www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Majewski

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W Pabianicach po zakończeniu II wojny światowej schronienia szukało wielu przedstawicieli polskiej inteligencji. Jednym z nich był Witold Majewski – profesor gimnazjalny.

W 2009 roku w holu I Liceum Ogólnokształcącego im. J. Śniadeckiego upamiętniony został Witold Majewski, wieloletni polonista tej szkoły.

Nowe Życie Pabianic (nr 44/2009) informowało, że tablicę pamiątkową odsłonili synowie profesora Zbigniew i Wiesław. Gośćmi uroczystości byli prezydent miasta i związani z liceum Honorowi Obywatele Pabianic: Janusz Alwasiak, Wojciech J. Stec, Jan Berner, Norbert Hans, emerytowani nauczyciele i dawni uczniowie szkoły, delegacje z innych pabianickich placówek. Z programu przygotowanego przez młodzież i wspomnień wyłonił się obraz Witolda Majewskiego: miłośnika literatury, pedagoga, który miał niekwestionowany autorytet, patrioty – uczestnika wojny 1920 roku i Powstania Warszawskiego.

Nauczyciel patronował rajdowi zasłużonych pabianiczan, który zorganizowały PTTK, Towarzystwo Przyjaciół Pabianic i I LO. Komandorem była Alicja Bujacz. Okolicznościowa wędrówka rozpoczęła się od mszy w kościele św. Mateusza, na której ksiądz prałat Jan Szuba przypomniał zasługi Witolda Majewskiego. We mszy św. uczestniczyli synowie: Wiesław i Zbigniew z rodzinami, uczniowie pana profesora, działacze TPP (Towarzystwa Przyjaciół Pabianic) z prezesem Adamem Marczakiem, członkowie PTTK z prezes Anna Teodorczyk, uczestnicy rajdu – drużyny z SP 5, 14, podstawówki w Petrykozach; gimnazja nr 1, 2, 3; ZS nr 2 i ILO oraz podopieczni Środowiskowego Domu Samopomocy. Trasa prowadziła przez miejsca związane z życiem Majewskiego: ul. Pułaskiego 14 i 23, gdzie mieszkał, ul. Partyzancka 56 i Zamkowa 65 (dawne siedziby I LO, gdzie pracował. Na mecie w I LO przy Moniuszki na piechurów czekał poczęstunek oraz pamiątkowe odznaki i dyplomy.

Wiesław Majewski jest autorem opracowania „Witold Majewski (1901-1984): polonista, wychowawca, patriota, katolik”, które ukazało się w książce „Chrześcijanie” (red. bp Bohdan Bejze), t. XXI, 1995 r.

[Wiesław Majewski, ur. 7.10.1931 w Sejnach, profesor m. in. Wojskowego Instytutu Historycznego i Uniwersytetu Warszawskiego, badacz dziejów wojskowych XIX wieku, autor wielu publikacji naukowych, uczeń profesora Stanisława Herbsta]

Witold Majewski urodził się 4 sierpnia 1901 r. w Nowogrodzie nad Narwią. Jego ojcem był Józef, aptekarz, urodzony w 1869 r., matką Emilia z Konarskich, urodzona w 1864 r. Do ich ślubu doszło w 1896 r. 9 stycznia 1904 r. zmarł Józef. Emilia pozostała z dwojgiem małych dzieci. Starszy syn Wiesław urodził się w 1899 r. Wychowywano ją tak jak ówczesne panny ze sfery ziemiańskiej, później rodzina straciła majątek. Znała język francuski, niemiecki, historię i literaturę, co jednak nie stanowiło żadnego przygotowania zawodowego. Rada opiekuńcza dzieci z wujem Konstantym Alchimowiczem lekarzem powiatowym łomżyńskim a mężem siostry zmarłego Józefa na czele – zdecydowała by około 1000 rubli uzyskane ze sprzedaży apteki złożyć do banku do czasu pełnoletniości synów. Zjadła je potem inflacja w czasie pierwszej wojny światowej. Rodzina przeniosła się do Łomży, a Emilia zaczęła prowadzić stancję dla uczniów i uczennic. Dawała również lekcje.

Mimo trudności finansowych Emilia posłała synów do Łomżyńskiej Szkoły Handlowej. W czasie wojny załamał się budżet domowy. Witold zaczął dawać korepetycje, stopniowo miał ich coraz więcej. Emilia zanotowała: Teraz Witold jest całą moją podporą. Przygotowuje czterech chłopców do szkoły średniej. Pracuje biedaczek bardzo, ale nie przykrzy sobie tego. Owszem uważam, że go to napawa dumą, że tyle zarabia. W tym roku miał ciężkie wakacje, po siedem godzin dziennie lekcji, piękny odpoczynek! A żeby się choć kiedy poskarżył”. W 1920 r. w wojsku usłyszał przypadkiem rozmowę o sobie, swych kolegów – żołnierzy, uczniów młodszych klas: „Majewski, jak uczy, to bez książki, bo wszystko ma w głowie”. Rzeczywiście III księgę „Wojny galijskiej” Cezara umiałem na pamięć – wspominał po latach. – Wszystkie zadania z algebry z podręcznika Okulicza miałem przerobione, to samo z geometrii. Wszystkie zadania ze zbioru Rybluna. W ogóle kurs gimnazjalny miałem w jednym palcu. W czasie wakacji 1919 r. dyrektor Helman chciał mi dopomóc i wystarał się dla mnie o posadę w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim, ale przepracowałem tylko miesiąc, gdyż korepetycje dawały mi dużo większy zarobek. W ostatniej VIII klasie (rok szkolny 1919/1920) zaczynałem korepetycje bezpośrednio po przyjściu ze szkoły, a kończyłem o godz. 11.30 w nocy. Rezultat – na pierwszy okres 5 dwój. Dyrektor Helman wezwał mnie do siebie, wypytywał się o wszystko szczegółowo, ofiarował mi stypendium. Ale to stypendium było tak małe, że zrezygnowałem z niego. Od Bożego Narodzenia by trochę wygospodarować czasu dla siebie uczęszczałem na lekcje tylko do dużej przerwy, a potem szedłem do domu. Mimo to choć nieco poprawiłem moje oceny, byłem przeświadczony, iż do matury mnie nie dopuszczą – pisał w pamiętniku. Dopiero, gdy dowiedział się, że został jednak dopuszczony – „Wówczas wszystkie korepetycje odprawiłem wziąłem się za przygotowanie do matury”. Zdał ją w maju 1920 roku.

Gdy w roku 1920 front polski zaczął się załamywać, Wiesław i Witold jako ochotnicy wstąpili do zapasowego batalionu 33 pułku piechoty. Uczestniczyli m. in. od 29 lipca do 2 sierpnia w obronie Łomży, głównie w obronie fortów na prawym brzegu Narwi. – Pluton nasz otrzymał rozkaz zajęcia skrzydła obrony – pisał. – W tym celu trzeba było przeskoczyć lukę między dwoma odcinkami wałów, w którą bił od czasu do czasu sowiecki karabin maszynowy. Gdy przyszła na mnie kolej, okropnie się bałem, ale cóż, rozkaz był rozkazem. Skuliłem się, przeżegnałem się i skoczyłem. Szczęśliwie wylądowałem za luką.

We wrześniu 1930 roku kończy studia z zakresu filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim i bierze ślub ze Stefanią Kalwejtówną – nauczycielką szkoły powszechnej. Jeszcze przed zdobyciem dyplomu podejmuje pracę w gimnazjum sejneńskim, następnie otrzymuje posadę w gimnazjum w Lidzie. – Na uniwersytecie nie uczono nas ani metodyki, ani pedagogiki – wspominał. – Człowiek był zdany na siebie. Rozumiałem, że rezultaty może dać tylko praca. Przez pierwsze dwa lata nie kładłem się nigdy wcześniej niż koło pierwszej w nocy. Zorganizowałem koło polonistyczne, które zaczęło wydawać pisemko „Uczeń Kresowy”.

We wrześniu 1939 roku zaczął się koszmar sowieckiej okupacji. Już na drugi, czy trzeci jej dzień Witold dowiedział się, że interesuje się nim NKWD.

- Na rocznicę rewolucji październikowej odbyła się defilada, w której brała udział i młodzież gimnazjalna. Gdy szła przed trybuną nie padł z jej ust ani jeden okrzyk, była to młodzież różnorodna – Polacy, Białorusini, Żydzi, Rosjanie. Zdała egzamin. Właściwie to był trumf nas, wychowawców. I nic nie pomogły okrzyki padające z trybuny: „Da, zdrastwujet krasnaja maładioż”, stopniowo przechodzące w ryk wściekłości, a młodzież szła milcząc, i tym milczeniem podkreślając swoją polskość, czy obywatelstwo polskie. W parę dni później wobec mnożących się aresztowań zrozumiałem, że pozostanie na miejscu to samobójstwo. Przyszła ostatnia noc w Lidzie, koszmarna noc. Miałem wszystko rzucić, zostawić ukochaną Stefę i dzieci, i wyjechać.

Witold znalazł się w Warszawie . Podjął starania o sprowadzenie rodziny do Generalnej Guberni. Przewodnicy jednak odmawiali przeprowadzenia przez granice 2 kobiet i 4 małych dzieci w wieku od 5 do 8 lat (do Lidy przyjechała z Nowogródka siostra Stefanii – Janina). Decydował się 23 czy 24 marca 1940 r. iść po nich sam, ale uczeń, Czesław Gliński, powiedział: „Pan iść nie może, aresztują pana, ja pójdę i przyprowadzę”. I rzeczywiście dokonał tego, 6 kwietnia już byli w Warszawie.

Rozpoczął pracę jako zastępca kierownika schroniska dla wysiedlonych i uchodźców. W 1943 roku wstąpił do Armii Krajowej. Został zastępcą dowódcy kompanii Wojskowej Służby Ochrony Powstania na Ochocie. (…) – Ludzie rozproszyli się – pisze Witold będący w oddziale Kassura zapewne najbardziej wysuniętym na zachód. Wkrótce Niemcy, którzy prawdopodobnie wyszli z Pęcic, zaatakowali grupę (…) hitlerowcy odcięli oddział Kassura od reszty sił. Zaczęto go otaczać. Kassur poległ. Resztki jego oddziału prawie nie miały broni. -Byłem przekonany, że to już koniec. Siedziałem pod dziesiątkiem, w który wstrzelał się karabin maszynowy z ostatnim granatem w ręku myśląc, że żywy nie oddam się w ich ręce. Wtedy zawołał podoficer, że jest luka, że jeszcze dwa skrzydła tyraliery niemieckiej nie zeszły się z sobą. Witold z podchorążym uciekli przez tę lukę na północ, w stronę toru kolejki EKD.

W marcu 1945 r. Witold uzyskał pracę nauczycielską w gimnazjum w Ostrołęce. Witold i Stefania w czasie wakacji 1945 i 1946 jeździli po Polsce, głównie po Ziemiach Odzyskanych szukając polepszenia warunków swego bytu. W sierpniu 1946 r. rodzina przeniosła się do Pabianic położonych blisko Łodzi, co miało ułatwić studia synom – Wiesławowi i Zbigniewowi. Witold pracował do emerytury w Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego, później zamienionym na jedenastolatkę. Przez długie lata miał parę etatów, m. in. w gimnazjum semestralnym dla młodzieży pracującej, później w gimnazjum papierniczym, początkowo przez parę lat jako wychowawca w bursie męskiej szkół średnich i zawodowych. Regularnie wspierał finansowo rodzinę swego szwagra Pacyńskiego (nauczyciela języków klasycznych), więźnia politycznego skazanego w 1946 r. w procesie „Liceum” na 6 lat.

Pabianice

Młodzież ucząca się w Pabianicach rekrutowała się głównie spośród dzieci robotników, rzemieślników i tzw. nitkarzy - właścicieli warsztatów produkujących przędzę.

- W najgorszych czasach stalinowskich nigdy z żoną nie ukrywaliśmy swoich przekonań religijnych – pisał Witold. Gdy gimnazjum przeniesiono na Górkę i droga do niego Witoldowi wypadała koło ”nowego” kościoła, zawsze doń przed pracą wstępował. Apele w bursie zaczynał i kończył pieśnią religijną. Gdy mu tego zabroniono, zrzekł się wychowawstwa. Gdy atakowano go na zebraniu związkowym za religijność, stwierdził, że konstytucja nie zabrania nauczycielom być katolikami. Po przywróceniu religii do szkół w roku 1956 zdołał wbrew przepisom wprowadzić księdza prefekta do rady pedagogicznej. Około roku 1959, gdy dyrektorka zażądała od rady pedagogicznej uchwały domagającej się świeckości szkoły, nie zgodził się z tym stwierdzając, że to sprawa ministerstwa lub rodziców - czym pociągnął za sobą część rady pedagogicznej. Stefania zajęła takie samo stanowisko w swojej szkole, ale tu nikt jej nie poparł.

Bywa, że ludzie osobiście bezkompromisowi nakłaniają swoje dzieci, w trosce o ich losy, do daleko idących kompromisów. Nie było tak z Ojcem – wspominał jego syn. W roku 1948 odczytywano w klasach pismo protestujące przeciw listowi Piusa XII skierowanemu do biskupów niemieckich, pismo jakoby od uczniów. Przychodzili do każdej klasy dyrektor - odczytywał i pytał „kto jest przeciw”. Podniosłem rękę. Ojciec pracujący w tej samej szkole słowa mi nie powiedział, że nieostrożnie postąpiłem, czy coś w tym rodzaju, ani później nie nakłaniał mnie, bym zmienił zdanie (chodziło o mój podpis na tym piśmie, jako członka samorządu szkolnego, w późniejszych rozmowach ze względów taktycznych nie występowałem zresztą przeciw pismu jako takiemu, ale domagałem się zmiany niektórych sformułowań). Nie nakłaniał mnie też bym wstąpił do ZMP w roku 1948, gdy nagle młodzież mojej szkoły zaczęła to robić masowo w obawie, że się nie dostanie na studia. W późniejszych latach Ojciec przestrzegał mnie jedynie, bym był ostrożny w rozmowach w pracy czy wśród przygodnie spotkanych ludzi z ujawnieniem swych nieprawomyślnych bądź nie najlepiej widzianych poglądów. Mama zawsze odparowywała przypomnieniem, jak to on w pociągach nieraz rozmawia nieostrożnie z nieznajomymi. Rzeczywiście potrafił pójść w tym kierunku bardzo daleko. Ojciec twierdził, że wie, dokąd można się w tym bezpiecznie posunąć, ale w następstwie tego podczas tej rozmowy już mnie nie przestrzegał.

Około roku 1948 Witold poszedł sam pieszo z Pabianic do Częstochowy, aby podziękować Bogu za ocalenie życia podczas powstania, dopełniając tym swej obietnicy złożonej, jak się zdaje, już po owym ocaleniu. Chciało z nim pójść dwóch jego dawnych uczniów, a wówczas kleryków, ale biskup nie zgodził się, by na czas pielgrzymki zdjęli sutanny. Pamiętam też, że z pewnością mama, ale chyba i Ojciec przez długie lata po wojnie nie jedli mięsa w pierwszy dzień Wielkanocy, a może i w pierwszy dzień Bożego narodzenia, niewątpliwie wypełniając jakiś ślub, ale nie mówili o tym nic.

Witold nie opuszczał Mszy świętych w niedzielę. Jeżeli mógł, to dość często chodził na nabożeństwa majowe. W czasie pobytu w Pabianicach często chodził do kościoła św. Mateusza na Stare Miasto, specjalnie by wysłuchać nieraz bardzo odważnych kazań ks. dziekana Antoniego Kaczewiaka, które wysoko cenił. Od jesieni 1945 r. do śmierci stale prenumerował lub regularnie co tydzień kupował „Tygodnik Powszechny”, a w nim do jego ulubionych autorów należeli m. in. Kisiel, Żychiewicz, Gołubiew. Mocno odczuł, gdy na okres kwiecień-grudzień 1981 r. urwała się mu prenumerata tego pisma. Wdzięczny był bardzo siostrzenicy żony – Danucie Pacyńskiej-Drzewińskiej, która mu je wówczas dostarczała. Od schyłku lat czterdziestych do połowy lat sześćdziesiątych prenumerował „Znak”. Nie odpowiadała mu zmiana profilu pisma, poprzez położenie nacisku na problematykę filozoficzną. Później czytywał je sporadycznie, podobnie jak „Więź”. Przed wojną posiadał obszerną ilustrowaną parafrazę Starego i Nowego Testamentu. Po wojnie posiadał i czytywał Nowy Testament, życiorysy Chrystusa, w tym Daniela Ropsa.

Władze PRL tradycje walki o niepodległość teoretycznie uznawały za swoje. Tradycje te, a szczególnie tradycje walk z Rosją godziły jednak w istocie w stanowiący rosyjską agenturę reżim. Starał się więc on je zohydzić. Duża grupa publicystów reżimowych atakowała walki o niepodległość jako bohaterszczyznę, jako wyraz głupoty polskiej. W działalności oficjalnej starano się stępić ostrze tych tradycji poczynając już od samej nazwy. Zwrot „walki o niepodległość” za bardzo przypominał, że teraz nie posiadano suwerenności, zatem używano nazwy „walki narodowo-wyzwoleńcze”. Następnie uznano za prawdziwie patriotyczne jedynie ugrupowania radykalne, przy czym starano się jak najmniej mówić o walkach z Rosją, a jak najwięcej o problemach społecznych.

Jednocześnie jednak władze PRL, jeśli nie chciały ujawnić się w całej okazałości jako agentura rosyjska, nie mogły wycofać ze szkół najwybitniejszych dzieł polskiej literatury, gloryfikujących walki o niepodległość, z III częścią „Dziadów” i „Kordianem” na czele. Stwarzało to szanse wychowania młodzieży w duchu patriotycznym mimo wszelkich wymagań programu starającego się ze wszystkich sił tępić antyrosyjskie, niepodległościowe ostrze tych utworów. Witold umiejętnie wykorzystywał te możliwości. Nie jest przypadkiem, że w pamięci jego dawnego ucznia, Jerzego Martena, utkwiło przede wszystkim czytanie przez Witolda wierszy poetów romantycznych. „Ilekroć teraz biorę do rąk któregokolwiek z romantycznych poetów i czytam dla siebie – echem odbity wraca mi jego [Majewskiego] interpretacja tak jak wówczas, kiedy na lekcjach recytował nam wiersze. Później na uniwersytecie słuchałem wielu polonistów, ale nie pamiętam, aby któryś z nich tak przemawiał do serca – jak przemawiał prof. Witold Majewski”. Czasem wykraczał poza program. Opowiadał, jak w liceum dla dorosłych, czytał fragmenty ze świetnych przedwojennych podręczników „Mówią wieki” Balickiego i Maykowskiego, podręczników przepojonych treściami patriotycznymi. Uczniowie – w tym i grube ryby partyjne na skalę miasta – byli zdziwieni: „Dlaczego dzisiaj takich dobrych podręczników nie ma?”

W roku 1955 Witold zamierzał otworzyć akademię mickiewiczowską hymnem „Jeszcze Polska”. Wywołało to początkowo sprzeciw komendanta milicji i inspektora szkolnego, ale w końcu się zgodzili. Chciał wystawić z młodzieżą „Celę bazyliańską”, fragment III części „Dziadów” (młodzież w więzieniu, wywożenie na Sybir), ale nie uzyskał zgody władz.

Potrafił trafić do młodzieży, z treściami patriotycznymi nawet w najgorszych czasach stalinowskich, kiedy to trzeba było być ostrożnym, ale nie zawsze człowiek o tym pamiętał i dał się unieść zapałowi robienia aluzji do współczesności. – Młodzież rozumiała mnie zawsze – mówił. – Wystarczył ton, niedomówienie, a jeżeli zapomniało się, jakie to czasy i mówiło się wręcz, nie spotkała mnie żadna przykrość.

W roku szkolnym 1950/51 przyjechała do szkoły wizytatorka z Łodzi w celu przychwycenia Witolda na prowadzeniu lekcji w niewłaściwym duchu. Przyszła do jednej z jedenastych klas, gdzie miał być omawiany produkcyjniak „Rodzina Lebiodów”. – Zmartwiałem – taki temat i wizytacja. Ale młodzież w lot zorientowała się w sytuacji i dyskutowała zgodnie z wymogami władz. W rezultacie wizytatorka podziękowała na koniec za tak upolitycznioną lekcję. Relację Witolda potwierdził prof. dr hab. historii Andrzej Grabski, uczeń tej klasy, bezpośredni świadek tego zdarzenia.

https://ihpan.edu.pl/zmarli/andrzej-feliks-grabski-1934-2000/

Proponowano Witoldowi w pierwszych latach pobytu w Pabianicach dyrekturę gimnazjum, nie wymagając wstąpienia do partii. Witold odmówił wyjaśniając, że później „po roku, gdy już usadowię się na tym nowym stanowisku”, zażądają odeń wstąpienia do partii jako cenę utrzymania funkcji. Projektodawca „zgodził się z moim stanowiskiem. Widocznie trafnie przewidziałem przyszłość”. W późniejszych latach władze zamierzały dać Witoldowi parę razy order, ale on konsekwentnie umieszczał w formularzu, „iż mam brata księdza i że byłem ochotnikiem w roku 1920” i orderu nie otrzymywał.

Stosunek władz szkolnych do Witolda, wybitnego przecież nauczyciela ujawnił się w pełni, gdy po 19 latach pracy odszedł na emeryturę i wyjeżdżał już z Pabianic. Jak pisał, prawie go nie pożegnano. „Pani Sałacińska, dyrektor mojej szkoły ograniczyła się do paru słów na uroczystości Dnia Nauczyciela i to sprowokowana wystąpieniem jednego z nauczycieli, który pożegnał mnie w kilku słowach”.

Gdzieś na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych Witold zachorował na kamienie w nerkach. Początkowo lekarze źle rozpoznali chorobę i leczyli go na isjasz, w następstwie choroba się silnie rozwinęła. Miał często ostre bóle. W latach 1957-59 uzyskał zniżkę godzin ze względu na stan zdrowia. Mimo paru operacji kamienie się odnawiały, dopiero usunięcie jednej nerki w roku 1970 położyło kres chorobie.

W listopadzie 1965 roku Majewscy zamieszkali w Warszawie u syna Wiesława. Witold zmarł 27 czerwca 1984 roku.

Wspomnienia o profesorze

Ks. Alojzy Puszczyński: Jako były prefekt Gimnazjum i Liceum im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach w latach 1946-1950, współpracowałem ze śp. prof. Witoldem Majewskim. Z tych czasów mocno utkwiła mi w pamięci postać tego wielkiego pedagoga i wykładowcy języka polskiego. Cechowała go doskonała znajomość wykładanego przedmiotu i umiłowanie polskiej literatury. Będąc gorliwym patriotą, przekazywał swą wiedzę z zaangażowaniem.

Młodzież słuchała jego wykładów z wielką uwagą, a nawet z entuzjazmem. Cieszył się głębokim szacunkiem, zaufaniem i sympatią młodzieży, która umiała jednak zachować wobec niego prawidłowy dystans, określany jako timor reverentialis. W gronie pedagogicznym był nigdy nie kwestionowanym autorytetem. Z jego zdaniem zawsze liczyli się wszyscy.

Jako osoba prywatna, w towarzystwie, był bardzo bezpośredni, szczery, otwarty i wyrozumiały. Nigdy jednak nie wypowiadał niewłaściwych słów, przejawiając zawsze wielką osobistą kulturę.

Profesor był głęboko wierzącym i praktykującym katolikiem. Dawał temu wyraz w swych wypowiedziach i życiowej postawie. Pamiętam dokładnie, jak w niedziele uczestniczył regularnie razem z młodzieżą we Mszy świętej. Brał udział w rekolekcjach wielkopostnych urządzanych dla młodzieży. Na oczach młodzieży przystępował do sakramentu pokuty i do komunii świętej.

W trudnych momentach tamtych czasów, kiedy papież Pius XII wydał list do biskupów niemieckich w 1947 roku, powstały nieuzasadnione emocje i fale krytyki, w którą usiłowano włączyć młodzież. Wówczas to profesor Witold Majewski razem ze mną wystąpił otwarcie w obronie Ojca Świętego. Na szczęście posiadałem wydrukowaną na powielaczu w podziemiu w czasie okupacji hitlerowskiej pierwszą encyklikę Piusa XII Summi Pontificatus, w której Ojciec Święty w październiku 1939 r. (już po kampanii wrześniowej) bez żadnych niedomówień stanął po stronie Polski. Miałem również do dyspozycji wydaną w 1946 r. książkę Stefana Zuzelskiego (kryptonim późniejszego Prymasa Tysiąclecia) ”Pius XII a Polska”. Tę książkę profesor Majewski pożyczył ode mnie.

W lipcu 1950 r., kiedy spędzałem wakacje w Dąbrowie-Pawlikowicach (k. Pabianic) odwiedził mnie prof. Witold Majewski, ubrany w strój podróżnika z plecakiem i laską w ręku. Okazało się, że odbywał pieszą pielgrzymkę do Częstochowy, dziękując Bogu i Matce Najświętszej za ocalenie całej rodziny z pożogi wojennej i Powstania Warszawskiego, w którym brał udział jako oficer Armii Krajowej. Oświadczył, że taki uczynił ślub i teraz go wypełnia.

Po przybyciu do Pabianic w 1946 r. prof. Witold Majewski zamieszkał z rodziną przy ul. Pułaskiego w internacie dla męskiej młodzieży i przez szereg lat był wychowawcą i kierownikiem tego internatu (mieścił się on w budynku przedwojennego Gimnazjum i Liceum im. Jędrzeja Śniadeckiego). Wśród wychowanków tego internatu, wśród wszystkich uczniów i uczennic prof. Majewskiego ciągle jest żywa pamięć o jego wybitnej osobowości. Na sam dźwięk nazwiska „profesor Witold Majewski” rozjaśniają się oblicza, gdy natomiast ktoś wspomni o jego śmierci, można zauważyć smutek, a nawet ból.

W trakcie wieloletniego pobytu w Pabianicach, prof. Majewski pokochał to miasto, jego mieszkańców, młodzież i szkoły. Świadczy o tym tekst artykułu, który zamierzał ogłosić drukiem w sprawie zmiany nazwy Liceum im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach. Posiadany przeze mnie odpis tego tekstu niniejszym załączam.

Podzwonne dla I Liceum Ogólnokształcącego im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach

Przybyłem do Pabianic w sierpniu 1946 r. Losy wojny rzuciły mnie z ruin Warszawy do tego miasta prawie niezniszczonego. Rozpocząłem pracę jako polonista w I Liceum im. Jędrzeja Śniadeckiego. Szkoła mieściła się w skromnym ciasnym budynku przy ul. Partyzanckiej. Szkoła na pierwszy rzut oka niepozorna, nawet niżej przeciętnej prowincjonalnej szkoły średniej. Ale to tylko pozór pierwsze wrażenie. Miała ona wielką i wspaniałą tradycję. W tym robotniczym mieście powstał w czasie zaborów zalążek polskiej szkoły średniej. Stanie się ona z czasem dumą Pabianic. Jej wychowankowie co roku powiększali kadry inteligencji polskiej w naszym mieście. Wielu z nich szło w świat, torując drogę do przyszłej, już wolnej ojczyzny w oparciu o wiedzę zdobytą w szkole im. Jędrzeja Śniadeckiego.

Była to szkoła wielce zasłużona dla Pabianic. Wrosła całkowicie i na zawsze w historię tego robotniczego i polskiego miasta, a tak zatłoczonego żywiołem obcym – niemieckim. Przeciwko stale napływającej fali inteligencji niemieckiej wyrastała fala inteligencji polskiej, wychowanków tej szkoły im. Jędrzeja Śniadeckiego.

W tej szkole rozpocząłem pracę po II wojnie światowej. My wszyscy pracujący w niej rozumieliśmy, jaka odpowiedzialność ciąży na nas. Musimy odrobić to, co wojna zniszczyła w sercach naszej młodzieży i wychować ją tak, by była godna swych poprzedników. W szkole tej pracowałem prawie 20 lat, od sierpnia 1946 r. do września 1966 r. Szmat życia i dlatego zaskoczyła mnie wiadomość, że zasłużona dla naszego miasta szkoła im. Jędrzeja Śniadeckiego o tak bogatej tradycji, w związku z reformą szkolnictwa otrzymała miano „Zespół Szkół Ogólnokształcących nr 1”. Co zadecydowało tym, nie wiem. Mimo że opuściłem Pabianice 15 lat temu, wiadomość o tej decyzji pozostawiła w mym sercu żal. Jeżeli ten żal chwyta za serce człowieka przypadkowo związanego z tym miastem, cóż mówić o rodzimych pabianiczanach. Żal mi, że kończy się tradycja tak zasłużonej placówki, która w latach zaborów była pierwszą szkołą polską, co tak wysoko nosiła sztandar polskości w tym mieście, gdzie czuł się panem niemiecki kapitalista, i żal mi, że gdy wykruszą się ostatni wychowankowie tej szkoły, już nikt o niej nie wspomni. Pozostanie chyba tylko powtórzyć za Słowackim: „Wszystko, co zniknęło w przeszłości, ma dla mnie teraz anielską twarz i anielski głos”. (Witold Majewski - Warszawa, 28 lipca 1980 r.)

Henryk Zagórowski: Gdy po Powstaniu Warszawskim opuściłem Warszawę i znalazłem się w Częstochowie, trafiłem „na komplety” do Braci Szkolnych. Wówczas polskiego uczyła mnie Zofia Kossak-Szczucka. Wydawałoby się, że trudno by oczekiwać czegoś doskonalszego. A jednak…

We wrześniu 1945 r. rozpocząłem naukę w III klasie Gimnazjum im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach. Moim wychowawcą i nauczycielem języka polskiego został – aż do matury w maju 1948 r. – mgr Witold Majewski. Niewysoki, krępej budowy, wydawałoby się „przeciętny” – a jednak to właśnie jego zaliczam do ludzi, którzy w zasadniczy sposób przyczynili się do ukształtowania mojego charakteru, mojego podejścia do życia i do moich w tym życiu obowiązków. Klasa, do której chodziłem, była niewielka (12 osób) raczej zdolnych, pracowitych, choć nie pozbawionych wszelkich cech właściwych temu wiekowi. Podejście do nowej rzeczywistości, do religii było wśród tej grupki różne – od skrajnie lewicowego i ateistycznego do „reakcyjnego i idealistycznego”. Zasługą i osiągnięciem naszego wychowawcy stało się to, że mimo różnic ta mała grupka była zgraną wspólnotą, która naukę i etykę przyjęła za podstawowy obowiązek ucznia i w efekcie została właściwie przygotowana do podjęcia obowiązków wobec społeczeństwa i Ojczyzny. Za żadnego z wychowanków prof. Majewskiego nie trzeba się wstydzić. Przez 4 lata ukształtował nas na ludzi przyzwoitych, dobrych obywateli i społeczników. Wychowywał jakby mimowolnie, niedostrzegalnie – tak samo przez się … Przede wszystkim nauka, praca i wzorowe wypełnianie obowiązków. Stale dobry przykład. Podkreślanie na lekcjach akcentów wychowawczych, wskazywanie wzorców, krytyka błędów, niewłaściwego zachowania, złego podejścia, błędnej postawy. Jego lekcje były arcyciekawe wciągające, angażujące. Umiłował poezję i literaturę oraz historię Polski i tą miłością do piękna i patriotycznych, wychowawczych treści potrafił nas zarazić. Do dziś umiem na pamięć Janickiego De sui sibi, więcej niż połowę poezji Kochanowskiego z „Odprawą posłów greckich”, „Trenami”, „Hymnem do Boga”.

Wiedział do kogo mówi. „Dziady” Mickiewicza na scenie w jego reżyserii i inscenizacji – i, w czasach Stalina, akcenty patriotyczne: „Najmłodszy dziesięć lat nieboże/Skarżył się, że łańcuch podźwignąć nie może/I pokazywał nogę skrwawioną i nagą”.

Setki takich fragmentów zapadało w pamięć i serce. W czasach stalinowskich pełne wychowanie religijne i przerobienie pełnej lektury z tą tematyką związanej! Do dziś modlę się odmawiając „Hymn do Boga” i „Kto się w opiekę”. Pamiętam szereg lektur, m. in. „Lalkę” Prusa. Lekcja zorganizowana była jako „Sąd nad Wokulskim”. Byłem obrońcą, Czarek Piechucki prokuratorem. Czas lekcji (dwie godziny) wydłużył się; trwał od 11.20 do 18-tej i nikt nie wiedział, kiedy minął. Jakie to było zaangażowanie, jakie emocje! Takich lekcji się nie zapomina.

Na maturze, po raz pierwszy w życiu, pisałem o Żeromskim: „Wizja szklanych domów Żeromskiego na tle dzisiejszej rzeczywistości przy budowie nowej Polski”. Osiemnaście stron i piątka. Matur zresztą z piątkami od góry do dołu było pięć. Ale temat pracy utkwiło mi w pamięci tak bardzo, że kiedyś, po 30 latach, lecąc z Genewy do Warszawy z p. Moniką Żeromską, dwie godziny dyskutowaliśmy o tych ideałach i marzeniach jej ojca, o naszym w tym dziele zaangażowaniu i udziale.

Jeżeli my, wychowankowie prof. Majewskiego coś w życiu zdziałaliśmy dla ludzi i Polski, to dlatego, że On nas uczył, jak służyć ojczyźnie pracą, sercem i umysłem. I wiem, że każdy z jego wychowanków ma się czym pochwalić. Tolerancyjny i wyrozumiały, cierpliwy, a jednak konsekwentny, zaangażowany w nasze wychowanie i naukę całym sercem, nie licząc się z czasem czy nakładem pracy. Pamiętam jego reakcję na wagary całej klasy za miasto „na Pliszkę”. Umiał ten incydent mądrze rozstrzygnąć i wykorzystać dla naszego dobra. (…)

Jan Cieszkowski: We wrześniu 1945 r., jako czternastoletni chłopiec, zacząłem naukę w Gimnazjum im. Joachima Chreptowicza w Ostrowcu Świętokrzyskim. Po ukończeniu I klasy, na skutek zmiany układów, jakie zaistniały w mojej rodzinie, przeniosłem się do Pabianic. Żal mi było opuszczać moją rodzinną, kielecką ziemię, profesorów i kolegów, z którymi łączyły mnie serdeczne kontakty oraz swoją szkołę, którą bardzo polubiłem.

W Pabianicach rozpocząłem naukę w II klasie Gimnazjum Męskiego im. Jędrzeja Śniadeckiego przy ul. Partyzanckiej. Do nowej szkoły przyszedłem pełen obaw i mieszanych uczuć. Jak tu będzie? Nowe, nieznane mi środowisko, nowi koledzy i co najważniejsze, nowi nauczyciele. Na każdej lekcji inne wrażenia i inne uczucia. Powoli jednak zacząłem się przyzwyczajać do nowych warunków i wymogów.

Nauczyciele bardzo zróżnicowani wiekiem, poglądami i podejściem do uczniów. Jeden z nich zainteresował mnie w szczególny sposób. Był nim polonista, prof. Witold Majewski, człowiek raczej niskiego wzrostu, dość krępej budowy ciała, lat około 45.

Wiadomo nam było, że przybył z Warszawy, że jest wielkim patriotą, że brał czynny udział w Powstaniu Warszawskim. Dowiedziałem się też z miarodajnych źródeł, że opuścił Warszawę i przybył do Pabianic, aby uniknąć presji i prześladowań ze strony UB za udział w powstaniu w charakterze oficera AK. Już pierwszy wykład z języka polskiego i sama osobowość profesora wywarły na mnie głębokie wrażenie. Bardzo poważny, skupiony, a równocześnie wielkiej pogody ducha, często tryskający żartem. (…)

Dokładniej poznałem profesora, kiedy we wrześniu 1949 r. zamieszkałem w międzyszkolnym internacie w Pabianicach przy ul. Pułaskiego 14, gdzie profesor mieszkał ze swoją rodziną i pełnił równocześnie funkcję wychowawcy młodzieży. Poznałem go tutaj już nie tylko jako nauczyciela języka polskiego, ale również jako wychowawcę (…) był bezgranicznie oddany młodzieży, nad którą sprawował opiekę. W każde popołudnie spędzał dużo czasu w świetlicy, gdzie zbierali się słabsi uczniowie, aby wspólnym wysiłkiem odrabiać zadane lekcje. Interesował się wszystkim. Pomagał i udzielał rad nie tylko w dziedzinie języka polskiego, ale również łacinie, historii, a nawet matematyce, którą, jak się okazało, znał doskonale na poziomie wszystkich klas do samej matury. Jako wychowawca był bardzo wymagający, ale równocześnie niesłychanie wyrozumiały, znający doskonale psychikę młodego człowieka. Wśród wychowanków internatu nie byli sami aniołowie. Było to zbiorowisko uczniów z różnych szkół, o różnym poziomie kultury i wychowania. Zdarzały się nieraz burdy, brutalne zachowanie i rynsztokowe wyrażenia, a nawet przypadki pijaństwa, zwłaszcza u młodzieży przerosłej, która z dużym opóźnieniem kończyła szkołę, ponieważ wojna przeszkodziła w pobieraniu nauki we właściwym dla niej czasie. Z takimi delikwentami profesor odbywał poważne i życzliwe rozmowy w cztery oczy. Rozmowy te wydawały wspaniałe owoce. Delikwent wychodził ze spotkania zawstydzony, ale zadowolony oraz pełen wdzięczności i szacunku dla wychowawcy. Najważniejsze jednak było to, że zmieniał sposób swego postępowania i stawał się lepszym człowiekiem. (…)

Wyjawiłem mu też swoją najgłębszą tajemnicę, że zamierzam wstąpić do seminarium duchownego. Na twarzy profesora odbiła się głęboka radość. Powiedział do mnie: „Przyjacielu, podobnych do ciebie wychowanków mam całe dziesiątki, a może setki, bo w swoim czasie byłem profesorem w Gimnazjum Biskupim, a i w ostatnim czasie już tu, w Pabianicach, dochowałem się takich”. I tu wymienił imiennie Bohdana Bejze, obecnego biskupa sufragana diecezji łódzkiej, który wtedy był już alumnem drugiego roku Seminarium Duchownego w Łodzi. (…)

Krystyna Gaczewska-Kapitułkowa: (…) Profesor Witold Majewski przyszedł do nas w klasie maturalnej jako czwarty z kolei polonista mojej gimnazjalnej edukacji. Był to rok 1948. Od pierwszej chwili stał się największym autorytetem, nawet wśród „zdebów” (wszyscy nimi wówczas byliśmy na skutek przerwy wojennej), którzy jakoś tam chcieli przepchnąć się przez szkolne sito, a inklinacji do literatury pięknej nie zdradzali. Zahartowani przez ciężkie lata okupacji, twardzi i często gruboskórni, przecież otwierali szeroko oczy, gdy mówił o przeszłości, o Polsce i poddawali się czarowi jego słowa. (…)

Pod wpływem Profesora, choć bez żadnej namowy z jego strony, wybrałam polonistykę i jestem tym, kim jestem. Jego osobowość, autorytet moralny i naukowy zaważyły na mojej życiowej decyzji, a przyjaźń przetrwała do dziś. Ostatni list Profesora nosi datę 15 kwietnia 1984 r.

Kiedy w roku 1960 objął za mnie zastępstwo w Technikum Handlowym dla Pracujących (urodziłam wówczas trzeciego syna), dumna byłam, że mogę powierzyć mych wdzięcznych słuchaczy jego opiece. On zaś zapewniał mnie z wrodzoną skromnością: „Myślę, że nie narobię Pani bałaganu”. Profesorze… (…)

W stolicy wraz z żoną uczestniczył żywo w wydarzeniach kulturalnych, w obchodach rocznic narodowych, manifestacjach patriotycznych i religijnych, ponadto współpracował z synem Wiesławem, autorem wielu książek historycznych. Podczas którejś wizyty u państwa Majewskich na Pruszkowskiej, a były to zawsze spotkania oczekiwane i serdeczne, otrzymałam jedną z tych książek: „Dębe Wielkie – Iganie -1831”, wydawnictwa MON, z pamiętną dedykacją: „Drogiej mojej uczennicy Pani Krystynie pracę mego Syna dla pamięci i aby jej synowie ją przeczytali – Witold Majewski”. (…)


Autor: Saławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij