Łomiński
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęKs. dr Leon Łomiński (1891-1953) w książce „Szlakiem krwi i łez: wspomnienia i przeżycia z wojny polsko-niemieckiej”, Jerozolima 1941 r. opisuje swój krótki pobyt w Pabianicach i rozmowę z żołnierzami rozbitego oddziału, którą odbył w tramwaju jadącym do Łodzi we wrześniu 1939 roku. Ksiądz często śmigał na rowerze ze swej parafii pod Bełchatowem, przez Pabianice, do kurii biskupiej w Łodzi.
(…) Podczas naszej rozmowy od strony Pabianic i Łodzi samochód za samochodem wpadał z szumem i trzaskiem na rynek jak błyskawica i znikał na szosie do Sieradza i Piotrkowa idącej. Mignęło się też wiele dużych aut z czerwonymi krzyżami. Wszystkie miały światła przyćmione.
Za chwilę zadudniło coś na kamienistej drodze. Na rynek łaskowski wjeżdżała ciężka artyleria. Długi, nie kończący się łańcuch wozów, konnicy, armat i kilka małych tankietek, z wolna posuwał się szosą w kierunku na Sieradz.
Z Łasku do Pabianic trasę przebyłem z rekordową szybkością. Musiało już być blisko nad ranem. Na rynku w Pabianicach jakiś Żydek, z opaską LOPP na ramieniu wysuwa się z bramy i mówi mi, że jest on na dyżurze nocnym i że, za przeproszeniem, może udzielić potrzebnych informacji.
- Oj! Po co ma pan proboszcz jechać na bicykli i zamęczać się niepotrzebnie. Chodzą co pół godziny od stacji kolejowej tramwaje do Łodzi. Ja gwarantuję, że pana proboszcza zabiorą.
Rzeczywiście za jakieś 15 minut trzy razem spięte duże wozy tramwajowe zatrzymały się na przystanku.
- Kto do Łodzi, to proszę wsiadać! – ktoś ze środka krzyknął na głos.
Z trudnością wgramoliłem się razem z rowerem na tylny pomost ostatniego wozu. Leżało tam już na kupie najmniej z 15 rowerów wojskowych, a oprócz tego pełno plecaków, hełmów, karabinów i innego sprzętu żołnierskiego.
We wszystkich trzech wozach tramwajowych żołnierzy napchanych jak śledzi. Powietrze o specyficznym zapachu aż dusi. Żołnierzyska kochane jak straszydła, wymizerowane, zarośnięte, brudne, zakurzone! Wielu z nich w najrozmaitszych pozach, aż chrapie tak śpią twardo i smacznie. Inni patrzą w ciemną dal przez szyby okienne i podśpiewują jakąś smętną melodię żołnierską.
Częstuję papierosem stojącego na pomoście małego, ale krępego i barczystego kaprala. W oczach i na twarzy też brudnej i zarośniętej widać ogromne zmęczenie. Podałem rękę i przedstawiłem mu się. Powiedział mi też swoje nazwisko i dodał, że jest łodzianinem z 31. pułku, rezerwista. Wraca z frontu. Był, jak zresztą cały pułk, od początku w ogniu.
- Tyle, co ksiądz proboszcz widzi w tych trzech wozach, pozostało nas. Może tam jeszcze, gdzie jakaś grupka naszych się zbierze. Padło z naszego pułku wielu, ale też i my natłukliśmy Niemców. W atakach na bagnety, zawsześmy, cholera, szwabów odparli. Tylko jedna rzecz i ta może nas zgubić, to za mało zmotoryzowanej broni i bombowców mamy. Szwabi tym tylko nas biją.
- Proszę sobie wyobrazić, leżymy w okopach pod Sieradzem, a tu jak ciężki piorun walą szosą tanki niemieckie, za tankami na samochodach armaty mniejsze i większe, a w końcu cały pułk żołnierzy też na opancerzonych wozach samochodowych. Wypoczęci w hełmach na głowie, bez plecaków nawet. Co trzeci żołnierz ma lekki karabin maszynowy. Wszystko zaś to pod.
A my tymczasem niewyspani, zmęczeni od trzech dni nie widzieliśmy kuchni. Trochę sucharów i dobrze jak było czym popić z manierki. A co gorsze bywało, że i amunicji zabrakło. Pomimo to walczyliśmy jak lwy. Z granatem w ręku, często i z samym bagnetem tylko rzucało się bractwo nasze na czołgi nieprzyjacielskie. Dwa z nich unieruchomiliśmy przez podpalenie wiechciem słomy. Prawda, że kilkanaście ciężkich tanków i dział rozbiliśmy pod Sieradzem i Wieluniem, ale co znaczy na setki, a może tysiące. Ciężko nam będzie i kwita – mówię otwarcie.
Wyjął brudną chusteczkę i otarł sobie oczy. Może mi się zdawało tylko, że po mizernej jego wychudzonej, choć młodej, twarzy potoczyły się dwie błyszczące łzy.
Szybko minęła mi ta podróż w tramwaju z Pabianic do Łodzi. Ani się spostrzegłem, jak trzeba było wysiadać. Byliśmy już w Łodzi na Górnym Rynku. Miasto tonęło w ciemnościach. (…)
Leon Łomiński – kapelan wojny polsko-rosyjskiej 1920 r., kampanii polskiej 1939 i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Od 1934 r. do wybuchu wojny jest proboszczem w Woli Wiązowej obok Bełchatowa. Gdy wybucha wojna jedzie do kurii biskupiej, zgłaszając gotowość służby w wojsku jako kapelan. Wraca do parafii i likwiduje dokumenty, i następnie wyrusza na rowerze do Warszawy do kurii polowej – ma polecenie stawić się w Brześciu.
Wędrówkę od 2 do 19 września opisuje w książce „Szlakiem krwi i łez”. Okresowi internowania 1939-1940 poświęca wspomnienia „W obozach na Węgrzech”. Natomiast publikacje „Szlakiem tułaczym” i „Szlakiem Rycerzy Krzyżowych” traktują o ucieczce przez Jugosławię i Turcję do Libii, gdzie tworzyła się Brygada Strzelców Karpackich. Wielkanoc 1941 r. spędza z wojskiem w Palestynie – opisuje to w książce „Wielki Tydzień Polaków w Jerozolimie”. Z Palestyny przedostaje się do Suezu i stamtąd drogą morską do Durbanu. Na terenie Zambii jest misjonarzem, kapelanem obozów, pierwszym kapelanem sióstr Służebniczek Starowiejskich NMP i redaktorem pism, m. in. „Krzyż Południa”. Po likwidacji obozów w 1947 r. zamieszkał w Johannesburgu. Swój pobyt w Zambii opisał w pamiętniku „Obrazki z Afryki”.
Gomułka w tramwaju
W pierwszych dniach września 1939 r. w Pabianicach znalazł się również Władysław Gomułka (I sekretarz KC PZPR w latach 1956-1970), który uciekał z więzienia w Sieradzu, gdzie przetrzymywano groźnych komunistów. Doskwierał mu ból nogi i nie był pewny czy dojdzie do Łodzi. Spadł mu kamień z serca, gdy w Pabianicach zobaczył tramwaj, o czym opowiada w „Pamiętniku”.
(…) Z uwagi na stan mojej nogi należałem do najgorszych piechurów. Włączyłem się wiec do ostatniej grupy, w której znalazł się także członek kierownictwa komuny Józef Szlinger. Siedzieliśmy razem w jednej celi, pochodził on z Warszawy, gdzie przed aresztowaniem pracował jako robotnik w różnych drobnych przedsiębiorstwach żydowskich. Po zaleczeniu gruźlicy, na którą chorował, miał słabe płuca, wskutek czego również nie był zdolny do intensywnego marszu. Wlekliśmy się więc w ogonie naszej grupy, hamując tym samym marsz kilku pozostałych towarzyszy. Wreszcie powiedzieliśmy im, by nie zważając na nas przybierali swoje normalne tempo marszu, my zaś obydwaj pozostaniemy w tyle i przyjdziemy do Łodzi. (…)
Na stacji wyjściowej w Pabianicach stał pusty wóz tramwajowy gotowy do odjazdu. Nie spotkaliśmy też na stacji ani jednego pasażera. W ogóle po bombardowaniu, mimo odwołania alarmu, z rzadka tylko można było spotkać człowieka.
Obsługa tramwaju, która niemal jednocześnie z nami zjawiła się na stacji, miała głowę zaprzątniętą czymś innym, widocznie nie otrząsnęła się jeszcze z przeżytego przed chwilą bombardowania.
Tramwaj nie oczekując na innych pasażerów ruszył zaraz po zajęciu przez nas miejsc, a konduktor rozmawiając z motorniczym, przez całą drogę nie opuścił przedniego pomostu, w ogóle nie interesował się nami. Przyjechaliśmy wiec do Łodzi bez spowiadania się przed konduktorem z okoliczności, jakie zmusiły nas do jazdy” na gapę”.
Autor: Sławomir Saładaj