www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Barys

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Łukasz Barys napisał powieść „Kości, które nosisz w kieszeni” i otrzymał za nią Paszport „Polityki”  2021 w kategorii literatura. Tłem dla narracji  są Pabianice. Śledzimy codzienne życie pewnej nastolatki, która jest pozbawiona przyszłości podobnie jak  jej  rodzinne miasto. Wszędzie  panują ubóstwo, rozkład i patologia, a na dodatek spod ziemi wyłaniają się ciągle … kości. Jednak poetycka wyobraźnia autora sprawia, że zgoła reporterskie obserwacje ulegają transformacji.  Najbliższe otoczenie nabiera powoli nowego atrakcyjnego dla czytelnika wymiaru. Tajemnicze wydarzenia rozgrywają się na cmentarzach i nad rzeczką – Pabianką.  Dora (narzeczona Franza Kafki) i Tereska (bohaterka głośnego filmu) są także częścią opowieści, która została przedstawiona  z kobiecej perspektywy.

Cmentarz

(…) A że nas żadne zainteresowania się nie imają, to chodzimy po cmentarzu, bo na tenisa, basen, plastykę i harcerstwo nas nie stać.

- Cmentarze to kina dla biedaków – mówiła mama.

Pracowała ciężko w Biedronce i choć starała się zapewnić nam przyszłość, to nie miała środków na pozalekcyjny rozwój zainteresowań. Spacerowanie po cmentarzu musiało nam wystarczyć za historię, literaturę, biologię i języki obce.

Nie miałam za wielu szkolnych wiadomości i zbierałam kiepskie oceny, nie wyróżniałam się z tłumu dziewcząt i mogłabym się pośród nich kiedyś rozpuścić, gdyby nie uwielbienie dla pabianickiego cmentarza. Na matematyce, polskim, historii i biologii, szczególnie zaś na angielskim, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą, ale jakakolwiek wzmianka o pabianickiej nekropolii sprawiała, że od razu się budziłam. Oczywiście prawie nikt nie chciał o tym rozmawiać – ludzie nie przepadali za cmentarzem, bo kojarzył się im z grzebaniem bliskich i płaczem. Wybierali angielski, tenisa i pianino – ale ja miałam swoich ulubionych zmarłych i groby, które uwielbiałam odwiedzać. Wolałam cmentarz od najpiękniejszego nawet parku – zresztą niektóre ogrodzone place wokół nagrobków przypominały mi ogrody, bo rosły tam piękne drzewa, świeża trawa i soczyste kwiaty. Nie potrzebowałam innych ogrodów. Cały dzień mogłam spędzić wśród pomników, wsuwając sobie do ust świętą atmosferę umierania, pukając w kamienne tablice i nasłuchując, czy ktoś się do mnie łaskawie odezwie.

Większość zmarłych stanowili Polacy, ale najpiękniejsze pomniki, te otoczone różnorodną roślinnością, ozdobione rzeźbami przedstawiającymi kamienne panienki albo surowych podobnych do czarodziejów Chrystusów, należały do niemieckich potentatów pabianickiego włókiennictwa, którzy zdążyli doszczętnie pomrzeć, ale zostawili pokoleniom Polaków fabrykancką elegancję, nierówności społeczne oraz arcydzieła sztuki kamieniarskiej  do podziwiania. Mogłam spacerować po cmentarzu ewangelickim przez całe dnie, z babcią i dzieciakami albo sama, nie zwracałam  na nich zresztą uwagi, bo interesowały mnie tylko wytarte nazwiska, proste i piękne panienki, magiczni Chrystusowie, świecące kamienie. Zdarzało się czasami, że natrafiałam na grób tak przykuwający uwagę, że Niue mogłam się ruszyć i spędzałam przed nim długie godziny (albo zapamiętywałam nazwisko, by potem koniecznie do niego wrócić, jeśli mnie poganiano). Tak było na przykład z pomnikiem w ogrodzie rodziny Fulde, a właściwie Familie Fulde, który często odwiedzałam z babcią. Leżało tam czworo trupów: Elly, Erwin, Eugen i Ellene. Dźwięczność ich nazwisk, przywodząca na myśl odgłos niemieckich dzwoneczków, które można usłyszeć podczas świąt, rozbudzała moją wyobraźnię. Kim byli państwo Fulde? Jak potoczyły się ich losy? Czym się zajmowali? Gdzie mieszkali? Jakie mieli problemy i troski? Nie chciało mi się sprawdzać, wolałam się domyślać: godzinami wpatrywałam się w podobizny Erwina Elly, rodziców Eugena i Ellene. Po śmierci rodziców dzieci musiały zamówić rzeźby, ale kiedy one umarły, nie było nikogo, by o rzeźby zadbać –dlatego na cokole pomponika sterczeli tylko rodzice. Czasami warto zrobić sobie dziecko, bo kto ci zamówi pomniczek – siostrzenica, piąta woda po kisielu?

Rzeźbiarz porzucił przyjęte w cmentarnej sztuce wzorce i przedstawił Erwina w sposób niezwykle frywolny (…).

Pabianka

(…) Szłam wzdłuż kanału, którym dawno temu płynęła prawdziwa rzeka – nasza prawdziwa rzeka, Pabianka, niegdyś można było się w niej kąpać, bo była szeroka, porywista i głęboka. Mamusia opowiadała mi o szczęśliwych dniach swojego dzieciństwa, kiedy szła nad tę właśnie Pabiankę, rozkładała z koleżankami koce i wskakiwała do wody, spędzała tak całe letnie dnie, podczas których nad rzeka spotykali się prawie wszyscy z okolicy, bo niby gdzie mieli wyjechać, skoro byli biedni, ale szczęśliwi i zadowoleni z życia, ponieważ mieli rzekę i trawę nieopodal domu, zachowany porządek świata.

Babcia opowiedziała mi, że ci sami mężczyźni, którzy wchodzili latem do Pabianki, wciąż umierający rzemieślnicy i rolnicy co powiększali cmentarz, zdecydowali o zwężeniu koryta rzeki, bo co roku zalewała pola, niszcząc uprawy i groby, a to wprost groziło atakiem zombie. Więc zrobili to i rzeka zamknęła się w sobie – płynęła teraz wąskim ciurkiem, po deszczach nieco wzbierała, ale nie podnosiła się nigdy ze swojego marnego poziomu. Osiągnęli cel – skazali Pabiankę na wyschnięcie, a globalne ocieplenie dopełniło dzieła. A przecież nie był to pierwszy raz. Już zdarzyło się kiedyś, że Pabianka została skazana na długie i powolne umieranie.

Już wspomniałam, że nasze biedne, podłe miasto miało tylko jedną legendę. Tę właśnie legendę opowiedziała mi babcia – miałam pięć albo sześć lat – o księżniczce, która była wyjątkowo brzydka i wcale nie wychodziła z zamku, bo każde wyjście kończyło się źle – z biednej księżniczki okrutnie się śmiano, wyzywano ją, a nawet uciekano przed nią, wrzeszcząc i piekląc się, że kreatura znów nawiedza miasto. Lud domagał się usunięcia brzyduli, a książę nie chciał podburzać ludu – zresztą sam miał dość córki, która nie licowała z godnością dworu – i zamknął Pabiankę w podziemiach zamku, a chłopom postawił ultimatum: mieli się nająć do harówki przy kopaniu tunelu albo znosić obecność pabianki na wieki.

Odtąd księżniczka spędzała dnie w zamknięciu, a nocami przeciskała się podziemnym korytarzem umieszczonym pod ulicą; przemykała do kościoła jak szczurzyca. Ściany były wilgotne, miękkie i osuwały się pod sękatymi dłońmi nastolatki. Czasami następowała na chłopskie kości. Tunel kończył się w okolicach ołtarza Świętego Wawrzyńca. Tam Pabianka modliła się o urodę do Panienki. Jednak nie otrzymała łaski – poza taką, że wkrótce umarła. Odrzucona, wyśmiana, zatracona we własnej brzydocie leżała zamknięta w trumnie. Podobno po śmierci jeszcze zbrzydła (choć niektórym zdawało się to niemożliwe), a służka, która obmywała ją przed złożeniem do grobu, nieopatrznie zerknęła na jej twarz i dostała z tego powodu zawału serca, ale sprawę zatuszowano. Zrobili to ci sami wstrętni faceci, którzy wsadzili Pabiankę za brzydotę do komnat, a potem ściągnęli chłopów do kopania tunelu – bracia, stryjkowie, biskup i wreszcie sam książę. Księżniczce mówili, że chłopi umarli przez nią – a właściwie przez jej brzydotę – i zawsze, kiedy Pabianka następowała na chłopską kość albo czaszkę, drżała i płakała, modliła się do Panienki o przebłaganie. Zabiła, bo była brzydka, była brzydka, bo popełniła grzech – dlatego musiała się modlić. Wszystko wróciło na swoje miejsce, nędza Pabianki nie mieszała się z dziennym światłem. Tylko czasami biedne, osierocone dzieci budziły się w nocy i przykładały ucho do klepiska. Z podziemi dochodziło chrobotanie. Mówiło się wtedy, że Pabianka idzie  się modlić o piękno. Matki tuliły dzieciątka i szeptały: „Tak, wasz tatuś umarł w tunelu, ale zrobił to dla większego dobra” albo „Bądźcie dobre i módlcie się, bo Panienka zamieni was w podziemne kreatury”.

(…) Po kilkudziesięciu minutach marszu wewnątrz Pabianki znalazłam się na łące, u źródła. Tu księżniczka musiała zostać zabrana po śmierci, bo biskup buntował się przeciwko pogrzebaniu jej w obrębie miasta. Ciało księżniczki rzucono w krzaki, bo nikomu nie chciało się kopać grobu, zresztą ludzie się bali, że ona się obudzi i ich oszpeci. Do zwłok dobrały się zwierzęta: chmara mrówek, dżdżownic i jaszczurek wzięła sobie ciało  księżniczki, zaopiekowała się nim, bo nie widziała jej plugastwa. Pabianka obudziła się przemieniona w rzekę – źródło wybiło w kościach. Ta rzeka podarowała zwierzętom wodę i życie, a potem nawodniła miasto i pozwoliła fabrykantom niemieckim zbudować w Pabianicach swoje wielkie manufaktury, produkować tkaniny oraz męczyć polskie i żydowskie włókniarki, zaciągać całe ich rzesze do fabryk, pochylić im głowy i zepsuć wzrok. Tak, to wszystko uczyniła Pabianka – ta sama Pabianka, którą książę i biskup wsadzili do podziemnego tunelu i która cierpiała z powodu niedostatku piękna. Nienawidziła kobiet? Chciała się na nich zemścić za urodę i rodzenie dzieci? Chciała pokazać arystokratom, że jest coś warta, że za prędko została przez nich skreślona? A przecież mogła wszystkim tego zła oszczędzić, zostać w stanie strumyka albo śniegu. To na Pabiance biznes się rozkręcił – w niebo szły całe tony dwutlenku węgla, do Rosji tony tkanin i włókien. Jednak potem manufaktury upadły, sprzedano to wszystko i sprywatyzowano, fabryki zamieniono na lofty dla programistów i lokale na butiki i kebaby. Pabianka przestała być potrzebna, po fabrykantach zostały tylko zimne pomniki i niemieckie nazwiska, Kindler i Fulde, na cmentarzach. Pabiankę zawsze traktowano podle- a ona zawsze dawała się oszukać. (…)

Dora

(…) Wacia, mimo że nie umiała po polsku sklecić pięciu poprawnych zdań, miała do literatury wielki szacunek. Raz opowiedziała mi piękną historię, którą wyczytała w walentynkowym wydaniu „Nowego Życia Pabianic”. Była to opowieść o wielkim pisarzu Franzu Kafce. Pisał on wyłącznie po niemiecku, chociaż był Austriakiem, to znaczy Czechem, to znaczy Żydem. Napisał wiele ciekawych rzeczy, ale od początku: Dora Diamant urodziła się w Pabianicach, w rodzinie Diamantów, to znaczy Diamentów – ortodoksyjnych Żydów, którzy zachowywali wszystkie przykazania. Herschel Zvi Aron Lizer Dymant, ojciec Dory prowadził małą fabryczkę na piętrze – produkował paski z cieląt. Nosił brodę, pejsy, kaftan i futrzaną czapkę oraz czytywał święte księgi, właściwie robił to przez cały czas, wstawał o czwartej rano i pogrążał się w mądrościach, śpiewał pod nosem i recytował mantry. Robił pośród sąsiadów za mędrca – jeśli mieli problem związany z Bogiem, to szli do Herschla. Matka nazywała się Frajda Frid.

To była stara rodzina – wędrowali po Polsce, aż wreszcie dotarli do Pabianic i zdecydowali się tu osiąść. Mieli wiele dzieci, które jednak wcześnie umierały. Dora urodziła się w 1898 roku. Miała piękną twarz, falujące włosy, duże żeby i pełne policzki. Wyglądała bardzo zdrowo i wszyscy byli z niej dumni – szczególnie ojciec. Uroda córki sprawiała, że nabierał chęci do życia – chciał zarobić na jej byt, dlatego rozbudował fabryczkę i wkrótce stał się w Pabianicach znaczącą osobą. Dora rosła piękna, silna i zamożna. Miała to, co chciała, i świat otwierał się przed nią jak rozłożyste kwiecie. Ale wkrótce umarła Frajda i Dora musiała  zająć się domem – szczęście, które dotąd widziała na kilometr do przodu, teraz zniknęło. Dora musiała gotować, prać, sprzątać i przede wszystkim opiekować się rodzeństwem.

Wacia rzuciła mi krótkie, uważne spojrzenie.

- Słuchasz?

- Słucham.

Dora Diamant zbuntowała się przeciwko takiemu życiu; nie chciała do śmierci gotować dzieciom kartofli. Przerzuciła większość obowiązków na siostrę – na szczęście miała taką, powiedzmy, Sarę (to imię żydowskie), małą, brzydką i niezbyt mądrą, która idealnie nadawała się na gosposię. Dora znowu rozkwitła – te kilka lat w zamknięciu, w otoczeniu pary i marchewek, odpowiednio ją zakonserwowało. Nie dało się oderwać od niej wzroku i pobożni Żydzi zasłaniali swoim synom oczy,  kiedy szła pabianicką ulicą – taka była piękna i niesamowita na tle kamienic, kocich łbów i okazałych drzew, taka czerwona w słońcu, które to niknęło, to puchło. Nadszedł maleńki koniec świata – I WŚ – Dora zaczęła pracę w domu dziecka. Chwytała się różnych zawodów – śpiewała i szyła. Kilku chłopców chciało się z nią żenić, ale odmówiła – szukała czegoś pięknego, ale nie wiedziała, co to miałoby być. W 1923 roku trafiła do nadmorskiego sanatorium dla Żydów, gdzie poznała ciężko chorego, tak maleńkiego, że przypominał chrabąszcza, gruźlika Franza Kafkę, który ostatnimi siłami walczył o życie. Chodzili razem na plażę i badali piasek. Jod wisiał w powietrzu, fala biła o falę, a morska piana rozbita o falochron padała na twarz Dory, która zlizywała sol z warg i oddawała ją Franzowi, temu maleńkiemu, suchemu Franzowi, uśmiechającemu się lekko do mew, wiatru, białych domów i drzew, ale przede wszystkim do Dory Diament, która lśniła i skupiała w sobie niesamowite światło … Wracali do sanatorium, potem zamawiali obiad, Franz był wegetarianinem, z czego Dora trochę się śmiała. A potem pili herbatę, Franz do późna siedział na balkonie, Dora paliła papierosy i on razem z nią, bo nie chciał przestać nawet pomimo krwi, którą odkrztuszał codziennie rano … W Sali zbierali się muzykanci i grali różne piosenki, Astona i Ordonównę, a nawet Fogga … Franz coś tam czytał, chociaż niezbyt mu się chciało, coś poprawiał, a Dora, bardzo zmęczona po pracy (bo przecież musiała pracować), zaczytywała się w kryminałach o Łodzi, które napisał Ludwik Starski. Opowiadała Franzowi o Pabianicach i Łodzi, że to ładne miasta, chociaż biedne, i że na pewno tam wrócą, bo ona ma tam rodzinę, więc się pobiorą i będzie im dobrze … A Franz kiwał głową i kazał sobie czytać o gorylu, którego pomalowano fosforowymi farbami, by świecił i udawał „Szatana z Bałut”, a to wszystko w celu utarcia niemieckiemu fabrykantowi nosa i uwolnienia francuskiej aktorki z jego parszywych łap… Bardzo mu się to podobało i żałował, że Dora nie ma tego więcej. A ona pisała do redakcji „Ekspresu Codziennego Ilustrowanego”, żeby jej coś podesłali. W ogóle w te dni Dora sądziła, że może osiągnąć wszystko, Franz mówił, że przypomina mu piękną muszlę i morski wiatr wciskał te słowa w futro i suknię, wszystko czuć było bardzo mocno, każdy dźwięk  i każda postać – woźnica w czarnym fraku, detektyw, który szukał świadków rozboju, i rozpieszczone córki jakiegoś bogacza, całe w różowych fatałaszkach – rosły do rozmiarów rajskiego ptaka albo świętego. I tylko Franz malał, mimo że w powietrzu unosił się stężony jod i Dora podawała mu na usta sól, to on wciąż malał i wkrótce stało się jasne, że trzeba napisać do domu prośbę o zgodę na ślub. Napisali więc i Dora sądziła, że wszystko będzie dobrze, bo czuła się wolną kobietą i kochała Franza, ale jej ojciec, który po śmierci matki ponownie się ożenił i zrobił z nową żoną piątkę dzieci, powiedział „nie”, co Dora odczuła jako hipokryzję i chamstwo, ale Franz umierał, a ojciec był daleko, więc została z Franzem.

Zamieszkali w Berlinie, ona opiekowała się nim, prawie nie wychodziła z domu, tylko do sklepu żydowskiego, a wieczorem otwierała okno balkonowe, wpuszczała do mieszkania trochę światła i rześkiego wiosennego powietrza, ale ono nie umywało się do tamtego, bałtyckiego, właściwie to do niczego się umywało, było bowiem strasznie brudne. Franz kaszlał i spał, spał i kaszlał, a ona usiłowała wmusić w niego jedzenie, choć widziała, że to nic nie da – że wąski przesmyk Kafkowskiego gardła zacisnął się dla chałw, chleba i pomidorów… Chciała dla siebie szczęścia, ale odwracała wzrok, kiedy ktoś próbował złapać ten wzrok swoimi oczami na Stargarder Strasse czy Alexanderplatz – redaktor komunistycznego pisma, malarz zamieszkujący strych kamienicy albo zubożały książę, który większość czasu spędzał na dancingach i nie miał pojęcia o istnieniu Franza Kafki ani Dory Diament. Dora wracała do ukochanego, karmiła go drobinami chleba jak ptaszka albo dżdżownicę. Jednocześnie miała wrażenie, że Franz się od niej oddala, jakby ukryty pod lodową pokrywą, oddzielony od niej zasłoną śmierci, pływa w jakimś  głębokim stawie, unosi się tam, bielutki i nagi, a ona chodzi po lodzie i usiłuje zrobić coś, by mu pomóc… Nic jednak nie może zrobić, bo on należy już do innego świata, niedostępnego dla niej. Franz zmienił się w ptaszka – czy tam chrabąszcza – i zdecydowali wspólnie, że wróci do sanatorium. Powiedział, że podleczy się trochę i znowu będą razem, to znaczy wycharczał to, a ona w milczeniu karmiła go chlebem. W tym czasie z Dorą skontaktował się inny pisarz, Max Brod, ale Wacia nie wiedziała o nim za wiele, właściwie nic. W każdym razie Dora wróciła do Pabianic, mieszkała trochę z rodziną, nie miała grosza i musiała znosić fabrykanckie przekleństwa tatusia, który miał jej za złe miłość do pisarza i postanowił wydać za podobnego do siebie małego przedsiębiorcę. Wtedy Dora nie wytrzymała, pobiegła na ulicę i dopiero wieczorem zapytała ojca: „Czy nie rozumiesz, że na naszych oczach kończy się świat”, co ojciec skwitował prychnięciem, bo nie cierpiał kobiet, które mówią coś mądrego. Tak Wacia zakończyła tę opowieść.

- A potem? – spytałam w końcu.

- Hitler ich wszystkich wykończył. (…)

*

Łukasz Barys – autor książki poetyckiej „Wysokie słońce”, za którą otrzymał nagrodę na festiwalu Złoty Środek Poezji. Laureat m. in. Międzynarodowego Konkursu im. Siegfrieda Lenza, konkursu „Krajobrazy słowa” (I nagroda w 2019 r. i nagroda główna w 2020 r.) oraz konkursu im. Leopolda Tyrmanda „Inspirowani Tyrmandem”. Publikował opowiadania w „Wizjach”.

Wikipedia.org - Łukasz_Barys

Lektury Michała - "Kości, które nosisz w kieszeni" Łukasza Barysa

Paszport „Polityki” to nagroda kulturalna ustanowiona w 1993 r. przez tygodnik „Polityka”, która jest przyznawana w kategoriach: literatura, film, teatr, muzyka poważna, plastyka, estrada, kultura cyfrowa. W poprzednich latach laureatami nagrody w dziedzinie literatury byli m.in. Stefan Chwin, Andrzej Sapkowski, Jerzy Pilch, Dorota Masłowska, Olga Tokarczuk.

Zdobywca Paszportu Polityki Łukasz Barys i jego "Kości, które nosisz w kieszeni" - Książkoholicy

*

Najnowsza książka Łukasza Barysa nosi tytuł „Jeśli przecięto cię na pół” . Autor drąży nadal temat prowincji, która jawi się jako obszar odwiecznej i odpychającej patologii.

Na spotkaniu z czytelnikami w Pabianicach autor powiedział m. in.: - Często myśli się o ludziach z małych miast i wsi jako o ”kretynach”. W mojej powieści bohaterowie czują się wyobcowani, ich pragnieniem są podróże autostradami, a także bycie takimi jak wykreowani w mediach społecznościowych celebryci. Jednocześnie nie chcą opuszczać wsi, w której się wychowali, którą znają od zawsze. To są właśnie te sprzeczności, tytułowe „przecinanie na pół”.

A czy sam autor spotkał się bezpośrednio z ”cięciem nożem” opinii publicznej? Otóż … niestety, tak. Jak przyznał, wielu dziennikarzy było bardzo zdziwionych tym, że … mieszka w tak „prowincjonalnych” Pabianicach.(Nowe Życie Pabianic nr 48/2022 r.)

Autor po mistrzowsku odmalowuje obrazki rozkładu i ignorancji.

Obrazki z ciemnogrodu

(…) Zostawiłem chłopaków, bo zaczęli się ze mnie śmiać, zaczęli mnie szarpać, kopać, lekko i pieszczotliwie, ale zrobiło mi się niemiło, więc poszedłem przed siebie w wielką księgę Sromutki, żeby schować się w śmieciach. Tata mówił, że to miastowi zwożą tu śmieci – sądzą, że wieś można zamienić w wysypisko. Nie wierzę tacie, on zawsze tak mówi, zawsze musi robić z siebie dzieciątko. Śmieci to śmieci, nie pochodzą od ludzi, ponieważ są księgą. Tę księgę trzeba poznać, a przez nią poznać siebie. Pierś z kurczaka, dżem, szkło – i słodka warstewka eternitu. Gruz worek po cemencie, kran – wniknąłem w księgę Sromutki i idąc wśród śmieci, zamieniłem się w śmiecia. Już zniknęły mi z oczu chłopaki, nie słyszałem ich głosów, ich beknięć, ich szemrzącego po drzewach moczu.

Widziałem przed sobą worek z ciuchami, sunąłem w stronę worka i wreszcie otwarłem ten worek, poszarpałem folię. Już miałem w rękach stare, cuchnące staruchą bluzki, spódnice, pończochy. Już miałem w rękach starą porzuconą tu podomkę, szlafrok i tkaną w kwietne ludowe wzory chustę. Ludową chustę podniosłem do oczu, oglądałem z bliska kwiaty, a przecież nie znałem wcale ich nazw. Nie potrzebowałem ich do poznania losów cuchnącego ciała. Choć przecież wokół cuchnęło absolutnie wszystko: stare masło, mięso, ser, to i tak czułem tę staruchę, bo na wsi, proszę ciebie, mnóstwo staruch i mnóstwo babć. (…)

(…) Potem Milena z babcią, wciąż pieprząc o wszach, zabrały się do robienia obiadu. Muszę obrać ziemniaki na zupę. Obieram ziemniaki, obieram ziemniaki na zupę śmieciową, a babcia wciąż tęskni za wszawicą i młodością w czasach związku, ale nie z dziadkiem, tylko Związku Radzieckiego. Jednak sądzę, że większość osób tak właśnie ma z młodością, że za nią tęskni, nawet za taką biedną, ziemniaczaną, sowiecką. Zresztą babcia nie może pamiętać prześladowań, cenzurowania czasopism i w ogóle, bo ona nie miała w ręku żadnego czasopisma, miała kompletnie w dupalu to, że wolność słowa, więźniowie polityczni, cenzura, prasa, studenci… Miała w dupalu to, co nam pani na historii wciskała przez wszawicę do serca o narodzie i komunie. Bo naród babci martwił się o ziemniaki i o dzieci, a nie o prasę i wiersze, i historyczną prawdę, i cenzurę. Babcia nie wiedziała, co to Herbert, a pani od historii nam tłukła, że naród polski i Herbert, i Miłosz, Herbert, i Miłosz, i Herbert, i Miłosz, runo nicości, ciemne zakątki, dokąd poszli tamci… Pani od historii sądziła, że każda osoba w narodzie wie, kto to Herbert. A nikt nie wiedział! Ludzie to mieli w dupalu! (…)

Tata się zapalał, walił w stół i pędził w swoich tyradach autostradą słów na połamanie karku, aż się rozpadał we wrzasku:

- So lat temu okupant, potem komuniści, a teraz Unia!

- To Unia pobudowała nam autostradę – mówiła na to mama.

- A ilu ludzi dom straciło i ziemię!

- Zwariowałeś!

Okazało się, że miał odrobinkę racji. Bo mama została przecięta na pół, w ślad za Polską i powiatem, właśnie przez autostradę. Tę autostradę, która wiązała ze sobą Polski A, tę autostradę, która wisiała nad nami i wlewała się nam w mózgi szumem, i chowała się za zielonymi panelami, i zatapiała nas swoim szerokim nurtem. Jak ta biało-czerwona wstęga na biodrze chłopca ze sztandarem w kościele podczas święta … Tata pił, popadał w bimber albo patos, a potem płakał, że to właśnie Unia pobudowała tę autostradę i że to Unia świat mu na pół przecięła. A mnie dochodził do uszu szum ciężarówek, osobówek i chłodni, które tuż nad naszą wsią pędziły z jednej strony Unii na drugą (…)

„Małe pająki”

Łukasz Barys w powieści „Małe pająki”(Kraków 2024) zajmuje się dość satyrycznymi perypetiami dwojga absolwentów pabianickiego liceum – zaradnej Oli i nieudacznego Tobiasza, osadzonymi po części w naszym miasteczku, a także m. in. w Podstole, Kociołkach, Rydzynach, Dłutowie, Bełchatowie i … Krakowie.

„Tobiasz uważał szkołę za przestrzeń opresyjną. Według niego ich szkoła miała wykształcić kolejną falę posłusznych niewolników, skupionych na zarabianiu pieniędzy i przepuszczaniu ich na dobra materialne. Nauczyciele straszyli słabszych uczniów maturą i wizją przyszłej biedy, humanistów traktowali z przymrużeniem oka, sztukę i literaturę olewali bez poczucia obciachu, widząc wartość tylko w tym, co mogło zapewnić pieniądze. Dlatego Tobiasz uważał ich liceum za prowincjonalne”.

„Pieprzone Pabianice. Czemu musiałem się tu urodzić? Tobiasz chciał zamieszkać w Warszawie bądź w Krakowie. Tam mógłby wreszcie stać się sobą. Tam nikt nie uśmiechnie się ironicznie, gdy wspomni o pisaniu – wszyscy będą dumni, że mają w swoim gronie artystę”.

„Ja nie będę studiować w Krakowie, wiesz?, powiedziała i odpaliła silnik. Wrzuciła bieg i wykręciła, bardzo prędko i agresywnie.

Jechali w milczeniu. Przecież dobrze to wiedział, nie musiała mówić. Teraz pragnął tylko, by odwiozła go do domu.

Zdziwił się, jak puste są Pabianice w czerwcu. Asfalt parował, zapadała noc, chłodne powietrze unosiło się leciutko nad ziemią, działki porastał busz. Wszędzie ta zieleń. Wszędzie ta zieleń, choć zdawałoby się, że żadnej roślinności w mieście nie ma.”

„Przepychał się między ludźmi, chciał schować się w swoim pokoju, w łóżku. W drodze starał się nie rozpłakać. Postanowił, że nigdy więcej nie wróci na koło literaturoznawców. Rzucał pod nosem przekleństwa pod adresem Marii. Co ona wiedziała o prowincji? To on Pochodził z Pabianic, nie ona. Padał deszcz, było mu zimno, czuł, że przeziębił sobie ucho. Wpadł do pokoju z przekonaniem, że nienawidzi Marii Woźniak, nienawidzi tego świata, do którego tak bardzo się nie nadawał, do którego tak bardzo chciał należeć.”

„Wrócił na Filarecką pod koniec września. Dość miał prowincji, choć nie wiedział właściwie, czy jego miasto można tak nazwać. Ale w Krakowie wciąż mówiło się o prowincji, uznał więc, że tam właśnie mieszka. Pabianice miały wiele wspólnego z prowincjonalną mieściną – pola, łąki, podupadłe centrum, wszechobecna nuda. W ten właśnie sposób opisywał to miejsce, rozmawiając z krakowskimi przyjaciółmi. Może chciał, żeby mu współczuli”.

„Wreszcie coś się zmieniło. Tego właśnie pragnęła. Poczuła ulgę. Zostawiła dzieciństwo za sobą. Miała dwadzieścia trzy lata, wynajmowała mieszkanie, pracowała. Pieniędzy zostawało niewiele, bo w szpitalu dostała na początek dość niską stawkę, ale prawie nie musiała tankować samochodu – właściwie czasami chodziła do pracy pieszo, by oszczędzić na benzynie i trochę się poruszać.

W mroźne styczniowe poranki, gdy dzień przestępował nad nocą z dziwną lekkością, jak sobie mówiła, Pabianice stawały się piękne. I naprawdę nie potrzebowała nic innego – szła wzdłuż bloków i obserwowała zapalające się w oknach światła. Szła obok swojego dawnego liceum, jeszcze śpiącego, choć może pani woźna już otwierała szatnię, w stronę szpitala, po śliskich chodnikach, ostrożnie stawiając kroki, by się nie przewrócić. Na policzkach czuła mróz.

Szła do szpitala, gdzie sprawowała poważną funkcję asystentki zarządu. Niektórzy jej dawni nauczyciele uważali, że będzie nikim. A ona dawała radę.

Po południu wracała tą samą trasą. Szczękała zębami z zimna, po zmroku robiło się mroźnie. Czasami wchodziła do ciepłego autobusu. Jechała pod sam blok, wysiadała, otwierała drzwi i chowała się w mieszkaniu. I całą resztę dnia miała dla siebie. Nawet ten głupi autobus, który podwoził ją pod sam blok, sprawiał jej przyjemność”.

„Ola szła do szpitala, drżąc. Każdego dnia mogła się zarazić. Pod szpital zajeżdżały karetki z medykami w skafandrach, ludzie trafiali pod respiratory i umierali na oddziałach, dusząc się. To naprawdę się działo, chociaż mogło być snem. Ona, w maseczce, kserowała papiery w biurze zarządu i starała się zachować spokój, choć była bliska paniki. Za to humor Tobiasza w pandemii na chwilę się poprawił. Ola drżała o swoich bliskich, a Tobiasz wprost ekscytował się nową sytuacją. Teraz wszyscy siedzieli w domach, bali się i unikali kontaktów. Teraz wreszcie świat, który sprowadził na Tobiasza cierpienie, musiał się cofnąć i uznać własną słabość. Jednak Ola nie mogła siedzieć w domu, codziennie chodziła do szpitala i wykonywała swoje obowiązki, podczas gdy Tobiasz nie zajmował się niczym konkretnym”.

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij