www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Kotz

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W 2005 roku w Kanadzie ukazały się wspomnienia Tadeusza Kotza (Koc) „Błękitne niebo i prawdziwe kule” (wydanie polskie „303 mój dywizjon”, Warszawa 2019 r.). Kotz był trzynastym dowódcą najsłynniejszego polskiego dywizjonu – 303. Jego zadania koncentrowały się wokół lotów bojowych poza kanał La Manche, a należały do nich m. in. osłona wypraw bombowych oraz bombardowanie i ostrzeliwanie celów naziemnych. Dywizjon pod jego dowództwem podejmował się najbardziej ryzykanckich misji, niebezpiecznych lotów na niskim pułapie, pod ciągłym ostrzałem nieprzyjaciela; między innymi wziął udział w inwazji na Francję – osłaniał z powietrza  desant morski na plażach Normandii.

W 1939 roku Tadeusz Koc walczył z nazistowskimi pilotami  nad Pabianicami i okolicznymi miejscowościami.  As lotnictwa wspominał: 1 września 1939 r. we wczesnych godzinach rannych wojska niemieckie przekroczyły granicę i zaatakowały Polskę. W tym czasie radar był jeszcze nieznany, zastępowały go radio i telefon.

Pierwszy meldunek – samoloty nieprzyjaciela lecą w naszym kierunku: wysokość 5000 metrów. Po kilku minutach widzimy dużą grupę samolotów niemieckich – w większości Messerschmitty 110. Było ich pewnie z pięćdziesiąt. My lecimy w grupie piętnastu samolotów.

Atakujemy, zaczyna się walka powietrzna. Kłąb maszyn wiruje w kuli jednego kilometra średnicy. Nieprzyjaciel poza przewaga liczebną miał również przewagę w sile ognia. Dwumiejscowe Messerschmitty 110 miały stałe uzbrojenie z przodu składające się z czterech karabinów maszynowych i dwóch działek 20 mm, plus strzelca z dwoma karabinami ruchomymi  z tyłu. Szybkość samolotów niemieckich była o sto kilometrów na godzinę większa od szybkości naszych maszyn. Nasze samoloty wyposażone były w dwa karabiny maszynowe z przodu. Były za to zwinniejsze. Każdy stara się wejść drugiemu na ogon, ale to nie jest takie łatwe. Po dwudziestu minutach walka się kończy, Niemcy się wycofują.

Wynik: dwóch Niemców zestrzelonych, jeden z naszych, podporucznik Dzwonek, wyskoczył na spadochronie, niestety dwa messerschmitty ostrzelały go, mocno raniąc – zabrali go do szpitala, nie wiadomo, czy żyje.

Po południu druga grupa naszych pilotów miała spotkanie, tym razem z Messerschmittami 109. Niemieccy lotnicy mieli dwukrotną przewagę. Wynik walki: nasi zestrzelili jedną maszynę bez strat własnych. Następnego dnia rano spotkanie z nieprzyjacielem bez wyników. Inna historia po południu. Meldunek: „Uwaga, nadchodzą”. Skoczyliśmy w górę, ich około stu: Messerschmitty 110 i 109. Nas jest piętnastu na samolotach PZL 11. Na błękitnym niebie wielki kłąb walczących na śmierć lub życie..

Udało mi się wpaść na ogon jednego Messerschmitta 110. Sypnąłem dwie serie, buchnął czarnym dymem i dał nurka w dół, ja za nim, oddając kilka serii więcej. Zapalił się i skraksował na ziemi. Jak się później okazało, tylny strzelec został zabity, a ciężko rannego pilota zabrano do szpitala.

Następnego dnia miałem przerwę w lotach. Dowódca wysłał mnie sanitarką w stronę frontu, żeby zabrać zwłoki jednego z naszych pilotów zestrzelonych w walce powietrznej. Ciężko było jechać pod prąd uciekającej od Niemców ludzkiej rzeki. W dodatku byliśmy jeszcze okazyjnie ostrzeliwani przez samoloty wroga.

Po powrocie smutną ceremonią pogrzebową zajął się adiutant, a ja dołączyłem do pilotów. Dzień dobiegał końca, zbliżał się zmierzch, żadnej poważniejszej akcji nie było. Dwadzieścia naszych bojowych samolotów stało gotowych do walki.

O świcie alarm – lecą Niemcy!

My do samolotów i w górę. Znowu około czterdziestu Messerschmittów 110. Podniecony trochę  zwycięstwem poprzedniego dnia myślę sobie: „Teraz zacznę strzelać samoloty jak kaczki nad moczarami. Przecież to takie proste, włazisz wrogowi na ogon, bierzesz na celownik, oddajesz kilka serii i jesteś bohaterem narodowym”. Na okazję nie czekałem długo.

Słońce dość  wysoko  podniosło się nad horyzont, na niebie jak na złość ani jednej chmurki, wokół tylko błękit nieba. Na jego tle ruchoma chmara czterdziestu  niemieckich i dwudziestu naszych maszyn zacieśniająca się coraz bardziej, jakby samoloty ciągnęła ku sobie jakaś fatalna siła ciążenia. W górę, w dół, w bok – przecinają sobie drogę, starając się zestrzelić jeden drugiego. Wpadłem w ten piekielny wir i po kilku sekundach zobaczyłem w dole przede mną dwa Messerschmitty 110. Z dużą szybkością – żeby dogonić – runąłem w dół. Teraz decyzja: zestrzelę tylnego to pierwszy ucieknie, więc najpierw pierwszego, a później drugiego. Niestety, stało się zupełnie inaczej, niż planowałem.

Dałem krótką serię, ale widocznie Niemiec wcześniej mnie zauważył, bo nagle skręcił w lewo i dał nurka w dół. Nie trafiłem, ale, o zgrozo, w moim lewym i prawym skrzydle pojawiły się dziury, to Niemiec numer dwa zrobił mi „głupią” niespodziankę. Jego cztery karabiny maszynowe i dwa działka sprawiły, że zniknęły resztki mojej chełpliwości spowodowanej wczorajszym zwycięstwem. Uszkodzony silnik stanął.

Ostre pikowanie w dół i oderwałem się od wroga. Ponieważ bitwa rozgrywała się parę kilometrów od naszego lotniska, szczęśliwie na nim wylądowałem. Wskoczyłem do innej maszyny i w górę, ale zanim osiągnąłem wysokość 5000 metrów, Niemcy zawrócili do bazy. W powietrzu cisza. Wylądowałem. Wokół mojej pierwszej maszyny stała obsługa techniczna i kilku pilotów: liczyli dziury. Było ich sporo, około stu, ułożone pierścieniem wokół pilota. Najbardziej niebezpieczna rozpruła blachę siedzenia milimetry od mego ciała. Miałem szczęście, żadna kula mnie nie trafiła.

Ponad dziesięć dni trwały nasze walki z wrogiem przy stałej liczebnej i ogniowej przewadze Niemców. W ciągu kilku następnych dni nasze położenie pogorszyło się katastrofalnie: do akcji wkroczyły niemieckie czołgi. Karabiny maszynowe naszych samolotów w walce z czołgami miały niewiele większe znaczenie niż przysłowiowe szable ułańskie. Przyszedł rozkaz, by wycofać się sto kilometrów na wschód. (…)

W 1939 roku Tadeusz Koc był pilotem 161 eskadry myśliwskiej III Dywizjonu Myśliwskiego 6 Pułku Lotniczego, stacjonującej w pobliskim Widzewie (Ksawerów).

Dowódcą eskadry był kapitan pilot Władysław Szczęśniewski, zastępca dowódcy – por. pil. Władysław Goettel, oficer  techniczny – ppor. tech. rez. Kazimierz Dereń, szef mechaników eskadry – st. majster wojsk. Władysław Popielewski, szef administracyjno-dyscyplinarny eskadry – st. sierż. Władysław Zieliński.

Piloci: ppor. pil. Jan Dzwonek, ppor. pil. Tadeusz Koc, ppor. pil. Kazimierz Rębalski, ppor. pil. Marian Trzebiński, pchor. pil. Wiesław Choms, pchor. pil. Edward Kramarski, pchor. pil. Andrzej Malarowski, pchor. pil. Piotr Ruszel, plut. pil. Marian Domagała, plut. pil. Franciszek Prętkiewicz, kpr. pil. Feliks Gmur, kpr. pil. Antoni Seredyn, st. szer. pil. Karol Sumara, st. szer. pil. Stanisław Węgliński.

Zwycięstwa pilotów 161 eskadry

2.9. 1939

Ppor. pil. Dzwonek, pchor. pil. Kramarski – 1 Hs 126

Ppor. pil. Koc, ppor. pil. Rębalski, pchor. pil. Malarowski – 1 Ju 86

Ppor. pil. Koc – ½ Me 110

Ppor. pil. Dzwonek – 1 Me 110 – uszkodzony

3.9.1939

Plut. pil. Prętkiewicz – 1 He 45

Ppor pil. Trzebiński – 1 Do 17

6.9.1939

Plut. pil. Prętkiewicz – ½ He 111

Plut. pil. Prętkiewicz -1/3 He 111 – uszkodzony

16.9.1939

Ppor. pil. Koc – 1 R-5 (radziecki)

Kpr. pil. Gmur – 1 He 111 – uszkodzony.

Wikipedia.org - Tadeusz Koc

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij