www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Bashobora

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

O spotkaniu rekolekcyjnym z charyzmatycznym o. Johnem Bashoborą w Pabianicach pisze Marek Kęskrawiec w książce „Bashobora – człowiek, który wskrzesza zmarłych”, Kraków 2021r.

*

(…)Listopadowy poranek nie dał mi wielkiego zastrzyku energii. Prysznic przed świtem, potem pięć godzin za kółkiem podczas jazdy bocznymi drogami, żeby ominąć remont gierkówki. Niebo zasłane ciężkimi, niskimi chmurami. Szybki meldunek w hotelu na obrzeżach Pabianic, jeszcze raz przetarcie przed lustrem oczu. Resztki energii trzeba wydobyć z najdalszych, zakurzonych zakamarków ciała, umysłu i duszy. Upakować w jesienny akumulator, żeby wystarczyło na trzy dni rekolekcji.

Parkuję przy budynku parafialnym w centrum miasta z sześćdziesięcioma pięcioma tysiącami mieszkańców, z którym historia najnowsza obeszła się tak samo jak z wieloma innymi niewielkimi ośrodkami. Niezbyt atrakcyjny, zbyt duży i opustoszały rynek z odrapanymi kamienicami i ładnym zabytkowym kościołem odstąpił funkcje serca miasta pobliskiej galerii handlowej, założonej w dawnej fabryce włókienniczej. Tuż za rogiem nieduża aula należąca do parafii Świętego Mateusza. Tu spotyka się regularnie Wspólnota Dobrego Pasterza. Mili, skromni ludzie, uważni, troskliwi. Dziś są też mocno podekscytowani. Do miasta przyjechał ugandyjski ksiądz katolicki John Baptist Bashobora, podróżujący po całym świecie kaznodzieja, który jednak nigdzie, w żadnym kraju świata nie cieszy się takim autorytetem jak w Polsce. To prawdziwy, a zarazem trudny do wytłumaczenia fenomen, co czyni jego postać jeszcze bardziej interesującą.

Godzina ósma czterdzieści pięć. Wchodzę do auli, gdzie wita nas hasło rekolekcji na głównej ścianie: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Otrzymuję pakiet obiadowy, plakietkę z nazwiskiem i nazwą miejscowości, z której przyjechałem. Przez kolejne dni będę uważnie spoglądał na plakietki mijających mnie ludzi. Rozmowy z ich właścicielami pomogą mi pojąć, jak wygląda życie w miejscach, które rzadko trafiają do ogólnopolskich mediów. Dalekich od wielkomiejskiego blichtru, fortun przeciekających przez palce, plastikowych kubków z kawa, pięknych neonów i ekskluzywnych wystaw sklepowych, atmosfery dumy i sukcesu, jakkolwiek byłaby ona złudna.

Świat ludzi idących za ojcem Bashoborą ma inną formę, inny smak. Więcej tu szarości, więcej cierpienia, ale też więcej nadziei, ufności i wiary w to, że los się może odmienić. W tym świecie nie inwestuje się w giełdę, nieruchomości i waluty. Inwestuje się w Boga. Ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi konsekwencjami takiej decyzji.

Pierwsze zaskoczenie. Muzyka i śpiew. To już nie są smętne, staroświeckie melodie znane z mszy w przeciętnej parafii, ale mocne, energetyczne, pełne pasji piosenki z atrakcyjną linią melodyczną, które mogłyby stać się przebojami. Jeśli ktoś ma czas, niech posłucha „Memu Bogu królowi””, „Będę tańczył przed Twoim tronem” czy „Nasz Bóg jest wielki”. W Pabianicach budowały one nastrój radości i prawdziwej wspólnoty. Czuło się wyraźnie, że słowa płyną z serca. Że jest w nich żar. Że z ust śpiewających ludzi dobywa się świadectwo mocnej wiary. Że jest to głos o wiele potężniejszy niż ten, który spotyka się zazwyczaj w niedzielę w kościele.

I wtedy wszedł on. W skromnej, ciemnej kurtce, średniego wzrostu, krępy, krótko ostrzyżony, poważny, jakby trochę zmęczony, choć z drugiej strony wyglądający dość młodo jak na swe siedemdziesiąt trzy lata. Mimo wszystko nie tak wyobrażałem sobie wielkiego charyzmatyka zapełniającego wielkie hale albo Stadion Narodowy, na którym mogłyby się zmieścić całe Pabianice. Spodziewałem się energicznego showmana, który od razu zawładnie salą i rozhuśta emocje, a zobaczyłem skromnego człowieka, który idealnie stopił się z tłumem. Nie w wyglądzie, zewnętrznej pewności siebie tkwiła jego siła, nie w panowaniu nad tłumem i sterowaniu jego energią, w czym brylują zwłaszcza protestanccy charyzmatycy tacy jak Benny Hinn, ale też katoliccy kaznodzieje w rodzaju Damiana Stayne’a . Siłą Bashobory jest prostota i bezpośredniość, niechęć do tworzenia aury tajemnej wiedzy lub wzbudzania przesadnego respektu graniczącego z lękiem. Bashobora nie popisuje się estradowymi sztuczkami, nie podkreśla na każdym kroku swej specjalnej relacji z Bogiem. Nie ma w nim ani trochę pychy, która często przywiera do popularnych przywódców duchowych, każąc im obłudnie powtarzać, że to Bóg uzdrawia, a oni są tylko skromnymi przekaźnikami tej mocy – choć wyraźnie czuje się nieszczerość takich deklaracji. Wierni, którzy przychodzą na spotkanie z ojcem Johnem, niemal od początku czują, że jest taki jak oni. Mówi bardzo prosto, czasem może się wydawać, że zbyt prosto i że z takim przekazem nie spełniłby wymagań żadnego poważnego teologa.

A jednak uczestnikom jego rekolekcji to nie przeszkadza. Dla nich najważniejsza, co wciąż podkreślają, jest jego bliskość, komunikatywność oraz niezwykła życzliwość. A także to, że akceptuje ich takich, jacy są, z wszystkimi wadami i niedoskonałościami. I jeśli nawet ich łaja, co nieraz zdarza się podczas rekolekcji ojca Johna, to tylko po to, by po chwili przytulić do serca. Chyba żaden przyjeżdżający do Polski kaznodzieja nie budzi tak jednoznacznie pozytywnych odczuć jak Bashobora. To o tyle zastanawiające, że jego największymi wielbicielami są zwykli ludzie posądzani często w Polsce o nietolerancję, a nawet rasizm. Typowemu przedstawicielowi klasy średniej może się to wręcz wydawać niemożliwe. Jak to? Murzyn z centralnej Afryki? W tej ksenofobicznej Polsce? A jednak. Murzyn (dziś bardziej wypada powiedzieć: czarnoskóry). W Polsce. (…)

Na jednorazowej tacce mamy proste jedzenie: typowo piątkowy filet z ryby, ubite ziemniaki, surówkę z kapusty. Na tych rekolekcjach w ogóle wszystko jest proste i przystępne. Karnet na trzy dni za osiemdziesiąt pięć złotych, z kartkami na obiad – sto czterdzieści pięć. Dla człowieka z dużego miasta, gdzie usługi są drogie, to najtańszy weekend świata. Gdyby był droższy, pewnie nie przyjechałaby co najmniej połowa z grubo ponad dwustu uczestników. (…)

Drugiego dnia rekolekcji po południu uczestnicy są już zupełnie w rękach ojca Johna. Nikną wszelkie bariery wstydu. Do tego stopnia, że niektórzy nie obawiają się wystąpić na środek Sali i przyznawać do własnych słabości, grzechów, uzależnień. Na tych ostatnich Bashoborze szczególnie zależy.

W pewnym momencie prosi, by na środek wystąpili ci, którzy chcieliby przysiąc przed Bogiem, że od zaraz rzucą palenie. Przed tłum ponad dwustu ludzi wychodzi dziewięć osób, w tym trzy kobiety. Ojciec John modli się nad każdą z nich, nakłada dłonie na ich głowy. Po chwili pyta, czy wśród obecnych są odważni, którzy potrafiliby stanąć przed ołtarzem i patrząc w wizerunek Chrystusa Miłosiernego porzucić alkohol (Bashobora co roku odbywa też w Polsce specjalne rekolekcje dla ludzi uzależnionych). Po chwili na środek Sali wychodzi pięciu mężczyzn i jedna kobieta.

Nie wiem, czy ich postanowienie okazało się mocne i nie było tylko chwilowym uniesieniem. Mnie ujęło to, ze ludzie mieli odwagę przyznać się przed tłumem nieznajomych, iż maja wstydliwy problem. Przecież alkoholicy są mistrzami samooszukiwania się i konfabulacji, potrafią w żywe oczy kłamać i zaprzeczać oczywistemu faktowi, że znajdują się w szponach nałogu. Przyznanie się do prawdy o uzależnieniu jest dla nich niezwykle trudnym wyzwaniem.

Ta szóstka ludzi miała tę odwagę i choć był to tylko mały krok, to jakże ważny. Jednak ojcu Johnowi wciąż mało. Podczas cichej rozmowy z jednym z alkoholików bierze nagle mikrofon i mówi:

- Gdzie jest twoja żona? Niech tu natychmiast przyjdzie! To wobec niej musisz jeszcze przysiąc!

Kiedy ta swoista ceremonia się kończy, jesteśmy chyba w punkcie kulminacyjnym rekolekcji. Wtedy też father Bash prosi, byśmy kolejno, rzędami podchodzili przed ołtarz po błogosławieństwo. W tym czasie sala faluje, ludzie śpiewają z rękami uniesionymi wysoko, kołyszą się do pełnej pasji pieśni „Memu Bogu królowi będę śpiewał tę pieśń, Alleluja, na wieki, amen!”. Widzę, jak kilka osób po nałożeniu rąk przez ojca Johna musi sobie na chwilę przysiąść, ktoś osuwa się na ziemię, jedna z kobiet wręcz gwałtownie się przewraca, na szczęście za każdym z wiernych stoją ludzie z pabianickiej wspólnoty i chronią go przed uderzeniem o twardą posadzkę. Po chwili podchodzi mężczyzna około pięćdziesiątki. Też się przewraca, ale robi to jakoś tak nienaturalnie, jakby zawstydzony uniesieniem religijnym poprzedniczki chciał zmusić swoje ciało do odłączenia świadomości. Wygląda to dość sztucznie, jakby myślał, że jeśli nie omdleje, to inni pomyślą, że za słabo wierzy i tym samym jest zbyt daleko od Boga.

Podchodzę coraz bliżej. Na prawo od ołtarza jakby nigdy nic bawi się grupka małych dzieci, które przyjechały do Pabianic z rodzicami. Jedno zdrowe, inne z wyraźnymi objawami schorzeń fizycznych lub emocjonalnych. Koło nich rodzice, którzy wiele już przecierpieli i oczekują od ugandyjskiego kapłan może nie cudu uzdrowienia, ale chociaż jakiejś formy ulgi.

Odrywam wzrok od dzieci i widzę, że ktoś, kto za chwilę ma uklęknąć, szlocha z całego serca. Obracam się i kilka metrów dalej widzę z kolei rudowłosa dziewczynę jakby zupełnie odklejona od rzeczywistości. Ma zamknięte oczy, wyraz błogiego szczęścia na twarzy, unosi wysoko ręce. Robi się mętlik, w końcu podchodzimy przed oblicze ojca Johna, klękamy. Bashobora kładzie mi dłonie na głowie i chwilę się modli. Czuję lekki dreszcz, ale nic więcej. Wciąż klęczę i nagle widzę katem oka, ze parę osób dalej kobieta w jasnej bluzce przechyla się w tył i pada pod dotykiem kapłana. To nie wygląda na upadek kontrolowany, ale nagłą utratę świadomości pod wpływem jakiejś realnej mocy. Potem usłyszę od niej, że ojciec John to dla niej najważniejszy kapłan od czasów dzieciństwa, gdy pod koniec podstawówki przygotowywała się do bierzmowania u księdza z rodzinnej miejscowości. Teraz czuje tę samą fascynację kapłanem.

- Wiele lat tego nie było, a teraz wróciło. Ojciec John to święty człowiek. To w ogóle jest niesamowite, ze musiał przyjechać czarnoskóry ksiądz ze środka Afryki, bym przeżyła takie uniesienie. Nie, nigdy wcześniej się nie wywracałam. Tu jednak już w kolejce wiedziałam, że jestem na granicy omdlenia. Kiedy poczułam dotyk ojca Johna, zstąpił na mnie Duch.

Sam nie mogę przyznać tego samego, choć gdy w sobotę podszedłem podczas przerwy do ojca Johna, by poprosić go o chwilę prywatnej rozmowy, a on – bardzo już zmęczony – odmówił i w zamian stanął na chwilę na wprost mnie, spojrzał mi w oczy i położył ręce na głowie. Wtedy dreszcz idący przez kręgosłup był dużo wyraźniejszy. Zrozumiałem, że gdybym był bardziej otwarty, gdybym miał do niego stosunek jak do najważniejszego nauczyciela duchowego, którego na dodatek pierwszy raz spotykam osobiście, to różnie mogłoby się stać. Wyraźnie bowiem czułem, że dla części wiernych, którzy przyjechali do Pabianic, takie spotkanie w bliskim kontakcie może być prawdziwym wstrząsem emocjonalnym. Nic dziwnego, że ludzie upadają, zwłaszcza gdy nie klęczą, ale stoją i nogi zaczynają im najpierw drżeć, a potem odmawiają posłuszeństwa.

Kiedy w trakcie kolejnej przerwy pytam ojca Johna o te upadki, zwane też „spoczynkiem w Duchu Świętym”, czuję wyraźnie, że choć ma do nich stosunek życzliwy, to jednak – jak to u niego – jest w tym również sporo dystansu.

- Na niektórych rekolekcjach ci sami ludzie przychodzili po kilka razy, bym nakładał im dłonie na głowę. Pewnie myśleli, że jak nie upadają, to znaczy, że Duch Święty nie zadziałał – mówi ze śmiechem.

Bashobora wyraźnie zaznacza, że nic, co dzieje się z wiernymi pod jego wpływem, nie jest dowodem na jego moc.

- To nie ja używam Boga, to Bóg używa mnie – wyjaśnia tłumowi. – To nie ja działam, ja się tylko modlę. To działa Duch Święty, ja tylko jestem przekaźnikiem jego woli. (…)

W Pabianicach zapytałem kilku uczestników rekolekcji, co sądzą o przypisywanych Johnowi Bashoborze wskrzeszeniach. Dwie osoby nic o nich nie słyszały, kolejne dwie uznały, że to prawda, skoro sam ojciec John wspomniał dzień wcześniej o przywróceniu do życia ugandyjskiego dziecka. Pewien mężczyzna stwierdził, że to bajki, ale nie po wskrzeszenie tu przyjechał, więc nie będzie tym zaprzątał sobie głowy. (…)

Wikipedia.org - John Baptist Bashobora

*

Za sprawą Wspólnoty Dobrego Pasterza od kilku już lat mamy do czynienia z rewolucją charyzmatyczną w Pabianicach. O. John B. Bashobora był tutaj w latach 2017, 2018 i 2019.

Pierwsze spotkanie z Bashoborą odbyło się w kościele św. Maksymiliana w Pabianicach. Życie Pabianic relacjonowało: Na ulicy Jana Pawła II nie ma gdzie zaparkować auta. Sąsiednie uliczki są tak zapchane, że na policji rozdzwaniają się telefony. Funkcjonariusze wręczają mandaty tym, którzy stanęli na trawnikach. Rozpoczynają się trzy dni modlitw w kościele św. Maksymiliana M. Kolbego. Tysiąc osób siada w kościelnych ławkach.

Jest godz. 20.00. Po mszy ludzie wstają i podchodzą do ołtarza. Tłum napiera. Jedni Kleczą, inni stoją, a księża dotykają dłońmi ich głów. Ludzie słaniają na nogach i upadają na ziemię. Leżą minutę, dwie, kwadrans … Do jednej z kobiet wzywają ratownika medycznego. Bada ją. Kobieta wciąż leży na podłodze. Jest przytomna. Nie może wstać. Obok, jak gdyby nic się nie stało, stoi kolejka. Inni też chcą, by ojciec John Bashobora położył im ręce na głowie.

- Nie musicie czekać aż upadniecie. Nie każdy tego doświadczy. To nie jest obowiązkowe – tłumaczy jeden z księży.

Ciemnoskóry kapłan przerywa modlitwę i podchodzi do leżącej kobiety. Pochyla się nad nią.

- Very good – mówi po chwili i wraca do ludzi w kolejce.

Na schodach ołtarza już kilkunastu kapłanów nakłada dłonie na głowy wiernych. Do każdego stoi po kilka, kilkanaście osób. W pewnym momencie na kościelnej podłodze leży osiem osób. Dwie kobiety upadły w taki sposób, że jedna leży na drugiej. Obok podchodzi następna. Też upada. Dziecko stoi przerażone. Wtedy jeden z księży nakłada dłonie na głowę dziecka. A ono już spokojniej patrzy na leżącą na kościelnej podłodze matkę. Ta po chwili wstaje, przytula córkę i wracają do ławki.

Dla osoby, która nigdy nie uczestniczyła w mszach Odnowy w Duchu Świętym, to szokujące wydarzenie. W kościele jest lekarz, pielęgniarka i ratownik. Na placu kościelnym stoi karetka. Ale nikt nie wzywa pomocy. Do leżących dłużej podchodzi ratownik. Bada puls, osłuchuje. Odchodzi. Nie przeszkadza. (…)

o. John Bashobora w Pabianicach (24.05.2017)

Wspólnota Dobrego Pasterz

W Pabianicach bywają także inni znani charyzmatycy, m.in. o. dr Jose Maniparambil z Indii.

ks. Jose Maniparambil - Rekolekcje Adwentowe

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij