www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Molenda

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W publikacji „Bohaterowie trudnych czasów”, Łódź 2006 r. znalazł się tekst Wojciecha Źródlaka i Adama Molendy „Kronikarz podłych lat” poświęcony Czesławowi Molendzie (1911-1986) z Pabianic.

To postać zupełnie nieznana choć Czesław Molenda jest autorem absolutnie unikatowej serii rysunków przedstawiających pierwsze miesiące funkcjonowania hitlerowskiego obozu w fabryce Michała Glazera w Radogoszczu. Rysunki te – utrzymane w lekko groteskowej i pozbawionej grozy formie – z satyrycznym dystansem ukazują początek niemieckiego terroru w Łodzi i okolicy. I choć początkowo hitlerowskie represje w Łodzi – w okresie kilku pierwszych miesięcy okupacji na przełomie 1939 i 1940 roku - nie wykazywały jeszcze pełni nieludzkiego wymiaru, to rysunki Molendy dokumentują postawę świadka epoki, podobną do tej, jaką później w warunkach totalnej zagłady humanizmu, zaprezentował pisarz Tadeusz Borowski, też więzień obozu koncentracyjnego.

Rysunki, które wykonał Molenda w pierwszym w Łodzi obozie, nie stanowią jedynej jego zasługi w dawaniu świadectwa o czasach pogardy. Ważna pod tym względem jest także jego publicystyka wojenna na łamach partyzanckiego „Odwetu”.

Czesław Molenda urodził się w Pabianicach 24 listopada 1911 roku, jako syn Kazimierza i Wincentyny. Ojciec był z zawodu cieślą utrzymującym się tylko z sezonowych prac, więc rodzinie się nie przelewało. Jednak rodzice postanowili w miarę możliwości wykształcić syna. Czesław Molenda ukończył Koedukacyjne Seminarium Nauczycielskie w Pabianicach (w tym okresie związał się z patriotyczną organizacją młodzieżową Legion Młodych), a w 1933 roku – Państwowy Instytut Robót Ręcznych w Warszawie ze specjalnością plastyki. Był więc zz wykształcenia pedagogiem, ale nauczał, głównie w szkołach z programem zawodowym, reklamy, rysunku i liternictwa. W latrach 1933-1937 był zatrudniony w Gimnazjum im. J. Śniadeckiego w Pabianicach, a następnie na Kresach w Gimnazjum Koedukacyjnym w Druji (powiat brasławski, województwo wileńskie – dziś jest to teren Białorusi). Pracując w szkolnictwie, nie zaniedbywał jednak własnej twórczości artystycznej, uprawiając rysunek i akwarelę.

W trakcie kampanii wrześniowej 1939 roku, w dramatycznych okolicznościach, powrócił do Pabianic. Tutaj, w dniu 11 listopada 1939 roku, został aresztowany w trakcie dużej akcji łódzkiego gestapo, skierowanej przeciwko inteligencji Łodzi i okręgu łódzkiego. Jak wszystkich zatrzymanych wówczas pabianiczan, osadzono go w tymczasowym miejscu koncentracji w kinie „Zachęta”, znajdującym się w „Domu Polskiej Macierzy Szkolnej” (ówcześnie i dziś ul. Tadeusza Kościuszki 14). Przebywał tu 18 dni, do końca funkcjonowania tego „obozu”. Po jego likwidacji, wraz z innymi więźniami, został przewieziony do przejściowego miejsca osadzenia znajdującego się w fabryce Michała Glazera na Radogoszczu w Łodzi, przy ówczesnej ul. Krakowskiej (dziś to ul. Liściasta i teren Fabryki Pierścieni Tłokowych „Prima”).  W ramach likwidacji obozu, w grudniu 1939 lub styczniu 1940 roku, przeniesiono go do nowego miejsca, usytuowanego w fabryce Samuela Abbego przy szosie zgierskiej (dziś ul. Zgierskan147). Stąd niespodziewanie został zwolniony 16 stycznia 1940 roku i wrócił do Pabianic.

Podczas pobytu w obozie radogoskim wykonał cykl 25 czarno-białych rysunków (w większości w formacie A-4), przedstawiających sceny z życia obozowego. Stanowią one kapitalny materiał historyczny, bowiem nieodnaleziono po dzień dzisiejszy materiałów fotograficznych i filmowych wykonanych przez Niemców, ilustrujących życie w tym obozie. Molenda rysunki te zdołał wynieść w momencie zwolnienia, ukrywając je w podwójnym dnie walizki wraz z rzeczami osobistymi. Bał się jednak pozostać w Pabianicach, spodziewając się w każdej chwili ponownego aresztowania. Przedostał się więc na teren Generalnej Guberni. Po latach potwierdziło się, że gestapo rzeczywiście poszukiwało go podczas drugiej fali aresztowań przedstawicieli inteligencji polskiej, jaka miała miejsce w Łodzi i okolicy w maju 1940 roku.

W Generalnej Guberni Molenda przebywał najpierw na plebani w Jastrząbce Starej w powiecie  Dębica u ks. Piotra Rajcy. Posługiwał się fałszywymi dokumentami na nazwisko Adam Guze. Tu nawiązał kontakt z konspiracyjną organizacją „Odwet”, utworzoną już w październiku 1939 roku przez Władysława Jasińskiego, która działała na terenie powiatów: tarnobrzeskiego, sandomierskiego, opatowskiego i mieleckiego, a od 1942 r. na całej Kielecczyźnie. Od połowy 1941 r. grupa przekształciła się w oddział dywersyjno-bojowy pod nazwą „Jędrusie”. Ta legendarna formacja aktywnie współpracowała ze Związkiem Walki Zbrojnej, a w 1943 r. weszła w skład Armii Krajowej, jednak do końca wojny zachowała swoją nazwę i autonomię w ramach polskiego podziemia niepodległościowego.

W „Jędrusiach”, gdzie używał pseudonimu „Migacz”, Molenda został członkiem zespołu redagującego organ prasowy oddziału pod nazwą „Odwet”. Dla pisma wykonał nową winietę tytułową (najprawdopodobniej od nr-u 26 z 1 XI 1940 r.), pisał artykuły wstępne i inne, a przede wszystkim opublikował w sześciu odcinkach swoje wspomnienia z okresu aresztowania i pobytu w przejściowych obozach niemieckich w Pabianicach i na Radogoszczu. Jest to materiał historycznie i emocjonalnie niezwykle cenny, bowiem powstał „na gorąco” w kilka miesięcy po tych przeżyciach. Chociaż pełnię przekazu ograniczały warunki konspiracji, jego wartość jest wyjątkowa, gdyż to jedyny znany do tej pory tego rodzaju dokument.

Czesław Molenda w redakcji „Odwetu” pracował do października 1942 roku. 14 października 1942 roku został aresztowany na ulicy w Tarnowie, na podstawie doniesienia Polaka, konfidenta miejscowego gestapo. Osadzony w więzieniu tarnowskim, przeszedł ciężkie śledztwo. Po jego zakończeniu został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Auschwitz, gdzie otrzymał numer 95 567. W marcu 1943 roku, po uzyskaniu pełnej wiedzy, czym jest ten obóz zaplanowany przez Niemców jako miejsce masowej zagłady, Molenda podjął próbę poprawy swego losu. Zgłosił się więc dobrowolnie do transportu więźniów  przewożonych do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Tu otrzymał numer 61 928. W krytycznym momencie pobytu w tym obozie, dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego, zdolnościom plastycznym i umiejętności wykonywania rysunków technicznych, dostał się do komanda kreślarzy pracujących w jednej z przyobozowych fabryk. To niewątpliwie uratowało mu życie, pozwalając doczekać ewakuacji tego obozu w kwietniu 1945 roku w kierunku Bremenhaven. Tylko cudem uniknął losu części współwięźniów umieszczonych na statku „Altmark”, zbombardowanym i zatopionym przez lotnictwo alianckie podczas walk o to miasto.

W Bremenhaven Molenda został uwolniony przez Amerykanów. Był w tym czasie, podobnie jak inni osadzeni, skrajnie wyczerpany ; ważył ledwie 45 kg. Po kilkunastu tygodniach dochodzenia do zdrowia postanowił wrócić do Pabianic.

W latach 1945-1946 Czesław Molenda intensywnie leczył się po przeżyciach obozowych. W tym czasie wstąpił też do PPS. W Pabianicach partia ta energicznie odbudowywała swoje struktury, bardzo tu silne w okresie międzywojennym, potrzebując w swoich szeregach przedstawicieli zdziesiątkowanej wojną miejscowej inteligencji. Trwała wówczas pozorna współpraca między PPR a PPS, a przy obsadzaniu różnych stanowisk w  administracji oraz w nacjonalizowanych zakładach stosowano międzypartyjny parytet.

Dlatego Molenda nie wrócił do zawodu nauczyciela, ale zgodnie z poleceniem władz swojej partii, obejmował różne stanowiska, odpowiadające temu parytetowi. W latach 1947-1951 pełnił funkcję dyrektora finansowo-administracyjnego  w Pabianickich Zakładach Przemysłu Jedwabniczego. Lata te okazały się przełomowe dla dalszych losów Molendy. W grudniu 1948 roku pod dyktatem komunistów dokonuje się formalne, a w rzeczywistości pozorne zjednoczenie PPR I PPS. W nowo powstałej PZPR dawni pepesiacy  stanowią kontrolowaną mniejszość, od początku znajdując się w defensywie. Kontynuowano wobec nich dalsze szykany choć – wskutek terroru i wycofania się z życia publicznego wielu działaczy PPS – nie są one tak zmasowane jak przed samym zjazdem zjednoczeniowym. Jest to też okres przełomowy dla dalszych losów Molendy.

1 marca 1951 roku w wyniku prowokacji UB zostaje zatrzymany i oskarżony o niedopełnienie obowiązków nadzoru i rzekome nadużycia finansowe w miejscu pracy. Sfingowane śledztwo nie dostarcza podstaw do skazania, ale kilkumiesięczny pobyt w więzieniu pozbawia go skutecznie szans na karierę w przemyśle. W maju 1952 r. Molenda zostaje zatrudniony w Spółdzielni Pracy „Uniwersalna” w Pabianicach jako dekorator. Pracuje tam do roku 1958.

Po przełomie październikowym 1956 roku postanawia wrócić do zawodu nauczyciela i wszczyna starania o podjęcie pracy w szkolnictwie. Nie jest to łatwe, bowiem mimo politycznej „odwilży” władze oświatowe starają się piętrzyć biurokratyczne przeszkody wobec przywrócenia do pracy przedwojennego pedagoga. Dopiero 1 września 1958 r. Molenda zostaje ponownie nauczycielem, choć tylko kontraktowym. Uczy rysunku technicznego w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Pabianicach, a następnie kieruje Domem Kultury Dziecka i Młodzieży w tym mieście.

W 1960 roku władze oświatowe przywracają Molendzie prawo nauczania w szkołach średnich. W latach 1961-1967 uczy zasad reklamy i innych przedmiotów zawodowych w Technikum i  Liceum Ekonomicznym w Pabianicach. Prowadzi też lekcje w Technikum Chemicznym.

W roku 1974, tuż przed znacznym pogorszeniem zdrowia, przekazuje swoje pamiątki z okresu wojny i okupacji, w tym pięć numerów „Odwetu” i rysunki wykonane w obozie na Radogoszczu, do Muzeum w Pabianicach.

Jego unikatowe pamiątki okupacyjne pozostają w zbiorach muzeum pabianickiego, gdzie jednak nigdy nie były eksponowane. Dlatego są zupełnie nieznane nie tylko szerszej opinii publicznej, ale nawet wąskiej grupie specjalistów – historyków. Podjęto starania w celu przejęcia zestawu Rysunków Czesława Molendy przez Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, którego oddziałem jest teren byłego obozu.

(…) Wartość historyczna publikowanych poniżej wspomnień Czesława Molendy  jest bezsprzeczna. Powstały najprawdopodobniej już w październiku 1940 roku, na zbliżające się listopadowe Święto Zmarłych, o czym wspomina w odcinku pierwszym. Jest to więc „gorąca” relacja, której szczegółowość ograniczyły jednak warunki konspiracji. Zbyt duża ilość faktów mogła spowodować dekonspirację autora. (…)

Publicystyka wojenna Czesława Molendy

„Odwet”, 24 listopada 1940 r., nr 30, s. 2-3

(…) Dnia 10 i 11 listopada 1939 r. fala aresztowań w województwie łódzkim objęła tysiące ludzi. Największe jednak nasilenie odczuły: Ruda Pabianicka, będąca przedpolem Łodzi, powiat łaski i Pabianice. Więzienia będące już przepełnione do tego stopnia, że w celach więźniowie mogli tylko siedzieć, nie mogły pomieścić nowych ofiar. Władze gestapo i organa wykonawcze, jak SS i Selbstschutz poradziły  z tem sobie, nie licząc się z niczem.

W Pabianicach zajęto dom [Polskiej] Macierzy Szkolnej – w przeciągu dwóch godzin usunięto z czworoboku ulic mieszkańców, teren odrutowano, wystawiono posterunki zaopatrzone w karabiny ręczne i maszynowe obsługiwane przez miejscowy element niemiecki (Volksdeutschów).

Dnia 11 listopada, o godzinie 7 wieczorem przestąpiłem progi Domu Macierzy Szkolnej w Pabianicach jako aresztowany i po złożeniu danych personalnych odprowadzony pod konwojem do drzwi salki kina mieszczącego się w tym gmachu. Muszę jednak dodać, że przy przesłuchaniu każdy podlegał ścisłej rewizji i wszystko, co posiadało jakąś wartość zabierane było w depozyt. Obrabowano ludzi do tego stopnia, że nie pominięto butów z cholewami, zegarków, obrączek ślubnych, piór wiecznych i ołówków, spinek do rękawów, szali wełnianych i koców.

Przeważna część aresztowanych przed wkroczeniem na salę kina przeprowadzona była do bocznej sali gdzie mieściła się katownia. Tam dyżurowało zawsze pogotowie egzekucyjne składające się z : Georga Schorscha – (pabianickiego) fὕhrera Hitlerjugendu, A. Vogla – znanego boksera oraz kilku przybocznych oprawców. Po zastosowaniu znanego bokserom ćwiczenia z workiem, gdzie ćwiczebnym workiem był człowiek, rozkładano rozebraną ofiarę z pokiereszowaną i porozbijaną twarzą na ławie i przywracano do przytomności bykowcami lub skróconymi kijami bilardowymi. Płacz, ryki bólu i trudne do opisania charczenia, wycie i jęki, były stałą muzyka, która przenikała przez cienką ścianę. A potem wtaczał się nieprzytomny łachman do sali, słaniający  się z bólu, niemogący ani stać, ani siedzieć, z obliczem szarym i wstydem, że wył… Reszta siedziała w krzesłach, ramię przy ramieniu, bokiem do ekranu, kolanami dotykając następnego rzędu krzeseł, w potokach spływającego z sufitu światła 18 lamp płonących bez przerwy.

W rogach stało czterech ludzi zwróconych twarzami do ściany; w górze, na balkonie, przy karabinie maszynowym, czuwał co godzinę zmieniający się wartownik. W sali panowała grobowa cisza i bezruch.

Usiadłem w wolnym krześle, aby przesiedzieć, podkreślam, przesiedzieć wraz z innymi 18 dni i nocy bez spania, mycia się, o głodzie i chłodzie, w ciągłym piekle udręk stosowanych z całym sadyzmem przez zezwierzęcone kanalie. („Odwet”, 1 grudnia 1940 r., nr 31, s.1-3)

Część II

(…) Rozwarły się przede mną drzwi i uczułem nagle ogromny cios w plecy kija bilardowego, który wstrząsnął wszystkimi wibrami duszy i ciała. Zacisnąłem zęby i przekroczyłem próg sali, gdzie owionęła mnie duszna atmosfera nieprzewietrzanej sali, cisza grobowa milczącego tłumu ludzi siedzących ramię przy ramieniu.

Zająłem pierwsze z wolnych krzeseł i zagadnąłem jednego z sąsiadów. Usłyszałem tylko szeptem ostrzegawczym krótką uwagę, abym dla dobra własnej skóry, jako nowicjusz , przeniósł się do tyłu. Nic nie zrozumiałem, ale instynkt samozachowawczy przemógł i natychmiast zająłem krzesła pod samą ścianą.

Cisza i martwota przerwana została nagle gwałtownym otwarciem drzwi. Na salę wtargnął szturmowiec (w stopniu scharfὕhrera) w towarzystwie Georga Schorscha. Sala tak gwałtownie poderwała się na boczność, że zachłysnąłem się z zadziwienia. Słychać było tylko jeden stuk i ta cisza – cisza przed burzą. Kanalia ta (Schorsch) przez moment patrzyła po tłumie, a potem rozpoczęła „przegląd”. Przechodząc rząd za rzędem po krzesłach siekł Schorsch po twarzach i szyjach trzcinowym prętem. Tłum stał milczący i nieruchomy, a wylot lufy karabinu i oczy wartownika ślizgały się po najbliższych szeregach i piersiach jak ostrzeżenie. Takie przeglądy odbywały się co 15 minut przez 48 godzin.

Typowy przedstawiciel sadyzmu im dłużej, tym bardziej stawał większą bestią. Z Sali w międzyczasie zabierano po kilka osób „na badanie” i „masaże”, po których wracały tylko zmiętoszone ludzkie łachmany.

Wyczerpani fizycznie w oczekiwaniu na swoją kolejkę wpadaliśmy powoli w jakiś chorobliwy półsen. Aby wyrwać grupę z marazmu i tępego zobojętnienia rozpoczęto stosować „ćwiczenia gimnastyczne”, jak np. „auf”, „sietzen” – kręcenie głową w szybkim tempie przez 6 do 9 minut itp. (proszę spróbować kręcić głową tylko przez jedną minutę!).

Ludzie o tuszy częstokroć chorobliwej lub w podeszłym wieku zmuszano do stania na jednej nodze z podniesionymi rękoma, aż do zupełnego wyczerpania i upadku, przy czym w wypadkach zupełnego wyczerpania i omdlenia bito w nieludzki sposób zmuszając do dalszych ćwiczeń, jak skłony tułowia z oparciem na palcach rąk i czubkach butów, przy czym na plecach spoczywała noga żołdaka.

Księża otrzymywali do odgadnięcia teksty w rodzaju: gdzie i u którego ewangelisty napisane jest – im więcej maltretujesz ciało, tym duch silniejszy? Ponieważ ten werset nie był nikomu znany skończyło się na rozbiciu kilku twarzy.

Albo: pewnego wieczoru oznajmiono sali, że ponieważ wyszedł rozkaz dziesiątkowania obecnych, dobrze byłoby, aby dobrowolnie zgłosiła się pewna ilość na ochotnika, gdyż w przeciwnym razie może zostać większa część rozstrzelana. Strach ogarnął wszystkich, gdyż było to w pierwszych dniach aresztowania. Instynkt samozachowawczy (jednak) przeważył i nikt nie zgłosił się w przepisanym czasie.

Kiedy jednak zwrócono się jeszcze raz z zapytaniem, czy nikt nie odda życia za współtowarzyszy, zgłosił się jeden. Był nim Tadeusz Świątek, podchorąży WP, który zgłoszeniem swoim tak zaimponował Niemcom, ze zwolnili go wówczas. Nie znaczy to, aby pozostawiono go zupełnie w spokoju. Zmuszony był przez kilka miesięcy ukrywać się, a w końcu wywieziono go do obozu do Niemiec. Za to, że nikt nie zgłosił się, ucierpieli przede wszystkim księża.

Podczas przesłuchań podsuwano gotowe, kompromitujące teksty protokołów do podpisu, a żądających przetłumaczenia i wzbraniających się od podpisania protokołów zmuszano w najbardziej wyrafinowany sposób do podpisu.

Nogi siedzących zaczęły puchnąć, a na pośladkach formować się wrzody. Jednemu z si9edzących w pobliżu mnie porobiły się takie wrzody, że smród z płynącej ropy i poklejonej bielizny utrudniał oddech. Prośby o pomoc lekarską nie dały żadnego skutku i przeniesiono go jedynie do kąta.

Utrudniano nawet załatwianie czynności fizjologicznych, do tego stopnia, że wyjść można było tylko raz na 24 godziny.

Najdotkliwiej dawał się odczuć głód. Nadsyłane produkty przez nasze rodziny nie wystarczały do wyżywienia nas miejscowych, a cóż dopiero tych z okolicznych wsi i miast (a przecież najlepsze kąski zjadali nasi ”opiekunowie”). Na salę dochodziły tylko chleb i płyny. Mieliśmy bardzo pożywny płyn z mieszaniny kawy, herbaty i … bulionu, po szklance na osobę. Dla 300 ludzi było naczyń – 7 szklanek i 3 filiżanki.

Dziesiątego dnia pobytu załamało się naszych dwóch współtowarzyszy. Pierwszy z nich, wyszedłszy w godzinach rannych do ubikacji, popełnił samobójstwo, wbijając sobie kawał szkła w brzuch. Doczołgał się po ścianie na salę i padł nieprzytomny. Był to Józef Perugiewicz.

Zawiadomiona warta wywlokła go z sali, próbując przedtem przywrócić go do przytomności butami. W parę godzin później majster firmy Krusche i Ender – Jędrzejewski zawisnął w ubikacji na pasku czy szelkach.

Więcej tych ludzi nie widzieliśmy. Dopiero po ucieczce z obozu zwróciła się do mnie krewna jednego z nich z zapytaniem, czy tacy nie przebywali razem ze mną w obozie i opowiedziała mi nieznane losy złamanych duchowo ludzi.

Robotnicy pracujący w parku znaleźli dwa trupy przykryte igliwiem i gałęziami. Ślady na całym ciele świadczyły o bestialskim znęcaniu się nad ofiarami. Pierwszy z nich miał brzuch zaklejony plastrem  i wypełniony szmatami (od przebicia się szkłem), czaszka rozbita i przestrzelona, dolna szczęka zupełnie zmiażdżona  i wbita w głąb, ręce i dłonie połamane, na całym ciele plamy i rany. Drugi, ogólne potłuczenie, ręce połamane, klatka piersiowa przestrzelona i podziurawiona.

Zwłoki poi zidentyfikowaniu wydano rodzinie, zaznaczając, że ”sprawcy morderstwa nie zostali wykryci” !

Przytaczam ich los, aby tym mocniej podkreślić bestialstwo kanalii germańskich spod znaku SS i Selbstschutzu.

Pewnej nocy w drugim tygodniu pobytu w obozie, jeden z wartowników zezwolił nam na sen. I do dziś nie wiem, czy to była litość, czy też trick ze strony wartownika. Ten tak zwany sen został brutalnie przerwany. Wynikiem – jeden wariat, kilka szoków nerwowych, masakra schwytanych na spaniu i skatowanie pozostałych.

Co parę zaś dni odchodził transport ludzi w nieznane … Przybywali nowi. Czekaliśmy z utęsknieniem na to nieznane i gdy 18  dnia, mojego pobytu w obozie, odliczono nas siedemdziesięciu dziewięciu , szedłem z radością, że nareszcie będę spał. Niestety był to dopiero pierwszy etap.

Człowiek jest wytrzymalszy od bydlęcia, jeżeli duchowo nie załamie się… („Odwet”, 22 grudnia 1940, nr 34, s. 2-3)

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij