www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Walter-Janke

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Zygmunt Walter-Janke to generał, artylerzysta, uczestnik kampanii wrześniowej 1939 roku, konspirator w szeregach Armii Krajowej, po wojnie dwukrotnie skazany na karę śmierci, kawaler Srebrnego Orderu Virtuti Militari, historyk wojskowości, publicysta, nauczyciel, urzędnik, działacz społeczny.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Zygmunt_Walter-Janke

http://www.dws-xip.pl/PW/bio/j6.html

W 1939 roku Zygmunt Janke utworzył w Pabianicach konspiracyjny batalion kadrowy. Obraz miasta pod okupacją nazistowską pozostawił w książce „W Armii Krajowej w Łodzi i na Śląsku”,1969.

(…) W Pabianicach znalazłem się po ucieczce z obozu jeńców pod koniec października 1939 r. Ulokowałem się w pokoiku na stryszku, u rodziny żony. Obok mieszkali Żydzi. Domyślili się, kto mieszka obok. Powiedzieli mojej teściowej:

- Nu, ten pan oficer niech się nas nie boi. My wiemy, że on tu ma dużo roboty. Niech jemu Pan Bóg pomaga…

Chwilowo nie miałem tak wiele do roboty. Starałem się zorientować, kto tu przebywa z kolegów i znajomych. Było niewielu. Przeważnie ukrywali się. Ale jak to wyglądało w praktyce, ilustruje pewien przykład. Szwagierka spotkała na ulicy siostrę jednego z poszukiwanych przeze mnie. Rozmawiały czas dłuższy, padło pytanie na temat mojego kolegi. Jego siostra przeszła już na drugą stronę ulicy i przypomniawszy sobie pytanie krzyknęła na całą szerokość ulicy:

- Pytałaś o Felka? Jest, tylko nie chodzi po mieście. On się u nas ukrywa!

W mieście trwały aresztowania. Miały one charakter profilaktyczny i represyjny. Członkowie Selbstschutzu  - złożonego z Volksdeutschów w cywilnych ubraniach noszących jedynie na rękawie opaski z Hakenkreuzem i uzbrojonych w karabiny – chodzili do domów polskich i zabierali tych,  do których Niemcy mieli jakieś pretensje z racji ich działalności przedwojennej albo przynależności do organizacji, które Niemcy uznali za wrogie. Przy okazji miejscowi Niemcy regulowali osobiste porachunki. Był to czas, w którym wszystko było możliwe. Landrat wezwał np. prof. Bergfelda, nauczyciela języka niemieckiego w gimnazjum pabianickim, mianował go dyrektorem i polecił zebrać nauczycieli , przedstawić ich listę i przygotować się do wznowienia w gimnazjum nauki. Na razie w budynku kwaterowali niemieccy żołnierze. Książki z biblioteki szkolnej i eksponaty z gabinetu przyrodniczego poniewierały się na dziedzińcu szkolnym.

Kiedy lista była gotowa, prof. Bergfeld złożył ją Landratowi. Wbrew oczekiwaniom gimnazjum nie otwarto, a nauczycieli aresztowano i umieszczono w sali kina „Zachęta”, gdzie Niemcy zebrali około 300 osób. Byli to działacze polityczni, jak poseł PPS Antoni Szczerkowski, księża, pastorzy, oficerowie i podchorążowie rezerwy, harcerze, nauczyciele… Jednym słowem inteligencja. Na balkonie umieszczono karabin maszynowy i straż z Selbstschutzu. W drzwiach i korytarzu stali uzbrojeni Niemcy z opaskami na ramionach. Aresztowani siedzieli na krzesłach i patrzyli na biały ekran. Dzień i noc, przez kilka tygodni. Wyście z sali do ubikacji połączone było z przejściem przez szpaler Selbstschutzu, każdy ze szpaleru bił aresztowanego, gdzie popadło. Jedzenie musiały dostarczać rodziny. Łatwo to powiedzieć : siedzieli dzień i noc. Proszę spróbować tak posiedzieć 2 lub 3 dni, traktując to jako ćwiczenie woli. Wtedy można sobie uzmysłowić, ile kosztowało zdrowia i nerwów takie siedzenie. Aresztowani siedzieli przez przeszło 3 tygodnie, prawie bez ruchu. O rozrywki dla nich starał się dowódca Selbstschutzu Untersturmführer SS Gottschalk.

Opowiadał mi o nich dr Leszek Kołodziejczyk. Mieszkaliśmy razem. Był on na liście prof. Bergfelda, jako nauczyciel matematyki. Był więc człowiekiem ”legalnym”. Kiedy więc do mieszkania rodziny Kołodziejczyków zaczął się dobijać patrol Selbstschutzu, schowałem się na stryszku sam. Dr Kołodziejczyk otworzył drzwi Niemcom i został zabrany do kina „Zachęta” (obecnie Miejski Ośrodek Kultury). Przebywał tam aż do ewakuacji aresztowanych do obozu w Radogoszczy.

Gottschalk wchodził na salę ze szpicrutą w ręku. Często robił z niej użytek. Pomysłów miał mnóstwo. Lubił zwłaszcza konkursy. Urządził na przykład konkurs mówców. Wszyscy polityczni działacze musieli wchodzić na fortepian i powtarzać ostatnie swoje przemówienia na zgromadzeniach publicznych przed wojną. Kolejkę zaczął poseł Antoni Szczerkowski. Wdrapał się nie bez trudu na fortepian. Nie był młody. Miał powtórzyć mowę wygłoszoną na wiecu 1 maja 1939 r.

- Ano mówiłem, że wojna straszna rzecz … - rozpoczął. Następnie opowiedział o wszystkich okropnościach wojny, jakie Niemcy ściągnęli na Polskę. Gottschalk pokiwał głową.

- Dobrze zapamiętałeś lekcję, jaką wam daliśmy. To dopiero pierwsza. Następnych udzielę ci sam.

Potem był konkurs ze znajomości Pisma św. Do zawodów Gottschalk powołał księży i pastorów. W efekcie okazało się, że pastorzy znają Pismo św. lepiej niż księża, ale najlepiej znał je sam Gottschalk. Podobno był jakimś wypędkiem z seminarium duchownego. Potem zażądał, żeby zgłosiło się 3 ochotników do rozstrzelania, bo postanowił rozstrzelać 3 Polaków za jakieś „przestępstwo”. Oczywiście, ochotników nie było. Wtedy Gottschalk zaczął lżyć naród polski, polską historię, wszystko co polskie…

- Banda tchórzy niegodna życia … jak się nie zgłosi nikt, wszystkich rozstrzelam.

Zgłosił się ochotnik – pchor. Tadeusz Świątek z Oficerskiej Szkoły Piechoty, młody, śliczny chłopak , blondyn, typowy nordyk. Nie wiadomo, czy odwaga młodego chłopca, czy też jego uroda przypadła do gustu gestapowcowi, dość, że nagle zmienił zamiar. Podał publicznie rękę podchorążemu, pogratulował odwagi i obiecał mu pomóc, „bo szkoda prawdziwego człowieka”. Istotnie Tadeusz Świątek został wkrótce zwolniony. Należał później do ZWZ w Pabianicach. Ponownie aresztowany zginął  w Oświęcimiu. Jeden z aresztowanych, który miał rodzinę niemiecką, choć nosił polskie nazwisko, zgłosił się do Gottschalka z oświadczeniem, że czuje się Niemcem i ze jego pobyt na sali jest nieporozumieniem.

- Ty jesteś Niemcem? Spójrz na balkon – Gottschalk pokazał uzbrojoną straż – tam są Niemcy. A ty ścierwo!

I stłukł kandydata do Volkslisty na kwaśne jabłko. Wszystko zależało od jego nieobliczalnego humoru, a reakcję trudno było przewidzieć.

Tymczasem do matka dra Kołodziejczyka przyszła życzliwa sąsiadka z sensacyjną wiadomością: „Bo to, moja pani, całe kino jest już obłożone minami i w nocy Niemcy wysadzą je z aresztowanymi”. Matka nie słuchała perswazji, że to bzdura, tylko całą noc modliła się i czekała na wybuch, który rozszarpie jej syna. A sąsiadka wiadomość przyniosła z czystej życzliwości. Właśnie z tych samych pobudek  przyszedł jakiś człowiek do mojej żony na początku października z wiadomością, że widział mnie pod Sochaczewem w lesie z oberwanymi obu nogami. Zrobił to zupełnie bezinteresownie. Też z życzliwości. Na szczęście żona niezbyt wierzyła jego opowiadaniu. W dwa tygodnie później zapukałem do drzwi domu, gdzie mieszkała żona.

Po paru tygodniach zabrano aresztowanych z kina „Zachęta” i przewieziono do obozu w Radogoszczy.

Zebrałem grupę ukrywających się i postanowiłem utworzyć z nich kadrę dowódczą dla batalionu piechoty. Zastępcą mianowałem kolegę z gimnazjum, por. rez. 4 dak inż. Jana Kowalskiego, dawnego hufcowego harcerskiego w Pabianicach. Dowódcami kompanii zostali podporucznicy rezerwy i podchorążowie.

Tymczasem konspiracyjny batalion kadrowy był gotów. Znalazło się trochę broni. We wsi Dobroń był nawet cekaem, zakopany w wydmach, w lesie. Liczyliśmy na rychły koniec wojny, na niemiecką klęskę na Zachodzie. Postanowiłem, że gdy sytuacja dojrzeje, rzucimy zorganizowane siły do akcji. Wraz z moim zastępcą, por. Kowalskim, chodziliśmy szosą Pabianice-Łask, aby wybrać dogodne miejsca dla zasadzek ogniowych. Został opracowany cały plan działania na tym odcinku. Ale czas płynął, na Zachodzie nic się nie działo, a w Łodzi i jej okolicy sytuacja robiła się coraz trudniejsza. Postanowiłem dostać się do Francji po rozkazy. Ustaliłem z hasła z por. Kowalskim, na wypadek gdyby rozkazy przyniósł kto inny, pożegnałem rodzinę i ruszyłem z przemytnikami przez granicę do Piotrkowa. (…)


Johnny – angielski lotnik

Wiosną 1941 r. dostałem polecenie od komendanta Okręgu Łódzkiego ppłka „Stanisława”, które wprawiło mnie w pewne zakłopotanie. „Sprawdźcie, czy na kwaterze u „Hanki” z ZO jest Anglik. Jeśli prowokacja, to …” i jednoznaczny ruch ręki. Ładnie, ale czy się nie pomylę? Pomyłka to straty wśród najdzielniejszych naszych ludzi ze Związku Odwetu albo śmierć niewinnego człowieka … Było nad czym myśleć. Mieszkanie „Hanki” z ZO, na trzecim piętrze oficyny przy ul. Piotrkowskiej koło katedry, znałem dobrze. „Hanka” była żoną Edwarda Chojnackiego. Miała dokumenty litewskie.  Mieszkanie było stosunkowo dobrze zabezpieczone. Zastałem u niej Halinę Galasównę, jedną z najdzielniejszych kobiet w Związku Odwetu. Obie były rozbawione i przekomarzały się z jakimś młokosem, piegowatym jak indycze jajo. W czasie rozmowy zorientowałem się, że chłopak posiadał cechy, które przypadają ludziom do serca. Odznaczał się chłopięcym wdziękiem, który robił wrażenie Szybko zorientował się, że nasza wymiana zdań przestała być zwykłą rozmową. Pytań było za dużo. Nie szło nam łatwo. On mówił po niemiecku, jakby z holenderska, jakimś okropnym plattdeutschem i wysławiał  się z trudnością, moja angielszczyzna zaś była chropowata. Ale dowiedziałem się tego, co mnie interesowało.

Nazywał się Johnny Ward. Ojciec był angielskim generałem. Pochodził z Manchester, z Ward End. Rodzina musiała być znana. Ukończył szkołę lotniczą, był w stopniu pilota-oficera (ppor.lotnictwa). Latał na maszynie przeznaczonej do bombardowania z lotu nurkowego. Niemcy zestrzelili go nad Dunkierką. Dostał się do niewoli, do obozu we Frankfurcie nad Odrą. Był tam tłumaczem. Chyba w ten sposób rewanżował się Niemcom za zestrzelenie. Musieli się dobrze namęczyć, żeby go zrozumieć. Ale chłopak był z temperamentem i odwagą. Nie chciał siedzieć w niewoli. Wyrwał mapę z atlasu szkolnego, ukradł Niemcom kompas, zebrał trochę żywności w plecak i doczekawszy cieplejszej wiosny, przez dziurę w drutach kolczastych zaryzykował ucieczkę. I udało mu się. Szedł nocami, w dzień siedział w lesie albo w krzakach. Kierował się na wschód, według wskazówek kompasu. Nie potrafił określić, ile dni szedł. Miał na to tylko jedno określenie: długo. W czasie marszu był zawsze ogolony, w najgorszym przypadku brał wodę z kałuży. Taki angielski obyczaj. Wreszcie skończyła się żywność. Trzeba było wejść do jakiegoś domu, poprosić o coś do jedzenia. Wybrał najbiedniejszą chatę z wioski i wszedł. Miał szczęście, trafił na Polaków. Było to już gdzieś w rejonie Kalisza. Trafił na placówkę ZWZ we wsi. Od tej chwili przekazywano go sobie z rąk do rąk. Zabrano mu plecak i dano teczkę, żeby nie wyglądał jak turysta, bo turystów nie było w czasie wojny. Johnny miał pieniądze, ale nikt ich od niego nie brał. Tak trafił na kwaterę do „Hanki”. Był tam już kilka dni, zaprzyjaźnił się z całym domem, z mieszkania go jednak nie wypuszczano, na co się uskarżał.

Powiedziałem mu z surową miną, że nie po to uciekł, by wracać za druty i narażać polską rodzinę. Ma czekać cierpliwie i słuchać.

Z pewną przekorą powiedział mi:

- I see, but why do you always speak to me you must, you must. Mówisz, że ci, którzy się mną zajmowali i zajmują to są znajomi, a nie organizacja. Dlaczego więc muszę?

- Będziesz posłuszny, albo zabiorę ci spodnie i w gatkach będziesz reprezentował RAF w Łodzi – odpowiedziałem.

Zasłonił się jak w czasie walki bokserskiej i potulnie obiecał posłuszeństwo. O ile na początku rozmowy był zaniepokojony, zwłaszcza kiedy mu oglądałem manatki i odebrałem pieniądze, to pod koniec zorientował się, że niebezpieczeństwo minęło i był miłym, naturalnym chłopcem. Komendantowi Okręgu meldowałem: „W porządku, Anglik. Zajmę się nim”. Dane personalne poszły do Warszawy. Za kilkanaście dni mieliśmy odpowiedź i potwierdzenie z Anglii. Johnny Ward to był Johnny Ward. Rysopis się zgadzał.

Od tej chwili reżim w stosunku do Johnny’ego trochę złagodniał. Pewnego dnia zabrałem go ze sobą do mego starego profesora i wychowawcy ks. dra Romana Koneckiego. Był to człowiek niepospolity, nawet w Polsce, gdzie jest mnóstwo ludzi osobliwych. Jako młody student, proletariatczyk, dostał się w okresie caratu do Cytadeli i zarobił sobie na szubienicę. Udało się go wykraść, ale w więzieniu nabawił się gruźlicy. Przewieziony do Zakopanego uratował się ponownie od śmierci. Tutaj przeżył jakiś wstrząs psychiczny. Wstąpił do seminarium i został księdzem. Ukończył w Grazu asyriologię. Mawiał, że na całe lata zaklinował sobie pismem klinowym głowę. Uzyskał doktorat z teologii i historii na uniwersytecie w Monachium. W  czasie I wojny światowej był dyrektorem gimnazjum w Kaliszu. Niemieckim komendantem garnizonu był jego kolega z uniwersytetu w Monachium. Oficer kłaniał mu się zawsze grzecznie – bez odpowiedzi.

Kiedyś, idąc zamyślony skrajem chodnika, ks. dr Konecki zobaczył przed sobą łeb konia, Podniósłszy oczy spostrzegł i jeźdźca : był to komendant garnizonu, który salutował mu ręką, uzbrojoną w szpicrutę. Ks. Konecki nie miał wątpliwości, co za chwilę nastąpi. Odpowiedział na ukłon.

Później, w czasie II Rzeczypospolitej, był profesorem w gimnazjum w Pabianicach. Błyskotliwie inteligentny, o ogromnej wiedzy, nadawał się raczej na profesora wyższej uczelni. Był zresztą profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, ale poróżnił się z biskupem na temat prawa profesora do wyrażania swych poglądów w czasie wykładów. Wykładał historię Kościoła. W czasie okupacji spotkałem go w Łodzi. Do konspiracji ze swoim stanem zdrowia nie nadawał się. Niemcy wysiedlili go. Ratując swój księgozbiór (6 000 starannie dobranych tomów) przeniósł się do kolegi z seminarium, ks. Płonki, proboszcza kościoła koło mostu kolejowego na ul. Pabianickiej. Ten księgozbiór stał się przyczyną jego śmierci. W ramach likwidacji całego prawie polskiego duchowieństwa w Warthelandzie  Niemcy zabrali do Dachau również księży z plebani. Już po 6 tygodniach przyszła wiadomość o śmierci ks. Koneckiego.

Ks. Konecki oddał nam, to znaczy sztabowi Okręgu Łódzkiego ZWZ, pewną przysługę. Wprowadził mnie do pani Marii Wołczaskiej, która w początkowym okresie zorganizowała nam obiady. Spotykaliśmy się tam przez jakiś czas codziennie: ppłk Stanisław Juszczakiewicz, komendant Okręgu, mjr dypl. Paweł Zagórowski szef sztabu, ks. dr Konecki i ja. Było to trochę niebezpieczne, ale bardzo wygodne. Pani Maria, trzeba przyznać, starała się karmić nas jak najlepiej. Na nieszczęście menu było ustalone na cały tydzień, o jakichkolwiek odchyleniach nie było mowy. Jeśli np. udało się jej nabyć kurę, to musiała ona czekać do następnego tygodnia, aby uroczyście pojawić się na stole w przepisowym dniu. Witana była nabożnie: kura w takich czasach! Ale nos ostrzegał: nie ruszać. Kto spróbował temu biada. Zjadaliśmy kartofle – kura zostawała. Ale pani Maria była oszczędna. Jak to, taka kura i nie zjedzona? Następnego dnia były kotlety z drobiu. Niestety, ta sama kura. Nie jedliśmy. Pani Maria twardo obstawała przy zasadzie, że niczego nie wolno zmarnować. Gdy znów przyszliśmy na obiad, dostaliśmy pierogi z mięsem. Nadzienie: kura. Ta sama. Odczekaliśmy, kiedy pani Maria wyjdzie, i wyrzuciliśmy pierogi z balkonu. Inaczej kura nigdy nie zeszłaby z jadłospisu. Tak twierdził ks. Konecki, który znał panią Marię od dawna.

Wkrótce Niemcy zabrali pani Marii mieszkanie i pozostawili jej tylko jeden pokoik. Przestaliśmy tam chodzić.

Zaprowadziłem więc mojego Anglika do ks. Koneckiego. Szliśmy szosą pabianicką. Robotnicy poprawiali nawierzchnię. Johnny wskazał granitową szosę i uśmiechnął się.

- Przynajmniej Niemcy wam drogi wybudują.

- Ta droga była gotowa w 1938 roku – odpowiedziałem oburzony.

Pokazałem mu napis ułożony z kostki. Minęło nas kilku niemieckich lotników. Szli z lotniska do miasta. Po chwili Johnny obejrzał się.

- Popatrz, lotnicy stoją – zauważył.

Rzeczywiście, lotnicy zatrzymali się i pokazywali w naszą stronę. Trwał spór. Domyśliłem się, o co idzie, bo mijając grupę oficerów rozmawialiśmy po angielsku. Położenie nie było wesołe, ale roześmiałem się głośno i to całkiem szczerze. Bawiło mnie zacietrzewienie lotników. To uratowało sytuację. Lotnicy roześmieli się również, pokiwali nam ręką i poszli dalej. Na ulicy mówiliśmy później wyłącznie po niemiecku.

Na plebanii ks. dr Konecki przyjął nas serdecznie. Władał kilkoma językami, miedzy innymi angielskim, ale właściwie w mowie go nie używał. Mówił nim gorzej ode mnie, to znaczy bardzo słabo. Przeszedł więc ku utrapieniu Anglika na niemiecki. W trakcie rozmowy dowiedzieliśmy się, że Johnny jest katolikiem, ale nie lubi księży. (…) Ale ks. Konecki podobał mu się. Podziwiał półki z książkami, których wiele było w języku angielskim. Niestety, na lekturę nie było czasu.

Wkrótce musiałem zabrać Anglika na inną kwaterę. Podbijał niewieście serca, interesowały się nim panie z całej kamienicy. Zawiozłem go na odludzie – na Chełmy pod Zgierz, do „Zygmunta-tramwajarza”. Przez pewien czas nie interesowałem się nim, pochłonięty nawałem pracy konspiracyjnej. Przypomniało mi o nim nowe polecenie komendanta Okręgu. „Bezpieczniej będzie trzymać Anglika w Generalnej Guberni. Przerzućcie go do Piotrkowa”. Poleciłem więc przygotować go do drogi. Porozumiałem się z przyjacielem z lat harcerskich, Heńkiem Lenicą, specjalistą od przerzutów granicznych na odcinku Łódź-Piotrków.  W umówionym dniu zabrałem Anglika z Chełmów i przewiozłem do miejskiego lasku Pabianic. Lato było w pełni, leżeliśmy w słońcu, pachniały sosny.

- Johnny, czekamy na mojego przyjaciela. Przeprowadzi cię przez granicę – oświadczyłem.

- Znów będę u innych twoich przyjaciół?

- Tak.

- Zygmunt, ten twój przyjaciel w Chełmach pokazał mi pistolet i karabin maszynowy. Twoi przyjaciele to kolekcjonerzy… Masz ich pewnie dużo w całej Polsce?

- Mam. A ten przyjaciel z Chełmów to fantasta.

- To, co widziałem, to nie fantazja.

- To był sen, Johnny. Śniło ci się.(…)

BIP

(…) Po „Michale” funkcję szefa Biura Informacji i Propagandy  (BIP) objął mgr Jan Nowicki z Pabianic. Odbudował go znowu z gruzów, znowu zaczęła wychodzić prasa, szły raporty do Komendy Głównej, praca była prowadzona ostrożniej, z wyliczeniem na dalszy dystans. Ale gestapo nie zasypywało gruszek w popiele, wiedziało o ponownym pojawieniu się prasy i zdołało raz jeszcze zlikwidować aparat BIP. Aresztowało nowego szefa BIP. Nowicki zginął, nie wydawszy nic i nikogo. Kiedy siedział na ulicy Kopernika, „Hanka” (Elżbieta Dutkowska z łączności konspiracyjnej Okręgu) zorganizowała mu widzenie z rodziną. Z okna jednego z domów można było widzieć więźniów podczas ich spaceru. Żona Nowickiego z synkiem Wojtusiem czekała tak długo, aż go wyprowadzili na spacer. Widział żonę i synka, dał im znak. Było to ich ostatnie widzenie. Potem ślad po nim zaginął. Ma obecnie symboliczną mogiłę na cmentarzu w Pabianicach.

**

Osobą Zygmunta Janke fascynował się Jan Nowak Jeziorański (emisariusz Armii Krajowej, wieloletni dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa). W swoich wspomnieniach „Kurier z Warszawy” podkreśla zaangażowanie majora Janke w prowadzenie wojny psychologicznej, tzw. Akcja „N” – dezinformacja i dezintegracja środowisk niemieckich.

(…) Na ziemiach przyłączonych do Rzeszy , niewątpliwie najlepiej robota Akcji ”N” rozwijała się w okręgu łódzkim. Mieliśmy to do zawdzięczenia „Gertrudzie”. Taki był pseudonim majora Zygmunta Janke. W chwili gdy spotkałem „Gertrudę” po raz pierwszy, był on szefem II Oddziału Okręgu Łódzkiego i pełnił obowiązki szefa sztabu. W swej książce „W Armii Krajowej w Łodzi i na Śląsku” Janke tak pisze o tym spotkaniu:

„Kiedyś, gdy pełniłem funkcję szefa sztabu, zgłosił się do mnie młody chłopiec, „przeciętniak” nie rzucający się w oczy. Nosił pseudonim „Janek”. Przyjechał z Warszawy z ramienia kierownika działu „N” przy Komendzie Głównej z propozycją uruchomienia odpowiedniej komórki u nas. Zaakceptowałem ten pomysł i postanowiłem zająć się tą sprawą sam”?.

W innym wspomnieniu, poświęconym wyłącznie Akcji „N” w Łodzi i na Śląsku, Janke opisuje nasze poznanie w tych słowach:

„Najtrudniejszą dla mnie sprawą, jeśli chodzi o wspomnienia, jest chronologia wydarzeń. Nie pamiętam więc, kiedy zgłosił się do mnie w Łodzi wysłannik Akcji „N” z Komendy Głównej w Warszawie.  Pełniłem wówczas funkcje szefa sztabu Okręgu Łódzkiego ZWZ i miałem własne gospodarstwo, to znaczy rozbudowany organizacyjnie Oddział Wywiadowczy Sztabu Okręgu. Wysłannik był młody, szczupły, wyglądem uwagi nie zwracał, ale wyczuwałem, że był bystry i obrotny. Pomysł Akcji „N” oceniłem pozytywnie, przekonany, że trud i ryzyko włożone w tę działalność opłaca się”.

W obu wspomnieniach zawiodła „Gertrudę” pamięć, czemu, po tylu latach nie można się dziwić. Do tego pierwszego spotkania doszło nie w Łodzi, lecz w moim lokalu na Królewskiej 6 w Warszawie. Janke odwiedzał wtedy służbowo Komendę Główną. Po tej wstępnej wizycie umówiliśmy się, że go zwizytuję w Łodzi. Od pierwszej chwili widziałem, że Akcja „N” pasjonuje go osobiście.

Łódź i cały Okręg miały w Komendzie Głównej złowrogą opinię jako teren w całej Polsce i na całym terenie ziem przyłączonych najniebezpieczniejszy dla konspiracji. Jedna wsypa następowała za drugą i żaden komendant okręgu nie mógł długo się ostać. Pierwszy z nich, ppłk Leopold Okulicki – późniejszy generał „Niedźwiadek” – musiał opuścić Łódź we wrześniu 1940 r. Jego szef sztabu uciekł do Warszawy już po dwóch tygodniach. Następca Okulickiego płk Stanisław Juszczakiewicz ze względów bezpieczeństwa także więcej przebywał w Warszawie niż w Łodzi, aż wiosna 1942 r. został formalnie przesunięty do Komendy Głównej. Kolejny komendant rzadko się w Łodzi zjawiał. Oficerowie z Komendy Głównej, którzy próbowali utrzymać się na miejscu, wpadali i ginęli jeden za drugim. W końcu jedynym, który pozostał na placówce był właśnie „Gertruda”. Formalnie – tylko szef II Oddziału, de facto spełniał równocześnie funkcje szefa sztabu i nieobecnego komendanta Okręgu.

Od razu Janke zrobił na mnie wrażenie niezwykle silnej indywidualności. Inteligencją i  rozeznaniem politycznym wysuwał się o trzy długości ponad przeciętny poziom przedwojennego oficera sztabowego. Twarz miał owalną, czuprynę z boków wystrzyżoną przy skroniach w niemieckim stylu. Mówił dość szybko, krótkimi, urywanymi zdaniami – przyciszonym głosem. Być może było to jego konspiracyjne przyzwyczajenie. Wyrażał się jasno, zwięźle i logicznie. Wyczułem w nim dowódcę, który dokładnie wie, czego chce, i umie szybko podejmować decyzje. To pierwsze wrażenie znalazło pełne potwierdzenie w późniejszej współpracy i kontaktach.

Do Łodzi przyjechałem jako członek dwuosobowej drużyny pociągu towarowego w towarzystwie kolejarza Tadeusza Reka. Wysiedliśmy na stacji Łódź- Chojny, gdzie żadnych kontroli nie było. Z „Gertrudą” nie spotkałem się w żadnym lokalu, lecz w umówionym miejscu na ulicy. Rozmawialiśmy idąc jakimiś bocznymi zaułkami. Zorientowałem się szybko, dlaczego Łódź była tak niebezpiecznym miastem dla każdej organizacji podziemnej. Powody były dwa: oba dość proste i prozaiczne.

W Warszawie i w takich miastach, gdzie ludność polska mieszkała w zwartych skupiskach, Polacy – nie tylko ci, którzy należeli do organizacji – tworzyli  coś w rodzaju niepisanej zmowy. Donosy do gestapo były rzadkością, natomiast w razie niebezpieczeństwa można było prawie zawsze liczyć na to, że obcy udzielą schronienia albo przyjdą z pomocą, często nadstawiając własny kark. Przykładem był ów nieznany robotnik z Poznania, do którego zwróciłem się o ratunek, gdy zdawało mi się, że zgubiłem bilet kolejowy.

W Łodzi było pod tym względem inaczej. Od stulecia mieszkała tu niemiecka mniejszość mówiąca po polsku. Był to element miejscowy, obeznany z polskim sąsiedztwem, a równocześnie wybitnie wrogi. Niestety nie było w Łodzi osobnej niemieckiej dzielnicy mieszkaniowej, a jeśli istniała, to była zarezerwowana dla napływowego elementu urzędniczego. Wzajemnie przemieszanie Niemców i Polaków sprawiało, że ci ostatni znajdowali się nieustannie w polu obserwacji wroga i byli stale przedmiotem donosów. Wiązała się z tym okoliczność, że miasto pozbawione było kanalizacji. Większość domów miała jedną wspólną ubikację na podwórzu. W Poznaniu, Gdańsku, na terenie właściwej Rzeszy starałem się w ciągu dnia jak najmniej wychodzić na miasto z mieszkania, które służyło mi za nocleg, by nie zwrócić na siebie uwagi mieszkańców kamienicy. Tam jednak, gdzie sąsiadami byli Polacy, stanowiło to tylko środek ostrożności. W Łodzi obcy przybysz nie mógł uniknąć paradowania kilka razy dziennie na oczach niemieckich lokatorów do ubikacji na podwórzu.

Jak już wspominałem, ze wszystkich oficerów Okręgu Łódzkiego, którzy zaczynali tam pracę w początkach okupacji, chyba  tylko jeden „Gertruda” utrzymał się na miejscu i na wolności. Nigdy nie został przez Niemców rozpoznany ani w Łodzi, ani później na Śląsku. Zawdzięczał to w mniejszym stopniu szczęściu, a bardziej żelaznemu przestrzeganiu reguł konspiracji. Dowodzenie w obu okręgach wymagało niezwyklej odwagi osobistej, ale Janke odwagę umiał łączyć z wielką ostrożnością. W odróżnieniu od wielu innych dowódców, którzy zbyt łatwo rozgrzeszali się myślą, że na wojnie straty są nieuniknione, „Gertruda” nie szafował lekkomyślnie ludzkim życiem i starał się tak działać, by unikać ofiar.

Komórka „N” w Łodzi rozrosła się w krótkim czasie bardzo poważnie. „Gertruda” tak jednak sprawy urządził, że  stykałem się tylko z nim i z człowiekiem, którego wyznaczył na kierownika „enowej” roboty. W dniu pierwszego spotkania zaprowadził mnie do jego mieszkania przy Skorupki. Kandydat „Gertrudy” okazał się nie tylko volksdeutschem , ale i członkiem partii, który za Niemca podał się na samym początku okupacji na rozkaz organizacji, a następnie, również w celach konspiracyjnych wstąpił do NSDAP. Nazywał się Jan Lipsz, a w komórce „N” wybraliśmy mu pseudonim „Anatol”. Zatrzymywanie się w mieszkaniu „Anatola” nie było połączone z żadnym ryzykiem. Pracował jako majster w fabryce włókienniczej, a przy różnych okazjach występował nawet w mundurze hitlerowskim.

Przedzierzgnąwszy się w skórę Niemca „Anatol” działał jak prawdziwy Wallenrod. Już w początkach okupacji utworzył własną organizację podziemną liczącą kilkudziesięciu ludzi, którą nazwał Legią Narodową. Podporządkował ją później lojalnie komendantowi ZWZ w Łodzi. Współpracownicy Akcji „N” w Łodzi rekrutowali przeważnie właśnie z jego Legii i tzw. drużyny śmierci, która istniała w łonie tej organizacji. Dotychczas miałem do czynienia z Polakami, którzy z musu stali się volksdeutschami, ale przez rodowitych Niemców traktowani byli nieufnie. Teraz po raz pierwszy miałem bezpośredni kontakt z człowiekiem, który nie tylko był uważany za Niemca, ale należał do partii hitlerowskiej, miał głęboki wgląd i szerokie kontakty wśród rdzennych Niemców, a jednocześnie był gorliwym patriotą polskim zasługującym na pełne zaufanie. Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze – jak się zorientowałem – niepospolita inteligencja.

„Gertruda” postawił mi kilka twardych warunków podyktowanych wymogami konspiracji i specyficzną sytuacją w Łodzi. Przede wszystkim musiałem się zobowiązać, że bibułę dla nich będę przywoził sam, nie wyręczając się innymi. Gdyby zaszła konieczność wysłania kuriera, miał oddać paczkę na podaną skrzynkę. Mój własny kontakt ograniczony został wyłącznie do „Anatola” i „Gertrudy”. Umówiliśmy dokładnie system alarmowy w razie wpadki w Warszawie, Łodzi albo w terenie.

Wracałem w tym dniu do Warszawy głęboko przekonany, że Łódź odegra kluczową rolę w naszej  ofensywie psychologicznej. To co działo się później, opisuje Janke w swoich wspomnieniach:

„Janek zaczął przywozić całe wory prasy dla Niemców,  Klabautermann, Der Frontkämpfer, ulotki, broszurki, tygodniki … W prasę tę zaczęliśmy zaopatrywać początkowo miejscowy garnizon, szpital, Kraftfahrtheimmatpark itd. … Odwiedzający rannych w szpitalu    umieszczali wydawnictwa „N” … w czytelni”.

Komórka Akcji „N” w Łodzi nie zadowalała się materiałami i instrukcjami otrzymywanymi z Warszawy. Mieli swoją drukarnię i zaczęli produkować „Enki” na własną rękę oraz przedrukowywać egzemplarze, które im przywoziłem. „Anatol” świetnie wykorzystując rozeznanie środowiska niemieckiego w Łodzi rozwinął koronkową robotę „S”. Polegała ona na pisaniu anonimów zawierających  co najmniej część prawdy na temat różnych nadużyć, afer miłosnych, zdrad małżeńskich itd. Anonimy tak były redagowane, ze naprowadzały odbiorcę na fałszywy ślad autora, intryga zaś tak była obmyślona, by skłócić Niemców na ważnych stanowiskach. W wyniku tej akcji dochodziło do dzikich awantur, a nieraz i bijatyk. W listach podpisanych imieniem i nazwiskiem upatrzonych Niemców „Anatol” i jego współpracownicy wprowadzali jakieś wzmianki o faktach i nadużyciach, które adresat trzymał w tajemnicy. Za milczenie korespondent domagał się okupu. Komórka „Anatola” wysyłała masowo fałszywe nakazy płatnicze z wygórowanymi wymiarami podatkowymi, przy czym Steueramt domagał się dostarczenia dowodów kasowych za ostatnie dwa, trzy lata. Wysyłał fikcyjne wezwania na pocztę po odbiór paczek –kierowane z reguły do dygnitarzy gestapo i policji. Na tle poszukiwań „zaginionych” paczek także dochodziło do awantur, tym głośniejszych, im wyżej postawiony był adresat.

Jak już była o tym mowa, Akcja „N” podszywała się pod fikcyjne nie istniejące organizacje niemieckie. Wydawało mi się od początku, że największym osiągnięciem byłoby odszukanie autentycznego niemieckiego ośrodka konspiracyjnego i nawiązanie z nim kontaktu. (…)

Moje następne spotkanie z Zygmuntem Janke, który dosłużył się w AK stopnia podpułkownika, nie miało już charakteru osobistego. W roku 1970 wpadła mi w ręce, wspomniana już jego książka „W Armii Krajowej w Łodzi na Śląsku”. Wydana przez PAX po cichu i bez rozgłosu, w malutkim nakładzie, będzie miała wielkie znaczenie jako źródło  dla przyszłego historyka. Z właściwą sobie  skromnością Janke poświęca w niej bardzo wiele miejsca organizacji i towarzyszom broni poległym i żyjącym, usuwając w cień samego siebie i własne zasługi. Ze szczególnym wzruszeniem czytałem kartki poświęcone Akcji „N” w Łodzi i na Śląsku. Janke opisał wszystko wiernie, zapomniał tylko o jednym wielkim wyczynie „Anatola”, który dla dalszego kolportażu „enek” miał znaczenie przełomowe. (…)

O Zygmuncie Janke pisze także Halina Szwarc we „Wspomnieniach z pracy w wywiadzie antyhitlerowskim ZWZ-AK”,  2008: (…) Po trzech dłużących się w nieskończoność dniach i sprawdzeniu, że prawdopodobnie nie jestem śledzona, pojechałam do Łodzi.
„Bogusia” załatwiła  mi wtedy moje pierwsze spotkanie z dowódcą Oddziału II ZWZ-AK kpt. Zygmuntem Walterem-Janke, który był nam znany pod pseudonimem „Gertruda”. Spotkanie to było dla mnie dowodem najwyższego zaufania. Pamiętam, że z biciem serca wchodziłam na I piętro do lokalu przy ul. 11 listopada nr 31 i zatrzymałam się przed drzwiami z dużą tabliczką: Edmund Waśniewski Uhrmacher (zegarmistrz). Drzwi otworzył dobrze mi znany z okresu dzieciństwa Garbusek. Przed wojną bowiem mieszkał on jakiś czas w domku mojej babci na Radogoszczu. Było mi go bardzo żal z powodu jego kalectwa, gdyż nosił na plecach ogromny garb i był bardzo niski (niższy od 7-9 letniej dziewczynki), toteż „dygałam” przed nim grzecznie. Po wymianie hasła i odzewu  wprowadził  mnie z kuchni, a zarazem pracowni zegarmistrzowskiej, do dużego pokoju, w którym powstał na moje powitanie kpt. Janke – „Gertruda”.

Od naszego dowódcy dowiedziałam się wtedy, że „Jacek” siedzi w więzieniu przy ul. Kilińskiego (do dziś nie rozumiem, dlaczego trzymano go w Kriminalpolizeigefängnis a nie w więzieniu śledczym Gestapo przy ul. Sterlinga). „Gertruda”  powiedział mi, że mieli informacje od jakiegoś więźnia, któremu Jacek zawierzył adres lokalu przy ul. 11 Listopada 31. Podobno był torturowany, przejściowo zdradzał objawy zaburzeń psychicznych, ale do niczego się nie przyznał, jakkolwiek aresztowali go w nocy pod Bremą z aparatem fotograficznym. Chyba nigdy nie dowiemy się, jak było, gdyż akta łódzkiej policji kryminalnej z pewnością nie zachowały się do naszych czasów.

Później „Gertruda” powiedział mi, że Jacka rozstrzelano w grupie 100 Polaków na rynku w Zgierzu. Po aresztowaniu „Jacka” jeździłam w teren, przekazywałam zlecenia z Łodzi i zbierałam materiały do raportów teraz sporządzanych już wyłącznie przeze mnie i przywożonych 18. każdego miesiąca do Łodzi. Za każdym razem spotykałam przy ul. 11 Listopada Zygmunta Jankego, a drzwi otwierał zaprzyjaźniony od czasów mego dzieciństwa „Mundzio” – Edmund Wiśniewski.

Nasz dowódca mianował mnie na miejsce „Jacka” kierownikiem rejonu kaliskiego . Miałam już wtedy przeszło 18 lat. Nadano mi też pseudonim: „Jacek II”. (…)

Zdolny, odważny żołnierz podziemia, jakim była Halina Szwarc (Kłąb) w 1942 r. został postawiony przed nowym zadaniem. Z rozkazu płk. Z. Janke „Waltera” wysłano ją – formalnie jako studentkę medycyny  - z misją wywiadowczo-łącznikową do Wiednia. (…) Młoda polska konspiratorka dobrze spisywała się jako łączniczka. Co trzy tygodnie dostarczała do sztabu w Łodzi raporty własnego autorstwa oraz przekazane jej przez ludzi pracujących dla organizacji na terenach przemysłowych w południowych Niemczech i w Austrii. Ponadto na obszar Rzeszy wywoziła „całe walizy” – jak to określił jej zwierzchnik Z. Janke „Walter” – materiałów wydawanych w ramach tzw. Akcji „N”. Był to szereg spektakularnych przedsięwzięć polskiego podziemia obliczonych na sianie defetyzmu i zwątpienia wśród Niemców. W ramach tej akcji podrzucano niemieckim odbiorcom prasę antyhitlerowską (Der Soldat, Der Frontkämpfer, Der Durchbruch, Erika), co miało sugerować istnienie niemieckiej opozycji i tym samym tworzyć antagonizm między hitlerowskim aparatem a społeczeństwem. Co ciekawe, w Łodzi – w odróżnieniu od innych okręgów AK – akcja „N” nie była realizowana przez Biuro Informacji i Propagandy, lecz przez II Oddział Sztabu Okręgu AK.

W książce wspomnieniowej Jerzego Ziółkowskiego „Grupa Michał nadaje”,1975  znajdujemy wzmiankę o Zygmuncie Janke. Otóż w 1941 roku w pobliskiej Zofiówce wylądowała polska grupa spadochronowo-wywiadowcza z ZSRR , która prawie rok prowadziła aktywną działalność, przesyłając radzieckiemu dowództwu drogą radiową cenne informacje i dane o hitlerowcach.  Janke otrzymał zadanie nawiązania kontaktu z nieoczekiwanymi przybyszami.

Janke pisał w swej relacji: „… raport otrzymał Komendant Okręgu ppłk Juszczakiewicz , który wezwał mnie i polecił rozpoznanie sprawy oraz nawiązanie kontaktu ze skoczkami. O tym, że Komendant Okręgu przywiązywał do tej sprawy tak dużą wagę, świadczy fakt, ze polecenie swoje przekazywał Szefowi Sztabu Okręgu. Świadczyło to , że była to sprawa o charakterze wyjątkowym. Zgodnie ze wskazówkami zawartymi w meldunku udałem się w teren. Odszukałem w Zofiówce komendanta miejscowej placówki i uzyskałem od niego szereg danych. Oczywiście, przede wszystkim chodziło nam o wyjaśnienie charakteru tego zrzutu. Wiadomość o zrzucie wzbudziła dużą sensację w Sztabie Okręgu, a także musiała zainteresować Komendę Główną, która też o tym fakcie została powiadomiona…”.

Zygmunt Janke wyszedł obronną ręką w konfrontacji z Niemcami, czekała go jednak znacznie gorsza próba – komuniści.

Pułkownik Antoni Heda „Szary” – słynny dowódca partyzantki Armii Krajowej na Kielecczyźnie siedział po wojnie w jednej celi z „Walterem”.

(…) – O czym rozmawiał Pan ze współtowarzyszami z celi?

- Zacząłem pomału wypytywać więźniów, za co siedzą. Nie było to łatwe. Tylko Stanisław Skalski o razu odkrył swoje karty. Zaczęliśmy rozmowy na ten temat. Patrząc na zmaltretowanych kolegów  z celi, jasno postawiłem sprawę, że nie wolno pozwolić ubekom na takie traktowanie nas. Zygmunt Janke po lewej stronie miał skorupę na twarzy. Pytam się: „Kto pana bił”. „Śledczy linijką mnie bije”. „Dość tego!” – powiedziałem. „Jak możecie pozwolić, żeby bił was jeden czy dwóch ludzi? Pokażcie im swoją siłę, nie dajcie sobie ubliżać! Opowiedziałem im też o swoich doświadczeniach w śledztwie, jak nie dałem się bić.

- Czy udało się Panu przekonać więźniów?

- Prawie wszystkich. Na drugi dzień po mojej przemowie wyprowadzono na badanie Zygmunta Jankego. Po dwóch godzinach wrócił do celi uśmiechnięty i rzucił mi się w ramiona, dziękując za podtrzymanie na duchu. Pułkownik nie pozwolił się ordynarnie traktować przez ubeka i rzucił się na niego z pięściami! Odkrzyknął: „Ja ci dam, łobuzie, mówić mi ty! Kiedy ja walczyłem za Ojczyznę, ty jeszcze koszulę w zębach trzymałeś”. Wystraszony śledczy nawet nie poskarżył się przełożonym. Po tej relacji Jankego wszyscy się ucieszyli i postanowili postępować podobnie. Wieczorem odmawialiśmy wspólnie modlitwę „Anioł Pański”, tak jak to zawsze czyniłem. Nastrój w naszej celi wyraźnie się poprawił. Mnie jednak po kilku dniach za karę za ”buntowanie więźniów” przeniesiono z ogólnej celi z powrotem do pojedynczej. (Nasz Dziennik, nr 272/2004 r.)

http://armiakrajowa.org.pl/egt/2314.html


W 2016 roku w I LO im. J. Śniadeckiego w Pabianicach została odsłonięta tablica upamiętniająca Z. Janke, a w prasie lokalnej pojawiły się obszerne teksty prezentujące  wyjątkową osobę.

Wydaje się, że tak niedawno był wśród nas, chodził ulicami Pabianic i Łodzi, a już 26 lat minęło od jego śmierci. Nie urodził się w naszym mieście, ale ciągle do niego wracał. Po wojnie, po wyjściu z więzienia we Wronkach i podleczeniu w sanatorium zrujnowanego zdrowia. Wielu pabianiczan nadal go pamięta jako nauczyciela, opiekuna drużyny harcerskiej „Stalowa Jedynka”, może sąsiada.

Byli uczniowie I LO im. Jędrzeja Śniadeckiego postanowili przy wsparciu dyrekcji i rady pedagogicznej, uczcić pamięć wychowawcy fundując tablicę pamiątkową, która wkrótce zostanie odsłonięta w murach szkoły. Kim był człowiek, którego tak zapamiętali, chociaż uczył ich tylko rok?

Początki

Do Pabianic trafił w 1920 roku, kiedy po zdaniu egzaminu został przyjęty do III klasy Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczego im. Jędrzeja Śniadeckiego (dzisiejsze I LO). Już wtedy od czterech lat był harcerzem. Zbyt młodym jeszcze, by pełnić ważne funkcje, ale z biegiem czasu docenionym. W listopadzie 1923 został tymczasowym komendantem drużyny, w grudniu – drużynowym, a dwa lata później instruktorem. Przygoda z harcerstwem skończyła się w 1927 roku. Jego odejście z drużyny najprawdopodobniej miało związek z ukończeniem gimnazjum, maturą i planami na przyszłość. W lipcu 1927 Zygmunt Janke rozpoczął naukę w Szkole Podchorążych Piechoty w Ostrowi Mazowieckiej-Komorowie.

Dyplomowany oficer

W wielu przypadkach służba wojskowa była naturalną konsekwencją służby harcerskiej. Zaczęło się jak w większości żołnierskich życiorysów pokolenia wychowanego na „Trylogii” od lilijki skautowej – wspominał po latach generał Walter Janke. Lilijkę tę przypinał nawet do munduru, będąc już w Oficerskiej Szkole Artylerii w Toruniu, dopóki starszy rocznik represjami nie zmusił go do jej zdjęcia.

Szkołę tę ukończył w 1930 roku, uzyskując stopień podporucznika artylerii z dziewiętnastą lokatą. Przydzielony na stanowisko dowódcy plutonu do 7. Dywizjonu Artylerii Konnej Wielkopolskiej Brygady Kawalerii, stacjonującego w Poznaniu-Sołaczu, odtąd systematycznie podnosił swoje kwalifikacje.

Dowódca 7. DAK, ppłk Zygmunt Łakiński, w ocenie rocznej za 1932 r. scharakteryzował go następująco: Charakter ustalony, skryty, zamknięty w sobie. Posiada bardzo dużo energii i inicjatywy, siły, woli, stanowczości […] bardzo dobry instruktor, który doskonale wczuwa się w psychikę żołnierza. Wyszkolony fachowo, bardzo dobrze […].

Nic dziwnego zatem, że wkrótce porucznik Zygmunt Janke mógł spełnić swoje marzenie o studiach –za zgodą przełożonych zdał egzaminy do Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie, którą ukończył 18 sierpnia 1939 roku jako oficer dyplomowany.

Wojna

Ten etap w biografii generała jest chyba najbardziej znany, choć niekoniecznie w szczegółach. Najpierw trafił jako pierwszy oficer do sztabu Kresowej Brygady Kawalerii w Brodach, a we wrześniu ’39 uczestniczył w walkach nad Wartą w osłonie Armii Łódź, następnie pod Karczewem i Krasnobrodem. 27 września dostał się do niewoli niemieckiej, ale już dziesięć dni później udało mu się uciec w Krakowie, skąd dotarł do Pabianic.

Jako regularny żołnierz miał opory przed podjęciem pracy w konspiracji, dlatego początkowo próbował się przedostać do polskiego wojska powstającego we Francji, ale złapany przez Ukraińców podczas przekraczania granicy węgierskiej trafił do więzienia Gestapo w Sanoku. Gdy się z niego wydostał, nawiązał kontakt z krakowską grupą konspiracyjną Służby Zwycięstwu Polski – Związku Walki Zbrojnej, której członkowie polecili mu zgłosić się  do dyspozycji sztabu Okręgu ZWZ w Łodzi, co wkrótce uczynił.

Na polecenie komendanta Okręgu, ppłk. Leopolda Okulickiego, zajął się organizowaniem okręgowej sieci wywiadowczej i pełnił funkcję jej szefa. Niestety został zdekonspirowany, a kiedy Gestapo aresztowało jego żonę, Komenda Główna AK zdecydowała o przeniesieniu go w marcu 1943 r. do Okręgu Śląskiego na stanowisko szefa sztabu. Niecały rok później był już komendantem. Wtedy też otrzymał awans do stopnia podpułkownika dyplomowanego a także został odznaczony Orderem Virtuti Militari, Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami i Krzyżem Walecznych. Okręgiem dowodził do września 1945 roku.

https://www.muzeumwchorzowie.pl/pl/wystawa/47-gen-bryg-dr-zygmunt-walter-janke-ostatni-dowodca-armi-krajowej-na-slasku

Ujawnienie

W styczniu 1945, kiedy Armia Czerwona wkraczała na Śląsk, podpułkownik Zygmunt Janke przebywał w Sosnowcu. Już wtedy rozpoczęły się aresztowania żołnierzy AK, uznanych wcześniej „w przeważającej mierze” za „wrogi element”, który „bezwzględnie trzeba usunąć”. Władzom zależało, aby Armia Krajowa wyszła z podziemia, „Walter” jednak zwlekał z wydaniem rozkazu, zajął postawę wyczekującą. Wiosną 1945 roku w Milanówku spotkał się z pułkownikiem Janem Rzepeckim, organizatorem i dowódcą Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, który  miał zaproponować mu wstąpienie do organizacji „Wolność i Niezawisłość”.

Kiedy podkomendni „Waltera” (głównie z PPS) zaczęli się ujawniać, nie czekając na rozkaz, Janke uznał to za „trafienie bombą w ścianę domu, w następstwie czego zwalona ściana odsłania wnętrze całego domu”. W takiej sytuacji nie można było dłużej czekać – komendant podjął rozmowy w sprawie ujawnienia się Okręgu Śląskiego AK. Wynikiem tych rozmów był „protokół –układ”, który gwarantował „Walterowi” oraz jego podkomendnym amnestię i zachowanie pełni praw obywatelskich. Zygmunt Janki warunki wypełnił – wydał rozkaz ujawnienia się we wrześniu 1945 r. i został przewodniczącym Komisji Weryfikacyjnej i Likwidacyjnej Okręgu Śląskiego AK. Jeszcze nie wiedział, jaką wartość mają takie „układy”… Wielu żołnierzy jednak nie ujawniło swej działalności.

Społecznie i zawodowo

Brak aktywności nie leżał w naturze byłego komendanta AK. Został I wiceprezesem Związku Uczestników Walki Zbrojnej o Wolność i Demokrację na Śląsku oraz wiceprezesem Polskiego Związku Zachodniego. Komisji Likwidacyjnej i Weryfikacyjnej przewodniczył do czerwca 1946 r., zabiegając w tym czasie o uwolnienie wywiezionych do ZSRR oficerów. I znów wrócił do Pabianic – jako nauczyciel języka angielskiego i matematyki w I LO im. Jędrzeja Śniadeckiego. Niestety tylko na rok. Po tym czasie został zmuszony do rezygnacji z pracy.

W niektórych biografiach generała w tym momencie pojawia się luka, aż do 1948, albo nawet 1949 roku. Nie wiadomo dokładnie, co w tym czasie robił. Na pewien ślad natrafiamy w Rejestrze Handlowym w Sadzie Okręgowym w Gorzowie, w postaci uzupełnienia wpisu R.H.A. nr 36: firma obecnie brzmi: Wytwórnia Ciast i Cukrów „Hanka”, właśc. Elżbieta Hanka Dutkowska i S-ka w Gorzowie. Działalność przedsiębiorstwa obejmuje; a) wytwórnię wyrobów cukierniczych i czekoladowych, b) wytwórnię ciast, lodów, c) hurtową sprzedaż wyrobów własnych na miejscu i w terenie, d) sklep detaliczny do sprzedaży wyrobów własnych i obcych, e) cukiernię, f) skład konsygnacyjny państwowego Przemysłu Zjednoczenia Cukierniczego ze sprzedażą hurtową na miejscu i w terenie. Właścicielami firmy są: 1) Elżbieta Hanka Dutkowska, 2) Zygmunt Walter Janke, 3)Łucjan Nowocień. Spółka jawna. Spółkę reprezentuje każdy ze wspólników osobno. Zmiana ta została wprowadzona 11 października 1947 roku.

Nowi udziałowcy zapewne nie uskrzydlili interesu – pisze gorzowski historyk – z dużą dozą prawdopodobieństwa można bowiem przyjąć, że były dziedziny, na których znali się lepiej niż zarządzanie produkcją i handel. Wątpliwe też, czy wnieśli jakiś kapitał. Cała trójka to żołnierze AK, potrzebujący schronienia, zatrudnienia, ale czy na pewno się ukrywali? Wojenny pseudonim kapitan Elżbiety Dutkowskiej stał się jej oficjalnym drugim imieniem, a podpułkownik Zygmunt Janke zameldował się w Gorzowie także jako „Walter”. Rejestracja w takiej formie sprawiła, że ich obecność tam nie mogła być tajemnicą. W jakim celu? Prawdopodobnie już się nie dowiemy.

Pod koniec 1948 roku firma została zlikwidowana przez władze skarbowe, a Zygmunt Janke wyjechał na Śląsk, aby podjąć pracę w zarządzie Wojewódzkim Związku Uczestników Walki Zbrojnej o Wolność i Demokrację. Niestety, nie zdążył. 1 lutego 1949 został aresztowany w Katowicach przez Urząd bezpieczeństwa i przewieziony do Warszawy.

„Pamiętajcie, że jesteście zbrodniarzem …”

Osadzony najpierw w piwnicach gmachu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a następnie w piwnicach X pawilonu w więzieniu mokotowskim przy u. Rakowieckiej, przez cały czas był przesłuchiwany. Człowiek, który zawsze służył Ojczyźnie, znalazł się, jak pospolity bandyta, w celi o powierzchni 8 m kw., gdzie przebywał wraz z siedmioma innymi mężczyznami. Śledztwo, prowadzone przez Józefa Różańskiego i jego pracowników, trwało 3.5 roku, a proces- 10 dni. Oskarżony usłyszał m. in., iż (…) od wyzwolenia Polski aż do aresztowania, tj. 2 lutego 1949 r., w Warszawie, na Śląsku usiłował przemocą usunąć organa władzy zwierzchniej, zagarnąć ich władzę i zmienić przemocą ludowo-demokratyczny ustrój Państwa Polskiego (…) Zarzuty były tak absurdalne, że nie wszystkie się utrzymały. W żaden sposób nie dało się udowodnić pracy wywiadowczej na rzecz obcego państwa oraz próby zorganizowania zamachu na Głowę Państwa. Ale to, co pozostało, wystarczyło, aby Zygmunta Janke skazać dwukrotnie na karę śmierci, mimo iż płk Jan Mazurkiewicz („Radosław”) odwołał obciążające go zeznania, a on sam do niczego się nie przyznał. Wyrok odczytano 11 sierpnia 1952 roku.

24 września Najwyższy Sąd Wojskowy zmienił karę śmierci na dożywotnie więzienie, 5 lat utraty praw obywatelskich i przepadek mienia, ale nie uznano za stosowne, aby podpułkownika o zmianie wyroku poinformować. Siedział więc w celi nr 24, zwanej też celą śmierci lub celą „faszystowską”, do listopada 1952. Wtedy dowiedział się, że darowano mu życie, ale jego sytuacja nie zmieniła się na lepszą, ponieważ pod koniec listopada trafił do Wronek. Było to ciężkie więzienie dla szczególnie niebezpiecznych przestępców i przeciwników politycznych. Strażnicy nie znali języka polskiego, a wiedzieli tylko, że pilnują bandytów. Już na wstępie usłyszał, że  nikt (…) z wami pieścił się nie będzie, za najlżejsze przewinienie będziemy karać, tak, że portki z was będą spadać same, żeby wylecą i przeklniecie godzinę, w której  żeście się urodzili. Pamiętajcie, że jesteście zbrodniarzem i tak też będziecie traktowani. Polsce Ludowej nie jesteście potrzebni. Nie będziemy was oszczędzać (…). I tak właśnie było. Wyszedł po czterech latach bez zębów, chory na gruźlicę i ostry reumatyzm.

Przywrócenie stopnia

Zygmunt Janke nigdy do niczego się nie przyznał, ale nie prosił też o ułaskawienie. Kiedy je otrzymał doszedł do wniosku, iż z (…) życiem wyszli raczej ci, co nie przyznali się do niepopełnionych win, nie wypełniając życzeń śledczych. Nie było to łatwe, opór kosztował drogo, całe miesiące i lata udręki. Ale czasem ratował życie. Sądzę, że tak było w moim przypadku. Jeszcze  w celi śmierci namawiali mnie z czystej życzliwości współwięźniowie, abym się przyznał do czegokolwiek. Odmówiłem (…).

Śmierć Stalina wiele zmieniła w sytuacji bezprawnie więzionych żołnierzy AK. „Walter” początkowo otrzymał jedynie złagodzenie wyroku – Wojskowy Sad Garnizonowy 10 maja 1956 roku skazał go na 12 lat więzienia, 5 lat utraty praw i przepadek mienia. Ale już dwa miesiące później Zgromadzenie Sędziów Najwyższego Sądu Wojskowego po wysłuchaniu sędziego-sprawozdawcy  mjr. Andrzeja Kruszki i prokuratora Naczelnej Prokuratury Wojskowej ppłk. Jana Orlińskiego, uchyliło wszystkie poprzednie wyroki, jednocześnie rehabilitując podpułkownika, który już 25 lipca mógł wyjść na wolność niestety nie jako podpułkownik, ponieważ stopnia wojskowego był pozbawiony aż do stycznia 1957 roku. 7 stycznia Ministerstwo Obrony Narodowej przywróciło mu stopień kapitana, a 8 maja ponownie mianowało podpułkownikiem.

Znów Pabianice

Kiedy już podleczył zrujnowane zdrowie w Klinice Reumatologicznej w Łodzi i sanatorium w Busku, wrócił do Pabianic, znów jako nauczyciel – języka angielskiego i wychowawca w I LO. Niestety, tylko na rok. To mało, zwłaszcza że po latach wspomnienia się zacierają. Janke musiał jednak szczególnie zapisać się w pamięci wychowanków.

- Profesor dbał o to, żeby nauka języka angielskiego była przyjemnością – opowiada Barbara Sobczyk, jedna z uczennic.

- Nauczył nas piosenki „My Bonnie Lies over the Ocean”, dzielił z nami radość ze sprytu i talentu organizacyjnego Tomka Sawyera – dodaje.

Dzięki niemu zaczęli wydawać gazetę – co nie było wtedy proste (udało się wydać dwa numery). Nawet kiedy klasa narozrabiała , potrafił tak wytłumaczyć istotę przewinienia, że uczniowie czuli się skruszeni. „Moi mili barankowie, muszę wam naurągać” – powiedział. Pamiętają to do dziś.

Właściwie nigdy nie przestał być harcerzem. Barbara Sobczyk wspomina, ze wychowawca nie zgodził się, by klasowy wieczorek taneczny polegał wyłącznie na tańczeniu. Musiało być coś więcej – rodzaj gawędy harcerskiej, krótki program artystyczny. I był to bardzo udany wieczór.

„Stalowa Jedynka”

Powrót do Pabianic wiązał się z powrotem do harcerstwa – tym razem w roli opiekuna (z ramienia rady Pedagogicznej) reaktywowanej po ośmiu latach I Drużyny Harcerzy im. T. Kościuszki. Pierwsza organizacyjna zbiórka  ”Stalowej Jedynki” odbyła się w styczniu 1957 roku, a obecny na niej Zygmunt Janke opowiadał o pracy harcerstwa podczas okupacji. Przed wami stoi trudne zadanie – mówił- musicie zastąpić tych, co zginęli, musicie stać się ich godnymi spadkobiercami; musicie swą codzienną pracą w szkole, domu i Drużynie dokumentować swoją miłość do Ojczyzny, swoją chęć walki o wolność i sprawiedliwość społeczną.

Harcerze mieli bliższy kontakt ze swoim nauczycielem i dlatego zapewne więcej pamiętają. Jeden z nich, płk Kazimierz Matuszkiewicz, wspomina po latach: Najbardziej utkwiła mi jedna z gawęd o tym, co znaczy ”być dowódcą”. Za najważniejsze uznał troskę o podwładnych oraz zdolność do obrony swoich racji, nawet, gdy nie zgadzają się z nimi przełożeni. (…)

Niestety po roku Janke musiał odejść ze szkoły i harcerstwa – z powodu szykan. Dzięki pomocy płk. Franciszka  Niepokólczyckiego został zatrudniony w paksowskim przedsiębiorstwie „INCO” , na stanowisku inspektora sprzedaży. Pracował tam do 1977 roku, aż do emerytury.

„Należy ludziom otworzyć oczy”

Nawet na emeryturze nie zrezygnował z aktywności, zwłaszcza że dopiero wtedy miał czas na to, co naprawdę było dla niego ważne. Co prawda na początku lat sześćdziesiątych przestał działać w ZBoWiD-zie , uznając iż organizacją tą rządzą „moczarowcy”, ale cały czas utrzymywał kontakty z byłymi oficerami i żołnierzami AK, organizując „specjalne przyjęcia” na których omawiano sytuację polityczną, informowano się na temat losów dowództwa AK i wspominano czasy okupacji.

Jako były pedagog przywiązywał dużą wagę do pracy z młodzieżą, aby uniknęła skomunizowania. Chciał otwierać ludziom oczy, zwłaszcza młodym, na prawdę historyczną. I to był główny motyw wszystkich jego działań, również tych, które nie zostały właściwie zrozumiane, jak chociażby udział w wiecu Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”.

Stowarzyszenie to powstało w lutym 1981 i miało być odpowiedzią na „Solidarność”. Jeden z jego założycieli – Bohdan Poręba, twierdził, że zostało powołane przez ludzi dostrzegających manipulację masami „Solidarności” przez elementy antynarodowe i antykatolickie w celu zdobycia władzy w kraju. Zygmunt Walter-Janke wymieniany jest czasami jako współtwórca Zjednoczenia, wiadomo jednak, że nie była to prawda. Przemawiał jedynie na słynnym wiecu „Grunwaldu” 8 marca 1981 roku, przed budynkiem Ministerstwa Sprawiedliwości. Wiecu dla uczczenia tych, którzy tam stracili życie i cierpieli dla dobra ogółu i lepszej przyszłości Rzeczypospolitej.

W tym samym czasie na Uniwersytecie Warszawskim odbywały się obchody rocznicowe  Marca’68, podczas których upamiętniono m. in. Zygmunta Baumana, Bronisława Baczkę i Włodzimierza Brusa – byłych pułkowników UB, którzy realizowali politykę eksterminacji akowców. O tym według notatek SB Zygmunt Janke miał powiedzieć Janowi Józefowi Lipskiemu, gdy ten zadzwonił, aby przekonać go do wycofania się z udziału w kontrmanifestacji. Nic nie wskórała  również „niezidentyfikowana” osoba ze środowiska kombatantów Armii Krajowej, która sugerowała, aby pułkownik „zachorował na dzień manifestacji”. Odrzucił tę propozycję z oburzeniem. Na pytanie prof. Aleksandra Gieysztora, czy weźmie udział w wiecu i czy jest to decyzja przemyślana, odpowiedział, że tak.

Janke odrzucał argument o „szkodliwości antagonizowania środowiska studenckiego i akowskiego”, ponieważ należy „ludziom otworzyć oczy na to, co się wokół dzieje”. Wiec był wyjątkową okazją, aby powiedzieć prawdę o martyrologii Armii Krajowej i on z tej okazji skorzystał. Przemawiał jako drugi. Cel, jaki sobie postawiła wroga narodowi polskiemu kierownicza grupa MBP, osiągnięto – powiedział. – W wyniku realizacji tego planu żołnierze AK wypełnili wszystkie więzienia Polski Ludowej, zapełnili Mokotów, piwnice tego gmachu przed którym stopimy. Gmachu owianego ponurą sławą siedliska potwora, który co prawda zniknął, ale macki jego pozostały. Siedziałem również w tych piwnicach.

Jeszcze długo po tym wystąpieniu Janke tłumaczył, że nie jest członkiem „Grunwaldu”. W końcu, aby ostatecznie odciąć się od stowarzyszenia, napisał list do „Słowa Powszechnego” (dziennika wydawanego przez PAX) oraz do redaktora naczelnego Tygodnika „Solidarność”- Jerzego Skwary. W tym ostatnim napisał: Przed paru miesiącami, w marcu br. zwrócił się do mnie reżyser filmu „Hubal” p. Poręba, którego poznałem w tym charakterze, bo na temat tego filmu wygłaszał prelekcję w Klubie „WTK”, gdzie jestem prezesem. Prosił mnie, abym wziął udział w manifestacji przeciw bezkarności prominentów z byłego Ministerstwa Bezpieczeństwa. Taka intencja odpowiadała mi jak najbardziej i przed budynkiem tego ministerstwa wygłosiłem mowę o martyrologii Armii Krajowej i nadal stosowanej wobec jej żołnierzy dyskryminacji. (…) Do stowarzyszenia „Grunwald” nie należałem i nie należę. Sprostowanie ukazało się również w ”WTK”.

Historia

Najpierw sam ją tworzył, a potem studiował, badał i opisywał. 26 kwietnia 1960 roku na Uniwersytecie Łódzkim obronił, na ocenę bardzo dobrą, pracę

Magisterska pt. „Bitwa pod Szczekocinami” napisaną pod kierunkiem prof. Bohdana Baranowskiego. Powrócił do swojej pasji już jako emeryt, tym razem podejmując studia doktoranckie. Rozprawa doktorska (której promotorem był prof. Andrzej Zahorski) pt. „Artyleria koronna w latach 1792-1794” miała nawet zostać wydrukowana, ale ostatecznie wydawnictwo MON wycofało się, tłumacząc swoją decyzję brakiem papieru. A prawdopodobnie chodziło o jego udział w pielgrzymce żołnierzy AK na Jasną Górę. W każdym razie 4 listopada 1975 roku Zygmunt Janke uzyskał tytuł doktora nauk humanistycznych.

Był znanym i cenionym historykiem wojskowości, a w jego pracach dominuje fachowo ujęta problematyka artyleryjska (1792-1794) a także powstańcza ze szczególnym uwzględnieniem użycia kosynierów (1794) oraz partyzantki (1863, II wojna światowa), jak również konspiracji (1939-1945); występują też zainteresowania dobą Fryderyka II Pruskiego. Jego artykuły ukazywały się w Pracach Naukowych Uniwersytetu Śląskiego oraz w Studiach i materiałach do Historii Wojskowości. Opracował także „Księgę pamiątkową dla uczczenia 40-lecia pracy naukowej prof. dr. Stanisława Herbsta”.

Napisał kilka książek (W Armii Krajowej na Śląsku, Rola artylerii w bitwie pod Maciejowicami, Śląsk jako teren partyzancki Armii Krajowej, Podziemny Śląsk, W Armii Krajowej w Łodzi i na Śląsku, Bitwa pod Szczekocinami 6 VI 1794, Artyleria koronna w obronie niepodległości Polski 1792-1794) oraz kilkadziesiąt artykułów, które ukazały się w prasie katolickiej, przede wszystkim we Wrocławskim Tygodniku Katolików, ale nie tylko. Jego teksty o tematyce historycznej publikowane były w gazetach: Odrodzenie, Ład, Za Wolność i Lud, Kronika Warszawy. Pisał do związanych ze Zjednoczeniem Patriotycznym „Grunwald” gazet rzeczywistość i Płomienie, a także do wydawanych przez PAX: miesięcznika Kultura, Oświata, Nauka i tygodników Kierunki oraz WTK (którego klubu był prezesem). PAX niewątpliwie odegrał ważną rolę w jego życiu. W czasie, kiedy nikt nie chciał zatrudniać byłego, w dodatku represjonowanego żołnierza AK, znalazł pracę w należącym do stowarzyszenia przedsiębiorstwie „INCO”. To PAX wydał dwie jego książki i publikował artykuły. To w jego klubach prowadził „akcję odczytową” na terenie całego kraju, uznana przez pracowników SB za „antysocjalistyczną”.

 Na początku lat osiemdziesiątych w ogóle był niezwykle aktywny – należał do nieformalnego Klubu Seniora, działał w klubie byłych oficerów  kawalerii i artylerii konnej, był członkiem Zarządu Koła Ligi Obrony Kraju, które trzy razy w tygodniu organizowało prelekcje na tematy historyczne, ze szczególnym uwzględnieniem okresu ostatniej wojny.

Doceniony

W połowie lat osiemdziesiątych, ze względu na stan zdrowia, pułkownik ograniczył swoją aktywność i pracował wyłącznie naukowo. Jeszcze w 1984 roku został powołany na członka Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Ale dotyczącą go sprawę operacyjną, rozpoczętą przez SB w 1970 r., zakończono dopiero w 1987. W roku następnym gen. Wojciech Jaruzelski mianował Waltera-Jankego generałem brygady, a dwa miesiące później doceniono jego trud pisarski – otrzymał nagrodę specjalną im. Włodzimierza Pietrzaka za pracę „W AK w Łodzi i na Śląsku”.

Generał Zygmunt Janke zmarł 25 lutego 1990 roku w domu córki Ewy w Łodzi i został pochowany ze wszystkimi honorami wojskowymi na cmentarzu katolickim w Pabianicach. W imieniu żołnierzy Okręgu Śląskiego  AK przemawiał były członek Wojskowego Sądu Specjalnego Okręgu kpt. dr  Juliusz Niekrasz, a w imieniu Zarządu Głównego ZBoWiD – żołnierz AK kpt. Zbigniew Ścibor-Rylski ps. Mogiła. Obecni byli także: biskup ks. prof. dr hab. Bohdan Bejze, reprezentant środowiska żołnierzy kampanii wrześniowej i oficer Okręgu Łódzkiego AK kpt. J. Jędrzejewski, przewodniczący Oddziału Warszawskiego PAX i poseł na Sejm RP Wojciech Janicki, przedstawiciel Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich i Stalinowskich w Polsce dr Jacek Wilczur.

Po śmierci generała z Waszyngtonu przyszedł list pożegnalny od Jana Nowaka Jeziorańskiego, który wspominał zmarłego jako odważnego, o silnej osobowości dowódcę obdarzonego niezwykle wybitną inteligencją, duchem inicjatywy i zdolnością do szybkiego podejmowania decyzji.

Córka Ewa mówi o nim jako o człowieku, któremu wyjątkowe poczucie humoru pomogło przetrwać i pozostać sobą. Warto o tym pamiętać nie tylko idąc ulicą Zygmunta Waltera-Jankego w Pabianicach.(Marzena Zawodzińska  „Zygmunt Walter-Janke mniej znany”, Pabia NICE nr 10-11/2016)

https://ruj.uj.edu.pl/xmlui/handle/item/235246


„Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” to dewiza, którą gen. Zygmunt Walter-Janke przekazał swoim uczniom z I LO. A oni uczcili pamięć swego wychowawcy pamiątkową tablicą, która zawisła na szkolnym korytarzu. Pomysł upamiętnienia nauczyciela i wychowawcy ich klasy narodził się w 2007 roku podczas spotkania z okazji 50-lecia matury.

- Potrzebowaliśmy trochę czasu, by go zrealizować – mówi Bogdan Wendler, jeden z uczniów generała, dziś profesor Politechniki Łódzkiej. – Odsłonięcie tablicy będzie w przeddzień Święta Niepodległości, 10 listopada.

Generał zmarł w 1990 roku w Łodzi, ale pochowano go na cmentarzu katolickim w Pabianicach. Tu leżą także jego ojciec Józef Janke i matka Anastazja z Wasilewskich.

Urodził się na Chojnach w Lodzi. Mieszkał na Lublinku. Jego ojciec był nauczycielem. To on przygotował Zygmunta do nauki w Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym im. Jędrzeja Śniadeckiego w Pabianicach. W 1920 roku 13-latek zdał egzamin i został przyjęty. W maju 1927 uzyskał świadectwo dojrzałości.

30 lat później już w Liceum Ogólnokształcącym im. Jędrzeja Śniadeckiego będzie uczył języka angielskiego i matematyki. Będzie też opiekunem harcerzy.

Nie zważając na „złą opinię wroga ludu” Zygmunta Waltera-Jankego przyjęła do pracy w 1956 r. ówczesna dyrektorka liceum Janina Krakowska. Nie na długo.

- Pamiętam go, jak wszedł do klasy. Wymizerowany, bezzębny. Żal było patrzeć. Ale trzymał   się prosto, widać było wojskową postawę – opowiada prof. Wendler.

- Wiedzieliśmy, kim był, co robił w czasie wojny. Jaką gehennę przeżył w więzieniach, ale nigdy się o tym głośno nie mówiło. On nie wspominał o swoich przeżyciach, a my nie pytaliśmy. Takie to były czasy.

Był z nimi rok. Uczył języka angielskiego, matematyki, no i był ich wychowawcą. Dbał, by nauka obcego języka była przyjemnością. Uczył nie tylko gramatyki i słówek, ale i angielskich piosenek. Nigdy nie przestał być harcerzem. Przed wojną w Gimnazjum Śniadeckiego była drużyna im. Tadeusza Kościuszki, do której należał generał. Po wojnie został opiekunem harcerzy z licealnej drużyny. Pierwsza zbiórka „Stalowej Jedynki” była w styczniu 1957 r. Bez harcerskich gawęd i pogadanek nie mogły się obyć nawet wieczorki tańcujące. Był dla nich jak ojciec. Nie krzyczał, nie karał.  Gdy coś przeskrobali miał dla nich pogadankę. Łagodnie zaczynał od słów: „moi mili barankowie…”.

- Mówił też, że nigdy nie wolno się poddawać, bo „bo dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” – ta maksyma wryła się w pamięć prof. Wendlera.

(…) 11 października 1988 r. gen. Jaruzelski awansował go do stopnia generała brygady w stanie spoczynku.

„Był niezwykle czynny do końca życia. Wbrew doświadczeniom do ostatnich swoich dni pozostawał ufny ludziom, pełen wiary w ich pozytywne cechy i szlachetne intencje. Nigdy nie eksponował swojej osoby i przyjmował gości w pokoju, który spełniał funkcję sypialni, pracowni i salonu. Po prostu miał tylko jeden pokój i to bez kuchni, którą urządził sobie w przedpokoju. W pokoju wszędzie leżały książki, spośród których wiele wydano na Zachodzie i bardzo trudno je było zdobyć w kraju”, tak o generale pisze Mieczysław Starczewski w broszurze „Generał Brygady Dr Zygmunt Walter-Janke”. (Życie Pabianic, nr 45/2016 r.)

*

Przy ulicy Waltera-Jankego mieszka 1.482 pabianiczan. Jakim człowiekiem był patron ich ulicy?

Podczas spotkania miłośników historii z klubu „Grota” o generale Zygmuncie Janke opowiadał Artur Ossowski – pracownik Instytutu Pamięci Narodowej.

- To współpracownicy Waltera po części zdecydowali o jego sukcesie – uważa pracownik IPN-u. – Walter-Janke na pomocników dobierał sobie nietuzinkowych ludzi. Pracował między innymi z Janem Lipszem – mistrzem piekarskim ze Zduńskiej Woli, który w środowisku lokalnym uchodził za Niemca. Taki człowiek był mu potrzebny w konspiracji. Współpracowali z nim też: Halina Kłąb (ceniona agentka wywiadu AK) , Janusz Różewicz (brat poety Tadeusza Różewicza), Wacław Smoczyk (saper).

- Ukształtowało go pabianickie środowisko, z jakiego się wywodził, miedzy innymi drużyna harcerska im. Tadeusza Kościuszki – dodał Ossowski.

Walter nie był typowym oficerem liniowym. Uniknął niewoli, więc wrócił do rodzinnego miasta. Od jesieni 1939 roku działał w  okręgu łódzkim. Za jego głowę Niemcy wyznaczyli nagrodę: 10 tysięcy marek.

- W czasie wojny Łódź i Pabianice były informacyjnymi pustyniami. Nie wychodziły żadne gazety – opowiadał Ossowski. – Walter zdawał sobie sprawę, jak ważna jest w takiej sytuacji właśnie informacja. Zdobyć ją mógł tylko wywiad.

Celem działalności polskiego podziemia było zmylenie Niemców. Wydawana w Łodzi gazeta nazywała się „Dziennik Kujawski”. Podziemie preparowało też między innymi donosy o malwersacjach finansowych.

- Dziennie do łódzkiego gestapo wpływało około 40 donosów, a jeden donos to Zycie co najmniej jednej osoby – mówił o trudnej walce konspiracyjnej z Niemcami.

(…) Później głos przejęła córka generała Ewa Bareła.

- mój ojciec był miłym, ciepłym człowiekiem. Miał nadzwyczajne poczucie humoru. To chyba właśnie ta cecha pomogła mu to wszystko przeżyć – stwierdziła pani Ewa.

Nie był mściwy, nie było w nim chęci odwetu.

- W czasie wojny szkolny kolega taty kazał mu wysiąść z tramwaju, w przeciwnym razie zawoła gestapo. Ojciec wyskoczył z wagonu. Spotkali się po wojnie. Mój tato nie zemścił się na nim – opowiada Bareła. Na Waltera-Jankego w czasie wojny donosiło wiele osób. W Instytucie Pamięci Narodowej generałowi poświęconych jest aż 17 tomów.

-  Wyróżniał się szacunkiem do prostego żołnierza AK-owca – opowiadała. – Był odważny i rozważny. Mówił, że nie wolno wydawać rozkazu, którego samemu by się nie wykonało. (Życie Pabianic, nr 44/2008 r.)



Autor: Sławomir Saładaj


W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij