalistów branży włókienniczej. Imigranci ci uciekali do Królestwa Polskiego przed konkurencją i trudnościami, wynikłymi z ustanowienia w państwach niemieckich w 1821 r. wysokiego cła na rynek rosyjski. Takie miasta, jak Łódź, Pabianice czy Tomaszów Mazowiecki, stały się zatem dla nich „ziemią obiecaną”.

Dla rozwoju Pabianic najważniejszy okazał się dekret z 18 września 1820 r. namiestnika Królestwa Polskiego, generała księcia Józefa Zajączka, który wyznaczył kilkanaście miast rządowych, głównie leżących w granicach województwa kaliskiego i mazowieckiego, na ”miasta fabryczne”.

Rada Administracyjna Królestwa Polskiego stosowała politykę protekcyjna w stosunku do przybywających zagranicznych fabrykantów i rzemieślników. Polityka ta wyrażała się, między innymi w zwalnianiu ich od wszelkich ciężarów i opłat na okres 6 lat, a ich synów od służby wojskowej. Ponadto w Królestwie Polskim powstał w 1823 r. tzw. fundusz fabryczny – żelazny, przeznaczony na daleko idącą pomoc dla imigrantów tworzących przemysł, a zatem miejsca pracy dla ubogiej ludności. Skuszeni tymi ułatwieniami włókiennicy zaczęli masowo napływać do Królestwa Polskiego.

Jednym z pierwszych przybyłych do Pabianic osadników był Gottlieb Krusche. Do osiedlenia się w Pabianicach przekonało go niezwykle ciepłe przyjęcie przez władze województwa kaliskiego i czyste wody rzeki Dobrzynki. Jego przyjazd uwieczniony jest w księgach miasta Pabianic pod data 11 września 1825 r. Majątek, jaki Gottlieb Krusche przywiózł do Pabianic, pochodził ze sprzedaży domu, tkalni i ogrodu w Reichenau, co dało mu około 2 000 talarów. Ponadto przywiózł ze sobą 6 ręcznych warsztatów tkackich, które stały się początkiem jego przyszłej fabryki.

Zgodnie z wola prezesa Komisji Województwa Kaliskiego Józefa Radoszewskiego, zamieszkał wraz z całą rodziną w zamku pabianickim i jeszcze w tym samym roku został komisantem (przedstawicielem handlowym) filii kaliskiego składu przędzy w Pabianicach. Już w następnym roku 1826 założył nad rzeką Dobrzynką pierwszą w Pabianicach ręczną tkalnię z 9 warsztatami do wyrobów bawełnianych.

W 1823 r. miał już Gottlieb w swojej manufakturze 18 krosien, a ponadto  zatrudniał wielu tkaczy – chałupników. Jednocześnie był jednym z organizatorów cechu  majstrów tkackich w Pabianicach i pełnił w nim funkcję podstarszego zgromadzenia.

W  1850 r. zainstalował pierwszą w Pabianicach maszynę parową o mocy 8 KM i dalsze krosna mechaniczne, a fabryka zatrudniała już 220 robotników.

Firma stawała się coraz bardziej nowoczesna i uzyskiwała wiele medali i wyróżnień na międzynarodowych wystawach przemysłowych. Zbyt na swoje wyroby miała zapewniony, szczególnie na rynku wschodnim, gdyż w 1851 r. została zniesiona bariera celna pomiędzy Królestwem Polskim a całym obszarem Cesarstwa Rosyjskiego. Tkaniny Kruschego docierały nawet do Chin i Mandżurii. Zamówienia wojskowe, związane z przystąpieniem Rosji do wojny krymskiej, spowodowały dalszy, wspaniały rozwój przedsiębiorstwa.

Prężny rozwój firmy Gottlieba i jego zasługi dla miasta Pabianic spowodowały, że po Gottliebie firmę poprowadził i dalej rozwinął jego syn Karol Beniamin. Zarządzał już wielką fabryką włókienniczą w Pabianicach, która otrzymała nazwę „Beniamin Krusche”. W końcu 1857 r. fabryka „Beniamin Krusche” zatrudniała już 500 pracowników. „Historia gospodarcza Polski XIX-XX wiek” podaje informację, że w 1864 r. wśród dziesięciu największych fabryk w Królestwie Polskim, „Krusche w Pabianicach był na drugim miejscu, z dochodem rocznym – 680 000 rubli po Żyrardowie – 1 000 000 i przed Scheiblerem w Łodzi – 570 000 rubli”.

Ogromne znaczenie miał także rozwój transportu kolejowego i idące za tym uproszczenie przewozu materiałów wyjściowych: bawełny, wełny i jedwabiu, oraz dostarczanie do odbiorców wytwarzanych tkanin. Uruchomienie w 1866 r. linii kolejowej fabryczno-łódzkiej, skróciło odległość Pabianic od najbliższej stacji kolejowej do 20 km, co było znacznym postępem w stosunku do dawnych 30 km do stacji Rokiciny. Pabianice musiały czekać na bezpośrednie połączenie kolejowe do 1903 r., kiedy uruchomiono kolej warszawsko-kaliską.

1 grudnia 1874 r. Beniamin Krusche poinformował władze o przyjęciu swojego zięcia Karola Endera na wspólnika, tym samym firma zmieniła nazwę na „Krusche i Ender”. W tym czasie Pabianice liczyły sobie już 12 500 mieszkańców zamieszkałych w  548 domach mieszkalnych, z których 100 było murowanych.

W latach osiemdziesiątych XIX wieku fabryka zaczęła stopniowo ograniczać produkcję tkanin wełnianych i półwełnianych, przechodząc na wyłączną produkcję materiałów bawełnianych. Dalsze lata przyniosły otwartą w 1891 r. przędzalnię cienkoprzędną, nazywaną przez robotników „Wysoka”, rozpoczynając wyrób tkanin na bieliznę stołową, który od tego czasu stanowił poważną część produkcji fabryki.

Poza Beniaminem, który wycofał się z czynnej działalności w firmie w 1881 r., jako współwłaściciel firmy ostał się tylko jego syn – Gustaw Herman. On także wkrótce wyjechał z Pabianic i tym samym wycofał się z zarządzania firmą. Prezesem firmy był w tym czasie Karol Ender. W 1899 r. Herman Krusche uczestniczył jednak, jako założyciel, w przekształceniu firmy w Towarzystwo Akcyjne Pabianickich Fabryk Wyrobów Bawełnianych „Krusche i Ender” z kapitałem zakładowym 3 500 000 rubli. Prezesem  spółki został Teodor Ender – syn Karola.

Bruno Feliks Krusche był synem Gustawa Hermana. Po ukończeniu Wyższej Szkoły Technicznej w Chemnitz podjął pracę w „Krusche i Ender” w 1897 r., a w rok później, jako współwłaściciel firmy, wszedł do Zarządu Towarzystwa Akcyjnego „Krusche i Ender”. Wkrótce został wiceprezesem, jednocześnie obejmując kierownictwo działu technicznego i przędzalni zakładu. W pierwszych latach działalności Feliksa Krusche fabryka dalej rozwijała się znakomicie. W 1900 r. pracowało już w firmie „Krusche i Ender” 3 360 robotników.

Dynamicznie rozwijające się przedsiębiorstwo przetrwało nawet falę poważnych wstrząsów, wywołanych strajkami końca XIX wieku oraz rewolucją w latach 1905-1906 i idącymi za tym długotrwałymi przestojami w produkcji.

Tuż przed I wojną światową fabryka zatrudniała 4 400 robotników.

Najcięższym okresem dla firmy była wojna i czasy powojenne. Władze okupacyjne zarekwirowały bez odszkodowania środki produkcji, takie jak: silniki elektryczne, miedziane części maszyn, wyprodukowane tkaniny i zapasy surowca – bawełny.

Swój powrót do życia fabryka zawdzięczała Feliksowi Krusche. Zaciągnął poważny kredyt, spłacany aż do 1939 r., dzięki czemu restaurowano maszynę po maszynie, uruchamiano oddział za oddziałem, tak, że niespełna w dwa lata po wojnie zakłady ruszyły, a w 1922 r. osiągnęły przedwojenną produkcję. Uruchomieniu fabryki po stratach wojennych pomogła także znaczna pomoc odrodzonego państwa polskiego. Przydzielono firmie, za pośrednictwem PUZAPP’u (Państwowy Urząd Zakupów Artykułów Pierwszej Potrzeby. Powołany w grudniu 1918 r. istniał do 1921 r., podlegał Ministerstwu Aprowizacji i prowadził na zasadzie wyłączności zakup zagranicą towarów, które następnie sprzedawał instytucjom komunalnym, organizacjom handlowym i przedsiębiorstwom. Była to tzw. bawełna rządowa, którą dostarczano przemysłowcom okręgu łódzkiego na wykonanie zamówień wojskowych) surowiec – bawełnę na wyrób tkanin. Po śmierci Teodora Endera w 1921 r. Feliks Krusche objął stanowisko prezesa zarządu  „Krusche i Ender”.

Ledwie uporał się z trudnościami powojennymi, kiedy inflacja z lat 1923-1924 przyniosła przedsiębiorstwu nowe dotkliwe straty i zastój w produkcji. W pokonaniu ich pomogła firmie w sposób znaczący reforma walutowa Grabskiego i idące za tym oddłużenie przez rząd zakładów przemysłowych. W 1926 r. z okazji  z okazji stulecia istnienia firmy, Feliks Krusche – prezes i Karol Ender jr – wiceprezes Zarządu Spółki zostali przyjęci na audiencji przez prezydenta Ignacego Mościckiego i ofiarowali mu na pamiątkę okolicznościowy album.

W roku 1930, po połączeniu się z „Moszczenicką Manufakturą Teodor Ender – spadkobiercy”, kapitał firmy wynosił już 14 875 000 zł, terytorium fabryczne obejmowało 170 hektarów i zatrudniało 4 500 pracowników.

W roku 1935 miasto posiadało 3 394 budynki mieszkalne, w tym 2 656 murowanych, i liczyło 53 000 mieszkańców. Pabianice  zachowały układ przestrzenny miasta z XIX wieku, wyznaczony traktem bitym fabrycznym (dzisiejsza ulica Zamkowa), oraz zachowany zespół urbanistyczno-architektoniczny Nowego Miasta, budynki fabryczne, mieszkalne i użyteczności publicznej.

Przedsiębiorstwo, które stworzył Gottlieb Krusche, a znacznie rozbudował jego syn Beniamin, potem Karol i Teodor Ender i wreszcie Feliks Krusche, dominowało w krajobrazie i życiu miasta. Miało także znaczny udział w  rozbudowie jego infrastruktury oraz poprawie warunków bytowych i kulturalnych mieszkańców Pabianic. Kruschowie zaś brali aktywny udział w życiu społecznym i religijnym miasta.

Wkrótce po przyjeździe do Pabianic Gottlieb Krusche czynnie włączył się w budowę kościoła ewangelickiego w Pabianicach. Kościół ten poświęcono w 1832 r., ale okazało się, ze postawiony na terenie podmokłym, wymaga remontu i odprowadzenia wody od fundamentów. Na ten cel większość pieniędzy ofiarowali dobrze sytuowani parafianie.

Kościołowi temu Gottlieb podarował żyrandol, a Beniamin, członek kolegium kościelnego, dwa cenne srebrne lichtarze. Także Gottlieb Krusche z synami ufundował średni – czterocetnarowy dzwon, jeden z trzech, jakie zawisły wtedy na wieży kościoła ewangelickiego w Pabianicach. Staraniem Gottlieba kościół otrzymał marmurową chrzcielnicę wykonaną w Saksonii, a Beniamin ofiarował kościołowi 8 instrumentów dętych, których gra uświetniano uroczyste nabożeństwa.

Kruschowie również aktywnie finansowo wspierali ewangelicką szkołę elementarną. Feliks Krusche ufundował 3 witraże nad ołtarzem głównym kościoła katolickiego Najświętszej Marii Panny i dzwon dla kościoła ewangelicko-augsburskiego z okazji stulecia parafii. Był też członkiem rady parafialnej i zarządu cmentarza ewangelickiego w Pabianicach. W kościele ewangelickim w Pabianicach funkcjonowało bardzo nowoczesne w tym czasie ogrzewanie gazowe. Ciepłe powietrze ogrzewane gazem było wdmuchiwane przez kraty w ścianach do wnętrza kościoła. Co roku, na nabożeństwie wigilijnym, pastor informował parafian o liczbie metrów sześciennych zużytego gazu i dziękował firmie „Krusche i Ender”, która w całości za ten gaz płaciła.

Z funduszów Beniamina Krusche zainstalowano 7 pierwszych latarń gazowych w Pabianicach, a wiele lat później firma  Krusche i Ender oddała do użytku miasta 6 latarń elektrycznych i odtąd własnym kosztem oświetlała nimi ulice Zamkową.

Beniamin Krusche założył przyfabryczną Kasę Chorych. Wielkim osiągnięciem było otwarcie w 1883 r. szpitala fabrycznego na 15 lóżek z  5 000 rubli funduszu rocznego. Szpital ten był jednym z 4 przyfabrycznych szpitali na 137 dużych i średnich przedsiębiorstw przemysłowych w guberni piotrkowskiej. Szesnaście lat później firma Krusche i Ender wzniosła gmach szpitala z 50 łóżkami i ambulatorium przy ul. św. Rocha 8.

Z inicjatywy Augusty z Kruschów Enderowej w 1882 r. rozpoczęto budowę pierwszych domów dla robotników. W ciągu 9 lat powstało 26 domów. W każdym było po 4 mieszkania i przynależny do niego ogródek o powierzchni 100 metrów kwadratowych.  

W 1886 r. firmy Krusche i Ender i Rudolf Kindler wybudowały kosztem 19 000 rubli elementarna szkołę staromiejską, a firma Krusche i Ender wybudowała gmach przy ulicy Skromnej (Wyszyńskiego) na fabryczną koedukacyjną szkołę elementarną dla 120 dzieci pracowników firmy.

Także Krusche i Ender wybudował murowany budynek, w którym założył dom schronienia dla starców i kalek oraz dzięki darowiznom i legatom fabrykantów pabianickich utworzono w mieście przy ul. Wodnej dom starców wyznania ewangelicko-augsburskiego. Gustaw Herman Krusche wsparł kwotą 5 000 rubli budowę fabrycznego przedszkola. Pieczę nad przedszkolem sprawowało Kolegium Kościelne, w skład którego wchodziła Maria Krusche – żona Feliksa Krusche i jej siostra Helena – żona Teodora Endera.

Feliks Krusche, po objęciu stanowiska wiceprezesa, a potem prezesa firmy, zajmował się szeroko zakrojoną działalnością społeczną i charytatywną, wspierał oświatę, kulturę i sport. Należał do grona założycieli pierwszej polskiej Szkoły Handlowej w Pabianicach i ofiarował tej szkole kolekcję do nauki botaniki wartości 500 rubli i fisharmonię – 1000 rubli.

 Feliks Krusche działał w sekcji finansowej Miejskiej Rady Opiekuńczej, zasiadał  w Radzie Miejskiej Pabianic, a jego kuzyn dr Alex Krusche był dwie kadencje burmistrzem Pabianic. Feliks Krusche działał też w Radzie Pabianickiego Towarzystwa Wzajemnego Kredytu. Za jego prezesowania powstała Kasa Przezorności Urzędników przy firmie Krusche i Ender i została utworzona Robotnicza Kasa Pogrzebowa dla robotników firmy.

W fabryce założono zakład kąpielowy dla pracowników, czytelnię i bibliotekę fabryczną. Ta pabianicka biblioteka zawierała w większości dzieła klasyków polskich, pisarzy i poetów, w pięknych oprawach, ze złoconymi tytułami i nazwiskami autorów, w ilościach takich, którymi niewiele bibliotek dzisiaj mogłoby się pochwalić.

W Pabianicach działało bardzo czynnie Stowarzyszenie Kobiet Wyznania Ewangelickiego, którego celem była szeroko pojęta działalność dobroczynna wśród pabianickiej ludności. W zarządzie tego stowarzyszenia były Maria Krusche i Helena Ender.

Powstało także Towarzystwo strzeleckie, skupiające w swoich szeregach głównie imigrantów niemieckich. W zarządzie towarzystwa zasiadali Kruschowie i inni znaczący  obywatele miasta. Towarzystwo to organizowało przedstawienia teatralne, wycieczki i zabawy taneczne. Feliks Krusche pełnił przez 41 lat funkcję komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej, a w czasie I wojny światowej kierował Milicją Obywatelską. Pod jego kierownictwem Milicja Obywatelska w oparciu o OSP przejęła władzę porządkową i utrzymała wzorowy porządek w mieście. Feliks Krusche, często angażując cały swój osobisty autorytet, uchronił ludność przed krzywdzącymi zarządzeniami kilkakrotnie przeciągających przez miasto wojsk niemieckich i rosyjskich. Był też propagatorem rozwoju sportu w Pabianicach. Dzięki niemu powstało Towarzystwo Sportowe Kruschender, na które firma oddała plac o powierzchni 44 625 metrów kwadratowych. Urządzono tam w latach 1927-1929 wielki stadion sportowy, strzelnice i korty tenisowe.

Za czasów prezesury Feliksa Krusche została założona orkiestra fabryczna pod batutą kapelmistrza Bernarda Debicha i orkiestra symfoniczna Towarzystwa Sportowego Kruschender, powstał także chór męski im. Teodora Endera.

W 1926 r. oddano pracownikom teren letniskowy w Kolumnie pod Łaskiem o wartości 75 000 zł, na którym wybudowano willę o nazwie „Otylia”, na cześć matki Feliksa Krusche. 

W dowód uznania za zasługi dla przemysłu polskiego i w działalności społecznej Feliks Krusche został odznaczony: w 1935 r. – Złotym Krzyżem Zasługi, a w 1937 r., przez prezydenta Ignacego Mościckiego – Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Tak więc wytwórnia, którą stworzył Gottlieb Krusche w 1825 r., urosła do fabryki, która w 1935 r. zatrudniała 4 500 robotników. Miasto Pabianice, które na przełomie wieków XVIII i XIX liczyło 482 mieszkańców i posiadało 75 budynków drewnianych, w 1935 r. miało 3 394 budynki mieszkalne, w większości murowane, a zamieszkiwało je 53 000 mieszkańców. W wypadku Pabianic możemy więc powiedzieć, że rozwój firmy Krusche i Ender był czynnikiem zasadniczym w rozwoju tego miasta.

Unikalne obrazki z życia pabianickiej burżuazji znajdujemy w książce Marii Elizy Steinhagen „Kruschowie: historia rodu. Wspomnienia”, 2003.

Feliksowa Krusche i jej córki

Maria Zofia z domu Knothe – moja babcia, urodziła się 4 września 1873 r. w Tomaszowie Mazowieckim. Wyszła za mąż 8 stycznia 1898 r. za Brunona Feliksa Krusche, w tym czasie wiceprezesa Towarzystwa Akcyjnego Fabryk Wyrobów Bawełnianych KRUSCHE i ENDER w Pabianicach. Zmarła 28 kwietnia 1961 r. w domu mojej mamy w Poroninie. Dziadek nazywał babcię – Mania.

Mania poznała swego męża na balu u namiestnika carskiego w Spale, gdzie została przedstawiona jako ”debiutantka”. Dziadek zdobył ją pięknym komplementem – „z panią to walcować przez całe życie”. Babcia była wyjątkowo piękną kobietą. Miała bardzo obfite kasztanowe włosy upięte w tzw. greka, śliczną, nieco bladą twarz i wspaniałą figurę o talii cienkiej jak osa, którą dziadek mógł objąć dłońmi.

Gdy był już jej oficjalnym, jak mawiała, epouseur, nakrył ich na czułym sam na sam w tomaszowskim saloniku jej brat Oleś. – Ty paskudna Mania, powiedział, wszystko powiem tacie, ty się z Feliksem całowałaś.” Potem, jako żona, była pierwszą damą Pabianic i niepodzielną władczynią serca dziadka. Mieszkali przy ulicy Jana 4, w domu, który obecnie mieści Urząd Stanu Cywilnego.

Gdy zamieszkała w Pabianicach, włączyła się w życie towarzyskie i kulturalne Łodzi i Pabianic. Często jeździła do Łodzi do teatru i na koncerty. Wiele lat potem opowiadała – „Tak lubiłam słuchać jak nasz Arturek (A. Rubinstein) grał.” Dziadek był o nią bardzo zazdrosny: gdy na jakieś przyjęcie założyła zbyt jego zdaniem wydekoltowaną suknię, „przypadkiem” wylał na nią kałamarz atramentu. Był zawsze swoją żoną zachwycony i niezmiernie cierpliwy dla jej dość trudnego charakteru.

Babcia uwielbiała kupować prezenty, ale nie bardzo pilnowała, czy ma pełną portmonetkę. Wsuwał jej zatem do niej jakieś pieniądze, żeby nie znalazła się w kłopotliwej sytuacji nie mogąc zapłacić za zakupione drobiazgi. Potem te prezenty chowała do niezliczonych szuflad, szaf i toaletek, po czym gubiła klucze, których nieustannie szukała, stawiając domowników na równe nogi. Dziadek dorobił sobie zapasowy komplet i spokojnie otwierał jej najważniejszą w danym momencie szufladę.

Był daltonistą, babcia opowiadała, że nie rozróżniał szpinaku od buraczków; kiedyś, gdy wystąpiła w zielonej sukni, zachwycił się – „ach, jaką masz piękną czerwoną toaletę.” Babcia była wyjątkowo elegancka, zawsze w czarnych czółenkach na wysokich obcasach, latem w zgrabnych garsonkach, zimą w czarnym fokowym futerku i kapelusiku – pastylce z woalką.

Gdy dziadek był już bardzo chory, w ostatnich tygodniach życia, potrafił jej  jeszcze powiedzieć komplement – „Maniu, jakie ty masz zgrabne nogi.” Potem była wojna i trudne dla babci lata powojenne. Gdy wyrzucono nas z Pabianic, babcię przygarnęła ciocia Cyla z domu Knothówna. W jej domu na Saskiej Kępie w Warszawie i ja znalazłam schronienie przez rok. Ostatnie lata życia babcia spędziła u mojej mamy w Poroninie. Miała dwie córki: Marię Felicitas i Elżbietę Helenę Almę.  

Lita (córka Feliksa Krusche)

Maria Felicitas – Lita, urodziła się 1 listopada 1899 r. w Pabianicach. Wyszła za mąż 22 września 1923 r. za Stefana Steinhagena, w tym czasie dyrektora fabryki STEINHAGEN i WEHR w Myszkowie. Zmarła 21 października 1978 r. w Warszawie i została pochowana w grobowcu rodziny Stainhagenów na cmentarzu ewangelickim w Częstochowie.

Była doskonale wykształcona przez swoje znakomite, acz domowe, nauczycielki. Do normalnej szkoły chodziła tylko przez krótki okres, gdy przebywała wraz z siostrą Lilą, w latach 1905-1906 w Dreźnie u swojej babci Otyli – wdowy po Hermanie Krusche. Wuj Oleś Knothe – brat Mani, tak o tym pisze w liście: „Thorgunna Kunze była dla niej i jej siostry Lili wymagającym mentorem, towarzyszem i przyjaciółką …” O następnej nauczycielce wuj pisze tak: „Światłą, w pełnym słowa znaczeniu, wychowawczynią, która dobry wpływ swój i zalety charakteru potrafiła wpoić w swoje uczennice Litę i Lilę, była panna Józefa Chrzanowska z Poznańskiego. Lita była jej pupilem niezwykle zdolnym”.. Dziewczynki brały  również udział w zajęciach sportowych. Latem jeździły z babcią nad morze, najczęściej do Kołobrzegu; uprawiały tez sporty zimowe.

Podczas I wojny światowej mama,  wraz z siostrą Lila i kuzynką Bilą Ender, były na pensji w Wiedniu. Opowiadała mi, ze uczestniczyła w pogrzebie Franciszka Józefa I, co zrobiło na niej wielkie wrażenie. Po wojnie skończyła pensję w Chyliczkach, gdzie przygotowywano panienki do prowadzenia domu. Uczyła się malować, śpiewać, pięknie haftować, ale także gotować, robić przetwory, pielęgnować rośliny ozdobne w ogrodzie, jednak przede wszystkim poznawała języki, których poza polskim znała biegle trzy. Po ukończeniu „Chyliczek” pracowała jako wolontariuszka w YMCE w Warszawie, będąc sekretarką dyrektora – Anglika. W ten sposób szlifowała swój język angielski.

Po wyjściu za mąż nie mieszkała już w Pabianicach, jednak jej więź z rodzicami była tak silna, że dwoje swoich dzieci urodziła w tym mieście. W ten sposób mój brat Lucjan i ja staliśmy się drugim pokoleniem pabianiczan w rodzinie Steinhagenów.

Moja mama Lita była prawdziwą damą. Jej główna cecha to inteligencja połączona  ze specyficznym poczuciem humoru. Znana była ze swoich powiedzonek, które potem cytowała cała rodzina. Kiedyś Lucek, mój brat, żalił się jej, że w kościele na bardzo długich kazaniach strasznie się nudzi zasypia. „Nie martw się – odpowiedziała mama – ty jesteś taki nerwowy, sen kościelny to dobra rzecz.”

Czas wojny spędzony w Cielętnikach, naszym majątku rodzinnym, ujawnił jej niezwykłą szlachetność, odwagę i troskę o losy ludzi, którzy potrzebowali jej pomocy. Mimo że była już w tym czasie wdową, radziła sobie dzielnie z majątkiem i trudnościami wynikającymi z ciężkich wojennych czasów. Cielętniki stały się bazą AK i miejscem schronienia przesiedleńców z Poznańskiego i Warszawy. W zabudowaniach dworskich był magazyn broni i szpitalik, w którym ratowano życie partyzantom AK, ale również AL., a nawet skoczkom radzieckim.

Po wojnie mama została niemalże bez środków do życia. Utrzymywała się, jak mówiła, ze sprzedaży „precjozów”. Radykalna zmiana jej sytuacji życiowej, a także brak przygotowania do radzenia sobie z trudami życia codziennego wywołały u niej pewną irytację. Był to także skutek tego, że w młodości początkowo ulegała dominacji władczej matki, a potem niezwykle aktywnego męża o silnej osobowości.

Okres powojenny – to moja mama w Poroninie, siedząca w fotelu, układająca pasjanse lub robiąca na drutach sweterki dla swoich wnuków. Nie buntowała się, że często brakuje jej pieniędzy na podstawowe potrzeby, ale i nie próbowała aktywnie poprawić swojej sytuacji finansowej przez podjęcie jakiejś pracy zarobkowej. Była człowiekiem koncepcji, a nie „pracusiem”. Gdy zabrakło jej wykonawców, stała się bezradna. Nikogo nie oskarżała, a swój fotel opuszczała tylko wtedy, gdy zmuszała ją do tego życiowa konieczność. Otaczała ją cisza i spokój. Ożywiała się, gdy doi Poronina zjeżdżali goście. Było ich wielu, gdyż dom w Poroninie był ciepłym miejscem wytchnienia dla całej rodziny i przyjaciół, a mama była niezwykle gościnna i serdeczna. Z jej przepastnej szafy gdańskiej wyjeżdżały wtedy jakieś pyszne nalewki, a mama królowała na tych rodzinnych zjazdach. Czasami, siedząc przy stole, zapadała w coś w rodzaju zamyślenia czy drzemki, ale gdy kiedyś mój maż marian pominął ją w takiej chwili w kolejnym nalaniu trunku, mama natychmiast zareagowała – „Marian, powiedziała, teściowa to też człowiek.” Byli z Marianem w wielkiej przyjaźni; gdy mama spędzała zimy u nas w Warszawie, dyskutowali godzinami o polityce i życiu. Stworzyli też wspólnie drzewo genealogiczne rodziny Knothe, z którego uzyskałam wiele informacji.

Lila (córka Feliksa Krusche)    

Elżbieta Helena Alma – Lila, urodziła się 28 czerwca 1901 r. w Krusches Hὂhe majątku w Petau, należącym do jej dziadków – Hermana i Otylii Kruschów, położonego w okolicy Zittau na Dolnym Śląsku. Wyszła za mąż w 1931 r. za Karola Steinhagena – brata mojego ojca. Zmarła 2 września 1956 r. w Warszawie.

Lila, bo tak ją nazywano, była ukochaną siostrą mojej mamy. Całe dzieciństwo i młodość, a także większość czasu, gdy były dorosłymi kobietami, spędziły razem. Mama nie rozstała się z nią nawet w czasie swojej podróży poślubnej na Riwierę Francuską.

W młodości wiele podróżowała, głównie z wujem Olesiem Knothe i ciotką Ksenią z domu Hadrian.

Po ślubie zamieszkała w Myszkowie, gdyż jej mąż Karol był dyrektorem administracyjnym myszkowskiej fabryki w spółce STEINHAGEN i SAENGER. Lila pięknie grała na fortepianie. Oto fragment listu stryja Olesia Knothe: ”Dr medycyny Paweł Schretter poza tym, że był świetnym lekarzem, był fenomenalnym co do muzykalności i niepospolitym pianistą, uwielbiła malutką, a potem już młodziutką pannę Lilę; jakże często usiadł koło grającej Lili, słuchając  kompozytora, którego sugerował, ażeby ćwiczyła. Potakiwał głową, mrużąc jedno oko, zaszeptał – bardzo dobrze… I mnie wielbicielowi muzyki, pamiętne są dzieła i przeze mnie faworyzowanych kompozytorów w wykonaniu przez Lilę, bez przesady artystycznym.”

Elżbieta – Lila, tak jak moja mama, urodziła trzy córki: Anitę, Jolę i Ewę u swojej matki w Pabianicach.

Moje dzieciństwo było niepodzielnie związane z ciocią Lilą, jej muzyką i stała obecnością, gdyż mieszkałyśmy razem przez czas wojny i dalsze pięć lat w Pabianicach. Właściwie można by powiedzieć, że ciocia Lila była moją drugą mamą.

Gdy po wojnie została bez środków do życia, wykazała się wielką dzielnością i postanowiła na życie swoje i córek zarobić sama. Zatrudniła się jako nauczycielka języka angielskiego w pabianickim liceum im. Królowej Jadwigi, jednocześnie studiowała anglistykę na uniwersytecie w Łodzi. Potem, gdy mieszkała u cioci Łossan z domu Knothe w Zielonce, pracowała jako urzędniczka, ale zawsze znajdowała czas dla swoich córek, a także dla mnie. Była przystojna, może zbyt delikatna jak na trudy powojennego życia. Wspaniale jeździła na nartach, stylem obecnie już zapomnianym – telemarkiem.  

Opowieści Waltera Krusche

Pewnego razu, a było to w połowie lat osiemdziesiątych, gdy byliśmy z moim synem Adamem w Niemczech, postanowiliśmy odwiedzić nieznanego mi osobiście wujka Waltera Krusche.

Podjechaliśmy pod jego dom w Weinheim. W ogrodzie przed domem krzątał się pan o szlachetnej postawie, z pięknymi długimi siwymi włosami sięgającymi daleko za ucho. Przywitał nas pytaniem bardzo swojskim i polskim w swoim wydźwięku: „czego się napijecie, wódki, wina czy piwa?” Lody były przełamane, za chwilę Lili – żona Waltera, poczęstowała nas pysznym obiadem, a potem były niekończące się rozmowy i znowu wjeżdżały na stół jakieś smakołyki i wspaniałe reńskie wino. Tego samego pierwszego wieczoru Lili – instruktorka jogi, pokazywała mi ćwiczenia na swoim dywanie, a ja próbowałam je powtórzyć. Wizyta, która miała trwać popołudnie, przeciągnęła się na parę dni i zapoczątkowała naszą wieloletnią przyjaźń.

Walter całą młodość spędził w Pabianicach. Jest prawdziwym  Europejczykiem, na potwierdzenie czego wita gości z Polski flagą Zjednoczonej Europy, wywieszona przed domem. Jest też skarbnicą wiedzy, uporządkowanej  z dokładnością historyka, o rodzinie Krusche i Pabianicach. W czasie stanu wojennego przysyłał wiele paczek leków do kościoła ewangelickiego w Pabianicach, z zastrzeżeniem, że mają być wydawane wszystkim potrzebującym, niezależnie od wyznania. Przyczynił się także do renowacji tegoż kościoła.

U Waltera i Lili byłam potem wielokrotnie. Słuchałam pilnie jego opowiadań i wgłębiałam się w jego bardzo szczegółowe drzewo genealogiczne rodziny Krusche. Udostępnił mi swoje materiały, okraszając suche, historyczne fakty rodzinnymi anegdotkami i historyjkami. To wszystko, co w swojej serdeczności mi przekazał, postaram się opowiedzieć, zachowując jego specyficzny, trochę starodawny język polski.

Walter

O pabianickich czasach mojego ojca i moich chętnie ci opowiem. Mój ojciec Alex Krusche pojawił się w Pabianicach w roku 1904. Z racji  jego wykształcenia, był bowiem jedynym w Pabianicach inżynierem dyplomowanym z tytułem naukowym dyrektora filozofii, objął w firmie stanowisko jednego z dyrektorów.

Czasy rewolucji 1905-1906 r. były bardzo niepewne w Pabianicach. Rosyjski zaborca, ścierająca się ze sobą robotnicza lewica i prawica, wreszcie interesy fabryki, które reprezentował jako dyrektor, powodowały wielkie zagrożenie. Pewnej nocy wyrwany z głębokiego snu ojciec usłyszał walenie do drzwi i krzyki: „Zabić go czy utopić, zabić go czy utopić”. Woła więc przez drzwi; „Poczekajcie, panowie, jestem nieubrany, tylko wskoczę w portki”. Okazało się, że to nie jego mieli zabić czy utopić, tylko Grelusa, skrajnie lewicowego członka SDKPiL, organizującego liczne strajki w fabryce, a mój ojciec miał go sądzić. Na szczęście tym razem wszyscy uszli cało, ojcu udało się wybronić Grelusa. historia tylko odwrócona, powtórzyła się w czasie I wojny światowej. Tym razem to mojego ojca chcieli zabić lub utopić i właśnie Grelus go obronił.

W 1906 r. ojciec wziął ślub z moją matką Charlotte Friedrich. Moja matka była bardzo piękna. Wesele miało się odbyć w Wachlau koło Wrocławia, miejscowości, z której panna młoda pochodziła. Na swoje wesele ojciec wziął z Pabianic dziesięciu kuzynów. Wszystko to byli panowie postawni, skorzy do zabawy i wypitki, nie gardzący urokiem pięknych pań  i dobrym jadłem. Jeszcze po wielu latach, gdy jako dorosły człowiek odwiedzałem swoją babkę, usłyszałem, że to wesele w okolicy wspominano jako najazd Rosjan. Bo też Kruschowie w tym czasie żyli w zaborze rosyjskim, śpiewali „Boże cara chrani” i płacili rosyjskimi rublami.

Wysoka pozycja, jaką mój ojciec Alex uzyskał w rodzinie Kruschów, powodowała, że obarczano go również wszelkimi zadaniami specjalnymi. W Pabianicach działało bardzo czynnie Koło Pań, które organizowało dwa razy do roku festyny. Wszelki dochód z rozlicznych koncertów, loterii i zabaw przekazywany był na utrzymanie sierocińca w Pabianicach. Dla uświetnienia festynu panie postanowiły, żeby były fajerwerki, no i oczywiście dr Alex miał je  wykonać. Wziął się więc do mieszania proszków, aby fajerwerki były kolorowe, ale trzeba było także wykonać rakietnicę. Przygotowania były zakończone, czekano tylko na próbę, jak też to wszystko będzie  działać. Najlepiej było ją zrobić w niedziele między 11 a 12, bo wtedy „baby przy garach, a chłopy w knajpie”. No i wybrał się dr Alex z kuzynami do parku, odpalił, a tu jak nie trzaśnie, jak nie wybuchnie! Cała rakietnica  poleciała w niebo razem z nabojami. Zrobił się wielki huk, chmura białego dymu i dziura w ziemi jak po bombie. Na to stacjonujący w Pabianicach kozacy na koń i pędem do parku. Nie pomogły tłumaczenia, że tylko fajerwerki, ojciec został aresztowany i trzeba było sporo wódki i pieniędzy, żeby go z tego wyciągnąć. Kuzyni Alexa przeprowadzili sprawę przez bufet. Wybrali się do knajpy, w której całe dnie urzędował pułkownik, komendant kozaków, prosić o zwolnienie nieszczęsnej ofiary „zadań specjalnych”. Po wielu kolejkach obficie zakąszanych pułkownik wysłał z rozkazem do komendantury małego synka właściciela restauracji, w swojej wielkiej pułkownikowskiej czapce, dla nadania mu autorytetu. Mały leciał przez całe miasto z krzykiem „Od komendanta, uwolnić dr Alexa”.

Urodziłem się 3 marca 1909 r. w Pabianicach. Dwa dni po moim urodzeniu zmarła matka, a mój ojciec po paru latach ożenił się z wdowa po swoim kuzynie, Dorą Scholz z domu Bauer, która miała dwóch synów, o rok młodszego ode mnie Ernsta i o trzy lata młodszego Herberta. W ten sposób miałem od razu dwóch braci. Początkowo mieszkaliśmy w domu wujka Feliksa przy ul. Jana, potem przy ul. Grobelnej, w domu fabrycznym dla wyższych urzędników.

Raz do roku byliśmy skrupulatnie pucowani, ubierani w świąteczne garniturki, białe pończoszki i lakierki i mama prowadziła nas  na wizytę do „Babci w Pałacu”. Babcia Amalia, wdowa po Beniaminie Krusche, mieszkała na parterze domu Enderów. Już droga do jej mieszkania, prowadząca przez ciemne puste pokoje, lekko nas przerażała. Potem trzeba było grzecznie siedzieć, nic nie mówić, gdy nie pytano, a jeszcze jedzenia były tylko małe „petits fours”. To nie było dla nas.

Na wizyty wybieraliśmy się jednak nie zawsze tacy przykładni i dobrze ubrani. Nasze podwórze szkolne od ogrodu wujka Feliksa oddzielał tylko wysoki mur. Wdrapywaliśmy się na niego i oglądali wtedy jedyne w Pabianicach białe z czerwonymi oczami króliki wujka. Te króliki to był dla nas prawdziwy cud. Postanowiliśmy rano, jeszcze przed śniadaniem wybrać się do wujka w tej sprawie. Przed domem stało lando, na koźle Felek w liberii, trzyma „fasonowo”cugle, znak, że wujek nie pojechał jeszcze do fabryki. Wchodzimy boso, w nocnych koszulach, trzech małych zdeterminowanych chłopców i przedstawiamy naszą  sprawę wujkowi, który siedział właśnie przy śniadaniu. Trochę się zdziwił tą delegacją, ale poszedł z nami do klatek, gdzie hodował króliki i wkrótce wyszliśmy stamtąd z doborową parką. Za tę wyprawę oberwaliśmy od rodziców straszną burę.

Kiedy byłem starszy, zacząłem interesować się gołębiami. Gdy mieszkaliśmy już w Karnyszewicach, miałem 30-40 gołębi, ale były to mieszańce, takie jakie mieli wszyscy. Tylko ksiądz proboszcz Szulc z kościoła katolickiego miał rasowe, najpiękniejsze w okolicy garłacze. Wybrałem się do niego prosto po szkole, trafiłem więc na porę obiadową. Przedstawiłem się, ksiądz posadził mnie przy stole i w milczeniu jedliśmy. Dopiero po kompocie pozwolił wyłuszczyć sprawę, z jaką przyszedłem, na co od razu wziął mnie do gołębnika. Włazimy po drabinie, ksiądz z zadartą sutanną, ja za nim, a potem w kucki w okropnym upale gadamy o gołębiach jak swój ze swoim. Po godzinie, zlani potem złazimy, ja trzymam książki i zeszyty pod pachą, a w tornistrze dwa piękne gołębie otrzymane w prezencie. Takim sposobem ja i moi bracia staliśmy się jedynymi w okolicy chłopakami, którzy mieli te cuda, a i interesy dopiero można było robić.

Wiele lat później, kiedy już byłem po maturze, odlałem w naszej odlewni łańcuch z żeliwa, a ogniwa jego łączyły się z sobą bez szwów. Łańcuch ten, w dowód wdzięczności za te gołębie, ofiarowałem księdzu, można go do dziś zobaczyć przed kościołem Najświętszej Marii Panny w Pabianicach.  

Przeprowadziliśmy się do Karnyszewic – naszego majątku pod Pabianicami. Dom był obszerny i wygodny, otoczony pięknym ogrodem. Karnyszewice to niezapomniany rozdział w moim życiu. Najpiękniejsze były wiosną, a szczególnie w urodziny mamy, które wypadały w początku czerwca. Dom pełen gości, stół do kolacji uroczyście nakryty i bogato zastawiony smakołykami i te przepiękne, lekko zielone kryształowe kielichy z wzorem w winne grona, pełne pysznego, mozelskiego wina. A po kolacji wychodziliśmy przez ciemny hol do rozświetlonego wiosennym słońcem parku, podziwialiśmy dopiero co rozkwitłe róże i piękny widok, jaki przed nami się roztaczał. Po prawej kort tenisowy ukryty za kępą bzów, w środku rosarium, a po lewej stronie gęsty szpaler głogów zasłaniający „Luftbad” (miejsce wydzielone w mało widocznej części ogrodu, otoczone szczelnym ogrodzeniem z desek; tam spacerowano lub czytano książki nago, ale nie były to miejsca do kąpieli słonecznych, a do modnych w owym  czasie kąpieli powietrznych) ojca. Horyzont zamykały trzy rozłożyste brzozy, z których zarysu mój ojciec wyczytywał coraz to nowe baśnie. Szliśmy żwirową dróżką obok okazałego jesionu, który oddzielał nasz park od wiejskiej drogi, a potem dalej, między iskrzącymi się świeżą wiosenną zielenią polami zbóż, pełnymi czerwonych maków i prawie granatowych chabrów, w kierunku wsi Piątkowisko. Nad nami błękitne niebo i uwijające się nad nami czajki i skowronki.

Interesowaliśmy się także końmi. Tak jak chłopcy dziś wiedzą wszystko o samochodach, tak my znaliśmy się na koniach. Oczywiście umiałem także dobrze jeździć konno, co mi się później bardzo przydało. W 1929 roku zostałem powołany do wojska do Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim. Dyrektor szkoły, pułkownik, postanowił wysłać konno po jednym podchorążym z dziewięciu baterii do Warszawy z życzeniami imieninowymi dla Marszałka Piłsudskiego. Na tę morderczą wyprawę – przeszło 600 km, polne drogi, błoto ze śniegiem, zimno – z 4. baterii wydelegowany byłem ja. Dotarliśmy do Belwederu w polowych mundurach, w zabłoconych z tej drogi butach, wcale nie w gali. Capstrzyk się zaczął, orkiestra wojskowa zagrała, kapitan zameldował  nasze przybycie, a Marszałek do każdego zagadał i uścisnął mu rękę. Mnie pyta, jak się nazywacie? Ano tak i tak. Skąd jesteście? Z Pabianic. A jak wam w wojsku? W porządku, Panie Marszałku. Być może przypomniał sobie nazwisko Krusche i Pabianice. Jeszcze w czasie rewolucji 1905-1907 r. przewożono z łódzkiego banku do Pabianic dużą sumę pieniędzy na wypłatę dla pracowników firmy KRUSCHE i ENDER. W okolicy Ksawerowa konwój został zatrzymany przez bojówkę PPS, a pieniądze zarekwirowane.

W czasie I wojny światowej mój ojciec, dr Alex, został w dyrekcji firmy KRUSCHE i Ender jedynie z Teodorem Hadrianem. Wujek Feliks wyjechał na pewien czas do żony i córek do Wiednia, a Enderowie byli internowani. Musiał więc sobie radzić z trzema funkcjami, będąc jednocześnie od roku 1908 współwłaścicielem Fabryki maszyn i odlewni W. Krusche oraz burmistrzem miasta Pabianic. Ojciec opowiadał, że jako burmistrz miewał również nietypowe problemy do rozstrzygania. W czasie I wojny światowej  niemieckie władze okupacyjne Pabianic zarządziły, aby oświetlić centrum miasta latarniami elektrycznymi. Gdy już miała nastąpić realizacja zarządzenia, do burmistrza zgłosiła się delegacja Gminy Żydowskiej z prośbą, aby przy okazji otoczyć ich dzielnice drutem. Na to mój ojciec pyta: Ale kto za to zapłaci? Panie burmistrzu, odpowiedzieli, my zapłacimy za druty, a latarń wcale nam nie trzeba. To po co wam ten drut? – pyta ojciec. A bo widzi pan burmistrz, to ze względów rytualnych. Drut ograniczy nasza dzielnicę i w ten sposób cała stanie się naszym symbolicznym domem i wtedy w szabas pospacerować można, a i interes jakiś zrobić. No i burmistrz położył drut, gmina zapłaciła, a od tego czasu miał w niej oddanych popleczników.

Ojciec chodził od święta i na co dzień w swoim ulubionym paltocie. Teraz ta nazwa brzmi trochę archaicznie, ale w tamtych czasach męskie palto nazywaliśmy paltotem. Mimo że był wyświecony ze starości na kołnierzu i mankietach, służył ojcu wiernie. Był on z kamgarnowej wełny, w kolorze marengo, o kroju klasycznym. Matka już nie mogła znieść tego wyświeconego okrycia wierzchniego ojca, ale on upierał się, ze jest jeszcze całkiem dobre. Postanowiła w tajemnicy kupić identyczny materiał, zamówić krawca i postawić ojca przed faktem dokonanym. Jak postanowiła, tak się stało. Ojciec miał już nowy paltot, ale wciąż jeszcze chodził w starym. Może tylko w niedzielę, do kościoła, dał się namówić na włożenie nowego.

Tu Walter przerwał opowieść o paltocie i zaczął opowieść o dziadzie wędrowcu, który co wiosnę odwiedzał Karnyszewice. Nie zdziwiłam się specjalnie, gdyż często robił dygresje, zawsze jednak prowadziły do zaskakującej puenty.

Dziad przychodził z południa i odchodził na północ. Odziany był w sukienne okrycie przypominające płaszcz dorożkarski, przewiązane sznurkiem, ale zawsze w czystej koszuli, umyty, z biała wypielęgnowaną brodą, jakby prosto z łazienki, a nie z dalekiej wędrówki. Umiał rozmawiać z każdym, z wykształconymi – językiem literackim, z prostymi – miejscową gwarą, tak po polsku, jak i po niemiecku. Mój ojciec znajdował z nim tematy do niekończących się dyskusji, ale także nasze służące i parobkowie mogli ugadać się z nim do woli, a i ja oraz moje młodsze rodzeństwo liczyliśmy zawsze na interesującą opowieść. Ojciec nawet sugerował, że nasz dziad sporządza tajne mapy dla wywiadu wojskowego. Oczywiście jednak przypuszczenia te nie były oparte na realnych dowodach.

Dziad wędrowiec bawił u nas co roku kilka dni. Siedział na ławeczce przed domem, gwarzył, pojadał, bowiem wszystkie panny służące stawiały sobie za punkt honoru nakarmić biedaka. Pewnego razu, kiedy już odchodził, mamie wpadł do głowy pomysł, że pozbędzie się  starego paltota ojca, gdy ofiaruje go dziadowi. Już z daleka zawróciła go i pobiegła do ciemnego przedpokoju, gdzie wisiały wierzchnie okrycia rodziny. Złapała z wieszaka paltot i wepchnęła go w ramiona zdumionego, acz zadowolonego dziada.

Minęło parę dni, przyszła niedziela. Ojciec z matką jak zwykle wybrali się do kościoła. Nagle mama widzi, że ojciec jest w starym paltocie. W tym momencie zdała sobie z przerażeniem sprawę, że oddała dziadowi nowy paltot.

I wojnę światową i kryzys lat 1923-1924 zarówno KRUSCHE i ENDER, jak i nasza fabryka zdołały przetrwać, a nawet rozwinęły się. Ojciec od roku 1920 pracował już wyłącznie w Fabryce maszyn i odlewni W. KRUSCHE i SPÓŁKA.

Już po ukończeniu studiów praktykowałem u wujka Feliksa, ale potem, już na stałe, pracowałem w naszej odlewni. Fabryka znakomicie prosperowała. Robiliśmy maszyny dla przemysłu włókienniczego, przede wszystkim dla firmy KRUSCHE i ENDER oraz maszyny rolnicze, a przed samą wojną także tokarki rewolwerowe, wiertarki i szlifierki narzędziowe. Na Wystawie Przemysłu Krajowego w Warszawie w roku 1938 wystawialiśmy już sporo maszyn i mieliśmy więcej zamówień niż mogliśmy zrealizować.

Moje rozmowy z Walterem Krusche

Ja: - Walterku, rozmawiałam kiedyś o twoim ojcu z Norą Krusche, wiesz, ona była profesorem zwyczajnym na Wydziale Ogrodniczym SGGW w Warszawie. Nora opowiadała mi, jak przed samą wojną wezwał ją twój ojciec i mówi: Nora, ja wiem, że ty wiesz, że ja jestem Niemcem, a ty wiesz, że ja wiem, że ty jesteś Polką, dlatego pamiętaj, Nora, że ja jestem innym Niemcem niż ci z Berlina. Ale dlaczego wujku? – zapytała Nora. Bo ja urodziłem się nad Wisłą.

W Pabianicach mieszkało wielu członków rodziny Kruschów. Niektórzy z nich uważali się za Polaków, inni za Niemców. Harald Krusche, brat Nory, jako polski oficer, całą wojnę przebył w oflagu w Woldenbergu. Rozmawiałam wiele na ten temat z Norą, która należała do AK i pod pseudonimem „Aga” była członkiem PŻ (Pomoc Żołnierzom). Jej kuzynka Jadwiga Krusche brała udział w Poznaniu Warszawskim pod pseudonimem „Kruszyna”.

Walter: - W czasie wojny mój ojciec Alex pomagał wielu ludziom. Naszego kadrowego pracownika, Bobowicza, który przed wojną był aktywnym działaczem Polskiego Związku Zachodniego w Pabianicach, wyciągnął z więzienia. Drugi raz, już z gestapo, wyciągnąłem go ja, nawet za moje wstawiennictwo dostałem w mordę od komendanta, ale wyszedłem stamtąd z Bobowiczem całym i zdrowym. Potem Bobowicz zniknął z Pabianic, ukrył się gdzieś w GG. Znałem wielu ludzi pracujących w firmie KRUSCHE i ENDER i u nas, i niektórych ściągałem już z samochodu gestapo.

Ja: - Mówiono mi, że wasza fabryka ewakuowana do Freiwaldu we Wschodnich Sudetach przetrwała koniec wojny w dobrej kondycji.

Walter: - Nie tylko fabryka, ale i ludzie, gdyż wielu z nich było w ruchu oporu i chętnie, z uwagi na zagrożenie, usunęli się z pola widzenia pabianickich władz okupacyjnych. Często też w barakach, w których mieszkali, ukrywali jakieś potrzebujące dusze.

Ja: - Działalność wielu członków naszej rodziny w ruchu oporu w czasie wojny i na rzecz prześladowanych Polaków interpretowano jako jednoznaczną polskość całej rodziny. Jest to nadinterpretacja, jak znakomicie określiła to pani Wanda Kuźko w swojej książce o spowinowaconych z nami Biedermanach. Prawdą jest, że niektórzy z nich czuli się Polakami, a inni Niemcami, ale jednocześnie, jak wszyscy porządni ludzie, byli przeciwnikami faszyzmu.

Walter: - Tak jakbyś mówiła o moim ojcu i o mnie.

Ja: - Również Nora opowiadała mi, że po wojnie odwiedził ją w Warszawie notariusz Józef Kasperkiewicz z Pabianic i opowiadał, że robotnicy od was chcieli po wojnie ściągnąć wujka Alexa do fabryki, bo mieli dla niego wiele szacunku i wdzięczności za to, że pod jego opieką przetrwali wojnę.

Walter: - Tak, ale to przecież było niemożliwe. Tylko w pierwszych miesiącach po wojnie fabryki ruszyły starym trybem. Nawet podobno Bobowicz był zaraz po wojnie dyrektorem. Później przyszły już nowe władze.

Ja: - Twój ojciec mówił, że urodził się nad Wisła, wiem, że w Opaleniu; skąd twoi dziadkowie się tam wzięli?

Walter: - Majątek Opalenie kupili za pieniądze, które dostali od Karola Endera za sprzedanie udziałów w firmie Krusche.

Ja: - Tą samą drogą powstała „zgierska” linia Kruschów, gdy Julian Krusche osiedlił się w Zgierzu i wszedł tam do spółki z włókiennikiem Lorenzem i powstała firma LORENTZ i KRUSCHE. Czy słyszałeś coś o dalszych ich losach i o tym, że syn Juliana – Jan zginął w Katyniu?

Walter: - Słyszałem, że w Zgierzu powstało muzeum eksponujące wnętrza mieszczańskie z przełomu XIX i XX wieku – „Kruszówka”.

Ja: - Powiedz, jak to się stało, że Karol Ender spłacił wszystkich Kruschów, a mój dziadek Feliks się ostał?

Walter: - Beniamin miał bardzo dużo dzieci, wszyscy oni żyli z fabryki i pobierali apanaże. Karol Ender objął fabrykę we władanie pod warunkiem, że spłaci wszystkich Kruschów i będzie w niej rządził sam. No i tak się stało, tylko twój pradziadek Herman mieszkał w tym czasie w Krusches Hὂhe w Petau koło Zittau i siedział tam jak mysz pod miotłą, tak że Karol Ender jakby o nim zapomniał. Herman, mimo że dalej był wspólnikiem firmy, do rządzenia nią się nie wtrącał. Twój dziadek Feliks powrócił do Pabianic w roku 1897, najpierw jako wiceprezes, a od roku 1921 jako prezes zarządu firmy KRUSCHE i ENDER.

Ja: - Mimo że dziadek tak dużo dobrego zrobił dla firmy i dla Pabianic, w głębi serca był przyrodnikiem, a jak rodzina o tym mówiła –„darwinistą”. Hodował różne zwierzęta, a rośliny znał jak nikt i umiał je nazywać łacińskimi nazwami. To zamiłowanie i przyrodniczą wiedzę, jakby nie zgadzającą się  z zawodem, przekazał mojej mamie i mojemu bratu Bogdanowi.

Walter: - Czy wiesz, że hodował również małego aligatora? Niestety aligator urósł i dobrał się do ręki karmiącego go ogrodnika. Po tym incydencie trzeba się było pozbyć tego niebezpiecznego pupilka.

Ja: - Powiedz mi, Walterku, dlaczego rodzina Enderów żyła wyraźnie wystawniej niż mój dziadek? Letni dom dziadków, choć otoczony pięknym parkiem, był przecież dość skromny, a moja mama  była w domu uczona i przekazała nam, że nic nie wolno marnować czy psuć bezmyślnie. Zabawki i ubrania trzeba było szanować i nie wolno  było zostawiać jedzenia na talerzach.

Walter: - Twój dziadek był człowiekiem surowym, nie pozwalał sobie i innym na rozrzutność. Po I wojnie światowej, kiedy firma zaciągnęła kredyty, żeby wyjść z kryzysu, opowiadano w Pabianicach o nim taką anegdotkę: Pewnego dnia Feliks Krusche spotkał się z  Edwardem Krusche – ojcem Nory, w I klasie tramwaju jadącego z Pabianic do Łodzi (tramwaj między Łodzią i Pabianicami został uruchomiony w 1901 r. i miał wtedy I i II klasę; pierwsza klasa była to salonka z kanapkami obitymi czerwonym pluszem). Panowie się rozsiedli, po czym Edward wyciągnął cygara i częstuje Feliksa. Na to twój dziadek mówi: „Trochę za wcześnie, jeszcze nie jestem taki bogaty, żeby sobie pozwolić na cygaro”.

Ja: - Nie zawsze był taki surowy. Pani Jadwiga Janowska, znana sportsmenka, mistrzyni Polski w wielu dziedzinach lekkoatletycznych w okresie międzywojennym, opowiadała mi, że dziadek ściągnął ją z klubu sportowego „Sokół” do Kruschendera, zapewniając jednocześnie pracę w firmie. Pewnego razu, gdy stał przed swoim domem na ulicy Jana, spotkał przechodzącą tamtędy bardzo młodą pannę Jadwigę. Jak opowiada, zdołała tylko powitać prezesa nieśmiałym dzień dobry, na co dziadek zapytał ją rozweselony: „Co panna taka ważna, nawet nie zagada?” Ta opowieść potwierdza opinie wielu moich rozmówców, że był w stosunku do ludzi ciepły i bezpośredni.

Walter: - Urlopów  sobie jednak odmawiał. Tylko czasami wyjeżdżał do wód, aby się leczyć, najczęściej do Karlsbadu, Marienbadu czy Baden-Baden. Wtedy przechadzał się z twoją babcią po parkowych alejkach często brano go za Masaryka (prezydent Czechosłowacji), co bardzo ich bawiło. W Pabianicach mówiło się, że twój dziadek był  słabego zdrowia, ale nadrabiał siłą ducha i niezłomnym charakterem. Jedyna jego słabością była jego żona Mania. Była bardzo piękną kobietą.

Ja: - Często rozmawiamy o Norze, ona ma taki jasny umysł i to specyficzne, Kruschowskie poczucie humoru. Kiedyś, gdy do niej zatelefonowałam, po dłuższej pogawędce, żegnając się, mówię: No to cześć, całuję cię serdecznie> na to Nora: - Masz rację, Kruschowie całują się tylko przez telefon, osobiście podają sobie rękę. Nora opowiadała mi także interesującą anegdotkę o swoim stryjku Adolfie, jak to został zaproszony na obiad i przy pięknie nakrytym i zastawionym stole pani domu powitała go słowami: Adolf, uważaj żeby nie poplamić nowego obrusa. Na to stryj zapytał poważnie: A ile może kosztować taki obrus? Ano tyle i tyle, odpowiedziała gospodyni. Wziął kałamarz z biurka, wylał na obrus atrament, położył równowartość w rublach i obrażony, ale jednocześnie rozbawiony osłupieniem gospodyni, wyszedł. To samo poczucie humoru prezentowała moja mama. Kiedyś usłyszałam od niej historię, jak to jej ojciec, Feliks, skarżył się lekarzowi, że zaszkodziła mu butelka wypitego wina. – Musi pan być poważnie chory, powiedział lekarz, butelka wina! Kruschemu! Normalnie to nie byłoby możliwe.

Zabawną historyjkę ilustrującą Kruschowskie poczucie humoru opowiedział mi Jan Krusche o swoim dziadku, także Janie. Otóż dziadek, wtedy jeszcze młodzieniec, wybrał się na wycieczkę podmiejską do Tuszyna. Wszyscy koledzy przyszli na dworzec punktualnie, tylko jednego ciągle nie było. Wreszcie, gdy pociąg już ruszał, spóźnialski wpadł do przedziału i rozsiadł się z ulgą. Po chwili, gdy odzyskał oddech, zapytał: Czy kupiliście mi bilet? Nie, skąd, byliśmy pewni, że się nie zjawisz. Tymczasem do przedziału zbliżał się konduktor. Właź szybko pod ławkę, a my cię zasłonimy, doradził mu Jan. Wszedł konduktor, sprawdza bilety i zdziwiony pyta: Dla kogo jest ten nadprogramowy bilet? Bilet jest dla naszego kolegi, który zawsze podróżuje pod ławką, powiedział Jan. A i ty Walterku, gdy pojechaliśmy na jakąś wycieczkę i trzeba się było wspiąć pod górkę, oświadczyłeś: Ja tu zostanę, bo widzisz tu reperują drogę, trochę się poprzyglądam, tak lubię patrzeć, jak inni pracują.

Walter: - Twój dziadek też nie zawsze był takim poważnym, odpowiedzialnym prezesem, czasami trzymały się go prawdziwie Kruschowskie żarty. Pewnego razu, gdy odwiedziłem go w jego domu, siedział sam przy stole i jadł obiad. Pokazuje mi talerz, na którym je – obity, talerzyk do sałaty – obity, filiżanka – obita. – Zamknij no te drzwi na klucz, zarządził, a teraz podaj mi talerze z kredensu. Posłusznie wykonałem polecenie, ja podaję, a wujek – „bach” kupę talerzy na podłogę, podaję i znowu – „bach”. Za chwilę zaczęła się dobijać do drzwi ochmistrzyni wujka – Duża Kasia. Błaga, prosi: Niech pan przestanie, ale wujek nie spoczął, póki nie wytłukł wszystkiego. – Mam dość tych obitych skorup, oświadczył, może wreszcie kupią coś nowego.

Ja: - Teraz dopiero rozumiem, dlaczego moja mama, córka Feliksa, stawiała wszystkie obite talerze na schodach w przedpokoju. – Jak się  zdenerwujesz, powiadała, to rąbnij nimi o podłogę. To bardzo dobrze robi na charakter.

Walter: - czy opowiadałem ci, że mój ojciec w pierwszych latach XX wieku był jedynym w Pabianicach posiadaczem aparatu fotograficznego? Między innymi sportretował szacowne cioteczki. Nasze ciotki i babcie były nazywane męskim imieniem swoich mężów, stąd ciocia Herman, czy ciocia Teodor albo Louiz. Jak mój ojciec żartował, na podwieczorku gościło blisko czterysta lat.

Ja: - Nora mi kiedyś opowiedziała, jak jej babcia „Teodor” kupiła sobie nowe duże lustro. No i zaprosiła swoich synów, żeby się nim pochwalić. Synowie jednak trochę, jak mówiła – bujali w obłokach, choć starali się utrzymać w normie. Pierwszy przyszedł Hugo. Rozmawia z matką, pije herbatkę, ale lustra nie widzi. – Nie zauważyłeś niczego? – pyta matka. – Ano nie. Gdy wychodził, wypytał domowników, o co chodziło jego mamie, i gdy dowiedział się, że oczekiwała pochwał , czuł się bardzo winny. Gdy spotkał swojego brata Pawła, wbił mu do głowy, że mama ma nowe duże lustro i trzeba je pochwalić. Ale Paweł był także dystraktem. Stanął przed starym domowym lustrem, przy którym wychowywał się od dziecka i wykrzyknął z podziwem: - O jakie mama ma piękne nowe lustro. Był tak zajęty sobą i swoimi myślami, że kiedyś nie zauważył, jak bracia wynieśli go z kozetką, na której leżał, czytając książkę, do drugiego pokoju.

U babci Nory – „Teodor” odbywały się coroczne bożonarodzeniowe przyjęcia dla całej rodziny. Przez wszystkie lata, kiedy istniał ten dom, na przyjęcie wkraczała „Ciociuchna” – Ella Kunkel – ze słowami: Barbara miała rację, była po wodzie, a święta mamy po lodzie; albo na odwrót. Na to stryj Adolf odpowiadał nieodmiennie: Nie mieszaj w to Barbary, Barbara tu nic nie zawiniła. Dopiero po tym dialogu mogło się rozpocząć przyjęcie. „Ciociuchna” miała z Adolfem wieczne nieporozumienia. Stryj zamówił sobie nowe wspaniałe futro –pelisę, którą mu dostawiono do domu i powieszono w przedpokoju. Po obiedzie stryjek zażywał drzemki, z której „Ciociuchna” obudziła go krzykiem: Adolf, wstawaj, ukradli ci futro! Stryjek mruknął: To po co mnie budzisz, jak już ukradli. Było to dwoje krewnych, ale o zupełnie innej konstrukcji umysłu i ducha.

O „Ciciuchnie” słyszałam jeszcze, że hodowała „pieśki”. Miała ukochaną suczkę Figusię, z którą godzinami bawiła się piłkami, ku uciesze całej rodziny. Piłki były trzy: piłka, piłeczka i piłusia malusia. Figusia znakomicie je rozróżniała i na rozkaz przynosiła, chowała, odnosiła z powrotem, a „Ciociuchna” była tak rozentuzjazmowana mądrością swojej suczki, że te zabawy stawały się przedstawieniem dla oglądających. 

Ale były i ciotki poważne, pracujące zawodowo, jak ciocia Anna Hadrian, która była szefem biura w firmie „Dobrzynka” należącej do jej bratanka Tadzia Hadriana. Ciocia Anna była tak dobra i przyjazna ludziom, że przez pabianickich Żydów była nazywana „die Tante von der Stadt.”

Walter: - Czy opowiadałem ci, jak odlewaliśmy w naszej odlewni dzwon? To była cała historia. W czasie I wojny światowej nasz ewangelicki kościół został przez okupanta ograbiony z dzwonów. Niemcom przydawało się wszystko, co z metalu, oczywiście dla celów zbrojeniowych. Po wojnie twój dziadek postanowił ufundować nowy, a my mieliśmy go odlać. Długo zbieraliśmy złom, bo do odlania dzwonu potrzebne jest nie tylko żeliwo, ale także metale szlachetne, jak srebro i cyna. Wszystko było gotowe, goście honorowi obserwują, my odlewamy i nagle okazało się, że brakuje materiału. Nie zdradziliśmy się jednak z tą kompromitacją: dla gości było przygotowane przyjęcie i nikt nie zauważył tej wpadki. Na drugi dzień pocięliśmy nieudany dzwon, pospiesznie zgromadziliśmy brakujący materiał i już cichutko odlaliśmy go od nowa.

Ja: - Z tymi dzwonami to chyba rodzinne hobby. W latach czterdziestych XIX wieku Gottlieb Krusche ufundował dzwon dla kościoła ewangelickiego w Pabianicach. Teraz słyszę, że dziadek Feliks również podążył za rodzinną tradycją. Mój pradziadek Edmund Knothe ofiarował dzwon dla wybudowanego 100 lat temu kościoła ewangelickiego w Tomaszowie Mazowieckim. Steinhagenowie obdarowali dzwonami kościół ewangelicki w Częstochowie dwa razy: przed I wojną światową i przed II wojną światową. Nawet jakiś dowcipniś powiedział, żeby Steinhagenowie nie fundowali więcej dzwonów, bo zaraz wybuchnie III wojna światowa.

(…) Na blisko pięćdziesiąt lat straciłam całkowicie kontakt z Pabianicami. Bolesne wspomnienia nie pozwalały mi odwiedzać miejsca, w którym moją rodzinę spotkało tak wiele dobrego, a potem tak wiele złego.

Niespodziewanie dowiedziałam się, że w pabianickim muzeum jest wystawa „Krusche, Ender, Kindler – Królowie Bawełny XIX-XX wieku.” Postanowiłam ją odwiedzić i zachwyciłam się. Tak nawiązał się mój ciepły kontakt z Muzeum Miasta  Pabianic, z panią Alicją Dopart –ówczesnym starszym kustoszem muzeum i panem Robertem Adamkiem, obecnym kustoszem. A potem były wielokrotne kontakty, wymiana informacji, wzajemne przekazywanie zdjęć, dokumentów i ich kopii.

Następną moją niezwykła przygodą z Pabianicami był mój udział w filmie „Tajemnice historii. Rody fabrykanckie Pabianic – Krusche, Ender, Kindler”, do którego zaprosiła mnie TV Łódź, oraz wywiady o dawnych Pabianicach do „Dziennika Łódzkiego” i Radia Łódź.

No i bardzo ciepła promocja mojej książki „Cielętniki”, która odbyła się w Miejskim Ośrodku Kultury – Kawiarni Artystycznej w Pabianicach.

Tak więc po latach moje drogi znowu zawiodły mnie do Pabianic, zapomniałam wszystko, co złe, a pamiętam wszystko, co dobre. Mówi się, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, a mnie jakoś się udało. Rzeka, do której weszłam po raz drugi, to Dobrzynka. (…)

Wnuczka – mój list do braci i kuzynek, wnuków Feliksa Krusche – epilog tej opowieści

Pod świeżym wrażeniem pobytu w Pabianicach na 120-leciu Ochotniczej Straży Pożarnej i poświęceniu nowo wybudowanej strażnicy, chcę wam opisać moje wrażenia.

Zaprosił mnie komendant straży pabianickiej – druh Jerzy Małycha, a także starszy kustosz muzeum pabianickiego, pani Alicja Dopart, i proboszcz parafii ewangelicko-augsburskiej, ksiądz Jan Cieślar.

Rzecz zaczęła się od mszy św. w kościele pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście. To ten, przed którym do dziś można podziwiać żeliwny łańcuch odlany osobiście przez naszego kochanego Walterka Krusche. Już przed kościołem zorientowałam się, że to duża impreza. 16 oddziałów straży z chorągwiami, orkiestra rżnie, na czele kolumny panienki w mundurach strażackich walą w bębny, dowództwo i weterani przechadzają się nerwowo. Trochę zagubiona, zwróciłam się do szacownie wyglądającego strażaka z prośbą o kontakt z komendantem. Po chwili komendant pojawił, serdecznie powitał i przydzielił mi „anioła stróża”.

Weszliśmy do kościoła, w którym byłam ostatni raz równo 50 lat wcześniej. Ksiądz kapelan w pierwszych słowach spod ołtarza przywitał wnuczkę Feliksa Krusche (czyli mnie), a potem msza zakończona fugą Bacha i odjazd strażacką karetką do nowej strażnicy w Jutrzkowicach. Budynek jak spod igły, pięknie wykończony, podziwiam, a za chwilę zjawiają się strażacy. Najpierw orkiestra, dalej 16 oddziałów w pełnej gali, werble dziarsko wybijają rytm., chorągwie łopoczą, dusza się raduje. Oddziały ustawiają się w zgrabny czworobok, między nimi w takt marsza generalskiego defiluje starszy brygadier, któremu wąsa mógłby pozazdrościć Kmicic. Na placu przed strażnicą wielkie podium, w rogu stoiska z sokami, piwem, kiełbaskami i przewoźna kuchnia z grochówką.

Stoję sobie skromnie na boczku, a tu proszą wnuczkę Feliksa Krusche do prezydium. Komendant wręcza mi bukiet pięknych kwiatów, ja dziękuję, publiczność bije brawo, po czym sadzają mnie w pierwszym rzędzie obok komendanta.

Zaczęła się część oficjalna. Komendant wygłosił przemówienie o zasługach straży w Pabianicach, jej historii i twórcach. Parę słów o założycielach w roku 1879, Kindlerze i Enderze, a potem o 42 latach komendantury Feliksa Krusche.

W latach 1898-1924 na walnych zgromadzeniach straży był on z roku na rok jednogłośnie wybierany na komendanta straży. 26.04.1924 roku za zasługi dla pożarnictwa komendant Feliks Krusche został mianowany Komendantem Honorowym Straży Pożarnej z prawem do dożywotniego noszenia munduru i uczestniczenia w akcjach. No i rzeczywiście do końca życia uczestniczył w tych akcjach.

Tu chcę zrobić małą  dygresję. Czy pamiętacie, drogie kuzynki i bracia, opowiastki rodzinne, jak to nasz dziadek na dźwięk syreny zwiastującej pożar rzucał nawet ukochaną gęsią wątróbkę, zrywał się od obiadu i pędził do pożaru? Raz tylko miał za złe przy jedzeniu szparagów. Dziadek miał zwyczaj jeść je od strony łodygi, a łebki, najlepsze, zostawiać sobie koniec. No i właśnie w tym momencie zawyła syrena. Gdy wrócił od pożaru jego łebki były już wyrzucone. Od tego wydarzenia zaczynał zawsze każdą  potrawę jeść od najlepszej strony. Dla dziadka straż pożarna miała ogromne znaczenie, nawet w życiu  rodzinnym. Dla swojego najstarszego wnuka Bogdana Steinhagena zamówił w roku 1929 mundur strażacki. Bogdan był tym prezentem tak zachwycony, ze powiedział dziadkowi: - ten mundur jest tak piękny, że chyba pójdę w nim na twój pogrzeb, dziadku. Na szczęście dziadek pożył jeszcze dziesięć lat.

Wracając do przemówienia – komendant podkreślił jego wielkie zasługi dla Ochotniczej Straży Pożarnej. Dowiedziałam się, że dziadek w czasach zaboru rosyjskiego wprowadził polską komendę i polskie mundury w straży, mimo nacisków, a nawet kategorycznych zakazów powiatowych i gubernialnych władz rosyjskich. Był to jedyny tego rodzaju wypadek przeciwstawienia się władzom na obszarze Kongresówki. W czasie I wojny światowej pabianiccy strażacy weszli w szeregi Milicji Obywatelskiej i pod komendą Feliksa Krusche objęli władzę porządkową w mieście. Mimo okupacji niemieckiej na polecenie swojego komendanta funkcję tę pełnili w polskich mundurach strażackich.   

Z inicjatywy i dzięki osobistym wpływom naszego dziadka pięć największych zakładów przemysłowych w Pabianicach wzięło na siebie koszty utrzymania i wyposażenia straży w 50%, a drugą połowę pokrywała firma KRUSCHE i ENDER. Wydatki te nie były małe: stałe uzupełnianie i utrzymanie taboru, wynajem koni, zakup nowoczesnych narzędzi pożarniczych, kilkakrotne umundurowanie 200 strażaków, wybudowanie remizy strażackiej, wieży ćwiczebnej, a także powiększenie w dwójnasób placu ćwiczeń. W roku 1930 dzięki staraniom Feliksa Krusche pabianicka straż uzyskała dodatkowy fundusz w wysokości 50. 000 zł na zakup bardzo nowoczesnego motorowego sprzętu pożarniczego. Była to sikawka samochodowa firmy „Skoda”, z cysterną o pojemności  2800 litrów wody, z silnikiem o mocy 45 KM.

Dziadek dbał nie tylko o wyposażenie straży, ale również o zasady etyczno-moralne i postawę obywatelską jej członków.

W 1930 roku Feliks Krusche został odznaczony przez Główny Związek Straży Pożarnych w Warszawie złotym medalem, najwyższym odznaczeniem w pożarnictwie.

W dalszym ciągu przemówienia komendant wspomniał o dr. Aleksie Krusche oraz jego działaniu na rzecz straży i podkreślając propolski charakter rodziny,  o moim ojcu rotmistrzu Stefanie Steinhagenie, który zginął w 1939 roku w obronie Warszawy, jako szef Wydziału Intendentury Obrony Cywilnej Warszawy.

Potem znowu było wnuczce, a ja już nie wiem, jak siedzieć w tym pierwszym rzędzie, łzy mi stoją w oczach, kwiaty wymykają się z rak, żeby z emocji szczękają. Chwila wytchnienia, odznaczenie zasłużonych strażaków. Pan komendant otrzymuje złoty medal. Siada koło mnie i mówi: - Jednak to odznaczenie nie ma już takiej rangi jak dawniej. Pani dziadek czekał na nie 32 lata, a ja tylko 15. Zapewniłam go, że to jest jeszcze ciągle bardzo wielki zaszczyt.

Poświęcenie nowego budynku strażnicy. Dwóch księży pokrapia święconą wodą, a do przecięcia wstęgi wzywają parę bardzo ważnych osób i mnie – wnuczkę. Schodzę z prezydium, ręce mi się z emocji trzęsą, aż trudno utrzymać nożyczki.

Końcowym akordem części oficjalnej były życzenia i podziękowania od kolejnych VIP-ów z prezydium. Jakby nie było dość dla mnie emocji, druhna Dopart, w galowym mundurze, cała pierś orderów, pyta mnie, czy też chcę coś powiedzieć. Sprężyłam się i przez megafon do minimum tysiąca luda powiedziałam krótko: - Serdecznie dziękuję za zaproszenie na jubileusz 120-lecia Ochotniczej Straży Pożarnej w Pabianicach oraz poświęcenie nowej strażnicy. Straż pożarna była dumą i oczkiem w głowie Feliksa Krusche. Życzę Ochotniczej Straży Pożarnej w imieniu wszystkich wnuków Feliksa Krusche dalszych sukcesów w służbie społeczeństwu miasta Pabianic.

Wpisałam się do Złotej Księgi i podążyłam do ogromnej sali pełnej bogato zastawionych stołów. Przy strażackim toaście „nigdy nie zagaśnie” zaczęła się biesiada. Zostałam posadzona naprzeciwko pana komendanta, obok panowie oficerowie.

Po bankiecie komendant zaprosił mnie do swojego gabinetu, pokazywał archiwalia związane z historią OSP w Pabianicach, a ja wręczyłam mu pięknie przygotowane i podpisane powiększone zdjęcia ze zbiorów rodziny, związane z działalnością miejscowej straży pożarnej.

Na zakończenie komendant wręczył mi statuetkę strażaka wynoszącego dziecko z ognia i zaprosił na następną uroczystość, którą planuje, a będzie to odsłonięcie pamiątkowej tablicy odlanej z brązu, upamiętniającej założycieli straży w Pabianicach.

Po tym wszystkim pan komendant i jego zastępca z honorami odprowadzili mnie do samochodu z wielkim napisem Straż Pożarna, który odwiózł mnie do Łodzi do mojej córki Klaudii.   



https://bc.wbp.lodz.pl/dlibra/publication/78661/edition/75061


https://www.youtube.com/watch?v=9R9v5kty0mI


Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij