www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Kartki z dziejów

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

W latach sześćdziesiątych minionego wieku na łamach lokalnego tygodnika  były publikowane „Kartki z dziejów Pabianic”. Oto niektóre z nich, przedstawiające pabianickie osobliwości z czasów  szybkiej modernizacji miasta.

Nowoczesność

Kiedy kupiec bywały w wielkich miastach, przyjeżdżał z dalekich rubieży do Pabianic zaskakiwała go atmosfera nowoczesności tego miasta. Przejawiała się ona już na wstępie  - na dworcu, czekały dorożki, zaś na peronie – „numerowi”, zwani tak od blachy z numerem zawieszonej na piersi lub zdobiącej otok czapki.

Ten to numerowy chyżo podbiegał do przyjezdnego, odbierał od niego sakwojaż i prowadził do dorożki. Zarobił ileś tam kopiejek i już wypatrywał następnego klienta. A dorożka wiozła podróżnika do hotelu, który w Pabianicach przy głównej ulicy poczesne miejsce zajmował.

Był to hotel wygodny. Zimą ogrzany, latem przewiewny, ściągał do sal restauracyjnych bywalców z Pabianic, a często i z Łodzi. Można tu było zjeść. Usługiwał sam właściciel, a żona jego doglądała, by potrawy były przyrządzone jak trzeba.

Stając w oknie pokoju, podróżny mógł obserwować ruch pabianickiej ulicy: w dzień powszedni – pośpiech zdążających do pracy od wczesnego rana, a w czasie przerwy obiadowej – tłumy wyległe na skwer. Pod wieczór ulica przybierała wygląd spokojnej prowincji – nie tak jak sąsiednia Łódź.

W niedzielę można było zobaczyć całe rodziny udające się do kościoła, a w porze obiadowej – promenadę na Zamkowej.

I tak obserwując ulicę pabianicką można było zauważyć, że jest ona inna  niż ulice innych prowincjonalnych małych miasteczek, nawet takich, które żyły z przemysłu. Pabianice musiały więc wydać się miastem nowoczesnym  w porównaniu z innymi.

Uwagę zwraca elegancja młodzieży, zwłaszcza rzemieślniczej. Jak określił Jan Lorentowicz w szkicu „Lud fabryczny w Pabianicach” w roku 1890 – „żaden najbardziej elegancki modniś stołeczny nie będzie tak wybredny w ubraniu jak fabryczny robotnik lub rzemieślnik w Pabianicach”.

Niemcy z pabianickiego Nowego Miasta nosili wówczas cylindry, modne krawaty i garnitury z kortowego sukna. Naśladują ich rzemieślnicy, ale tylko w niedzielę i święta.

Kobiety ubierają się w tym czasie na ogół w suknie jasne, zwłaszcza kobiety młodsze. Starsze też unikają czerni, a jeśli sprawiają suknie nowe, to barwne choć w kolorach ciemniejszych.

Wychodzą z mody czepce. Widzi się je coraz rzadziej. Fryzury przybiera się kokardą jasną lub ciemną, czy też pokrywa małym, zazwyczaj koronkowym ”stroikiem”. Noszone są coraz częściej kapelusze – podwyższające kobietę o kilka cali.

Podobno ta nowoczesność w ubiorze kobiet pabianickich nie przeszła bez walki starszego pokolenia z młodszym. Starsze kobiety upierały się przy czepkach rurkowanych, przy powłóczystych sukniach – zwyciężyły jednak szybko falbanki lekkich perkalowych, batystowych czy wreszcie jedwabnych sukien.

Żywe obrazy

Na przełomie XIX i XX wieku życie artystyczne w Pabianicach jeśli zupełnie jeszcze nie spało, to rzec by można – drzemało. Młodzi szukali rozrywki, ale były to imprezy improwizowane, urządzane w ściślejszym gronie towarzyskim, nie wychodzące na zewnątrz.

Sporadycznie zjeżdżające do Pabianic „trupy”, jak to zwano zespoły aktorów, nie charakteryzowały życia artystycznego. Rodziny fabrykanckie, zamożne mieszczaństwo, rzadziej rodziny urzędnicze odwiedzały Łódź, w której w tym okresie teatr przyciągał wybredną nawet publiczność. Jednakże były to dla pabianiczan na ogół sprawy raczej marginesowe.

Istniały jednak dążenia wyżycia się kulturalnego, co uwidaczniało się zwłaszcza wśród młodych ludzi, zrzeszonych w stowarzyszeniach zawodowych. Do takich należało Stowarzyszenie Pracowników Handlowo-Przemysłowych.

Członkami stowarzyszenia byli w pierwszym okresie jego istnienia – pracownicy biurowi większych fabryk. Wkrótce jednak stało się ono miejscem spotkań również pracowników umysłowych innych zakładów i mniejszych „interesów”, jak hurtowni, akwizytorni, biur pośrednictwa a nawet pracowników sklepowych czyli tak zwanych „subiektów”. Stowarzyszenie z elitarnego stawało się wiec dostępne dla szerokich rzesz pracowników umysłowych.

Jednym  z programów tego stowarzyszenia było (wydaje się, że wyłoniło się to na skutek zapotrzebowania na wyżywanie się w rozrywce kulturalnej) zorganizowanie pewnych form artystycznych, które obecnie nazwalibyśmy – amatorskim ruchem kulturalnym.

Modne w tym czasie na  „salonach” były „żywe obrazy”. Moda ta przeniosła się mniejszych skupisk towarzyskich, oczywiście, oczywiście rezygnując z przedstawiania wydarzeń wymagających kosztownych dekoracji, strojów itp. Jednakże, przy pomysłowości, można było przedstawić wydarzenie historyczne, naśladować, inscenizując dzieło sztuki – rzeźbę czy obraz  lub też poezję. Powstawało kilkuminutowe widowisko, które było jednocześnie „odgadywanką” (obecnie nazwalibyśmy to prawdopodobnie quizem).

Na wieczorynkach w Stowarzyszeniu Pracowników Handlowo-Przemysłowych coraz liczniejsi  widzowie z satysfakcją oglądali „żywe obrazy” przedstawiane przez uzdolnionych amatorów-aktorów, wyreżyserowane przez amatorów-reżyserów. Przygotowanie do występu było już wyżyciem się w sensie artystycznym.

Wkrótce program działania scenki amatorskiej rozszerzył się. Zgłosili się deklamatorzy (dziś nazwalibyśmy ich recytatorami) i z zaimprowizowanego podium padały słowa poezji.

Wreszcie, spotykając się coraz częściej członkowie stowarzyszenia postanowili stworzyć chór, który już w krótkim czasie opracował kilka pieśni i mógł wystąpić publicznie. Koncerty amatorskiego koła obywały się w sali Hagenbardta.

Widocznie poziom występów był dość wysoki, bowiem powtarzały się. Na jednym z nich (w roku 1905) śpiewał chór pod dyrekcją Alojzego Dworzaczka, wystąpili soliści: deklamator Leon Gliński i skrzypek Adolf Kral. Ponadto wystawiona była jednoaktówka pióra pabianiczanina, Henryka Ducha. Spektakl miał powodzenie.

Ruch artystyczny wszczęty przez amatorów miał szansę rozwoju.

Zegarmistrz

W małym, chylącym się ku ziemi domku drewnianym, pamiętającym chyba czasy kanoników krakowskich, którzy byli ongiś panami miasta – pisze przed stu laty reporter dodatku krajoznawczego do „Kuriera Warszawskiego” -  rzecz ciekawa, przyciągająca oko przechodnia.  Otóż, w oknie tego domostwa zegary poustawiano, z których każdy znamionuje dawne pochodzenie i kunszt nie byle jaki. Są tu zegary z orłami napoleońskimi, są na postumentach z marmuru, są też małe i wielkie zegarki – panów i dam. Niektóre – istne dzieła sztuki.

Dom zegarmistrza pabianickiego mieścił się podobno na Starym Mieście, w pobliżu kościoła. Może jeszcze istnieją jacyś potomkowie tego artysty – jak nazwał go reporter z Warszawy – może przeszła z dziada na syna a potem na wnuka umiejętność naprawy zegarów – trudno to sprawdzić. W każdym razie w owym czasie – każde dziecko umiało zaprowadzić do zegarmistrza. Znali go w mieście. Miał podobno charakterystyczną sylwetkę i ubierał się inaczej niż mieszczanie pabianiccy. Zawsze w przydługim sukiennym surducie i kamizelce z prążkowanego aksamitu. Na głowie beret, jaki modny był w kraju Basków i po dzień dzisiejszy w modzie się utrzymał. Mocno ściągnięty na jedną stronę, przysłaniał całkowicie ucho.

Zegarmistrz był, pono wysokiego wzrostu, chociaż nieco przygarbiony. Broda siwa, rozczesana na dwoje, przykrywała wycięcie kamizeli. Brwi krzaczaste, jedno oko z lekka przymrużone, jakby powieka lewa opadała. Ale to chyba z przyzwyczajenia od wtłaczania powiększającego szkła, przez które badał bieg wskazówek i obroty trybików zegarowych.

W pracowni zegarmistrza było nie tylko ciemno, ale ponuro – zanotował reporter. Na stole przysuniętym do okna, panował ład i porządek. Były tu licznie porozkładane części naprawianych zegarów, były miniaturowe narzędzia. Na ścianie opodal okna wisiały zegary z kurantami, a właśnie podczas wizyty gościa z Warszawy tak się zdarzyło, że prawie jednocześnie z jednego wyskoczyła kukułka i ileś tam razy zakukała, a z drugiego wyszedł na kładkę przed postumentem porcelanowy turek i pokłonił się tyleż razy. Była późna godzina.

Zegarmistrz pracował przy pięciu świecach umieszczonych w pięcioramiennym świeczniku. Pracował do późna, bowiem miał wówczas „pilną”, jak powiedział, robotę dla pewnego szlagona z okolicznego majątku, a trzeba było też pospieszyć z wyregulowaniem potężnej „cebuli” dla tutejszego księdza proboszcza.

Zwierzył się mistrz-zegarmistrz, że „panienka z nowego pałacu, sama karetą podjechała, aby oddać do naprawy swój maleńki zegareczek, noszony na złotym łańcuszku. Mówiła, że nawet w Berlinie lepiej ode mnie nie zrobią”.

Miał zapewne na myśli którąś z latorośli fabrykantów pabianickich, którzy właśnie w tych latach pięknie się pobudowali i na stałe – w kilku miesiącach roku – w Pabianicach zamieszkiwali.

Czy myślał o przeniesieniu się do lepszego mieszkania i stworzeniu sobie lepszych warunków pracy? Powiedział, ze mu to nigdy do głowy nie przyszło. Tu pracuje się dobrze, a nawet najmożniejsi i nie tylko z Pabianic trafią – był tego pewien – do jego, jak ją nazwał ”nory”.

Ale – nikt jego warunków nie brał pod uwagę, bo nikogo z tych „wysoko stojących” klientów to nie interesowało. Wystarczyło, że stary zegarmistrz, którego nawet nazwiska nie spamiętano, najlepiej ze wszystkich umiał naprawiać zegary.

Kleczewski

Jeśli ktoś w roku 1904 chciał w Pabianicach oddać do naprawy zegarek, to miał do wyboru kilku dobrych zegarmistrzów. Ale do Kleczewskiego, który swój warsztat utrzymywał przy Zamkowej, to aż z Łodzi zjeżdżali. Jak fama niesie, specjalnością była tu naprawa damskich zegareczków, które nasze matki i babki nosiły na długich łańcuszkach i umieszczały za paskiem. Kleczewski naprawiał zegarki pod numerem 400, według ówczesnej numeracji, zaś wcale niedaleko Michałowicz prowadził podobny interes, cieszący się dużym powodzeniem.

Kto przed laty przechadzał się ulicami Pabianic, mógł zwrócić uwagę na liczne sklepy  spożywcze, bardzo dobrze urządzone. Niektóre z nich miały na szyldzie napis: Sklep Kolonialny. Znaczyło to, że właściciel handluje „towarami kolonialnymi”, jak na przykład kawą, herbatą, południowymi owocami itp. Kolonialny sklep posiadał Wyndheim na ulicy Warszawskiej 77, Wygodzki na Starym Rynku 9, Chmielewska na Zamkowej 416, ale taki na przykład Szubert na placu św. Rocha, czy Studziński na Fabrycznej – mieli tylko sklepy spożywcze, a w nich: kasza, mąka, cukier, fasola, groch itp.

Kilkadziesiąt piekarń rozmieszczonych było po całym mieście. Nabywało się u Adamkiewicza na Starym Rynku, u Hołowieckiej na Zamkowej, czy u Szytelhelma na Wodnej, żeby tylko tych wymienić – świeże pieczywa różnego rodzaju. Niektórzy piekarze specjalizowali się w wypiekaniu chleba razowego, tzw. żołnierskiego – dla smakoszów, chociaż najtańszego. Jak wieść niesie chleb taki piekł Sztajnke na Fabrycznej, Wojcieszak na Tuszyńskiej i inni.

Po spacerze po pryncypalnej ulicy Zamkowej, towarzystwo wstępowało do cukierni Piątkowskiego przy ul. Zamkowej 251. Była też na Zamkowej kawiarnia u Łukasika, zaś Freilich miał cukiernię na Fabrycznej. Takich lokali było więcej.

W tym czasie najbardziej znane były dwie księgarnie - Kajla na Świętojańskiej i Szapocznika na Warszawskiej. Sporo spotykało się księgarenek-antykwariatów, w których można było znaleźć niekiedy prawdziwe unikaty. Tu też jedni uczniowie „?upłynniali” swoje podręczniki szkolne, a inni je kupowali, czyli – nic nowego pod słońcem!

Sklepik z papeterią

„Pokoik taki mały, dwa kroki wszerz i wzdłuż”… Słowa starej piosenki, pełnej sentymentu, są chyba z tej samej epoki, co maleńki sklepik przy skwerze Starego Miasta prowadzony przez dwie wiekowe kobiety, ubrane zawsze według „najnowszej mody” lat osiemdziesiątych XIX wieku odległej już o dobre trzydzieści lat.

Zbliżał się rok 1914, moda, zwłaszcza damska, wkraczała w fazę kompletnej rewolucji, a dwie stare panny, Zofia i Herminia, ciągle obnosiły swoje lawendą pachnące, długie, ciemno szare lub fioletowe, suknie.

Wchodziło się do tego sklepu nie tylko, aby nabyć papier listowy, ale aby popatrzeć na dziwaczne staruszki, bardzo prosto się jeszcze trzymające, których postawa pełna dumy zdawała się ostrzegać wchodzących przed poufałością.

A przecież trudniły się handlem, co prawda w skromnych rozmiarach, ale przecież handlem, procederem z pewnością pogardzanym w sferze z której pochodziły. Bo – jak zwierzyły się dziennikarzowi ze stołecznego czasopisma – były szlachciankami, które los rzucił do małego miasta. Gdzieś tu w okolicy były te majątki ziemskie czy folwarki, które przepuścili bracia w grze w karty i na wyścigach – nawet zagranicą – a starsze od nich siostry ledwo jakoś wyposażone musiały zadbać o egzystencję.

Dopóki jeszcze jakimś zapasikiem rozporządzały, należały do towarzystwa córek pewnego „znanego tutaj fabrykanta” – informowały z przejęciem. Dawniej przyjmowały u siebie, na wsi, a potem jakiś czas korzystały z gościny u panien K. Do czasu, tj. do chwili kiedy zdradziły, że kapitalik topnieje. Wówczas czcigodny ojciec – fabrykant K. poradził, aby, jeśli nie mają inklinacji do objęcia posad guwernantek u zamożnych przemysłowców lub zbogaconych kupców w Łodzi, niech sobie założą jakiś handelek.

Przydałby się w Pabianicach, powiadał, jakiś niewielki sklep z materiałami piśmiennymi. Zaryzykowały i zajęły na ten cel małe pomieszczenie – „dwa kroki wszerz i wzdłuż”.

Prowadziły już ponad ćwierćwiecze ten handel materiałami piśmiennymi, do którego wprowadziły jeszcze drobiazgi karnawałowe. Były tu więc serpentyny, confetti, były lampiony japońskie, ordery kotylionowe i inne – tak niezbędne na balach – nie tylko u jaśnie państwa, ale i w domach kupieckich, a nawet na zabawach rzemieślników.

A był też przejściowo okres prosperity. Jakieś dwa, trzy lata. Otóż któraś z młodych panien kupując papeterię koloru lila, ozdobioną emblematem w postaci gołąbka, zapytała nieśmiało, czy by któraś z pań nie zechciała pomoc jej w napisaniu listu, ”bo jej tak niezręcznie jest wysłowić się na piśmie”.

Panna Zofia wysłuchała zwierzeń i napisała do nieznanego jej młodziana w jakimś nieznanym mieście. „Ani słuchać nie chciała, o wynagrodzeniu” – zapewniła po latach – „pisałam to z przejęciem jak do kogoś bliskiego. Ale jak się takie propozycje zaczęły powtarzać, posłuchałam rady przyjaciół i potraktowałam to jako dodatkowe zajęcie. Brałam za list od 30 kopiejek do rubla. W zależności od sytuacji materialnej klientki. Z tych wszystkich listów mógł powstać podręcznik pisania listów – przeważnie miłosnych. Ale pewnego dnia znudziło mi się to i przestałam się tym parać. A może przestałam rozumieć tych młodszych?”.

Wzruszył się, podobno, dziennikarz ze stołecznego czasopisma, który przyjechał do Pabianic na konferencję do tutejszego znanego przemysłowca i w wolnych chwilach pobłąkał się trochę po mieście, wstąpił do małego sklepu z papeterią i … miał gotowy sentymentalny reportaż.

Młodzieńcy na welocypedach

Bywało to różnymi czasy, a każde pokolenie odznaczało się własnymi dziwactwami, które nieważne jako dokument obyczajów, przetrwały na szpaltach gazet w formie informacyjki i pikantnej plotki. Na przykład wydarzenie, które w roku 1886 poruszyło opinię pabianicką i odbiło się głośnym echem aż w gazetach warszawskich. Otóż, nie bacząc na trudności drogowe – rzecz się bowiem dzieje w styczniu – do Pabianic zjechało kilku … młodzieńców na welocypedach. Przybyli aż z Warszawy.

Ustanowili swego rodzaju rekord szybkości jazdy w tak ciężkich warunkach. Jechali bowiem nie całe cztery dni, noce spędzając w miastach i osadach przez które biegł trakt solidnie oblodzony. Przybyli jako bohaterowie  i tak byli by przyjęci, gdyby nie to, że przyodziani byli w nader ekscentryczne stroje. Nosili czerwone czapki, na ciepłych kurtkach mieli zarzutki w formie pelerynek naszywanych cekinami.

Rekord sportowy był mimowolny, bowiem weseli młodzieńcy potraktowali to jako wyczyn karnawałowy. Zatrzymali się w domu niejakiego Krezlera. Nazajutrz podejmowani byli przez któregoś z pabianickich fabrykantów na balu. Jak złośliwie dodaje reporter sprzed lat – ów fabrykant miał dwie prześliczne córki …

Meble japońskie

Meble japońskie … Mało było pod koniec XIX wieku mieszczańskich domów, w których by nie ustawiono w pokoju bawialnym garnituru japońskich bambusowych mebli, pokrytych wytłaczanym aksamitem lub pluszem. Garnitur taki stał w kącie pokoju, tworząc kącik, w którym – przy naftowej lampie z kloszem lub przy świecach umieszczonych w papierowym japońskim lampionie – gruchały sentymentalne młode pary.  W latach dziewięćdziesiątych kupcy pabianiccy uważali za punkt honoru posiadanie  takich mebli. To należało do dobrego tonu. Sprowadzano więc japońszczyznę z Warszawy i z Łodzi, aż wreszcie pewien handlujący meblami na  Nowym Mieście wprowadził nowy asortyment mebli japońskich. W Dzienniku Łódzkim ukazało się ogłoszenie, jako że kupiec pabianicki liczył na klientelę również łódzką, iż  ”najtaniej nabyć można japońskie bambusy tylko w Pabianicach u H. Fingerhuta. Dostarczam loco dom. Także vaterstule, potrzebne w każdej rodzinie.” (sigma)

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij